Archiwum kategorii: Bez kategorii

Składać Bogu ofiarę z samego siebie

Wpatruj się w tego, który już osiągnął cel, odważnie wypłyń w dobrą podróż, w czasie której wiatrem będzie Duch Święty, a sternikiem Chrystus, i weź kurs prosto ku obyczajności. Ci bowiem, którzy wyruszają statkami w morze i handlują na rozległych wodach (por. Ps 107 (106),23), nie tracą nadziei z powodu katastrofy, która przytrafiła się komuś innemu, ale pełni dobrej nadziei starają się ukończyć swoje przedsięwzięcie. Czy nie jest czymś najbardziej absurdalnym ze wszystkiego uznawać za zło, że upadł ktoś prowadzący życie doskonałe, a jednocześnie uważać, że ci, którzy aż do starości żyją w grzechach, dokonują lepszego wyboru? Jeśli straszne jest jednokrotne zbliżenie się do grzechu, to czemu ty z tego właśnie powodu uznajesz za bezpieczniejsze, by w ogóle nie zmierzać do wznioślejszego celu? Czyż nie jest o wiele gorsze popełnianie grzechu przez całe życie i w ogóle nie mieć udziału w czystszym sposobie życia? Jak ty, żywy, możesz słuchać ukrzyżowanego; oddany grzechowi Tego, który umarł dla grzechu? Ty, który nie jesteś ukrzyżowany dla świata i nie przyjmujesz śmierci ciała, jak możesz słuchać Tego, który nakazuje się naśladować i który niesie krzyż na swoim ciele jako znak triumfu nad wrogiem? Jak możesz być posłuszny Pawłowi, który wzywa cię do oddania swojego ciała na ofiarę żywą, świętą, przyjemną Bogu (Rz 12,1), ty, który dostosowujesz się do tego świata, nie przemieniasz się przez odnawianie swojego umysłu (Rz 12,2) i nie zachowujesz się zgodnie z nowością tego życia (Rz 6,4), ale ciągle podążasz za wzorem życia starego człowieka? Jak możesz być kapłanem Boga? A przecież właśnie w tym celu zostałeś namaszczony, aby składać ofiarę Bogu, ofiarę nie jakąś obcą ani podrobioną z czegoś zewnętrznego, ale coś naprawdę twojego, a tym jest twój wewnętrzny człowiek, który powinien być doskonały i nienaganny, wolny od skazy czy wady, zgodnie z zarządzeniem na temat baranka (por Kpł 22,19). Jak złożysz Bogu taką ofiarę, skoro nie słuchasz Prawa, które zabrania spełniać posługę kapłańską człowiekowi nieczystemu (por. Lb 8,6)? A jeśli pragniesz, by i tobie ukazał się Bóg, czemu nie słuchasz, gdy Mojżesz nakazuje ludowi być wolnym od małżeństwa (por. Wj 19,15), aby mogli przyjąć objawienie się Boga? Jeśli uważasz za mało wartościowe ukrzyżowanie razem z Chrystusem, złożenie siebie samego na ofiarę Bogu, stanie się kapłanem Boga najwyższego, bycie godnym objawienia się wielkiego Boga, to co wznioślejszego moglibyśmy ci wymyślić, skoro i te rzeczy, i to, co z nich wynika, wydaje ci się nieistotne? Z ukrzyżowaniem łączy się życie, chwała i panowanie, a dzięki złożeniu siebie Bogu w ofierze następuje przejście od natury i godności ludzkiej do anielskiej. To właśnie miał na myśli Daniel mówiąc, że tysiące tysięcy stoi przy Nim (por. Dn 7,10). Ten, kto posiadł prawdziwe kapłaństwo i złączył się z wielkim arcykapłanem, niewątpliwie także sam pozostaje kapłanem na wieki i śmierć nie przeszkadza mu trwać nieprzerwanie. Owocem uznania kogoś za godnego oglądania Boga jest samo uznanie za godnego oglądania Boga. Zwieńczeniem wszelkiej nadziei, spełnieniem każdego pragnienia, kresem i szczytem Bożego błogosławieństwa, każdej obietnicy i niewypowiedzianych dóbr, które, jak wierzymy, przekraczają poznanie i wiedzę, jest to, co pragnął zobaczyć Mojżesz, czego pożądali liczni prorocy i królowie; godni są tego tylko ludzie czyści sercem, którzy dlatego naprawdę są błogosławieni i błogosławionymi są nazywani, bo oni zobaczą Boga (Mt 5,8). Chcemy, byś i ty stał się jednym z nich dzięki ukrzyżowaniu z Chrystusem, dzięki stanięciu przy Bogu jako święty kapłan, dzięki staniu się czystą ofiarą we wszelkiej czystości, dzięki przygotowaniu się przez świętość na przyjście Boga, abyś i ty mógł zobaczyć Boga w czystym sercu zgodnie z obietnicą Boga i Zbawcy naszego Jezusa Chrystusa, któremu chwała i panowanie na wieki wieków. Amen.

Grzegorz z Nyssy, O dziewictwie, rozdział 24, tł. M. Przyszychowska

Chrystus zmartwychwstał!

Pan przyoblekł się w człowieka
i cierpiał dla tego, który cierpi,
i dał się związać dla tego, który jest w więzach,
i był sądzony dla tego, który jest winien,
i został pogrzebany dla tego, który jest pogrzebany,
a powstawszy z martwych zakrzyknął wielkim głosem:
„Kto się odważy ze mną spór toczyć?
Niech stanie przede mną!
To ja uwolniłem skazańca,
ja ożywiłem umarłego,
ja wskrzesiłem pogrzebanego,
Kto przeciw mnie wystąpi?
To ja, mówi On, jestem Chrystusem;
to ja śmierć zniszczyłem,
odniosłem tryumf nad wrogiem,
zdeptałem piekło,
związałem mocarza,
i wyniosłem człowieka
na wyżyny niebieskie.
To ja, mówi On, jestem Chrystusem”.
Meliton z Sardes (II w.), Homilia paschalna, tł. Anna Świderkówna

Ciało i Krew Chrystusa

„W nocy, w której został zdradzony wziął Pan Jezus chleb, a dzięki uczyniwszy łamał go, dał uczniom swoim i rzekł: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje. Wziąwszy też kielich, dzięki uczyniwszy powiedział: Bierzcie i pijcie to jest Krew moja” (1Kor 11, 23-25). Skoro wyraził się o chlebie: „To jest Ciało moje”, któż będzie się wahał? „To jest krew moja”, któż zwątpi i powie, że to nie jest Krew Jego? W Kanie Galilejskiej przemienił Chrystus wodę w wino; czyż więc nie będziemy wierzyć, iż wino w Krew przemienił? Cudu tego dokonał na doczesnych godach; czyż więc nie przyjmiemy, iż tym hardziej synom duchowego łoża swe Ciało i Krew dał na pożywienie? A zatem z całym przekonaniem uważajmy to za Ciało i Krew Chrystusa! Pod postacią chleba dane ci jest Ciało, pod postacią wina dana ci jest Krew. Gdy tedy przyjmujesz Ciało i Krew Chrystusa, w Ciele i Krwi Jego uczestniczysz. Stajemy się nosicielami Chrystusa, gdyż Jego Ciało i Krew są dane naszym członkom. Według błogosławionego Piotra „uczestniczymy w naturze Bożej” (2P 1, 4).
Cyryl Jerozolimski (IV w.), Katecheza 22, tł. W. Kania

