Archiwum kategorii: Teologia

Racjonalność w ujęciu Abrahama Joshuy Heschela

Kult rozumu jest arogancją i zdradza brak inteligencji. Ale odrzucenie rozumu jest tchórzostwem i świadczy o braku wiary[1].

Artykuł opublikowany w: ks. Waldemar Szczerbiński, Racjonalność w ujęciu Abrahama Joshuy Heschela, w: „Studia Theologiae Fundamentalis” 3(2012), s. 147-165.

Bezdyskusyjny jest fakt wielowymiarowości rzeczywistości i jej treściowe bogactwo. Człowiek ma możliwość doświadczania świata na wiele sposobów. Różne są też sposoby poznawania siebie i tego, co nas otacza. Chcąc poznać jakieś miasto musimy zdecydować się nie tylko na miasto (aspekt rzeczywistości), lecz i na rodzaj poznania. Możemy kupić mapę, możemy wznieść się nad miasto samolotem lub też zanurzyć się bezpośrednio w uliczkach miasta. Każdy wymieniony powyżej sposób poznania jest dobry i każdy prawdziwy, lecz nie taki sam, choć dotyczy tego samego miasta (tej samej rzeczywistości). Uzasadnione jest twierdzenie, że istnieją różne stopnie lub poziomy poznania. Pierwszy poziom odpowiadałby poznaniu naukowemu (filozoficznemu), drugi teologicznemu, trzeci mistycznemu. Należy postawić pytanie, czym różnią się między sobą nauka, teologia i mistyka?

Można obrazowo powiedzieć, że nauka i filozofia to poznanie rzeczywistości za pomocą mapy, którą ktoś uprzednio sporządził (tu może pojawić się problem dobrej mapy). Mapa jest czytelna tylko wtedy, kiedy znana jest nam siatka mapy tzw. legenda. Tworzy się umowne znaki, którym przypisuje się odpowiednie znaczenie. Symbolizują one budynki mieszkalne, urzędy, kościoły, rzeki, drogi, parki. Czytając mapę w pewnym zakresie poznajemy miasto. Nauka jest zatem takiego rodzaju poznaniem, w którym posługujemy się siatką kategorii, pojęć i definicji. Pociąga to za sobą konieczność stosowania uogólnienia i uproszczenia. Tego rodzaju poznanie jest próbą ujęcia rzeczywistości za pomocą uprzednio utworzonych ram myślenia abstrakcyjnego i aspektowego. Człowiek ogarnia rzeczywistość tylko zmysłami i rozumem.

Teologia jest poznaniem rzeczywistości niejako z lotu ptaka. Chcąc poznać miasto w ten sposób musimy wznieść się nad nim. Konieczne jest jednak coś, co pozwoli nam oderwać się od rzeczywistości, aby spojrzeć na nią z innej perspektywy. Tym czymś są właśnie „skrzydła” wiary. Takie panoramiczne poznanie pozwala objąć całe miasto jednym aktem, któremu jednak brak precyzji i namacalności. Rzeczywistość jest tu ujęta w innym wymiarze. To poznanie ubogacone wiarą przekracza racjonalność i zmysłowość, aczkolwiek ich nie porzuca.

Mistyka jest natomiast poznaniem na wskroś bezpośrednim, w którym biorą udział wszystkie możliwe przymioty człowieka (rozum, wola, emocje, ciało). Można powiedzieć, że jesteśmy wówczas wchłonięci przez miasto lub też, że chłoniemy je całym sobą. W konkretnym czasie stajemy się częścią konkretnej rzeczywistości, która jednocześnie staje się częścią naszego życia. Poznajemy rzeczywistość od wewnątrz, co pociąga za sobą postawę uwikłania i zaangażowania. W pewnym sensie zachodzi sytuacja niepowtarzalności i wyjątkowości takiego poznania, w którym nie bierze udziału nikt poza mną. Nikt nie doświadcza tego, co ja, nikomu nie jestem w stanie przekazać całości mego doświadczenia i wyrazić je w sposób całkowicie zrozumiały i pełny. Moje życie w mieście nigdy też nie będzie życiem innego człowieka, a moje poznanie rzeczywistości może być z racji wyjątkowości jedynie poznaniem podobnym do poznania innych ludzi. Mamy tu do czynienia nie tyle z subiektywnością, ile raczej z egzystencjalną odrębnością.

W dyskusjach epistemologicznych i metodologicznych pojawia się wiele problemów. Zmienia się nie tylko zakres pojęcia „nauka” lecz również rozumienie racjonalności, której przeciwieństwem jest irracjonalizm często utożsamiany bezpodstawnie z superracjonalizmem. Podaje się wiele koncepcji prawdy, która coraz częściej bywa relatywizowana i subiektywizowana. Wydaje się jednak, że największym współczesnym problemem jest próba ustalenia relacji między trzema rodzajami poznania: naukowym, teologicznym i mistycznym. Dominuje tendencja do przeciwstawiania sobie tych sposobów poznania, a niekiedy do negowania któregoś z nich. Tymczasem poznanie prawdy nie wyklucza żadnego z nich. Przeciwnie, powinny one być postrzegane jako wzajemne dopełnienie i uwarunkowanie. Każdy, kto chce poznać możliwie najlepiej nieznane miasto nie ograniczy się tylko do studiowania mapy, aczkolwiek od tego zacznie. Po prostu uda się do tego miasta z mapą, najlepiej samolotem, zdobywając uprzednio ogólną jego wizję, a to z kolei pozwoli na lepsze poruszanie się po nim. Mapa i spojrzenie z lotu ptaka nie tylko nie zaszkodzą poznaniu miasta, lecz wręcz ułatwią życie w nim, bez zbędnego błądzenia. Zmaganie się z tajemnicą, rozumianą jako stanięcie wobec tego, co nieznane, wymaga zachowania kolejności poznawczej. Najpierw mapa (poznanie naukowe), potem wzlot nad miastem (poznanie teologiczne), a następnie zwiedzanie osobiste miasta (poznanie mistyczne). Niewłaściwe jest zatem naruszanie tego porządku poznawczego lub pomijanie jednego z tych poziomów. Jałowe są zatem próby dyskredytacji jakiegokolwiek poziomu poznawczego lub mieszanie ze sobą tych porządków. Wszystkie są dobre, lecz nie takie same. Różnią się nie tylko celem, metodą, lecz także zakresem i wartością egzystencjalną.

