I. Cuda Jezusa. Tło

Jezus jest kojarzony przede wszystkim jako cudotwórca. Można wręcz powiedzieć, że Jego działalność – jako Nauczyciela czy też interpretatora Tory (najwyraźniejsza u Mateusza) – pozostaje w cieniu Jego taumaturgicznych poczynań. Ilość cudów, Mu przypisywanych, jest znaczna, i miała – w tradycji chrześcijańskiej – tendencje do ich zwielokrotniania i redundancji, zwłaszcza w późnych apokryfach, które nie weszły w skład kanonu tworzącego tzw. Nowy Testament. Jednak jest faktem historycznym, a historyczność, to taki współczesny „grzech prometejski”, że Jezus był egzorcystą, i moce, które Mu przypisywano, w znacznej mierze „ułatwiły” Mu zdobycie miana proroka i popularność wśród galilejskich mas wieśniaczych. Pozostawiły jednak one problem dla współczesnych egzegetów, teologów i historyków, ponieważ wszystkie te trzy grupy, na swój sposób, muszą się zmierzyć, z dziwnym i nieprzystającym do naszej epoki, widokiem człowieka-egzorcysty. Pominiemy na razie te rozważania i udamy się w kierunku kontekstu, tzn. postaramy się sprawdzić, czy Jezus od niego odstaje, czy też pasuje On do niego, wręcz idealnie, a wtedy będziemy musieli uznać, że synoptyczny obraz Jezusa – charyzmatycznego egzorcysty i proroka – jest nie tylko prawdopodobny, ale i bezsprzecznie historyczny.

SYNAGOGA

W pierwszym wieku naszej ery ważną częścią życia religijnego Żydów była synagoga, w której, co szabat, czytano Torę i pisma proroków oraz wyjaśniano je po aramejsku. Co mógł dowiedzieć się przeciętny Żyd z tych pism? Przede wszystkim tego, że cuda są jak najbardziej możliwe, ponieważ istnieje Bóg, który opiekuje się Izraelem i niektóre jednostki, spośród tego narodu, obdarza On szczególnymi darami. Żydzi wierzyli, że cuda są możliwe; potwierdzała to ich historia zawarta w świętych księgach. Mojżesz spowodował rozstąpienie się morza, a Eliasz i Elizeusz dokonali wielu cudownych uzdrowień. Jezus uważał, że jest kontynuatorem proroków podobnych Eliaszowi. Musiał zatem w młodości chłonąć wieści na temat tego człowieka. Co w takim razie usłyszał na jego temat? Informacji o nim dostarczają nam Księgi Królewskie zawarte w Starym Testamencie. Dowiadujemy się z nich, że Eliasz wystąpił za panowania króla Achaba. Po zaniesieniu mu słów Boga YHWH, udał się nad rzeczkę Kerit na odludziu. Przebywał tam dwa lata karmiony przez ptactwo. Po wyschnięciu potoku Eliasz udał się do wdowy zamieszkałej w Serapecie Sydońskiej. Dokonał tam niebywałego cudu, albowiem wskrzesił jej syna. Brał udział w rozstrzygnięciu sporu tyczącego się kultu Baala i Jahwe: kiedy Eliaszowi udało się sprowadzić ogień z nieba, który spalił całopalną ofiarę – zabito 450 proroków Baala. Spowodowało to wybuch gniewu królowej Jezebel, która była czcicielką Baala. Eliasz musiał uciec i ukrywać się na pustyni. Nie pozostał jednak pozostawiony przez Boga; spotkał tam anioła, który przez dwa dni karmił go plackiem oraz podawał dzban wody. Dzięki temu posiłkowi był on w stanie iść 40 dni w kierunku góry Horeb. Gdy dotarł na miejsce, Bóg przeszedł koło niego, powodując wicher, trzęsienie ziemi oraz ogień, i zaczął z nim rozmawiać. YHWH nakazał Eliaszowi namaścić na króla Chazaela i Jehu. Po odejściu z pieczary Eliasz powołuje na swojego ucznia Elizeusza. Eliasz był nie tylko uzdrowicielem, ale również miał dar jasnowidzenia: przewidział tragiczną śmierć Achaba i Jezebel z sześcioletnim wyprzedzeniem. Gdy dowiedziano się, że Jahwe zamierza unieść Eliasza; Elizeusz i uczniowie proroccy chcą pozostać z nim do końca. Jednak w swą ostatnią podróż, udaje się tylko z Elizeuszem. Eliasz uderza płaszczem w wody Jordanu, a ta rozstępuje się, a oni przechodzą koryto po suchej ziemi. Gdy oni szli dalej wciąż rozmawiając, oto rydwan ognisty i konie ogniste oddzieliły ich od siebie i Eliasz wśród burzy wstąpił do nieba. Elizeusz w drodze powrotnej, również uderza płaszczem wody Jordanu, a woda rozstępuje się; uczniowie proroka komentując ten fakt, stwierdzają, że duch Eliasza spoczął na Elizeuszu.

Za Elizeuszem również idzie sława cudotwórcy. Warto zapamiętać niektóre cuda Elizeusza, które powieli później Jezus. Elizeusz – według redaktora Ksiąg Królewskich – wskrzesił dziecko, a gdy pewien człowiek, pochodzący z Baal-Szalisza, przyniósł mu 20 chlebów jęczmiennych oraz worek świeżego ziarna, w cudowny sposób, nakarmił on tym pożywieniem sto osób. Wyleczył z trądu Naamana – dowódcę wojsk króla Aramu. Jego sława cudotwórcy nie skończyła się wraz z jego śmiercią: podobno gdy, przez przypadek, rzucono zmarłego do grobu Elizeusza – człowiek ten odzyskał życie i wstał o własnych siłach. Za jego życia działy się cuda i przy śmierci jego działy się rzeczy przedziwne (Syr 48, 14).

