Wszystkie wpisy, których autorem jest Henryk Hydel

Z zawodu artysta malarz po studiach w Belgii (1941–1945), w Katowicach (1945–1946) i we Wrocławiu (1947–1948), mający zainteresowania muzyczne, wielbiciel muzyki J. S. Bacha. Teolog nieprofesjonalny.

O obrazach

Ukojenie
„Ukojenie” – Henryk Hydel 2012

W świecie, w którym żyjemy, potrzebujemy nade wszystko wiary, ale też i postrzegania piękna stworzenia. Zachwycając się nim chwalimy Stworzyciela. Piękno stworzenia oddala nas często od ponurego nastroju, do którego jesteśmy często skłonni. Jej potrzebę odczuwają szczególnie dzieci, usiłując przenieść na papier jej obraz własnymi zrozumiałymi dla nich środkami. Obraz w ich wieku przemawia do nich bardziej niż mowa i zastępuje ją, ponieważ jest ich początkowym sposobem wyrażania się. Obraz dziecka jest często artyzmem i może budzić nieraz podziw, ale jego nieświadomy artyzm przemija wraz z ustępującą potrzebą malowania. Dorastające dzieci rezygnują z niego na rzecz wykształconej mowy, ale nie wszystkie. Część z nich maluje nadal pozostając jakby dziećmi. Ale ich rozwinięty i dojrzały artyzm nie przypomina już artyzmu dziecięcego, okazuje się wrodzonym darem i trwałą potrzebą w życiu. Malują nadal, chociaż uczeń Akademii zdaje sobie sprawę, że z tego nie będzie „chleba”. Sztuka malarska jest w tym wypadku pasją jego życia.

Co nazywamy artyzmem? Nie jest to w żadnym wypadku kopiowaniem natury. Wiemy przecież, że żadne najlepsze zdjęcie nie wzbudzi w nas to wrażenie, jakie odebralibyśmy na miejscu, kontemplując np. żywy krajobraz. Jeśli jednak narysujemy cokolwiek ładną kreską, nie będzie to już kopiowaniem natury, bo kreska nie istnieje w naturze. Podobnie w malarstwie, artyzm jest zespołem jego pozytywnych cech, związanych ze sposobem ich wykonania przez artystę, takich jak np. perfekcja formy, ekspresyjność, oryginalność; także szczególne umiejętności artysty, zwłaszcza te, które umożliwiają nadanie jego dziełom osobistych cech. Zadajemy sobie także pytanie skąd wzięła się we mnie pasja do sztuki malarskiej i czym ona jest dla mnie.

Uważamy, że myślenie twórcze artyzmu kontroluje prawa półkula mózgu, to prawda, ale w niej mieści się także wiara, w przeciwieństwie do nauki, którą kontroluje druga półkula. Rozdzielone nie mogą widzieć i rozumieć siebie, a tym samym poznać pełniejszą rzeczywistość. Taki był być może zamysł Stworzyciela, „aby patrząc nie widzieli, a słuchając nie rozumieli” (Łk 8, 10).

Nie znam żadnego z kolegów artystów, który nie wierzyłby w rzeczywistość transcendentalną. Sztuka i wiara idą w parze. Prawie nikt z moich kolegów nie sięgnął jednak świadomie po tematykę eklezjalną. Coś nas powstrzymuje od tego. Nastąpił bowiem niezaprzeczalny rozdźwięk między chrześcijaństwem kościelnym a współczesną kulturą. Świadomie nie odróżniamy dziś malarstwa o tematyce świeckiej od dzieł tematycznie związanych z chrześcijaństwem. Tak odczuwane malarstwo podobne jest do twórczości znanego malarza Jerzego Nowosielskiego, który pod wpływem prawosławia, w którym nie ma różnicy między sacrum a profanum, wyraźnie i wielokrotnie powiedział:

„Oddzielam czysto mechanicznie, formalnie, zewnętrznie. Jeżeli maluję ikonę czy polichromię w kościele bądź w cerkwi, to oczywiście utrzymuję się w granicach tematyki tradycyjnie sakralnej. Natomiast nie oddzielam sacrum od profanum w moim malarstwie w sposób istotny. To znaczy, te obrazy, które powstają jakby z pozycji profanum, zawierają dla mnie równie silny ładunek sacrum jak obrazy sakralne w sposób tradycyjny przeze mnie malowane”. (Z. Podgórzec, Wokół ikony. Rozmowy z Jerzym Nowosielskim, Warszawa 1985 s. 184)

Chcę tu powiedzieć, że jeśli wierzę, że życie zawdzięczam Bogu, to muszę także wierzyć w to, że wszystko, co mu w tym życiu zawdzięczam, jest Jego darem, w tym i dar malowania. Trudno zatem oddzielić w nim profanum od sacrum, gdyż jak słusznie wielokrotnie powiedział Nowosielski i jak uważam osobiście, obrazy, które powstają tradycyjnie z pozycji świeckiej mają w sobie również ładunek sakralny, jak wszystko inne. Ale ważne jest to, co chcemy przez te obrazy wyrazić.