Smutek to grzech

W jednym z pierwszych dzieł chrześcijańskich – Pasterzu Hermasa – pochodzącym z połowy II wieku, znajdujemy wezwanie do radości. Ciekawe, że współcześnie rzadko się mówi o radości, może jednak warto?
„Przyodziej się w radość, która zawsze jest miła Bogu i zawsze Mu się podoba. Każdy bowiem człowiek radosny postępuje dobrze i myśli dobrze, a smutkiem gardzi. Człowiek smutny postępuje zawsze źle. Przede wszystkim postępuje źle, bo zasmuca Ducha Świętego, który dany jest człowiekowi w radości. Następnie zaś zasmucając Ducha Świętego popełnia niegodziwość, gdyż nie modli się do Pana ani Go nie wielbi. Modlitwa człowieka smutnego nigdy nie ma dość siły, by wstąpić na ołtarz Boży”. „Dlaczego, zapytałem, modlitwa człowieka smutnego nie może wstąpić na ołtarz Boży?” „Dlatego, odparł mi, że w jego sercu zasiada smutek. On to miesza się z modlitwą i nie pozwala, by wstąpiła na ołtarz czysta. Jak wino zmieszane z octem nie ma już tego samego przyjemnego smaku, tak i smutek zmieszany z Duchem Świętym sprawia, że modlitwa nie ma już tej samej mocy. Oczyść się zatem z owego złego smutku, a będziesz żył dla Boga. I żyć będą dla Boga także wszyscy, którzy zrzucą z siebie smutek i jedynie w radość się przyodzieją”.
Pasterz Hermasa, przykazanie dziesiąte, tł. Anna Świderkówna

Królestwo Jezusa i cywilizacja informatyczna

Czy znacie Państwo jakieś idee, które dziś bardziej do siebie nie pasują, niż te dwie: chrześcijańskie zbawienie i postęp techniczny?

Katolicki umysł przywykł do ostrego rozróżnienia “między wzrostem Królestwa Bożego a postępem ludzkim, czyli inaczej: między dziełem przebóstwienia a humanizacji”. (Sławomir Zatwardnicki, w jego nowym tekście Pomieszanie z poplątaniem czasu i wieczności). Ks. prof. Hryniewicz ostrzega: “Trzeba zatem STRZEC SIĘ ILUZJI, JAKOBY ZBAWIENIE (NAWET TYLKO W ZACZĄTKU) DOKONYWAŁO SIĘ W SPEKTAKULARNY SPOSÓB NA SCENIE HISTORII. Każda próba realizacji zbawienia w dziejach świata bez transformacji idei mesjańskiej oraz jej interioryzacji w ludzkich sercach może prowadzić do zguby. Prawdziwa przemiana świata nie dokonuje się wskutek głoszonych ideologii i teorii, lecz dzięki ludziom przemienionym, którzy w swoim życiu realizują Ewangelię Jezusa o Królestwie”.

Z pewnością nie wolno nam nigdy zapomnieć o naszych dawnych próbach i upadkach przy budowie doskonałego Królestwa na tej Ziemi, o koszmarach pobożnych i bezbożnych: od cesarstwa “chrześcijańskiego” Konstantyna po “naukowy” socjalizm Engelsa i “kalifat” al-Baghdadiego. Z drugiej strony: czy wszelkie nadzieje związane z postępem technicznym i cywilizacyjnym muszą kojarzyć się z “odrzuceniem historii zbawienia”? (Zatwardnicki) Moim zdaniem takie generalizujące podejście, taka wzięta z romantyzmu, kontrreformacji i postmodernizmu niechęć do postępu – zbyt wiele przysłania. Pierwsi naukowcy Zachodu byli duchownymi i jeszcze Newton czekał na Armageddon. Dziś mam wrażenie, że nawet transparent z napisem “Witamy u wrót Królestwa Bożego” pozostałby niezauważony…

Coś w rodzaju takiego transparentu prezentuje harwardzki psycholog Steven Pinker w książce “Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury” (The Better Angels of Our Nature: Why Violence Has Declined, 2011, polskie wydanie 2015). Pinker uważa, że każda nasza ocena kondycji cywilizacyjnej jest zaburzona przez dwa czynniki: nasze naturalne kognitywne ograniczenia i marny dostęp do informacji. “Dopóki rozmaite nieszczęścia nie zostaną całkowicie wyeliminowane, zawsze ich wystarczy, aby wypełnić gazety, a my będzie mieli poczucie, że świat się rozpada na kawałki”. W tej sytuacji w tegorocznym sondażu Edge.org za najważniejszą naukową wiadomość ostatnich lat Pinker uznał policzalność (quantification) postępu cywilizacyjnego. “Na szczęście w miarę jak nasze kognitywne blokady wychodzą na jaw, sposób ich obejścia – obiektywne dane – zaczyna dominować i w wielu dziedzinach życia komentatorzy coraz powszechniej zastępują swe przeczucia analizą ilościową”.

Wyniki takiej systematycznej i obiektywnej analizy są zdaniem Pinkera zaskakujące. (Powołuje się on na badania własne, a także prace Gregory’ego Clarka, Angusa Deatona, Charlesa Kenny’ego i Stevena Radeleta). “Ludzie żyją dłużej i zdrowiej, nie tylko w krajach rozwiniętych, ale na całej Ziemi. Kilkanaście zakaźnych i pasożytniczych chorób zniknęło albo dogorywa. Ogromnie wzrosła ilość dzieci chodzących do szkół i uczących się czytać. Skrajne ubóstwo w skali globalnej zostało zredukowane z 85% do 10%. Pomimo lokalnych problemów świat jest bardziej demokratyczny niż kiedykolwiek wcześniej. Kobiety są lepiej wykształcone, wychodzą za mąż później, zarabiają więcej i częściej zajmują stanowiska, z którymi wiąże się władza i wpływy. Uprzedzenia i dyskryminacja rasowa występują rzadziej w porównaniu z pierwszym okresem ich rejestrowania. Świat zaczął nawet mądrzeć: w każdym kraju iloraz inteligencji wzrastał o 3 punkty co dziesięciolecie”.

Widać także mniej podnoszące na duchu zjawiska, zastrzega Pinker. Mamy globalne ocieplenie, kończy się świeża woda, wymierają kolejne gatunki zwierząt, arsenał nuklearny bynajmniej nie zniknął. Jednak nawet w tych dziedzinach amerykański psycholog widzi powolną ewolucję ku lepszemu. (Nie chcę zanudzać czytelników wszystkimi szczegółami, link jest pod artykułem).

Pinker jest zdeklarowanym ateistą i bynajmniej nie wiąże postępu z przepowiednią Jezusa o Królestwie. Może jednak powiązanie takie powinni dostrzec chrześcijanie ? Co gdyby postawić taką hipotezę teologiczną: Królestwo przybliżyło się z najbardziej nieoczekiwanej strony, jak złodziej w nocy. Jakaś dotychczas lekceważona zmiana, zapoczątkowana przez Jezusa, np. jego typowe dla żydowskich ludowych apokaliptyków bystrość obserwacji, krytycyzm i niechęć do autorytetów (początkowo inspirujące głównie niezliczone herezje), przerodziły się w metodach Galileusza i Newtona w totalną krytykę “natur” Arystotelesa i wykrycie metody doświadczalnej. Potem w ramach ewolucjonizmu Darwina i informatyki po Turingu – zmieniły nas samych. Te nowe nauki stały się także podstawą wyrafinowanej techniki, która w końcu uczyniła nasze życie “obiektywnie lepszym”. (Pinker)

Dzisiejsza cywilizacja informatyczna mogłaby być prawowitym dzieckiem chrześcijaństwa!