Pamięć o czynach Eliasza i Elizeusza była zawsze żywa w świadomości narodu żydowskiego. Postać Eliasza pojawi się również w oczekiwaniach eschatologicznych judaizmu. Jak głosił prorok Malachiasz: Oto Ja poślę wam proroka Eliasza, zanim przyjdzie wielki i straszny dzień Pana (Ml 3, 23). W proroctwie tym widziano postać Eliasza jako zwiastuna Mesjasza. Część Żydów widziała, w tych zapowiedziach, nie tyle herolda dnia YHWH, ale odnowiciela Izraela. Układano hymny ku czci żyjącego wiecznie proroka:

Jakże wsławiony jesteś, Eliaszu, przez swoje cuda
i któż się może pochwalić, że tobie jest równy?
Ty, który zaprowadziłeś królów na zgubę,
zrzucając z łoża okrytych chwałą.
Ty, któryś namaściłeś królów jako mścicieli,
i proroka, następcę po sobie.
Ty, który zostałeś wzięty w skłębionym płomieniu,
na wozie, o koniach ognistych.
O tobie napisano, żeś zachowany na czasy stosowne,
by uśmierzyć gniew przed pomstą,
by zwrócić serce ojca do syna i pokolenie Jakuba odnowić.
Szczęśliwi, którzy cię widzieli
i ci, którzy w miłości posnęli,
albowiem i my na pewno żyć będziemy (Syr 48, 4 – 11).

Przekonanie, jakoby duch Eliasza wciąż był zsyłany na niektórych świętych mężów, powodowało, że niektórym z nich przypisywano możliwość czynienia cudów. Wiara, iż prorocy mogą kontrolować pogodę, ma swoje źródło właśnie w Eliaszu. On to, gdy wygłaszał słowo królowi Izraela – Achabowi, powiedział: Jako żyje Pan, Bóg Izraela, przed którego obliczem stoję, że nie będzie w tych latach rosy ani deszczu, tylko na moje słowo (1 Krl 17, 1).

CHONI HAMMEAGEL I JEGO DYNASTIA

W I w. przed Chr. działał galilejski cudotwórca, zaklinacz deszczu Choni Hammeagel (zm. 65 r. przed Chr.), zwany przez Józefa Flawiusza Oniaszem. Tradycja żydowska mówiła, że nie było męża równego Eliaszowi i Choniemu. W trakcie długotrwałej suszy sprowadził on deszcz, jednak uczynił to w bardzo specyficzny sposób. Kiedy modlitwa o deszcz nie przyniosła efektu, zakreślił on koło na ziemi, stanął w jego środku i powiedział:

„O, Panie, Boże, władco wszechświata, twoi synowie zwrócili się do mnie i zaufali mi, uważając, że jestem twoim domownikiem. Toteż przysięgam na Twe wielkie imię, że nie ruszę się stąd, dopóki nie ulitujesz się nad twoimi synami”. Po wypowiedzeniu tych słów zaczął kropić deszcz.

Zwracający się z prośbą o przerwanie suszy wierzyli, że Choni pozostaje w szczególnej więzi z Bogiem (domownik), a sam cudotwórca – gdy modlitwa nie przyniosła efektu – odprawił pewien magiczny obrzęd, nawiązując do czynu samego Eliasza: on to kopiąc rów wokół ołtarza, wywołał deszcz i przerwał suszę (zob. 1Krl 18, 32), i spróbował zaszantażować Boga poprzez swoją przysięgę. Zobowiązanie przyniosło efekt, ponieważ zaczął padać deszcz. Uczniowie zarzucili Choniemu, że deszcz ten spadł jedynie po to, by uwolnić go od przyrzeczenia. Wtedy Choni poprosił o ulewny deszcz, a gdy prośbie stało się zadość, uczniowie – przestraszeni możliwym potopem – zażądali od cudotwórcy, aby powstrzymał ulewę. Choni posłusznie powiedział: Nie o to prosiłem, ale o deszcz życzliwości, błogosławieństwa i hojności. Wtedy spadł normalny deszcz, ale cały lud Jerozolimy musiał wejść na górę świątynną z powodu deszczu. I znów Choni był proszony o interwencję, aby przerwać opady. Po przyprowadzeniu byka, Choni kładzie na nim swoje dłonie, i, zwracając się do Boga – Władcy Wszechświata, mówi: „Niech więc stanie się twoja wola i niech skończy się deszcz, aby była ulga na świecie”. Natychmiast zawiał wiatr, chmury się rozproszyły i zaświeciło słońce. Ludzie zaś wyszli na pola i zbierali sobie trufle i grzyby.

Religijność Choniego spotkała się z zainteresowaniem przełożonego Sanhedrynu – Szymona ben Szetacha. Choni zwracał się do Boga bardzo poufale; jego modlitwy nie tylko przypominały szantaż, ale trąciły bluźnierstwem, ponieważ zwracał się on do YHWH słowem: Abba. Pierwszymi słowami żydowskiego dziecka były słowa: imma (mama) oraz abba (tata). Zwrot, w którym zwrócił się Choni do Boga, był czymś niesłychanym w judaizmie – rozumiemy dzięki temu, jak głębokie relacje duchowe zachodziły pomiędzy charyzmatykiem a Bóstwem. Czuł się on przy nim bezbronnym dzieckiem, członkiem Jego rodziny (domownik, syn domu) i, w związku z tym, mógł kierować on prośby do Boga – niczym rozkapryszony syn – jak do swojego „tatusia”. Ta nowość relacji z Bogiem, którą jako pierwszą mamy potwierdzoną w czynach i słowach Choniego (I w. przed Chr.), dla faryzeuszy była czymś niesłychanym – stąd zainteresowanie Szymona ben Szetacha, który przywołał treść modlitwy Choniego do Boga:

„Ojcze (Abba), zaprowadź mnie do łaźni i obmyj mnie ciepłą wodą” i też to uczynił. Rzekłeś potem: „Daj mi orzechy, migdały, śliwki i jabłka granatu” i dał ci je.

Szymon musiał podjąć decyzję: czy w takim wypadku nie powinien czasem przekląć cudotwórcy? Ostatecznie zadecydował:

Gdybyś ty nie był Choni, to bym cię wyklął, ale ponieważ te lata były jak lata głodu w czasach Eliasza, w którego rękach były klucze do deszczu, to czy ty nie znieważyłeś niebiańskiego Imienia? Cóż jednak ja mogę zrobić tobie, który wadziłeś się z Bogiem, spełniającym twoje życzenie, jak Syn, który drażni się ze swym Ojcem ulegającym mu.