Odmalowałem za młodu na prośbę księdza wnętrze kościoła w całości do sklepienia na zbudowanym rusztowaniu. Kościół traktowałem w czasie tej pracy jako budynek. Koledzy po szkole namalowali kilka obrazów w bocznych kaplicach Katedry wrocławskiej. Zwracali głównie uwagę na artystyczne walory dzieła, które, nawiasem mówiąc, powinien mieć także każdy obraz kościelny. Mnie zdarzyło się stworzyć obraz dla kościoła tylko raz, ale całkiem przypadkowo. Ksiądz był zachwycony. Mimo to już do tego nie wróciłem. Mógłbym powiedzieć, że nie mam natchnienia do malarstwa religijnego, ale to nie to.

Narysowałem niegdyś szkic obrazu pt. Namaszczenie w Betanii. Ale jak miałem narysować Jezusa, skoro Go nie widziałem i nie potrafię Go sobie wyobrazić? Czy wyglądał akurat tak, jak go przeróżnie pokazują na dużych obrazach, licznych obrazkach i czasopismach najczęściej dewocyjnych, lub np. w kinie? Żaden z nich mi nie odpowiadał i budził często kiczowaty niesmak. Od przedstawienia Chrystusa  wstrzymuje mnie przede wszystkim odczucie misteryjnej dyskrecji. Oglądałem w młodości film Ben-Hur z 1959 r., w którym wycieńczonemu i leżącemu Judzie Jezus Chrystus podaje wodę, z kolei podczas męki Zbawiciela to Juda Ben – Hur podaje wodę niosącemu belkę krzyżową Chrystusowi, ale reżyser dyskretnie pokazuje cały czas jedynie tylko rękę Jezusa i ta dyskrecja przemawiała do widza znacznie wymowniej, niż gdyby pokazano osobę aktora, występującego w roli Chrystusa.

Szkic pt. Namaszczenie w Betanii zniszczyłem.

Jak napisałem w mojej poprzedniej pracy pt. O modlitwie, nie uznaję kultu świętych. Nie mam tym samym tego rodzaju obrazów i nie maluję je. Nie oddaję im tym samym czci, należnej jedynie tylko Bogu. Czy to znaczy, że nie mam u siebie w domu nic, co należy do tradycyjnie pojętej świętości, żadnego obrazu, lub innego przedmiotu sakralnego? Tego nie powiedziałem. Powtarzam: Granica między profanum a sacrum jest we mnie jak i w wielu innych artystach płynna, gdyż wszystko co świeckie z tym co tworzę nie oddzielam w sposób istotny od sacrum. Wszystko to odczytuję jako swoiste świadectwo działania Boga w sercu. Stoi u mnie na widocznym miejscu część gałęzi, łudząco przypominającej Marię z Dzieciątkiem. Była przed laty częścią konaru leżącego na dnie wyschniętego stawu. Mimo treści ewangelicznej, jest w moich i wielu innych oczach jedynie ciekawą ozdobą, albo komu brak wyobraźni tylko zwykłym kawałkiem drzewa. Natomiast żaden z moich nielicznych obrazów, nie nadaje się do okazania mu czci. I nie chciałbym.

Nie chciałbym i nie chcę, bo nie przekonuje mnie zlekceważenie drugiego przykazania. Ludzie są zawsze skłonni do idolatrii i to przykazanie nie może odnosić się i tylko do Starego Testamentu. Oto jak To przykazanie brzmi:

I. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie.
II. Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko (…) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym (Wj 20, 3-17).

W katolickiej wersji dekalogu już tego przykazania nie ma, a ostatnie podzielono na dwa, aby liczba 10 się zgadzała. Katolicy twierdzą przy tym, że zakaz tworzenia wizerunków Boga już ich nie obowiązuje, od kiedy Chrystus stał się człowiekiem.

To tłumaczenie jest nieprzekonywujące. Przeczą temu najwyraźniej kilkakrotnie wypowiedziane słowa Jezusa o tym, że „Ojciec pragnie prawdziwych czcicieli w Duchu i prawdzie”. Nie czcicieli klęczących przed obrazem lub figurą, ale prawdziwych w Duchu i prawdzie, Kto w oddawaniu czci Bogu jest zdany na pomoc wizerunków, nie oddaje Mu czci „w duchu”, tylko polega na tym, co ma przed oczami. „Módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu” (Mt 6, 6). „W postępowaniu kierujemy się wiarą, a nie widzeniem” (2 Kor 5,7).