Dzieckiem póki co niechcianym. Zdaję sobie doskonale sprawę, że po upadku Kościoła-matki w Jerozolimie w I wieku, po zwycięstwie Atanazego nad Ariuszem w IV wieku – inna opowieść o Jezusie zdominowała teologię. Królestwo stało się “owocem dorastającym w czasie” (Zatwardnicki), dorastającym przez długie siedemnaście wieków – nic dziwnego, że nikt już nie myśli o owocobraniu, które jeszcze za życia Pawła i apostołów budziło tyle nadziei i otuchy…„Realny katolicyzm” – trochę przypominający szary, „realny socjalizm” z jego wyczekiwaniem na kolorowe cuda komunizmu – to dziś głównie kapłańska religia, skupiona wokół idei Wcielenia Boga i Odkupienia, a w praktyce wokół corocznego obrzędu Bożego Narodzenia i coniedzielnego rytuału Ofiary. 

Jeśli jednak teologów zaufanie do nauki – o które spieramy się na blogu “Kleofas” od miesięcy – ma być konsekwentne, nie tylko atomy i galaktyki, i owady, i ludzie, ale także współczesna forma Kościoła powinna chyba być widziana mniej ahistorycznie, bardziej krytycznie, min. z uwzględnieniem danych z przeszłości. Bo „Jezus danych historycznych” raczej kapłanem nie był. 

Był prorokiem. I z nadzieją zapowiadał Królestwo.

 

Cytowane wypowiedzi Stevena Pinkera pochodzą z: Human Progress Quantified

Księdzu Hellerowi: Dlaczego katolicy przestają wierzyć w zmartwychwstanie Jezusa?

Podczas debaty „Nauka a wiara: konflikt czy współistnienie?” w 2010 roku jeden z widzów podzielił się takimi oto wątpliwościami:

„Jest szereg takich problemów, od których szanowne grono, między innymi tutaj, ucieka. Ucieka mianowicie przed problemami milionów ludzi. Nie szukając daleko (…) Dogmaty, których Kościół zafundował sobie mnóstwo nie wiadomo po co. Takie stwierdzenie w wyznaniu wiary: wierzę w ciała zmartwychwstanie. Otóż, jeśli ktoś się zastanowi nad tymi dogmatami, to ma szalony kłopot uwierzyć, że one są prawdziwe. No bo gdzież: musiałby być bliźniaczy świat, w którym te istoty, te ciała nasze po zmartwychwstaniu mogłyby funkcjonować. Musiałaby być odrębna Ziemia. Ale i tak tam by działały prawa ewolucji, to by się starzało… Otóż mądrzy ludzie Kościoła od tych problemów – takie jest moje wrażenie – uciekają”. [1]

 Odpowiedzi katolickich uczonych na te uwagi zostały od razu opatrzone zastrzeżeniami (ks. prof. Michał Heller: „To tylko wstęp do odpowiedzi”, ks. dr Zbigniew Liana: „To nie będzie pełna odpowiedź”). Ks. Heller podjął wyłącznie wątek nadmiaru twierdzeń dogmatycznych, a ks. Liana –  opowiedział o niedostatkach poznania empirycznego (poprzez zmysły). Ten ostatni wprawdzie przelotnie wspomniał o zmartwychwstaniu ciała i świecie po zmartwychwstaniu: „To akurat jest już kwestia wiary. Ani nauka się na ten temat nie wypowiada, bo nie ma możliwości, gdyż to przekracza metodę empiryczna, ani tym bardziej teologia nie próbuje tego naukowo wyjaśnić”. W końcu otwarcie przyznał: „To już jest trudne do dalszego uzasadniania”.

 

ZMARTWYCHWSTANIE JAKO TEMAT TABU

Podobne “zapomnienie o zmartwychwstaniu” zdarzyło się podczas niedawnego wykładu o “kosmicznym dramacie”, gdzie ksiądz Heller przedstawił swą wizję połączenia współczesnej wiedzy kosmologicznej i chrześcijańskiej Genesis. [2] Wykład niezwykle cenny, bo jego intencją było właśnie wprowadzenie potocznego, zrozumiałego języka do wysoce teoretycznych debat o relacjach nauki i religii. Redaktor Sporniak z Tygodnika Powszechnego przesiedział jednak całą prelekcję i debatę wokół niej z pytaniem o “zmartwychwstanie Jezusa” na końcu języka. Ale nie zdążył go zadać. Pozostał niedosyt. Anna Connolly surowo skomentowała na blogu teologicznym “Kleofas”:  „Ks. Heller ewidentnie unika odpowiedzi na pytania religijne. Sam się do tego przyznaje. Znacznie lepiej czuje się opowiadając o logice i fizyce. Jezus, zbawienie, odkupienie, czyściec, piekło, niebo – to w ogóle się u niego nie pojawia”.

 Współczesny teolog wydaje się łatwo odpowiadać na pytania o Księgę Rodzaju i teorie fizyki, pochodzenie życia i wszechświata. Trudniej mu jednak  wyjaśnić, jak się ma chrześcijański dogmat o „cielesnym zmartwychwstaniu” – do wiedzy dzisiejszych biologów. Jeśli ktoś uznałby opisane przeze mnie sytuacje za przypadkowe, bo wynikające np. z zakresu wykształcenia konkretnych osób, biorących udział w konkretnej debacie, przytoczę pytania z obu dziedzin nauki, stawiane przez Fundację Templetona: „Czy fizyka kwantowa ułatwia wiarę w Boga?” i „Czy religia chrześcijańska i teoria ewolucji nie pozostają w sprzeczności?” [3] Tutaj już w samym sposobie sformułowania obu pytań widać, że chrześcijanie ze strony nauk o świecie fizycznym spodziewają się wręcz wsparcia. Zupełnie inaczej sprawy mają się jednak w przypadku biologii.

 Rzecz w tym oczywiście, że Księgę Rodzaju łatwo interpretować metaforycznie, a poza tym fizyka jest dziś rozbita na dwie póki co nie spajalne teorie: kwantową i względności. (Co więcej: fizyka kwantowa ma kilka bardzo odmiennych wykładni). Trudniej natomiast przychodzi teologom zestawianie takich dokładniej określonych idei, jak Nowo Testamentalne “cielesne zmartwychwstanie” –  z dominującym w biologii, przejrzystym i pozbawionym poważnej konkurencji neodarwinizmem. Można się w tej sytuacji obawiać, że teologia chrześcijańska radzi sobie dobrze z nauką, ale tylko wtedy, gdy albo jej własne idee nie są jasne, albo idee naukowe nie są jasne (np. nie bardzo wiadomo, jak teoria kwantowa ukazuje nam świat). Innymi słowy, „dialog z nauką” albo sprowadza idee religijne do wieloznacznych metafor, albo dotyczy bardziej luk w wiedzy naukowej, niż samej tej wiedzy.

 Stawiając sprawę na ostrzu noża chciałbym zapytać: czy nie powstaje niebezpieczeństwo, że dialog ten odbywa się bardzo wysokim kosztem, bo kosztem objaśniania i rozumienia przyrody, w tym także człowieka jako części procesu ewolucji?

Tego rodzaju niedokładne „odpowiedzi” są w moim przekonaniu tylko odsuwaniem problemu na później, a ich skutki – na dłuższą metę będą fatalne dla chrześcijaństwa. Według badań TNS połowa polskich katolików utraciła w ogóle wiarę w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. [4] Globalne procesy takie jak: pentakostalizacja chrześcijanstwa [5] czy odejście od jego zorganizowanych form [6] także mogą mieć tutaj jedną ze swych przyczyn.