Szymon uznał moc cudotwórczą Choniego i zobaczył w nim syna Bożego, który, poprzez swoją zażyłość z Bogiem, może sobie pozwolić na stawianie żądań samemu YHWH. Porównując go do Eliasza, umożliwił potraktowanie cudów Choniego, jako mieszczących się w nurcie ortodoksyjnego judaizmu. A był on w badaniu spraw bardzo dociekliwy, co uwidocznione jest nawet w sentencji, którą Szetach pozostawił odnośnie do postępowania ze świadkami w sądzie:

Długo i dokładnie badaj świadków, ale bądź ostrożny i uważaj na swe słowa, aby czasem nie nauczyli się z nich kłamać (Miszna, Awot 1, 9).

Odpowiadał on – według jednak niezbyt pewnych historycznie tradycji – za śmierć osiemdziesięciu kobiet z Aszkelonu, podejrzewanych o uprawianie czarów (TJ; Sanh 6, 3. 23b; TB; Hag 82b; TB; Sanh 86; Halacha 4 i 6; Raszi, Sanhedrin 44). Pozytywny werdykt mógł Choni przyjąć z ulgą.

W czasach Choniego wybuchła wojna domowa pomiędzy Hirkanem II a Arystobulem II. Choni prawdopodobnie – jako pobożny chasyd – udał się na pielgrzymkę na któreś z żydowskich świąt. Jednak, ze względu na toczącą się wojnę, ukrył się: nie chcąc opowiadać się za żadną z walczących stron. Żołnierze Hirkana II pojmali go i zażądali, by przeklął wojska Arystobula II, który bronił się w Jerozolimie. Chciano wykorzystać jego moc do zniszczenia przeciwnika. Choni odmówił i zwrócił się do Boga w modlitwie:

O Panie Wszechświata, przecież ci mężowie są twoim ludem, a ci, których oblegają są twoimi kapłanami. Błagam cię nie czyń tego, co oni żądają i ześlij pokój pomiędzy braćmi.

Umiłowanie pokoju i apolityczność była powodem odmówienia rzucenia klątwy na Arystobula II. W odwecie stronnicy Hirkana ukamienowali Choniego – sława cudotwórcy przyczyniła się do jego śmierci.

Sanhedryn uznał Choniego za człowieka będącego w szczególnych relacjach z Bogiem (syn – ojciec) i stwierdził, że cokolwiek postanowił Choni na ziemi, to to samo wypełniało się w niebie. Według tradycji żydowskiej Sanhedryn orzekł:

Ty zaś pokolenie poniżone przez swój grzech – podniosłeś (na duchu) dzięki swej modlitwie. On wybawia tego, kto nie jest niewinny i ty swoją modlitwą ocaliłeś pokolenie, które nie było czyste. Będzie wybawiony z powodu czystości twoich rąk (Hi 22, 30). Ty ocaliłeś je przez dzieła twoich czystych rąk.

Choni ocalił świat poprzez swoją czystość i szczególną łaskę Boga, choć nie pozostawił po sobie żadnej halachy. W legendach żydowskich (hagada) pozwolono Choniemu usnąć na siedemdziesiąt lat. Jednak, gdy wybudził się, nie został rozpoznany i nie oddano mu czci; strapiony Choni poprosił o śmierć. (źródła: Ant 14, 22 – 28, Miszna Taanit 3, 8; Talmud Babiloński [TB]; Taanit 19 a, 23 a – przeł. Witold Tyloch, Opowieści mędrców Talmudu, Gdynia 1993, s. 66 – 69; Genesis Rabbah 13, 7 ).

W pierwszej połowie I w. po Chr. żył wnuk Choniego: Chana ha – Nechba; był on synem jego córki. Wierzono, że on również odziedziczył po dziadku moc zaklinania deszczu. Gdy uporczywa susza nękała lud żydowski, dzieci chodzące do szkoły chwytały go za skraj szat i krzyczały: (Abba) Ojcze, ojcze daj nam deszcz. Zwrot ten nie podobał się cudotwórcy i zanosząc modły do Boga, stwierdził:

O Panie – władco świata! Uczyń to dla nich, dla tych którzy nie są w stanie odróżnić Ojca (Abba) dającego deszcz, od tego który deszczu nie daje i dać nie może (TB; Taanit 23 b).

Chana uważał, iż tylko Boga można nazwać swoim Ojcem i że tylko On jest tym, który zsyła deszcz. Sam cudotwórca uważał się za pośrednika zanoszącego prośby swojej społeczności. Swoje cuda czynił niechętnie i nazywano go „ha-Nechba” („trzymający się na uboczu”). Dlaczego tak go nazywano? – wyjaśnia Talmud – ponieważ z powodu swojej skromności zwykł zamykać się w ukryciu i przebywać z dala od ludzi (TB; Taanit 23b). Chana był samotnikiem i nie korzystał ze swojej sławy, pozostając skromnym człowiekiem.

Inny Galilejczyk, charyzmatyczny wieśniak, wnuk Choniego Zakreślającego Koła – Abba Hilkiasz, także nie chciał przypisywać swojej charyzmatycznej mocy możliwości całkowitego sprawienia cudu. Gdy przybyło do niego dwóch uczniów, wysłanych przez rabinów, aby sprowadził deszcz w trakcie uporczywej suszy, Abba Hilkiasz nie zwracając uwagi na posłanników, udał się na posiłek, nie zapraszając nawet ich do stołu. Po zaspokojeniu głodu, nadal nie wchodząc w żadną interakcję z przybyszami, wyszedł na dach – wraz z żoną – i modlił się o deszcz. Dopiero gdy Bóg wysłuchał modlitw, Abba Hilkiasz spytał się podróżnych o cel ich wizyty. Ci nie dali się oszukać i jednoznacznie przypisali deszcz interwencji Abby Hilkiasza. Widać, że charyzmatycy wiedzieli zazwyczaj czego ludzie oczekują i niechętnie przypisywali sobie cud, co dokładnie widać na przykładzie Jezusa i Abby Hilkiasza (TB; Taanit 23ab).