Ani w Nowym Testamencie, ani też w żadnych innych autentycznych zapiskach z pierwszego wieku chrześcijaństwa nie znajdujemy śladów publicznego lub prywatnego kultu figur czy obrazów. Wczesny kościół nie miał nic przeciw sztuce, ale sprzeciwiano się jednomyślnie oddawaniu czci obrazom Chrystusa i świętych. Kult obrazów powstał dopiero w IV wieku n.e. na soborze w Nicei. Ikonoklazm, [zakaz kultu ikon], czyli zakaz świętych obrazów i oddawania czci pojawił się ponownie w VIII i IX w., po czym wrócił znowu kult obrazów i figur, który doprowadził do obecnego bałwochwalstwa. Tak to jest, gdy człowiek chce być mądrzejszy od Boga. Obecne bałwochwalstwo w KRK jest przejrzyste i nie daje żadnego precedensu w celu usprawiedliwiania jakiejkolwiek jego formy. Luter nie był przeciwnikiem sztuki malarskiej, ale niektórzy protestanci pogardzają obrazem i mówią, że sama w sobie służy ona do bałwochwalstwa. Taki pogląd jest wyrwany z kontekstu przykazania, gdyż chodzi w nim tylko o zakaz czci obrazów.

Malarstwo daje mi poczucie spokoju i ładu po całym chaosie awangardy, brzydoty charakteryzującej wiele współczesnych dzieł plastycznych. Wychowany jeszcze w szkole przedwojennej, w moim przypadku w Belgii, uczyłem się sztuki malowania w latach 1941 – 1945, będąc uczniem znanego mistrza flamandzkiego JB Scoriel, tradycyjnego pejzażysty. Po repatriacji wstąpiłem do Szkoły Sztuk Pięknych w Katowicach. Miałem w niej niezwykle dobrego wykładowcę, który mnie nauczył dostrzec piękniejszy wysublimowany, bardziej wyszukany kolor. Duch i materia. Namalowałem pod jego okiem kilka cennych obrazów. Żaden z nich niestety się nie zachował. Zostały tylko rysunki akademickie. Ale dostrzeganie piękniejszych barw pozostały we mnie, upiększały widzialny świat i wzbogacały duszę. Ale nie łatwo odtworzyć to, co widzi w sobie. Nie poszukiwałem we wrocławskiej ASP nowych środków przekazu artystycznego, mających nastawienie eksperymentatorskie. Pozostałem wierny własnemu warsztatowi udoskonalonego w powojennej szkole katowickiej, która wyrosła z miejscowej Śląskiej tradycji artystycznej. Analizując charakter ówczesnego malarstwa katowickiego, można mówić o jego odrębności i specyfice w kategoriach ogólnopolskich. Cechy określające to zjawisko to przywiązanie do warsztatu, znacząca rola przekazu i uodpornienie na mody. Piękna sztuka pogłębia wrażliwość i wzmacnia tym samym wiarę. W tym tkwi ładunek sakralny w dziele o tematyce z pozycji profanum. Jeżeli się patrzy na rzeczywistość w tym i na malarstwo jako sacrum, można to odczytać jako świadectwo zadziwiającego działania Boga w ludzkim sercu.

Nie można powiedzieć, że istotnej sztuki sakralnej dzisiaj nie ma, jest, ale na pewno poszukuje ona nadal nowych środków wyrazu, pozostając często przy sztuce niefiguratywnej. Artyści obawiają się figuratywności, świadomi niemożności przedstawiania Boga, nawet wcielonego Boga.

„Człowiek w akcie twórczym naśladuje swego Stwórcę – jako Jego obraz i podobieństwo; tak więc sama czynność tworzenia jest pewnego rodzaju stawaniem w relacji z Bogiem – wobec Sacrum. Jest to relacja święta i tajemnicza. Dlatego akt twórczy, podobnie jak modlitwa, wymaga wyrzeczenia, samotności, skupienia, ciszy, refleksji czy wręcz medytacji. Możność tworzenia – kreowanie świata harmonii, poszukiwanie jedni, materializowanie myśli, nadawanie kształtu duchowi – to boży dar, a zarazem ludzka powinność”.  (Mirosława Rochecka)

Znajdujemy się od nowa w sytuacji poczucia tajemnicy, jakby na pustyni, gdzie Bóg może ponownie przemawiać i znaleźć nowe drogi do serca współczesnego człowieka.