 

O TAJEMNICY NAUKOWEJ

 Wrócę zatem do tamtego pytania, aby je lepiej przemyśleć i poważniej potraktować. Zacznę od obserwacji, że to, co zostało nazwane „uciekaniem od problemów”, teologowie często nazywają „szacunkiem wobec tajemnicy”. Ks. Heller powiedział w wywiadzie, że „jeżeli przyjmuję Pana Boga, to z góry zakładam, że są rzeczy, których nie pojmę. Z tak rozumianą tajemnicą spotykamy się właśnie w nauce na każdym kroku”. [7] Wyglądałoby więc na to, że ci, którzy za bardzo „zastanawiają się nad dogmatami” przestali szanować tajemnicę. Także tę naukową. Tracą wiarę wbrew teologii i wbrew nauce, jakby wyłącznie z własnej winy.

 Czy jednak aby na pewno w dzisiejszej nauce spotykamy się „z tak rozumianą tajemnicą”? Czy naukowiec “zakłada z góry to, co niepoznawalne” – w taki sam sposób, jak zakłada to teolog? To pytanie wydaje mi się niezwykle ważne. Nieco dalej w tym samym wywiadzie ks. prof. Heller sam zauważa: „Nasze kategorie poznawcze nie są dane z góry, tylko wypracowane przez ewolucję”. Czy w takim razie tego ostatniego stwierdzenia nie należałoby odnieść do tego pierwszego i powiedzieć: „niepełność” naszego poznania była przypisywana „niepoznawalności zamysłów Boga” – przez powstaniem teorii ewolucji? Obecnie zaś wydaje się całkowicie logiczna konsekwencją lokalności każdej biologicznej adaptacji, w tym także człowieka. Jak tłumaczy Dawid Deutsch (Beginning of Infinity, 2011), rzeczywistość odkrywana przez nauki wydaje się coraz bardziej sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, bo coraz bardziej zagłębiamy się w środowiska i aspekty świata, które nie wpłynęły na naszą ewolucję. Nie mamy wykształconych ani zmysłów, ani idei, które mogłyby nam pomóc się poruszać po tych obcych nam krainach. Dlatego tak ważne są instrumenty naukowe, które uzupełniają nasze zmysły, a także – wykraczające poza „lokalny”, zdrowy rozsądek – teorie naukowe, dostarczające nam brakujących idei.

Deutsch pokazuje w tej samej książce coś jeszcze: że dla dobrego wyjaśnienia jakiejkolwiek  „tajemnicy naukowej” istotna jest nie tylko możliwość falsyfikacji danej teorii, ale przede wszystkim funkcjonalne połączenie jej elementów, mocno związanych z elementami wyjaśnianego zjawiska. [8] Dobre wyjaśnienia naukowe – w odróżnieniu od wyjaśnień słabych, zawierających nie funkcjonalne i łatwo wymienialne składniki – posiadają siłę przewidywania zjawisk jeszcze nie zaobserwowanych. Dopiero tego rodzaju wyjaśnienia umożliwiły rewolucję naukową i postęp techniczny.

Starożytni Grecy dla wyjaśnienia pór roku ułożyli mit o porwaniu Persefony. Na mocy kontraktu małżeńskiego musi ona co roku wracać do podziemnego królestwa Hadesa, a wówczas smutek jej matki, bogini Demeter, wywołuje zimę. Co stałoby się jednak, gdyby na przykład na skutek podróży do Australii Grecy odkryli, że na półkuli południowej pory roku są odwrócone w fazie? Mogliby oni wówczas łatwo zaadoptować mit, aby pasował do nowego odkrycia, np. stwierdzając, że Demeter przegania gorąco z półkuli północnej na południową i w ten sposób wywołuje lato w Australii. Jak mocno podkreśla Deutsch, uznanie błędu w micie i odpowiednie jego skorygowanie nie zbliżyłyby Greków ani kroku do prawdy, gdyż całe wyjaśnienie było słabe. 

 A co stałoby się, gdyby jednak Grecy znali współczesne wyjaśnienie pór roku, mówiące o nachyleniu osi Ziemi w stosunku do płaszczyzny orbity jej rocznego obrotu wokół słońca? Gdyby wtedy ulegli ówczesnym normom zdrowego rozsądku i próbowali tak zaadaptować teorię, żeby na całym świecie zawsze była ta sama pora roku – wyjaśnienie to by się “posypało” i straciło moc tłumaczenia nawet pogody w Grecji. Żadna łatwa do wprowadzenia zmiana nie mogłaby spowodować, aby nachylenie osi Ziemi wywoływało taką samą porę roku na obu półkulach.

Moim zdaniem nie tylko w starożytnych mitach, ale także we współczesnych wyjaśnieniach teologicznych brakuje tego rodzaju funkcjonalności i „oporu”, stawianego rozmaitym modyfikacjom. W przypadku nawet tych sprawdzalnych wyjaśnień religijnych – jak przepowiednie o końcu świata – „falsyfikacja” bynajmniej nie powoduje ich odrzucenia. Zostają one przeformułowane przez teologię i nadal są uważane za prawdziwe. To oznacza, że zawierały one luźne elementy i należą do kategorii wyjaśnień słabych. W efekcie ani nie nie tworzą one spójnego, możliwego do systematycznego rozbudowywania i korygowania „trzeciego świata” Karla Poppera (świata obiektywnej wiedzy). Dlatego chyba nie możemy – jak to zrobił podczas opisanej przeze mnie konferencji ks. Liana – stawiać znaku równości między „podwojeniami świata”, dokonywanymi przez naukę i teologię. Obie dyscypliny wychodzą poza „dane zmysłowe” i obie uznają realne istnienie „czegoś więcej”, ale ich metody i wyniki, a także wyobrażenia o pochodzeniu i naturze „świata niewidzialnego” są jak na razie bardzo odmienne.

 

HIPOTEZA POSTAWIONA PRZEZ JEZUSA

 Czy można mieć w tej sytuacji pretensje do polskich katolików, że stawiają pytania, a kiedy nie jest to poważnie traktowane – tracą wiarę w te „teorie teologiczne”, gdzie np. teoria ewolucji daje sprawdzalne, jasne i zrozumiale odpowiedzi? (Alan Rogers, The Evidence for Evolution, 2011). Co prawda nauki humanistyczne – w odróżnieniu od biologii człowieka – na progu XXI stulecia nie są jeszcze ani ścisłe, ani neodarwinistyczne. Ich ewolucjonizacja i uściślanie jednak wciąż postępuje (Evolution, Culture, and the Human Mind, 2010).

Zastanawia mnie, że teologowie zajmujący się współczesną nauką i świadomi jej osiągnięć nie stawiają oczywistego pytania: Dlaczego najlepszy sposób poznania – nauka – wydaje się nie pochodzić z chrześcijańskiego objawienia? Dlaczego dobry chrześcijański Bóg dostarcza nam – poprzez teologię – słabych wyjaśnień? 

Prace Davida Deutscha – stawiając w centrum nauki wyjaśnianie, a nie samą tylko eksperymentalną kontrolę – stawiają przed teologią nowe wymagania, ale i otwierają szanse, jakich nigdy wcześniej nie miała. Moim zdaniem nawet szansę na nowy, wiarygodniejszy sposób tłumaczenia świata. Gdyby na przykład w ramach czegoś, co ks. Heller nazywa „fikcją teologiczną”, wyobrazić sobie radykalne przeformułowanie teologii słabej w teologię ścisłą na wzór nauki – konieczny byłby moim zdaniem przede wszystkim powrót do prawdziwej „hipotezy założycielskiej” Jezusa. Mam na myśli jego zapowiedzi nastania rajskiego Królestwa za życia jego i jego uczniów. Paula Fredriksen (From Jesus to Christ, 1988) pokazała bardzo dokładnie to, co nauki biblistyka krytyczna podejrzewała już od czasów Dawida Straussa: że ewangeliści dokonali gruntownej przebudowy idei Królestwa, a także roli Jezusa – już po jego śmierci. Było to możliwe dzięki słabemu funkcjonalnemu powiązaniu różnych elementów żydowskiej eschatologii, jak zmartwychwstanie umarłych, nadejście Mesjasza czy nawrócenie pogan. W efekcie “hipoteza o bliskim Królestwie” została na całe dwa kolejne tysiąclecia zawieszona między falsyfikacją, a weryfikacją. Uznano, że Królestwo po części nadeszło, a po części nadejdzie dopiero w czasie Sądu Ostatecznego.