Cała dynastia galilejskich charyzmatyków bardzo przypomina – oczywiście w pewnym stopniu – Jezusa z Nazaretu. Ich galilejski pobratymiec także uchodził za Syna Bożego i zginął z przyczyn politycznych, choć sam był tak samo apolityczny, jak Choni. Jezusa także namawiano na sprowadzenie ognia z nieba na Samarytan, jak Choniego na rzucenie przekleństwa w celu zniszczenia Arystobula i jego zwolenników, obydwaj – konsekwentnie – odmówili. Karą za śmierć Jezusa – w oczach judeochrześcijan – było zburzenie Jerozolimy, karą za śmierć Choniego – w oczach Żydów – był głód wywołany zniszczeniem plonów w całym kraju (Ant 14, 25-28). Chana zwracający się do Boga w modlitwach poprzez zwrot Abba (zwyczaj ten prawdopodobnie przejął od dziadka) jest zbieżny ze stylem modlitw notowanych u Jezusa w Ewangelii według świętego Marka. Jezus bardzo podobnie, jak Chana, postrzegał możliwość nazywania kogoś nazwą „Ojciec”, tzn. ściślej: obydwaj uważali, że nazwa ta przynależy się tylko Bogu. Z kolei, przechowana przez Talmud anegdota o cudzie Abby Hilkiasza, przypomina nam – zauważa Vermes – o wielu fragmentach ewangelii, w których uzdrowienie chorych Jezus przypisuje nie swej charyzmatycznej mocy, ale wierze (G. Vermes, Kto był kim w czasach Jezusa, Warszawa 2006, s. 36).

ELEAZAR EGZORCYSTA

Naocznym świadkiem egzorcyzmów, sprawowanych w pierwszym wieku przez żydowskich magów, był historyk Józef Flawiusz. Oto jaki opis pozostawił:

Byłem na przykład świadkiem, jak pewien Eleazar, mój rodak, w obecności Wespazjana, jego synów, trybunów i tłumu innych żołnierzy uwalniał ludzi opanowanych przez demony, a dokonywał tego leczenia w następujący sposób: Do nozdrzy opętanego przytykał pierścień, pod którego pieczęcią znajdował się jeden z korzeni określonych przez Salomona, a gdy ów człowiek go powąchał, Eleazar wyciągał zeń demona przez nozdrza: wówczas uleczony natychmiast padał na ziemię, Eleazar zaś zaklinał demona – wypowiadając imię Salomona i powtarzając ułożone przez niego zaklęcia – by nigdy już nie wrócił do tego człowieka. A pragnąc przekonać widzów, że istotnie ma taka moc, stawiał w pobliżu puchar albo miednicę pełną wody i nakazywał demonowi, wychodzącemu z człowieka, by przewrócił to naczynie, dając widzom dowód, iż opuścił człowieka (Ant 8, 46-48).

W przypadku Eleazara modlitwa nie odgrywa jakiejkolwiek roli; Jezusa i Eleazara zbliża do siebie stosowanie podobnej inkantacji oraz skomplikowana procedura egzorcyzmu/uzdrowienia (problem ten zostanie szerzej omówiony w drugiej sekcji).
Demony Eleazar wyrzucał w imieniu Salomona, Jezus wolał prostsze inkantacje:

-DUCHU NIEMY I GŁUCHY, ROZKAZUJĘ CI , WYJDŹ Z NIEGO I WIĘCEJ W NIEGO NIE WCHODŹ! (Mk 9, 25).

Lub nawet opuszczał formułę zakazu:

– ZAMILKNIJ I WYJDŹ Z NIEGO (Mk 1, 25) – WYJDŹ, DUCHU NIECZYSTY Z TEGO CZŁOWIEKA ( Mk 5, 8 ).

Przypomina to nakaz, który skierowano do syna Temaliona, gdy rabbi Szymon, rabbi Elazar i rabbi Jose udali się do domu cesarza.

SYNU TEMALIONA WYJDŹ! SYNU TEMALIONA, WYJDŹ! ( Meila 17a )

Użyte tu wyrażenie ekselthe (wyjdź), to typowa magiczna formuła, której używa nie tylko Jezus, ale większość egzorcystów i spotyka się ją wielokrotnie w papirusach magicznych (PGM IV1243, 1245).

CHANINA BEN DOSA

Galilejski charyzmatyk Chanina ben Dosa (pierwsza połowa I w. po Chr.) został, przez głos z nieba, określony jako wybraniec Boga. Głos – według Rawa – miał powiedzieć:

Cały wszechświat jest podtrzymywany z powodu mego Syna Chaniny, lecz mój Syn Chanina, zadowala się jednym kabem chleba świętojańskiego od jednej wigilii szabatu do drugiej (TB; Taanit 24b ).

Głos z nieba jest czymś istotnie ważnym, gdy rozważa się kontekst wpływu na demony. To właśnie szatan właściwie rozpoznał Jezusa, a za nim zrobiły to złe duchy, które tkwiły w ciałach ludzi, uzdrawianych przez Jezusa: A duchy nieczyste, gdy go ujrzały, padły mu do nóg i wołały: Tyś jest Syn Boży (Mk 3, 11). Z uwagą należy zatem podejść do pewnej anegdoty, opisującej przygodę Jezusa, w krainie Gerazeńczykow (Mk 5, 1 – 20). Gdy pewnego dnia Jezus znalazł się tam z uczniami, to pewien opętany, który w szaleństwie potrafił rozrywać nawet łańcuch – a pętała go nim okoliczna ludność dla swoje bezpieczeństwa – podbiegł do Jezusa, złożył mu pokłon, i zawołał: Co ja mam z tobą, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam cię na Boga, żebyś mię nie dręczył (Mk 5, 7). Jezus postanowił pogawędzić z demonem i zapytał się go o jego imię. Duch nieczysty przedstawił się jako „Legion”, ponieważ był wieloosobowy. Jednocześnie poprosił Jezusa, aby nie wyrzucał go z tej krainy, lecz raczej umieścił w stadzie pasących się w pobliżu świń. Nazarejczyk zlitował się i spełnił prośbę złych duchów, które jednak wystrychnęły się na dudka, ponieważ świnie rzuciły się ze zbocza góry do morza i utonęły. Całe to zdarzenie śmiertelnie przestraszyło spokojnych Gerazeńczykow, którzy poprosili Jezusa, aby jak najprędzej opuścił on ich okolicę.