O modlitwie

Jestem od dziecka wychowany w duchu katolickim i skrupulatnie przestrzegałem katechizmu tego kościoła. Do modlitwy podchodziłem poważnie, odmawiając ją podczas mszy i poza nią i starając się przy tym nie rozpraszać się myślą. Podporządkowałem się w kościele liturgii mszalnej, która wyznaczała stałe i zmienne modlitwy na każdy dzień i starannie je odmawiałem. Chcąc jednak rozumieć modlitwy mszału nie nadążałem za nimi, pomijając to, że niektóre z tych modlitw były nieprzekonywujące.

Chcąc więc wiedzieć to, co mówię, czyli rozumieć słowa, które zanoszę do Boga, zrozumiałem dość szybko, że nie mogę posługiwać się różańcem, czyli bezmyślnym odklepywaniem paciorek, byleby je zaliczyć, odmówić i mieć z głowy. Trudno też uznać różaniec za medytację lub rozważanie, gdyż myśli się przy tym mimo woli, o czym innym. Ci, którzy te paciorki odmawiają nie mają na ogół pojęcia o tym, co to jest medytacja. Rozważanie Pisma Świętego nie może ponadto ograniczyć się do narzuconego schematu tajemnic różańca. Kto poza tym nie umie rozważać Pismo Święte nie potrafi też rozważać cokolwiek podano by mu do rozmyślania. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że używanie różańca i temu podobnych instrumentów jest niczym innym jak swoistym licznikiem „klepanych” na okrągło bezmyślnych modlitw. „Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi” (Mateusz 15:8 – 9). Odmawianie tych paciorek pozostawiajmy zatem osobom dewocyjnym, przeważnie starszym, którzy nie potrafią się skupić, a tym samym modlić się inaczej. Musimy ich zrozumieć.

Jest to w rzeczywistości bardzo stary pogański zwyczaj, trwający nadal w różnych religiach niechrześcijańskich, który przedostał się do nas w średniowieczu. Na kształt tajemnic różańcowych wpływ wywarł dominikanin Henryk Suzo w roku 1569 i ten rodzaj modlitewny stał się odtąd popularną legendą „maryjną”. Tym gorzej, bo w przeładowanych różańcem głowach, następowały w ostatnich stuleciach wizje „maryjne” z różańcem. Maria nie mogłaby pojawiać się objawieniach i wypowiadać się w imieniu Boga oraz zapowiadać cuda i przepowiadać przyszłość, bo była tylko służebnicą Pańską. Nie ma w Biblii ani jednego fragmentu, który wskazywałby na to, że Marii oddawana była cześć. Apostołowie nigdy nie okazywali jej żadnej formy czci i nie wspominali nawet o niej. Nie czyń człowieku z „matki bożej” Matkę Boga, bo Bóg nie ma matki, a Maria była tylko, pokorną niewiastą, a nie „Królową Niebios”, czyli boginią. Otwórz oczy! Taki kult Marii jest typowo pogański. To nie jej zawdzięczamy zbawienie, to nie ona oddała swoje życie za nas, przelewając krew na krzyżu.

Nie musimy na szczęście wierzyć w prywatne objawienia. Nawet jeśli Kościół katolicki oficjalnie niektóre z tych objawień zatwierdził – to nie nakazuje nam w nie wierzyć, w tym i w objawienia Marii. Możemy zatem w swojej wierze to spokojnie pominąć. Pismo św. deklaruje, że Szatan i jego demony przybierają wygląd aniołów światła (2 Koryntian 11:14-15). I to jest niestety prawda.

Potwierdzeniem tego niewłaściwego podejścia do modlitwy wielomównej, jakim jest niewątpliwie i różaniec podał nam sam Jezus Chrystus: „Na modlitwach waszych nie bądźcie gadatliwi jak poganie, którzy sądzą, że gdy będą dużo mówić, prędzej zostaną wysłuchani. Nie naśladujcie ich! Ojciec wasz wie przecież dobrze, czego wam potrzeba, nawet nim Go o to poprosicie. Módlcie się tedy w ten sposób: Ojcze nasz, …” (Mateusz 6:7-9). Jezus nauczył nas tym samym odmawiać modlitwę zwięzłą i zawierającą w sobie wszystko. Wystarczy ją odmówić z otwartym sercem.