 Jeśli chrześcijaństwo miałoby uzyskać status bardziej ścisły, powinna istnieć możliwość zweryfikowania (wykazania prawdziwości) hipotezy o Królestwie. Jak jednak tego dokonać? Np. obserwując, że dobrobyt, jakość życia i długowieczność we współczesnych społeczeństwach Zachodu nie mają historycznego precedensu. (Steven Pinker, The Better Angels of Our Nature, 2011) Czy nie można by w takim razie uznać współczesności Zachodu za wstępna realizację idei Królestwa, zwłaszcza, że nowożytna nauka i technika – główne źródła tego nieomal „raju na Ziemi” – powstały właśnie w cywilizacji chrześcijańskiej? 

 Dla zweryfikowania takiej “hipotezy o Królestwie” po pierwsze ważne byłyby prace historyczne, szczegółowo opisujące naukę i kulturę Zachodu jako “dziecko chrześcijaństwa”. Takie prace już istnieją i zawierają solidne, socjologiczne i statystyczne argumenty (Rodney Stark, The Victory of Reason, 2006). Konieczne byłoby jednak równie dokładne zbadanie całej drogi historycznej: także jej wczesnego etapu, prowadzącego od idei Królestwa do chrześcijaństwa (chrześcijaństwem nazywam „ortodoksyjne” poglądy i wielkie społeczności, stworzone przez Ojców Kościoła). Innymi słowy: proces prowadzący do narodzin nauki musi być możliwy do opisania począwszy od nauczania Jezusa z Nazaretu (postaci historycznej, widzianej tak, jak ją widzą współczesne teorie akademickie). Królestwo musi mieć jakiś początek za jego życia, tak jak obiecywał. Weryfikacja/falsyfikacja musi dotyczyć oryginalnej idei, a nie jej poprawionych wersji.

Po drugie potrzebne byłoby w teologii coś trudnego dziś do wyobrażenia: przejście od podziwiania nauki z dystansu i powierzchownej akceptacji jej twierdzeń – do autentycznego zaadaptowania metody i postawy naukowej. Jak pokazuje historia, dopiero przełamanie liczących tysiąclecia barier między dyscyplinami wiedzy umożliwiło rewolucję naukową (Margaret Osler, Reconfiguring the World, 2010). Może tym razem nadszedł czas na nowe przymierze między teologią a akademią? Czy ks. Liana – zapewniający, że pewnymi tematami teologia czy nauka akurat się nie zajmują – pamięta jak Galileusz zmatematyzował przyrodę, a Kepler stworzył „fizykę niebios”? Mimo, że w ich czasach te nauki i te dziedziny badań „akurat” nie były ze sobą łączone.

 

ERCHÓMENOS – TEN, KTÓRY DOPIERO PRZYCHODZI

 Hipoteza eschatologiczna, skupiająca się na pierwotnej idei jeszcze-nieobecnego Królestwa (a nie na ideach Pawła, ewangelistów czy Ojców Kościoła) mogłaby w każdym razie ominąć kulturowe rafy „ortodoksyjnych” chrystologicznych wyobrażeń, opartych na obcych nam, starożytnych intuicjach moralnych: grzechu pierworodnego i odkupienia przez śmierć/zmartwychwstanie. Nigdy nie dała sobie z nimi do końca rady tzw. teologia procesu, czyli wczesna chrześcijańska teologia ewolucjonistyczna. (Celia Deane-Drummond, Christ and Evolution, 2009). Chyba właśnie dlatego pytania o ciało zmartwychwstałe pozostają bez odpowiedzi. Idee tego typu mogłyby jednak być tymczasowo „zawieszone” jako część “słabego wyjaśnienia”, zaproponowanego przez wczesnych myślicieli chrześcijańskich. Jeśli zawieszeniu na wiele stuleci mogła zostać poddana idea Królestwa, dlaczego nie idee chrystologiczne? Także to zawieszenie nie musiałoby być trwałe. Być może uściślona teologia znalazłaby jakiś nowe, tym razem dobre wyjaśnienie i nowy sens dla tych tradycyjnych intuicji? 

  Wielkie religie uznawane są – z ewolucyjnego punktu widzenia – za ogromne, doskonale zaadaptowane, bardzo rozległe kompleksy powiązanych idei. Naiwne są oczekiwania szybkiej laicyzacji Zachodu. Z tego samego ewolucyjnego punktu widzenia nie można jednak także wykluczyć, że nawet chrześcijaństwo – jeśli nie zmieni stosunku do dominujących we współczesności nauk – może przestać kiedyś istnieć. Będzie miało swoje miejsce w historii, ale tylko jako drabina, na jaką nauka się wspięła, aby potem ją odrzucić (Ara Norenzajan, Big Gods, 2013). Mogłoby to okazać się katastrofą także dla nauk. Bo a nuż mamy do czynienia nie z żadną „drabiną”, ale z fundamentem, którego jeszcze na razie zbyt dokładnie nie widać? Co drugi polski katolik nie wierzy w zmartwychwstanie, ale co piąty polski ateista wierzy w istnienie duszy. [9]

 Jak zatem mogłaby brzmieć inna, dokładniejsza i bardziej konstruktywna odpowiedź na pytania, pominięte podczas przywołanych przeze mnie konferencji? Mogłaby brzmieć: jeszcze nie znamy sposobu uzgodnienia ewolucyjnej i chrześcijańskiej wizji człowieka. Domyślamy się jednak, że problem ten „jakoś” zaczyna się w nauczaniu Jezusa i „jakoś” prowadzi do odkryć ewolucjonistów. Jest mianowicie szansa, że nie przypadkiem nowożytna biologia i inne nauki, oparte na dobrych i sprawdzalnych wyjaśnieniach, rozwinęły się właśnie w cywilizacji chrześcijańskiej. Żywimy w związku z tym nadzieję, że uda nam się oczyścić nasze idee, odbudować zerwane mosty i ułożyć bardziej wiarygodną opowieść o czekającym nas lepszym życiu.

 

Linki:

[1] https://www.youtube.com/watch?v=CsDtrOgbirc

[2] https://www.youtube.com/watch?v=mcbvkDDmuGQ

[3] http://www.copernicuscenter.edu.pl/wp-content/uploads/2014/10/Granice-Nauki.pdf

[4] http://www.rp.pl/artykul/1073998.html?print=tak&p=0

[5] https://www.academia.edu/15602017/Etyczne_aspekty_wsp%C3%B3%C5%82czesnej_pentekostalizacji_chrze%C5%9Bcija%C5%84stwa

[6] http://news.berkeley.edu/2013/03/12/non-believers/

[7] http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/248340,1,dowod-na-istnienie-boga.read

[8] https://www.youtube.com/watch?v=folTvNDL08A

[9] http://tygodnik.onet.pl/wiara/raport-o-polskich-ateistach-co-piaty-z-nich-wierzy-w-istnienie-duszy-temat-numeru/yn6z

Do Koheleta

Nic nowego pod słońcem.
Wyciągam czyste naczynia ze zmywarki, pakuję brudne naczynia do zmywarki.
Szklane butelki pakuję do worka zielonego, a plastikowe do czerwonego. Myślę, dlaczego nie ma niszczarki, która mogłaby w jedną sekundę zamienić śmieci w energię elektryczną.