Podobną przygodę przeżył inny Galilejczyk, uznawany za syna Bożego, Chanina ben Dosa. Żydzi unikali spacerowania nocą (TB, Ber 43b), ponieważ demonica Agrat, córka Mahalata, wraz z aniołami zniszczenia, wyruszała na polowanie na ludzi. Chanina ben Dosa, który lekceważył sobie ten nakaz, pewnej nocy spotkał królową demonów:

W dawniejszych czasach widywano ją codziennie. Pewnego razu spotkała Rabbiego Chaninę ben Dosę i powiedziała do niego: „Gdyby nie nakaz z nieba: `Uważaj na Chaninę i na jego naukę!`, zrobiłabym ci coś złego”. Powiedział do niej: „Jeśli tak mnie poważają w niebie, to zarządzam, byś nigdy więcej nie nachodziła siedzib ludzkich”. Powiedziała do niego: „Proszę, pozwól mi choćby przez jakiś czas”. Wówczas zostawił jej szabatowe i środowe noce (TB; Pes 112b).

Chanina, podobnie jak Jezus, rozmawia z demonem i, podobnie jak On, na wyraźną prośbę nieczystego ducha lituje się i oddaje dwie noce w tygodniu we władanie Agrat. Co najważniejsze: również w tej anegdocie – podobnie jak w wypadku Jezusa – demony zdają się wiedzieć, z kim mają do czynienia. Te liczne zbieżności, pomiędzy historiami Jezusa i Chaniny, nie są przypadkowe i pokazują, że najstarsza i zarazem najbardziej wiarygodna tradycja mogła utożsamiać Jezusa z „Synem Bożym” poprzez fakt egzorcyzmów (cuda). Szatan zważa zatem na stosunek Boga do danego człowieka i decydującym dla niego kryterium jest głos z nieba (bat kol). Potwierdza to przypadek, z którym się zetknął sam Rabbi Akiba (ok. 40 r. – 135 r. po Chr.):

Rabbi Akiba pewnego razu żartował i wyśmiewał tych, którzy popełniają występki i dopuszczają się grzechu. Wtedy zdało mu się, że na czubku palmy ukazał mu się szatan podobny do kobiety. Rabbi Akiba chwycił się zaraz pnia palmy i zaczął się na nią wspinać. Kiedy wspiął się do połowy wysokiego pnia, przeszła mu namiętność. Wtedy szatan rzekł doń: „Gdyby nawet ogłosili o tobie na sklepieniu niebios:` Bądźcie ostrożni i miejcie się na baczności wobec rabbiego Akiby i jego nauki` to wyznaczyłbym jako cenę za ciebie tylko dwie drobne monety” (TB; Kid 81a).

Chanina ben Dosa uchodził za uzdrowiciela i często zwracano się do niego z prośbą o interwencję u Boga.

Pewnego dnia rabbi Chanina ben Dosa przyszedł uczyć się Tory u rabbana Jochanana ben Zakkaja, którego syn był wówczas bardzo ciężko chory. Mistrz rzekł do ucznia: – „Chanina, synu mój, módl się za moje dziecko, aby wyzdrowiało!” Uczeń pomodlił się głęboko pochylony, z głową pomiędzy kolanami i został wysłuchany. Wtedy mistrz rzekł: – „Gdyba ben Zakkaj nawet przez cały dzień bił się w głowę, to nie wzięto by tego pod uwagę” (TB; Ber 34b).

Chanina powtórzył pozę modlitewną proroka Eliasza (por. 1Krl 18, 42) i dopiero zaczął modlitwę. Jochanan uważając, że modlitwa charyzmatyka ma większe znaczenie niż jego własna przemówił nie tylko z wrodzoną sobie skromnością, ale także z wielkim szacunkiem dla samego cudotwórcy. Dla Chaniny to nie modlitwa odpowiadała za cud:

Powiadają o rabbim Chaninie ben Dosa, że modlił się nad chorymi i mowił: „Ten będzie żył” lub „Ten umrze”. Powiedzieli do niego: „Skąd to wiesz?”Odpowiedział: „Jeżeli modlitwa sama płynie mi z ust, wiem, że został przyjęty; kiedy zaś przychodzi mi z trudem, wiem, iż został odrzucony” (Miszna; Berachot 5, 5).

Modlitwa, w tym ujęciu, właściwie nie realizuje swoich założeń: Chanina, po łatwości lub trudności jej wymawiania, poznaje jedynie czy dany delikwent będzie jeszcze żył. Właściwie jego rola ogranicza się do poinformowania o decyzji Boga – z tego poglądu wynika silny determinizm i wiara w nieodwołalne wyroki boskie. Chanina pozami modlitewnymi nawiązywał do Eliasza, ale wcale nie uważał się za proroka (zob. TB; Ber 34b).

Sam Chanina był bardzo ubogim chasydem, który nienawidził złego zysku (co było zresztą podłożem wielu konfliktów z małżonką), a dobre uczynki stawiał on ponad jakąkolwiek wiedzę (Miszna; Awot 3, 12).

Geza Veremes, który poświęcił wiele lat studiów nad badaniem galilejskich cudotwórców, zauważył, że reprezentanci konwencjonalnego judaizmu próbowali natomiast znaleźć błędy w nieortodoksyjnym zachowaniu charyzmatyka. Chaninę krytykowano za zaniedbywanie rytualnych obowiązków, za obyczaje niespotykane u męża Bożego, w rodzaju samotnego chodzenia nocą po ulicach. Obwieszczeniu o uleczeniu na odległość wywołało sarkastyczne pytanie: „Czy jesteś prorokiem?”, a cudowna skuteczność jego modlitwy przypisywano zasługom Abrahama, Izaaka i Jakuba. Mimo wszystko obraz Chaniny ben Dosy rzuca cenne światło na portret Jezusa w ewangeliach i na wczesne linie teologiczne rozwoju palestyńskiego judeochrześcijaństwa (Vermes 2005: s. 95).

Wydaje się, a jest to bardzo prawdopodobne, że wśród żydowskich uzdrowicieli – męczennika Choniego, który nawet pod groźbą kary śmierci nie chciał rzucić przekleństwa na grupę Żydów; wśród Chana, który tylko Boga tytułował nazwą Abba; wśród Eleazara, który wypędzał słowem złe duchy i zabraniał im powrotu i wśród Chaniny, biednego jak mysz kościelna, który lekceważąc sobie obyczaje, spacerował nocą, a w chacie, lekceważąc sobie z kolei przepisy Tory, trzymał skórę węża, a żywe, jadowite gady nie były w stanie zrobić mu żadnej krzywdy – Jezus czułby się, jak przysłowiowa „ryba w wodzie” i miałby z nimi, o czym porozmawiać.