Kult różańca powoli gaśnie. Sporo jednak osób i nie tylko starszych, ale także i duchownych, uprawia nadal ten kult i inne podobnie długie modlitwy, powołując się na słowach św. Pawła „Nieustannie się módlcie” (1 Tesaloniczan 5:17). Ale św. Paweł nie miał i nie mógłby mieć na myśli modlitwę uprawianą w ciągu dnia w czasie pracy, czy w nocy podczas snu, bo to byłoby z całą pewnością niemożliwe. Trzeba przecież wypoczywać i pracować. Są poza tym inni ludzie i cała masa spraw do załatwienia. Ale można to wszystko robić i wypoczywać z Bogiem w sercu. Modlitwa nieustanna jest po prostu trwaniem w „modlitwie serca”, która polega na wsłuchiwaniu się – w głębokim i skupionym milczeniu – w głos Ducha. Duch św. wyzwala też westchnienie słabego w wysławianiu się i zanosi to westchnienie do Ojca.  Św. Paweł tłumaczy ten dar następująco: „Podobnie i Duch wspiera nas w niemocy naszej; nie wiemy bowiem o co i jak należy się modlić, ale sam Duch wstawia się za nami w niewysłowionych westchnieniach.” (Rzymian 8:26).

Modlitwa może też mieć formę inwokacji: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną” i tym podobne westchnienia, choćby samo wezwanie imienia „Jezu!„, wypowiedziane ustnie lub w duchu. Ta forma inwokacji występuje często w Nowym Testamencie. Jest to tak zwana „Modlitwa Jezusowa”, albo też „Modlitwa nieustanna”. Można tę modlitwę praktykować w pokoju, podczas pracy, na ulicy, przed snem itp. Modlitwą jest także wszystko, cokolwiek dobrego czynimy. Jest nią także dziękczynienie. To wszystko jest modlitwą nieustanną. Chodzi o to byśmy w sercu z błogosławioną pokorą i miłością skierowani byli ku Miłości Boga, jak kwiat po błogosławionym deszczu ku słońcu.

Każdą łzę otrze Bóg

Ktoś powiedział: „Wg KK to żaden pies z kulawą nogą nie zostanie zbawiony”. Ale poważnie, dowiedzmy się, co w sprawie stworzeń poucza nas Biblia, czyli Słowo Boże. Wiemy z Księgi Genesis, że Bóg stworzył cały wszechświat, a na ziemi wszelkie stworzenie, w tym i człowieka. Jest praprzyczyną wszystkiego, co istnieje. Ma moc dysponowania wszystkim, ale nie wbrew sobie, bo jest miłością.

Nie wiemy dobrze, skąd się wzięło zło na świecie, cierpienie, które towarzyszy ludziom i wszelkiemu stworzeniu. To, co wiemy z pierwszych przekazów Biblii, odnoszących się do ogrodu w Eden, nie pokrywa się z naszą wiedzą o ewolucji, w której powstawanie grzechu dopatrujemy się w budzącym się sumieniu pierwotnego człowieka. Niewinność dotyczyłaby tylko nieznajomości odróżnienia dobra od zła. Biblijny Eden jest ogrodem symbolicznym i obrazuje tradycyjny upadek bezgrzesznego prabytu ludzkości.

Opowiadanie o rajskim ogrodzie, na ogół dość naiwne, w którym Stworzyciel przedstawiony jest antropomorficznie, było przekazywane ustnie przez kilkaset lat i zostało w końcu spisane ręką Elohisty a później i Jahwisty, zatem w dwóch różniących się wersjach. Tego opisu napisanego w formie mitu nie należy jednak lekceważyć ze względu na zawarte w nim prawdy o człowieku przedstawione metaforą. Mamy tu poza tym węża uosabiającego przekleństwo, którego Jezus wziął na siebie w dniu Swojej Paschy, oraz drzewo życia, znajdującego się w środku ogrodu Eden (Rdz 2:9), symbolizującego zbawienie. Mamy zatem w Eden dwa drzewa, drzewo poznania dobra i zła i drzewo życia wiecznego. Dwa rajskie przeciwstawne drzewa, udostępnienia grzechu i zbawienia, zmierzające do wspólnego celu, którym jest Drzewo Chrystusa, czyli odkupienie i zbawienie ukrzyżowaniem Syna Bożego. Te dwa drzewa, to przedstawienie alternatywy, którą tak przejmująco ukazał św. Augustyn: „miłość własna posunięta aż do pogardy Boga albo też miłość Boga posunięta aż do gardzenia sobą”.