Nic nowego pod słońcem.
Wyciągam pranie z pralki, rozwieszam na suszarce.
Zastanawiam się, czy jest prawdopodobne, że jeszcze kiedyś włożę do pralki dokładnie te same ubrania. Próbuję sobie przypomnieć rachunek prawdopodobieństwa i kombinacje. Wychodzi, że powstanie życia na ziemi jest jeszcze mniej prawdopodobne.
Prasuję i składam.

Nic nowego pod słońcem.
Poszewki i prześcieradła oddaję do magla.
Przy okazji kupuję chleb, mleko, ziemniaki, Nutellę, kawę Jacobs, Fantazję czekoladową, mięso, masło irlandzkie, parówki Berlinki, jabłka i banany.

Nic nowego pod słońcem.
Odwożę dzieci na piłkę i tańce.
Przywożę dzieci z piłki i tańców.

Nic nowego pod słońcem.
Wyciągam garnki i patelnie. Obieram, płuczę, ucieram, siekam, mieszam, miksuję, zalewam, gotuję, piekę, smażę, panieruję, obtaczam, solę i pieprzę.
Odkurzam dywany, szoruję umywalki, toalety i wannę, zmywam mopem podłogi.
Zbieram rozrzucone rzeczy z pola widzenia i staram się je gdzieś włożyć, aby przynajmniej na chwilę z chaosu wyłonił się porządek, inaczej kosmos.
Pogoń za wiatrem. Marność nad marnościami.

Czy to jest prawdziwa rzeczywistość?
Pytam mędrców, filozofów i proroków.
Ale oni tego nie wiedzą, bo nie byli sprzątaczkami, kucharkami, opiekunkami i praczkami.
Oni posyłają mnie na wysokości, gdzie mieszkają piękne abstrakcje.
Patrz w górę! Sięgaj obłoków!
Jedną rękę wyciągam ku górze, niech mnie schwyci jakiś anioł.
Za drugą ciągnie mnie w dół moje dziecko: mamo, jak zrobić matmę?
Pocieszam się, że matematyka to jednak jakaś abstrakcja jest.

Muszę kończyć pisanie. Idę do magla.

A, jeszcze jedno zanim wyjdę.
Lubię cię, Kohelecie, mimo że ty nie lubisz kobiet, choć miałeś ich wiele, a wszystkie głupie.
Lubię cię za twoje marności, pogoń za wiatrem i za twoje niezaspokojenie.
Kobieta jest dla ciebie bardziej gorzka niż śmierć, usidla cię i zniewala.
Mądry Kohelecie, bardzo przejęty swoim niezaspokojeniem, zważ jak bardzo były niezaspokojone kobiety, które cię obsługiwały, zgodnie z odwieczną tradycją zaspokajania mężczyzn.
Miałeś wszak ich wiele, a wszystkie głupie.

Teraz już wstaję i idę do magla. Nie, najpierw jeszcze porozwieszam pranie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jezus – Pan i sędzia łagodny

Opublikowany niedawno list motu prioprio „Pan Jezus, Sędzia Łagodny” wzbudził szereg głosów, komentarzy i pokrzykiwań. Cóż, tak bywa zazwyczaj gdy opieramy się jedynie na skrótowych informacjach, które punktują to co porusza, lecz tak naprawdę nie dają nam wiedzy pozwalającej na sumienną ocenę. Warto zwrócić uwagę, że ten brak wiedzy może skutkować nie tylko alarmistycznymi głosami o „zmianie doktryny”, ale także przyśpiewką „nic się nie stało”, a ani jedna ani druga postawa nie jest prawdziwa. Uważam, że zdecydowana większość dyskutantów nie zadała sobie trudu przeczytania dekretu papieskiego. Co nie dziwi z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mamy (chyba) polskiej wersji językowej, po drugie jest to tekst techniczny i najzwyczajniej na świecie nudny. Możemy go podzielić na dwie części: merytoryczne i teologiczne wyjaśnienie istoty zmian prawa kanonicznego oraz wyliczenie i treść zmienionych kanonów. Ale – jeżeli chcemy dyskutować na temat tego tekstu – to musimy zadać sobie trud jego przeczytania.

Tym bardziej, że lektura rozwiewa pewne mity. Pierwszym jest woluntaryzm papieża. Oczywiście to Namiestnik Chrystusa zmienia prawo Kościoła, i jest to jego władza i jego odpowiedzialność ale należy pamiętać, że propozycje zmian przygotowała specjalna komisja, której przewodniczyła najbardziej kompetentna osoba, czyli dziekan Roty Rzymskiej, a jej członkami byli naprawdę doświadczeni kanoniści. Każdy, kto zapozna się ze składem specjalnej komisji ds. reformy kanonicznego procesu małżeńskiego, a tak brzmiała jej nazwa, stwierdzi, że nie byli to bynajmniej rozszaleli progresiści.

Drugim mitem jest przekonanie, że motu prioprio jest sposobem na obejście „konserwatywnej zapory” wobec rozmiękczania doktryny. Należy zwrócić uwagę, że regulacje kanoniczne w ciągu stuleci zmieniały się wielokrotnie, także te dotyczące małżeństwa. Nie bardzo rozumiem dlaczego te, dotychczas obwiązujące (zmiany wchodzą w życie 8 grudnia br. – czyli w dniu rozpoczęcia Roku Miłosierdzia), powinny być uznawane za doskonałe i nie podlegające poprawkom. Zmiana sama w sobie, nie jest ani dobra ani zła – oceniać należy konkretne rozwiązania, anie fakt zmiany.

Tutaj trzeba przy okazji wskazać, że wydarzenia związane z reformą kanonicznego procesu małżeńskiego powinno trafić do podręczników jako wyjątkowo błędne i złe zarządzanie zmianą. Nie podjęto nawet najmniejszego trudu by wytłumaczyć o co chodzi dlaczego dokonano reformy. Rzucono jedynie ludziom hasło o uproszczeniu, co jest może wygodne z punktu widzenia mediów, ale tak naprawdę nie oddaje istoty rzeczy. Dobre przygotowanie komunikatu, sensowne streszczenia oraz sensowne wypowiedzi dostojników kościelnych mogłoby tak naprawdę bardzo ułatwić sprawę. O innych elementach zarządzania zmianą nie wspomnę, mogę co najwyżej odesłać do podręczników i na szkolenia.

Co mówi nam sam dokument? Przede wszystkim podkreśla podstawy doktryny:

– Chrystus dal Kościołowi, a za Jego pośrednictwem hierarchii, władzę duchowną także w sprawach ziemskich, na przykład małżeństwa,

– święty węzeł małżeński jest nierozerwalny,

– celem działania Kościoła jest zbawienie dusz.

Papież Franciszek wskazuje jednak, że aby Kościół mógł prawidłowo wypełniać swoje zadania, musi nieustannie ulepszać swe działanie i instytucje. I tylko łączne zrozumienie tych dwóch elementów składowych: nienaruszalności doktryny oraz nieustannego ulepszania instytucji kościelnych (także prawa), pozwala zrozumieć istotę zmian wprowadzanych tych dokumentem.

Quae omnia facta semper sunt duce salutis animarum suprema lege, quoniam Ecclesia, ut sapienter docuit Beatus Paulus PP. VI, divinum Trinitatis consilium est, ideoque omnes eius institutiones, utique semper perfectibiles, eo tendere debent ut divinam gratiam transmittant, atque christifidelium bono, utpote ipsius Ecclesiae fini essentiali, pro cuiusque munere ac missione, continenter faveant.