EPILOG

Po tym schematycznym zaznajomieniu się z żydowskimi cudotwórcami, żyjącymi w pierwszym wieku przed Chrystusem oraz w pierwszym wieku po Chrystusie, możemy stwierdzić, że synoptyczny portret Jezusa, który po usunięciu żydowskiego tła był całkowicie niezrozumiały, a nawet tworzył pewną dychotomię, pewien rów pomiędzy samym Nazarejczykiem a Jego ludem, został skutecznie, dzięki pracom profesora Vermesa, zasypany. Oczywiście nie możemy, ze względów objętościowych, zająć się dokładnie poszczególnymi różnicami pomiędzy samymi cudotwórcami. Należy pamiętać: każdy człowiek jest inny – w pewnym więc stopniu – każdy z nich był kimś unikalnym, obojętnie czy był to Choni, Chanina czy Jezus, lecz każdy z nich jest zrozumiały w kontekście swojej religii, epoki i swojego narodu.

Analiza historyczno-krytyczna przede wszystkim stara się ustalić tło, by w jego ramach umieścić Jezusa zwanego Chrystusem. Ustalenie tła wiąże się jednak z czymś, co jest niezwykle trudne dla teologa, a konieczne dla historyka. Historyk stara się zrozumieć, dla teologa, co wydaje się oczywiste, o wiele lepszą sytuacją byłoby to, gdyby się okazało, że Ten, którego określają Bogiem-Człowiekiem, odstawał od epoki; aby czynił i mówił rzeczy, których nikt nie czynił przed Nim, ani też nie mówił i czynił – niejako – równocześnie z Nim. Chciałby on mieć do czynienia z meteorem, który zrzucony na ziemie powalił wszystkich samymi nowościami. Nic więc dziwnego, że ze strony teologicznej, a ściślej: chrystologicznej, umieszczenie Jezusa w ramach żydowskiego nurtu charyzmatycznego spotkało się – początkowo – z gwałtownym sprzeciwem. Vermes wojnę wygrał dopiero w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku – dopiero wtedy zapanował consensus: Jezus był charyzmatycznym egzorcystą; consensus ten, na szczęście chwilowo, został naruszony przez prace Jesus Seminar, ale dzięki tuzom biblistyki – profesor Ed Sanders oraz ksiądz profesor John Meier – obraz Jezusa-proroka na podobieństwo Eliasza, został ugruntowany i na powrót przyjęty, jako najbardziej prawdopodobny.

To krytyczne podejście, zaczynające się od analiz tła, nie jest, we współczesnej biblistyce, niczym nowym. Znawcy Jezusa historycznego bardzo zmienili podejście do samych źródeł. Na rzecz historycznej wiarygodności stawia się obecnie zgodność z kontekstem epoki, to co do niego nie pasuje – a w przypadku synoptyków jest tego naprawdę niewiele – jest z oczywistych względów deprecjonowane jako rzecz będąca popaschalną wstawką, taki apologetyczny wystrzał pierwszych chrześcijańskich redaktorów ewangelicznych perykop. Tu, pomału, chce wprowadzić czytelnika do sekcji drugiej, w której, siłą rzeczy, musimy się zająć czymś naprawdę trudnym: wyodrębnieniem z relacji, tych najstarszych, egzorcyzmów, które możemy przypisać historycznemu Jezusowi. Wprawny czytelnik zauważył, że w przypadku Józefa Flawiusza i tradycji rabinicznych, nie staraliśmy się ustalić ich historyczności. Chciałbym coś, w tym ważnym momencie, nadmienić: nie było to dla nas konieczne, ponieważ naszym celem nie jest historyczny Choni czy historyczny Chanina, lecz historyczny Jezus. W tym przeglądzie chodziło przecież o coś zupełnie innego; chcieliśmy ustalić: czy Jezus, przedstawiony przez Marka jako pełen mocy Syn Boży, przed którym drżą demony, jest obrazem historycznie prawdopodobnym?

Obecnie bibliści, w Polsce np. ksiądz Roman Bartnicki, nie idą „dawnym tropem” egzegetów chrześcijańskich, którzy, zazwyczaj, starali się podważać wiarygodność innych cudotwórców, aby uratować wyjątkowość i unikalność „naszego” egzorcysty Jezusa. Zestawiając cuda Jezusa – wyjaśnia ksiądz Bartnicki – z cudami znanymi z historii religii nie można apriorycznie twierdzić, że cuda Jezusa są autentyczne i historyczne, a cuda poza Biblią są niehistoryczne, oparte na oszustwie lub wyobraźni. Działalności Boga nie można ograniczyć do cudów biblijnych (R. Bartnicki, Problematyka cudów Jezusa we współczesnej egzegezie, Warszawskie Studia Teologiczne XXIV/2/2011, s. 75). Ja idę – za pewnymi egzegetami – jeszcze dalej i nie będę w dalszej części optował za określaniem Jezusa jako „lepszego” czy „gorszego” egzorcysty od innych. Kto czuje się zgorszony takim obiektywizmem, ten nie powinien zapominać, że nauka bez niego nie mogłaby normalnie funkcjonować, i raczej nie powinien on czytać moich wpisów. Parafrazując, niejako, słowa Junga stwierdzam, że „właśnie z tego obiektywizmu czyni się zarzut mojej” metodologii: „oskarża się ją o to, że nie opowiada się ona za jakąś określoną doktryną religijną. Nie przesądzając w żaden sposób o moich subiektywnych przekonaniach, chciałbym zadać następujące pytanie: czy nie można uznać, że określone stanowisko zajmuje także ten, kto nie narzucając się jako arbiter mundi wyraźnie ogranicza się do własnego subiektywnego stanowiska i jest przekonany, iż” Bóg „wypowiada się w wielu językach i przejawia się na wiele różnych sposobów, i że wszystkie te sposoby są prawdziwe? Na zarzut podnoszony szczególnie przez” moich braci w wierze „chrześcijan, że jest niemożliwością, żeby prawdziwe były wszystkie sprzeczne ze sobą wypowiedzi religijne, trzeba odpowiedzieć, zadając im z kolei pytanie: czy jeden=trzy? Jakże trzy osoby mogą być jednym Bogiem? Czy matka może być dziewicą? Itd. Czyżby nie zauważyli oni dotąd, że wszystkie wypowiedzi religijne zawierają logiczne sprzeczności i zasadniczo niemożliwe stwierdzenia, a nawet – że ta logiczna sprzeczność i niemożliwość stanowią istotę wypowiedzi religijnych?” Tertulian nie zawahał się stwierdzić, że jego wiara jest wiarygodna, ponieważ jest niedorzeczna. „Jeśli chrześcijaństwo wzywa do wiary w takie sprzeczności, to – jak mi się zdaje – nie powinno czynić zarzutów temu, kto uznaje ważność jeszcze kilku innych paradoksów”. „Tylko paradoks potrafi pojąć pełnię życia, podczas gdy jednoznaczność i brak sprzeczności mają charakter jednostronny i dlatego nie są w stanie wyrazić tego, co niepojęte” (C. G. Jung, Psychologia a religia, Warszawa 1970, s. 227-28).