Omawiając grzech Adama zadajemy sobie często pytanie, dlaczego Bóg nie zapobiegł upadkowi człowieka. Jest przecież wszechmogący i wiedział niewątpliwie, co Adam wybierze, zanim uświadomi sobie w pełni, że wybrał zło. Odpowiedź znaleźć możemy po tym, jak Bóg powiedział: „Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło” (Rdz 3:22). Zatem znamy odtąd już nie tylko dobro, ale i zło, odkrywające w nas moralną świadomość i w tym tkwi najprawdopodobniej możliwość zrozumienia Bożego planu. Bóg jest wszechwiedzący i nie chciał tym samym stworzyć człowieka niczym androida, który znałby tylko niewolniczo dobro, bez możliwości decydowania o sobie. Dając mu poznać dobro i zło, dał mu także wolną wolę, wolność czynienia nie tylko dobra, ale i zła. W konkluzji dobro znane jest tylko dzięki złu, a w świecie, w którym panuje zło, człowiek dąży z natury do dobra. Poznanie zaś grzechu jest zamierzone w celu ostatecznego osiągnięcia pełnego dobra. Ponieważ „Bóg stworzył człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył” (Rdz 1:27).

To, co pozwala nam znieść tewszystkie przeciwności życia, to wiara,że Bóg nas uwolni od panującego na tym świecie zła. Pomyślmy, jeśli Bóg stworzył to wszystko, wszechświat i wszystko, co w nim żyje, a to wszystko uległo zepsuciu wskutek zła, to ma niewątpliwie i moc odwrócenia tej całej sytuacji w odpowiednim czasie, jak to już uczynił zbawiając nas Krwią Swojego Syna, odnawiając nas i cały świat w czasach ostatecznych.  „…dla Boga wszystko jest możliwe” (Mt 19:26).

„Teraz jest On [Jezus] w niebie aż do czasu, gdy wszystko zostanie odnowione, jak od dawna zapowiadał to Bóg przez świętych proroków” (Dz 3:21). Te słowa apokatastazy wypowiedział Piotr, powiedział „wszystko zostanie odnowione”. Wszytko – to znaczy nie tylko my ludzie, lecz wszystko, co żyje i wszystko, co nie żyje w materii całego wszechświata. Bogu nie jest obojętna całość swojego stworzenia. Materia nie jest skazana na daremność. Bóg nie odrzuci to, co stworzył. Spali tylko plewy. Wiarygodna eschatologia musi obejmować odnowienie całego kosmosu, wszystkiego, co żyje i nie żyje. Czy nie powiedział Jezus wstępując do Jerozolimy w Niedzielę Palmową: Jeśli oni [ludzie] umilkną, kamienie wołać będą” (Łk 19:40).

A oto co napisał na temat wszystkich stworzeń św. Paweł w Liście do Rz 8:

Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, ze również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych” (Rz 8:20-21).

W Księdze Mądrości natomiast napisano:

Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił.

Jakżeby coś trwać mogło, gdybyś Ty tego nie chciał? Jak by się zachowało, czego byś nie wezwał?” (Mdr 11:24-25).

Bo we wszystkim jest Twoje nieśmiertelne tchnienie” (Mdr 12:1).

Nadzieja cierpiącego stworzenia jest niejednokrotnie nadmieniona w Starym Testamencie. Objawienie odnowionego świata, w tym i zwierzęcego przepowiadali prorocy, szczególnie Izajasz w swoim widzeniu metaforycznym (Iz 11:6-9; 65:25).

Według proroctwa Ozeasza Bóg zawrze przymierze

ze zwierzem polnym i ptactwem powietrznym, i ze zwierzętami pełzającymi po ziemi” (Oz 2:20).

A według proroctwa Joela:

Nawet zwierzęta polne tęsknie wzdychają do Ciebie” (Jl 1:20)

Na pytanie, czy zwierzę ma duszę, odpowiem, że tak, ma duszę, podobnie jak człowiek, gdyż dusza (hebr. „néfesz„) jest zgodnie z Pismem św. składnikiem ciała. „Dusza, która grzeszy, ta umrze” (Ez 18:4 i 18:20); Dusza nie opuszcza ciała po jego śmierci i nie bytuje nadal samodzielnie. Wielu ludzi tak myśli, w przekonaniu, że dusza jest czymś, co nie podlega śmierci, ponieważ pogląd ten jest nadzwyczaj rozpowszechniony. Tak myślano w antycznej Grecji, gdzie dusza zwana tam „psyché” rzeczywiście nie umiera wraz z ciałem w filozofii i w religii. Wiele osób przyjmuje ze zdumieniem wiadomość, że Pismo Święte uczy czegoś zupełnie innego. W chrześcijaństwie opartym na Prawdzie Biblii człowiek umiera w całości, podobnie jak zwierzęta i rośliny i przebywa w szeolu, póki nie ożywi nas wszystkich Syn Boży w odnowionej rzeczywistości. W tym nowym świecie zwierzę nie będzie pamiętało, że go człowiek skrzywdził, ale człowiek będzie odpowiadał za krzywdy wyrządzone ludziom, zwierzętom, a także i roślinom. Będzie także odpowiadał za niszczenie ziemi.