Jakie zmiany wprowadza motu prioprio? Ostatecznie w tym leży clou problemu. Po pierwsze likwidacja dwukrotnego rozpatrywania sprawy – dwukrotnego, czyli przez dwie instancje w przypadku wyroku na rzecz stwierdzenia nieważności małżeństwa. Obecnie obowiązuje zasada, że w sprawach małżeńskich wymagane są dwa wyroki zgodne, aby wyrok był ostateczny i obowiązujący. Ale gdy w I instancji zostanie orzeczony wyrok stwierdzający nieważność małżeństwa, to sprawa automatycznie kierowana jest do II instancji. Dalsze procedowanie umożliwia kolejnemu niezależnemu zespołowi sędziowskiemu jeszcze raz zbadać sprawę. Postępowanie dotyczy sakramentu, dlatego też wyrok z I instancji jest kolejny raz weryfikowany, aby w tak ważnej dla strony sprawie nie został popełniony błąd.

Ale należy zwrócić uwagę, że papieski dokument nie zabrania apelacji i ponownego rozpatrzenia, gdy istnieje wątpliwość. Są do tego uprawnione strony procesowe, obrońca węzła małżeńskiego lub promotor sprawiedliwości. Ich apelacja będzie rozpatrywana przez trybunał apelacyjny II instancji. Jednakże warto podkreślić, że likwidacja obligatoryjności ponownego rozpatrzenia sprawy zwiększa – bynajmniej nie paradoksalnie – odpowiedzialność i staranność sadów biskupich.

Drugą – bardzo ważną i istotną zmianą – jest podkreślenie znaczenia i osobistej odpowiedzialności biskupów za decyzje sadów (nomen omen) biskupich. Biskup jest w zamierzeniu, odpowiedzialny za pracę sędziów, a nie tylko sadów jako instytucji. Franciszek wskazuje także, że biskupi powinni podejmować decyzje sami (zwłaszcza w przypadkach procesów skróconych) a nie tylko delegować swoja władzę na urzędników.

Jako trzecią wymienię tak zwany proces skrócony (brevior) gdzie postępowanie dotyczy spraw oczywistych, jak na przykład non consumatum. Tutaj postępowanie nie może przekraczać trzydziestu dni, a sędzią jest biskup miejscowy.

Podstawowy błąd jaki popełniają zarówno progresywiści, jak tradycjonaliści jest brak zrozumienia zasady działania Kościoła oraz podstawowej intencji dokumentu, skąd inąd bardzo klarownie wyłożonej. Powołam się tutaj na słowa księdza dr. hab. Janusza Gręźlikowskiego, oficjała Sądu Kościelnego Diecezji Włocławskiej:

(…) nie rozumieją, czym jest kościelne i sakramentalne małżeństwo, czy też stwierdzenie nieważności małżeństwa, że to nie to samo co „rozwód kościelny” lub „unieważnienie małżeństwa”. Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Tekstów Prawnych kardynał Francesco Coccopalmerio przypomniał, że „proces kanoniczny o stwierdzenie nieważności małżeństwa ma na celu stwierdzenie nieważności małżeństwa. Tu nie chodzi o proces, który prowadzi do unieważnienia małżeństwa, czyli dania rozwodu kościelnego. Nieważność, to co innego niż unieważnienie”.

Nie można jednak nie zadać sobie pytania: po co wprowadzono te zmiany? W dokumencie znajdujemy dwa zasadnicze argumenty. Pierwszym jest tendencja do uproszczenia i skrócenia procesów. Prawda jest taka, że często ciągną się one ponad jakąkolwiek miarę. A ich długotrwałość nie wynika bynajmniej z komplikacji materii procesowej lecz z zalegania papierów po biurkach. Lub zwykłej niechęci do podejmowania decyzji, zwłaszcza na rzecz stwierdzenia nieważności małżeństwa. W przekonaniu Roty Rzymskiej najlepszym sposobem na zwalczanie działania praw Parkinsona jest uproszczenie procedur. Czy słusznie? Oczywiście można dyskutować, jednakże nie jest to w żadnym przypadku równoznaczne z rozmiękczaniem doktryny czy zaprzeczeniem sakramentalnego charakteru małżeństwa.

Drugą przyczyna zmian jest ponowne przybieżenie Ludu Bożego oraz instytucji kościelnych. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie kogokolwiek, kto umiałby uczciwie powiedzieć, ze obecnie obowiązujące przepisy kanoniczne nie zapobiegły takiemu oddaleniu. Nie twierdzę, że są przyczyną, ale na pewno nie poprawiły sytuacji. Wierni nie rozumieją czym są sądy kościelne, jak działają i co rozsądzają. Nie bez przyczyny w powszechnej świadomości pokutują takie potworki jak: „unieważnienie małżeństwa”, bądź „rozwód kościelny”. W przekonaniu komisji oraz Ojca Świętego właśnie uproszczenie procedur oraz zwiększenie personalnej odpowiedzialności biskupów i sędziów będzie przyczyną zwiększenia bliskości miedzy ludem a instytucjami kościelnymi. Czy słusznie? Czas okaże.

 

Nie do widzenia

W tym tygodniu z rosnącym zaciekawieniem ale (co tu ukrywać) także irytacją przeczytałem w Do Rzeczy krótki artykulik Piotra Semki, zatytułowany „Niewidoczni”.

W skrócie problem prezentowany przez Piotra można streścić w zadanym przez samego autora pytaniu:

Co się stało z dziesiątkami tysięcy młodych ludzi, którzy w latach 80, byli związani z oazą, duszpasterstwami, neokatechumenatami? (…) Po 1989 r. nikt ich w diecezjach nie wciągnął do aktywności. Owszem powstawały grupy neokatechumenatu, czy odnowy w Duchu Świętym, ale zazwyczaj były to dość zamknięte wspólnoty. To politycy partii prawicowych stali się partnerami dla biskupów. Wielu świeckich nagle straciło grunt pod nogami. Część z nich wybrała karierę zawodową, inni pracują jako katecheci, nieliczni zakotwiczyli się w prasie katolickiej.

Nazywa Piotr Semka owych ludzi „niewidocznymi”, gdzieś zanikli , gdzieś się pochowali – nie widać ich w życiu publicznym, w mediach. Ich działalność  opisuje krótko:

Przedstawicieli tamtego pokolenia rozpoznaję po wpisach na forach dyskusyjnych Areopag XXI czy Deon.pl. Roztrząsają najnowsze deklaracje papieża Franciszka, dyskutują o jesiennym synodzie.

Owszem dopuszcza Piotr Semka (wspaniałomyślnie?) , że być może to właśnie owi „niewidoczni” walczą i pracują gdzieś u podstaw. Że to oni poprawiają Polskę na lepsze, tylko nikt tego nie widzi.

Ponieważ piszę na @reopagu21 od samego początku czuję się jakoś wyrwany do odpowiedzi. Jest jednak jeszcze jeden powód. Byłem z szanownym redaktorem Piotrem Semką kolegą na studiach, na KUL-u. Byłem także (ciut, ciut) zaangażowany w działalność NSZ-u i duszpasterstw akademickich. I wiem co to znaczy być „niewidocznym”. Wiedzę tę zawdzięczam także Piotrowi Semce. Ów – jakże ważny – redaktor gazet, telewizji i innych przekaziorów, podobnie jak wielu innych kolegów, po prostu zapomniał o takich prostaczkach jak ja. Wiem o tym, bo kilkakrotnie mijaliśmy się na rozmaitych spotkaniach. Reakcje na przywitanie były oczywiste – Pan Semka (bo przecież już nie Piotrek) miał byłych, lecz już nieważnych, kolegów w okolicach zakończenia pleców. Nie był zresztą wyjątkiem, cechą charakterystyczną III RP jest bowiem hierarchiczność. Każdy powinien znać swe miejsce. Ja swoje znam, i nie mam pretensji.