Chrześcijanie uważają, że naśladują Jezusa zwanego Chrystusem, niektórzy z nich mają nawet Jego stygmaty, ale ich świadomość jest bardzo daleka od ich wzoru. Często słyszy się nieuzasadnioną dumę z tego, że idee Nazarejczyka porwały i odmieniły Cesarstwo Rzymskie, a następnie wszystkie ludy Europy. Gdy jednak spojrzymy na historię Europy bez „różowych okularów”, to sami przyznamy, że nie różniła się ona, w zasadniczy sposób, od historii Azji, która w swojej większości Chrystusa odrzuciła. Historia Europy to pasmo nieustannego mordowania się chrześcijan przerywanego krótkotrwałymi traktatami pokojowymi – nie ma praktycznie żadnej ohydy, której by nie wyrządził chrześcijanin drugiemu chrześcijaninowi. Historia Europy to, pamiętając wiek dwudziesty, katolicki ksiądz Tiso najeżdżający z bezbożnikami – Adolfem Hitlerem i Józefem Stalinem – katolicką Polskę, to zasieki z drutów kolczastych obozów koncentracyjnych, to kapłani błogosławiący wojska niemieckie i kapłani błogosławiący wojska polskie do tego, by wzajemnie się one mordowały, to ekspansja i terror chorwackich katolików wobec swoich prawosławnych braci, mordowanych z takim okrucieństwem, którego nie zaobserwowano nawet wśród zwierząt. Szok! Trudno uwierzyć, że kiedykolwiek, w historii Europy, jakikolwiek naród naśladował Chrystusa. Powie ktoś, że utworzono zakony, wybudowano klasztory, a wielu ludziom udało się pozostać, w tym wszystkim, kimś przyzwoitym. Ale to samo udało się w Azji – bez tej całej otoczki! Uważam, że historia – oczywiście nie w sposób identyczny – potoczyłaby się podobnie, gdyby w Cesarstwie Rzymskim zwyciężył mitraizm. Nie należy jednak „płakać nad rozlanym mlekiem”, ale korzystając z najnowszych osiągnięć biblistyki i „Jezusa historycznego”, odkryć i na nowo przemyśleć sposób, w jaki powinno się naśladować starożytnego Żyda. Na pewno nie poprzez plucie w oczy, na pewno nie poprzez rozdanie swojego majątku, na pewno nie poprzez brak jakichkolwiek śladów autorefleksji, na pewno nie poprzez potępianie wszystkich dookoła i wskazywanie na samego siebie. Te elementy Jezusowego nauczania są świadectwem Jego epoki, sprowadzanie ich do naszych czasów nie jest uzasadnione. Od tamtego okresu minęło dwa tysiące lat, a Jezus – zarówno u synoptyków i Jana – mówił, by iść do przodu. Wszyscy o tym zapomnieli i zatrzymali się – wciąż wpatrując się w treść dokumentów, które oddziela od współczesności ogromna przepaść czasu.

W sekcji drugiej staniemy przed trudniejszym zadaniem, ponieważ będziemy starali się ustalić – jak dalece, oczywiście, jest to możliwe do ustalenia – korzystając z prac wybitnych biblistów (na barkach gigantów widzimy dalej): jakie jednostki chorobowe są tymi demonami, które pustoszyły Galileę w początkach pierwszego wieku? Kim był „demon niemowy” (Mt 9, 23)? Kim był demon, który nie pozwalał się kobiecie wyprostować (Łk 13, 11)? Dlaczego „gorączce” można było rozkazywać? Dlaczego demony lubiły miejsca bezwodne? Za pomocą skalpela krytyki oddzielimy mit od prawdy, chociaż jest to zadanie niezwykle trudne, ponieważ w Ewangeliach mit i historia tworzą nierozerwalną (wydawałoby się) całość. Będziemy przede wszystkim empirykami i przyjmiemy fenomenologiczny punkt widzenia. Do opisów religijnych cudów podejdziemy z punktu widzenia nauk przyrodniczych, nie zaś teologicznych. Ograniczymy się do obserwacji zjawiska i powstrzymamy się od wyrażania swoich perspektyw metafizycznych. Nie będę również naruszał w żaden sposób takich poglądów, jeśli je ktoś przyjmuje, ale ja sam nie roszczę sobie prawa do ich poprawnego zastosowania.

Święta Rodzina pokiereszowana

W okresie bożonarodzeniowym, zwłaszcza w święto Świętej Rodziny, wielu z nas słyszy w kościołach, że Rodzina z Nazaretu to dla współczesnych chrześcijan wzór do naśladowania. Może kaznodzieja odwoła się do papieża Leona XIII, który zatwierdzając to święto, napisał: „Niewątpliwie jaśniała w tej Rodzinie wzajemna miłość, świętość obyczajów i pobożne ćwiczenia – jednym słowem wszystko, co rodzinę może uszlachetnić i ozdobić, aby dać na wzór naszym czasom”.