Obecne w świecie zło, będąc konsekwencją grzechu, jest nadużyciem danej nam boskiej wolności, ale sądzony będzie ten, przez którego to zło przechodzi. Zostanie zamknięty w pozaziemskim więzieniu, póki to zło w znany Bogu sposób nie zostanie usunięte. Trudno natomiast uwierzyć nam w piekło, mamy go już dość na ziemi. Trudno uwierzyć w pośmiertne potępienie wieczne, gdyż nie da się ono pogodzić z miłością Boga. Nie sposób ponadto uwierzyć, by ktoś został skazany ogniem wiecznym za nieprzemyślane często słowo (Mt 5:22). Nie wydaje się to zgodne z prawdą ewangeliczną. Kochająca matka nie skrzywdziłaby dziecko za jakiekolwiek nieposłuszeństwo i nie wypędziłaby go z domu na zawsze. Nie musiałoby nawet mamę niekiedy przeprosić. Jezus jest dla nas więcej niż matką. Uczniowie Jezusa, nie mniej zdumieni niż my, mówili między sobą: ”Któż wiec może się zbawić? ” Jezus przyjrzał im się uważnie i powiedział:U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo dla Boga wszystko jest możliwe” (Mk 10:26-27).

Wypowiedzi o potępieniu wiecznym gorszy większość chrześcijan. Kościół nazywa ponadto piekłem wiecznym miejsca takie, które nimi nie są, jak Szeol i Kades (miejsce pobytu zmarłych, oczekujących Zmartwychwstania) Natomiast wypowiedzi o miejscu, gdzie wieczny ogień nie gaśnie są alegoriami i nie można je brać dosłownie. Odwołują się do miejsca zwanego gehenna (dolina Hinnom, w której spalano nieczystości). Wyraz zaś wieczny, jak napisał Orygenes, był u Greków pojęciem względnym i nie miał zazwyczaj znaczenia trwałości wiecznej. Ta alegoria może wyrażać doczesną lub pośmiertną mękę spowodowaną wstydem i wyrzutami sumienia, które palą jak ogień. Nie ma jednakże trwałości wiecznej. Utożsamienie powyższych słów o nieugaszonym ogniuwiecznym z wieczną kaźnią piekła, w którą Kościół każe nam wierzyć, czyni z Boga mściciela i sadysty. Takie myślenie byłoby radykalnie sprzeczne z duchem Ewangelii. Bóg nikogo nie pozbawia swojej miłości. Objawił ją nam w Jezusie Chrystusie. Miłość do wszystkich na całym świecie, o której tak pięknie napisał Jan: „Dzieci moje, piszę wam to, dlatego, żebyście nie grzeszyli, Jeśliby nawet kto zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca – Jezusa Chrystusa sprawiedliwego. On bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, i nie tylko za nasze, lecz również za grzechy całego świata” (1 Jan 2:1-2).

Jezus nie uznawał wielożeństwa, ale nie odwrócił się od Samarytanki, pomimo że miała pięciu mężów, a ostatni nie był nawet jej mężem. Ta perykopa poucza nas, że Bóg nie ma względu na osobę i na wyznawaną przez nią wiarę, ani też na miejsce jej uprawiania. Boga należy czcić w duchu i w prawdzie. W innym wyznaniu wiary przykazanie miłości zastępuje moim zdaniem sumienie, „wodą żywą” jest Jego Miłość. Spotkanie Jezusa z Samarytanką poucza nas, że Bóg nas szuka i oferuje nam swoją Miłość, gdyż potrzebuje  naszej miłości.

Reasumując, Jezus używał mocnych słów potępiając zło będącego w człowieku, ale samego człowieka obdarzył miłością tak bezgranicznie wielką, że oddał swoje życie za niego, wziąwszy na siebie całe jego zło.