Bowiem zanikniecie owych „niewidocznych” jest w rzeczy samej  skutkiem roku 1989. Wtedy każdy z nas poszedł w swoją stronę. Jedni w media, inni w politykę, inni do specjalnych służby, a inni zostawali nauczycielami, katechetami czy zaczepiali się w mediach katolickich. W 1989 roku – czy się to komu podobało czy nie – zaczęła się normalność. A częścią normalności jest to, że zdecydowana większość pracy wykonywana jest w sposób niewidoczny. Gdzieś pojawiają się takie drobne inicjatywy jak organizacja pielgrzymek do Lichenia czy Kodnia, jak parafialne grupy charytatywne, jak świetlice, jak…

Tylko szanowny Panie Redaktorze, jest jedno ale: czemu nie czynił Pan owych działań „widocznymi”, może po prostu taka prozaiczna działalność dziesiątków tysięcy świeckich zaangażowanych nie na pół gwizdka lecz na jedną dziesiątą owej gwizdawki jest niemedialna. Ile Pan o takich inicjatywach i działaniach pisał? Zgoła nic? Naprawdę nie szkodzi, bowiem niewidzialna działalność ma inny cel i sens niż owych liderów, których tak chętnie Pan wymienił.

Wspomnę o trzech aspektach owej niewidoczności. Pierwszym jest to, że trzeba utrzymać rodzinę, chodzić do pracy, wieczorami prać skarpetki i sprzątać mieszkanie. Na pomoc domową trudno zarobić będąc katechetą lub katechetką. Stąd owa działalność jest na owe 10% gwizdka, na więcej nie ma czasu, sił czy pieniędzy.

Drugim jest lokalny i parafialny wymiar działania. Trudno być wielkim liderem grupy liczącej około dwudziestu osób. A przecież do zrobienia jest naprawdę wiele. Brakuje sił, brakuje czasu i pieniędzy… kto by tam myślał o byciu liderem czy partnerem biskupa? Nie ma nawet chęci na partnerowanie proboszczowi…

Trzecim aspektem jest zaprzeczenie „niewidoczności”. Być może wyjazd grupy starszych państwa do Lichenia lub przygotowanie trzydziestu paczek żywnościowych na święta to są rzeczy niezauważalne, „niewidoczne” z poziomu centralnego tygodnika. Z poziomu parafii – owszem.

Tylko jeden drobiazg, naprawdę my nie mamy potrzeby aby nas Pan widział Panie redaktorze…

Ślimak Słupnik

Ślimak.JPG, źródło: Wikimedia commons
Ślimak.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jest taki kawał, który przytaczam pierwszy i ostatni raz, obiecuję: „Siedzi facet w oknie na czwartym piętrze, a tu ślimak wpełza na parapet; pstryknął więc nieproszonego gościa, tak że ten spadł na ziemię. Mijają trzy lata, dzwonek do drzwi; koleś otwiera, a tam ślimak siedzi na dzwonku i mówi: „Ty, gościu, to przed chwilą – co to miało znaczyć?”. To samo pytanie mógłby zadać w tej chwili czytelnik bloga – odpowiadam więc: sezon ogórkowy, który niniejszym uważam za rozpoczęty.

Przykro mi to przyznawać, ale do tej pory nie myślałem o tym, że ślimaki uprawiają zawodową wspinaczkę. Może gdzieś tam kiedyś rzucił mi się w oczy jakiś mały mięczak amator, ale dopiero dziś, gdy mój wzrok padł na tego dorodnego twardziela w skorupie, jakich sporo na każdym cmentarzu, zadumałem się nieco głębiej nad behawiorem brzuchonogów. Żeby jednak zejść na głębię, trzeba odbić się od powierzchni, stąd moje rozpoczynające pytanie:

Common snail.jpg, źródło: Wikimedia commons
Common snail.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy ślimak, który wpełza na drzewo ma… ten tego, wszystko po kolei w swojej ślimaczej głowie? Może ktoś ze starszych czytelników podpowie, czy zawsze ślimaki „tak miały”? Czy też jest to znak czasów: ślimaczy gatunek ekstremalnego sportu, który ma na celu zabić ból egzystencjalny? Akrobatyczny popis na zielonym drapaczu chmur. Może ta „palma” wyrosła z grzechu dzieci Bożych, ze względu na który całe stworzenie „zostało poddane marności” (Rz 8,20)?

Albo jest to znak protestu, samobójstwo przeciw czemuś lub dla zwrócenia uwagi na coś? Kto wie, może dotarły do uszu ślimaka (mój Boże, ja nawet nie jestem pewny, czy ten „brat mniejszy” ma narząda słuchu?!) informacje o ekologicznej encyklice papieskiej, a czyn jego był po prostu kolejnym głosem dołączającym się do chóru samozwańczych komentatorów Franciszka? Albo muszlowiec oponował przeciw psychicznemu mobbingowi, jakiego dopuszczają się nauczyciele wykorzystujący bezbronnego ślimaka do matematycznych zadań („Ślimak wspina się na drzewo o wysokości…, z prędkością…”)?

Możliwe, że nie trzeba aż tak dalekich interpretacji, a zachowanie ślimaka daje się tłumaczyć utylitarystycznymi pobudkami; byłby to może po prostu przemyślany, choć powolny ruch ze strony ślimaka unikającego w ten sposób podeptania. Choć zdaje się brakło konsekwencji – kiedyś trzeba będzie przecież zejść, chyba że wcześniej umrze się z głodu albo pragnienia. A skoro o tym mowa: nurtuje mnie pytanie, skąd tyle wilgoci w takim ślimaku, że stać go na targanie się razem z całym dobytkiem, ale bez prowiantu, na tak długą drogę? Że nie wysycha ten jednogarbiec, który nie jest wielbłądem – to chyba rodzaj cudu dokonującego się na oczach tych, co to mają oczy, ale nie widzą!

„Grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze/ Chwalmy śpiewem i tańcem cuda te fantastyczne” – śpiewała Anna Szałapak. Na swój sposób i to stworzenie odzwierciedla doskonałość Stwórcy, który chroni „biedne domki ślimaków”. Z kolei papież ateizmu mógłby w tym wdrapaniu się na drzewo dostrzec przygotowanie do skoku ewolucyjnego – do tej pory bowiem ślimakom nie udało się jeszcze opanować powietrza, a po zwycięstwie nad ogródkami działkowymi przydałoby się trochę więcej „przestrzeni życiowej”.

Achatina5.jpg, źródło: Wikimedia commons
Achatina5.jpg, źródło: Wikimedia commons

Moim zdaniem jednak nie należy szukać rozwiązania naturalnego tam, gdzie jest prawdopodobne, że w grę wchodzą czynniki nadnaturalne. Stawiam na to, że ten pozorny mięczak to w rzeczywistości twardziel asceta, który jeśli do tej pory nie porzucił jeszcze całego swojego mienia, które przywiązało się do jego pleców, to tylko dlatego, że uczyni to dopiero gdy dopełni swojej drogi krzyżowej na drzewo.

Taki święty Słupnik. Ślimak Słupnik.

Sezon ogórkowy niniejszym uważam za zamknięty. Obiecuję.

Sławomir Zatwardnicki