Może powoła się na bliższego nam Jana Pawła II, który wskazywał, że współczesne rodziny powinny wpatrywać się w Świętą Rodzinę, aby z przykładu Maryi i Józefa, z miłością opiekujących się Wcielonym Słowem, czerpać potrzebne wskazania dla codziennych życiowych wyborów. Jeśli będzie to ksiądz krytyczny wobec współczesnych przemian w życiu rodzinnym, to powie, że Józef, Maryja i Jezus to wzorzec rodziny pełnej, w której są rodzice nierozwiedzeni, nie tej samej płci, są dzieci narodzone po ślubie, nie za pomocą metody in vitro itp. Jeśli do tego dodamy obraz stajenki betlejemskiej rozświetlonej delikatnym światłem, ze zwierzątkami, aniołami, dziećmi w pasterskich strojach, królami, to będziemy mieli obrazek Świętej Rodziny niczym ze świątecznych reklam.

No dobrze, czasem może i przesładzamy, ale ostatecznie niczego to nie zmienia, bo jak się zdejmie stajenkowy lukier, to ukaże nam się wzór miłości i relacji rodzinnych. Czy jednak nie jest tak, że ten wzorzec trochę nie przystaje do wzorca rodziny przedstawianej w nauczaniu Kościoła? Często propaguje on model rodziny wielodzietnej, co jest ze wszech miar słuszne w obecnej sytuacji demograficznej, a także ze względów pedagogicznych, bo wychowanie jedynaka jest trudną sztuką. Tymczasem Jezus jest jedynym dzieckiem (przynajmniej taka jest nauka Kościoła, są bowiem badacze, którzy uważają za przesądzone, że Jezus miał rodzonych braci i siostry), co prawda wychowującym się wśród rówieśników, ale  jedynakiem. Świętą Rodzinę trudno też uznać za rodzinę pełną, przynajmniej od pewnego momentu. Oto bowiem Józef nagle, nie wiemy nawet kiedy, znika z tej rodziny. W czasie publicznej działalności Jezusa już nie jest wspominany (ostatni raz występuje w Ewangelii, gdy Jezus ma dwanaście lat). Nie wiadomo, kiedy umarł, ale był zapewne czas, kiedy nie było go przy Maryi. Jest też problem z poczęciem Jezusa, gdy Józef postanawia „oddalić Maryję”. Święta Rodzina nie jest też rodziną wielopokoleniową, bo Jezus nie ma żony ani dzieci, a Maryja ostatecznie musi „dożywać” u obcych. Wprawdzie jest to przyjaciel Jezusa, jednak mimo wszystko obcy. Jaki to zatem wzór chrześcijańskiej rodziny, skoro właściwie wszystko jest w niej inaczej niż w modelu propagowanym przez Kościół?

Historia Świętej Rodziny (ta przedstawiona w Ewangelii) wcale nie była usłana różami i ociekająca lukrem, jak skłonni jesteśmy uważać, patrząc na stajenkę betlejemską. Najpierw problemy z „niebieskim” ojcostwem Jezusa, dylematy Józefa, potem wyprawa do Betlejem i kłopoty ze znalezieniem noclegu, poród w niezbyt sprzyjających warunkach, wizyta zgrai pasterzy (tak, to wcale nie byli słodcy pastuszkowie z jasełek, ale nieokrzesane draby). Potem pojawienie się nieznanych mędrców, których być może Święta Rodzina w ogóle nie rozumiała; ucieczka do Egiptu przed prześladowaniami Heroda, który też nie był safandułą z jasełek. Następnie zagubienie Jezusa w Jerozolimie (rodzice jedynaka mogą sobie wyobrazić, co to oznaczało dla Maryi i Józefa), w końcu śmierć Józefa. Potem działalność Jezusa, którego jedni uważali za Mesjasza, a inni za wariata (czy pod wpływem tego wszystkiego Maryja nigdy nie zwątpiła w Jego misję?). Do tego w końcu haniebna śmierć jedynego Syna na krzyżu pośród bandytów. Czy to ta wyidealizowana rodzina z betlejemskiej stajenki?

Chyba trochę przekręciliśmy ideę św. Franciszka – uważanego za twórcę pierwszej szopki (Greccio we Włoszech, rok 1223) – który chciał „uczcić pamięć o narodzinach owego Dziecięcia… pokazać niewygody i wyrzeczenia, jakie musiało znosić złożone w żłobie, leżąc w sianie w obecności wołu i osła”. Franciszek pragnął przekonać, że Jezus miał rzeczywiste ciało i rodzi się w każdej Mszy (dlatego kazał ją odprawiać w szopce). My dzisiaj żadnych specjalnych niewygód nie widzimy, nie mówiąc już o tym, by tak jak bracia prawosławni, którzy na ikonie Narodzenia Jezusa Chrystusa przedstawiają Dzieciątko w żłobie bardzo przypominającym grób i w pieluszkach przypominających opaski pogrzebowe, widzieć we Wcieleniu zapowiedź śmierci. Nie przychodzi nam na myśl, by tak jak prawosławni na obliczu Józefa malować wyraz niedowierzania i przedstawiać go jako kuszonego przez diabła. Z kolei Maryja to dla nas zawsze piękna panienka ze stajenki, chociaż w chwili śmierci Jezusa mogła mieć około 50 lat, a więc jak na ówczesne standardy sporo.

Czy więc szopki betlejemskie nie odbierają nam realności Świętej Rodziny, przez co zupełnie nie przystaje ona do naszego życia i trudno ją nam traktować jako wzór życia rodzinnego? A gdybyśmy tak dostrzegli w niej rodzinę doświadczoną cierpieniem, ciężkimi przeżyciami – jednym słowem, rodzinę pokiereszowaną? Taką jak nasze rodziny, naznaczone prześladowaniami (na przykład w krajach niechrześcijańskich), utratą bliskich, potępieniami i niezrozumieniem, oskarżeniami i różnymi życiowymi dramatami? Rodzinę doświadczoną, jednak trzymającą się razem, rodzinę pokonującą dzięki miłości życiowe trudności w drodze do Ojca? Czy taki obraz tej rodziny nie stałby się nam bliższy?

W betlejemskich szopkach warto więc nie mościć Dzieciątku zbyt wygodnego posłania z sianka. Dzięki temu dostrzeżemy więcej.

Zmieniona wersja tekstu opublikowanego w Deon.pl: http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,416,swieta-rodzina-pokiereszowana.html