Wróćmy zatem do istoty Ewangelii, do Paschy Chrystusa, w której ukrzyżowany Syn Boży wziął na siebie wszystkie słabości, choroby i grzechy nasze, a tym samym i wszelką karę za nas, czy też długi zaciągnięte w ładzie świata naszymi grzechami. Stał się tym samym ofiarą zastępczą za wszystkie nasze przewinienia (2 Kor 5:21; 1 P 2:24). O ofierze zastępczej Jezusa mówi też werset proroczy Izajasza 400 lat przedtem: „Lecz on zraniony jest za występki nasze, starty za winy nasze. Ukarany został dla naszego zbawienia, a jego ranami jesteśmy uleczeni” (Iz 53:5). Człowieczeństwo Chrystusa pozwoliło Mu wystąpić w roli drugiego Adama i stać się tym samym Zastępcą całej grzesznej ludzkości. Chrystus wykupił nas z przekleństwa Prawa – „stawszy się za nas przekleństwem, bo napisane jest: Przeklęty każdy, którego powieszono na drzewie” (Ga 3:13). „Bóg uczynił Go ołtarzem przebłagania” (Rz. 3:25 BW). „uczynił dla nas grzechem Tego, który nie znał grzechu” (2 Kor 5:21).Pamiętajmy, że Syn Boży wziął na siebie na krzyżu wszystkie słabości, choroby i grzechy nasze, a tym samym i wszelką karę za nas, czy też długi zaciągnięte w ładzie świata naszymi grzechami.

Zastanawia nas to, dlaczego duchowieństwo tak mało, albo w ogóle o tym nie mówi, ale chętniej straszy wiernych karą za grzech, a niekiedy nawet piekłem. Mało też mówi się o zejściu Jezusa po śmierci do otchłani, „aby ogłosić [zbawienie] nawet duchom zamkniętym w więzieniu” (1 P 3:19). Nie byli w piekle, mimo że byli przecież źli i byłymi poganami, a mimo to Kościół głosi w Wyznaniu Wiary, że Jezus po śmierci „zstąpił do piekieł”. Sieje się jeszcze nadal lęk przed potępieniem, niepomni, do czego to doprowadzało szczególnie w okresie inkwizycji. Strach nie przyczynił się nigdy do poprawy wiary w Dobrą Nowinę.

Znamy na tym świecie niepełne dobro i zło i słusznie twierdzi ks. Hryniewicz, że człowiek nie może być całkiem zły. Każde zło jest ograniczone, A Grzegorz z Nyssy jest zdania, że Bóg – jak dobry lekarz – usunie bielmo z oczu złego, aby odkrył zamaskowane w sobie dotąd dobro, za co będzie Bogu tylko wdzięczny. Bóg wszystko odnowi, także i zaślepionego grzesznika. Apokatastaza z gr. ἀποκατάστασις słowo użyte w Dziejach Apostolskich (3:21) oznacza eschatologiczną odnowę wszechświata we wszystkim. Ks. Hryniewicz dostrzega w niej przekonanie o skończoności zła i nieskończoności dobra. Podobnie jak ks. Hryniewicz, Grzegorz z Nyssy powołał się m.in. na cytat pism Pawłowych, w którym czytamy, że ostatecznie „Bóg będzie wszystkim we wszystkim” (1 Kor 15:28).Znamy na tym świecie niepełne dobro i zło i słusznie twierdzi ks.

Ludzi dzieli się najczęściej na dobrych i złych. Jest to bardzo uproszczony podział. Człowieka dotkniętego z różnych przyczyn i w różnym stopniu złymi skłonnościami nawet silna wiara w dobro nie jest często w stanie uleczyć. „Człowiek bowiem jako stworzona i skończona wolność nie jest zdolny do wszystkiego w każdej sytuacji. Tam, gdzie zachodzi przymus, staje się niemożliwa odpowiedzialność, zasługa i wina” (Karl Rahner DS 1950 n. 2003). Dualizm zakłada w świecie działanie dwóch równorzędnych sił. Zwykły grzesznik ulega często złu, choć go w zasadzie często nienawidzi. Jest jego słabością. Przykładem trudności w przezwyciężeniu zła jest święty Paweł. Prosił usilnie Pana, by z gnębiącego go grzechu uwolnił, lecz Pan mu odpowiedział: „Wystarczy Ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (2 Kor 12:09). Paweł zrozumiał, że słabość ta została mu dana dla ciała, żeby nie unosił się pychą. Moc w słabości się umacnia „Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” (2 Kor 12:10). Zniesiona w pokorze słabość przewyższa pozorną siłę tego świata.

To nie ta złudna siła zbawi nas, ale dana nam łaska. „a łaska przez Boga dana to życie wieczne w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 6:23). Prawo oskarżało grzesznika, Chrystus nie oskarża nikogo. Przygnębionych i udręczonych cierpieniem i grzechem Jezus przygarnia do siebie i usprawiedliwia łaską.

I każdą łzę otrze Bóg z ich oczu ” (Ap 7:17).

Wszystko będzie dobrze, a ty sama zobaczysz, że wszystko skończy się dobrze ” powiedział Jezus do Julianny z Norwich.