A.J. Heschel miał właśnie taką świadomość jedności prawdy, do której człowiek może zbliżyć się w różny sposób i w różnym stopniu. Doceniając osiągnięcia nauki i filozofii zachodniej oraz osiągnięcia myśli żydowskiej, dostrzegał jednak ich niewystarczalność, a nawet nieodpowiedniość, w docieraniu do głębi tajemnicy rzeczywistości, która nas otacza. To, co postulował można nazwać myśleniem biblijnym, które widoczne jest szczególnie w postawie starotestamentalnych proroków. Stąd filozofia i teologia powinny mieć swoje zakorzenienie w tym, co Heschel nazywa „biblijną wizją rzeczywistości”[2]. Zdaniem Heschela taka wizja została zaniedbana w świecie zachodnim[3]. Jeśli jednak byłaby zaasymilowana, mogłaby wzmocnić nasze myślenie. Dla Heschela bowiem problemem nie jest sama racjonalność, lecz rozumienie racjonalności i sugerowanie, że wiara jest irracjonalna. Niniejszy artykuł zmierza do uchwycenia rozumienia racjonalności przez Heschela.

Historyk filozofii Rorty uczynił bardzo pomocną dystynkcję pomiędzy filozofią systematyczną (epistemologiczną) a filozofią budującą (edukacyjną)[4]. Ten drugi nurt nazywa się niekiedy filozofią peryferyjną  z uwagi na wieloraki sceptycyzm, co do powszechnie uznanego sposobu poznania, w przeciwieństwie do głównego nurtu, który rości sobie pretensje do ostatecznego wyjaśnienia natury poznania[5]. Filozofia systematyczna chce umieścić swoją refleksję na bezpiecznej ścieżce nauki. Filozofia budująca dąży do utrzymania obszaru otwartego na poczucie zdziwienia, że jest coś nowego pod słońcem, coś, co nie jest dokładnym przedstawieniem tego, co już było, coś, co nie może być standardowo wyjaśnione, a jedynie z ledwością opisane. Wówczas koncentrujemy się nie tyle na rzeczach w świecie zewnętrznym czy na wydarzeniach historii, ile na tym, co można wydobyć z przyrody i historii na własny użytek.

Heschel był dokładnie jednym z tych „budujących” myślicieli. Bardziej od zajmowania się ociężałymi argumentami czy zakorzenieniem myśli w kategoriach logiki formalnej, proponował opisy, obrazy, metafory i aforyzmy, które jednak są częścią systemu[6]. Nie znaczy to, że Heschel nigdy nie posługiwał się kategoriami filozofii zachodniej. Czynił to jednak ze świadomością niewystarczalności i ograniczoności posługiwania się nimi oraz z otwartością na inne rodzaje ujęcia rzeczywistości.

Filozoficzne kategorie, którymi posługują się myśliciele żydowscy, są na ogół zdeterminowane kategoriami, jakie dominują w danym czasie. Mamy w średniowieczu żydowskich filozofów i teologów, którzy używali kategorii charakterystycznych dla tradycji antycznej. Buber posługiwał się kategoriami typowymi dla egzystencjalistów. Heschel natomiast oscyluje w kierunku fenomenologii[7].

Intelektualną pasją średniowiecznych myślicieli żydowskich nie była, wbrew pozorom, chęć uzgodnienia judaizmu z arystotelizmem czy neoplatonizmem, a raczej troska, aby dostosować i dostroić wchłonięte idee do tradycji żydowskiej[8]. W przypadku czerpania przez judaizm z myśli nie-żydowskiej należało by raczej mówić o osmozie niż o asymilacji. Myślenie nie zaczyna się od niczego. W najlepszym razie, może być zdefiniowane jako aktywność umysłu, która ma minimum założeń. Jest to spowodowane związaniem ze specyficznym sposobem poszukiwania prawdy. Główne założenia filozofii zachodniej pochodzą z greckiego sposobu myślenia. Ten z kolei został przeniesiony na płaszczyznę teologiczną. Żydzi i Grecy posiadali nie tylko inne doktryny. Oni operowali różnymi kategoriami. Sposób myślenia to specyficzny kontekst, w którym ogólne pojęcia posiadają szczególne znaczenie, standard oceny i formę orientacji. To są dwa różne warsztaty filozoficzne[9]. Hebrajskie myślenie posługuje się kategoriami różnymi od tych, jakie stosowali Platon i Arystoteles. To nie jest zwykła sprawa różnicy sposobu wyrażania, lecz różnicy sposobu myślenia. Życiowo ważne dla judaizmu jest wychodzenie poza żydowską kulturę, aby absorbować elementy, które mogą być użyte dla ubogacenia życia i myślenia żydowskiego. Nie może to być uczynione za cenę intelektualnej integralności. Ta synteza prorockiego myślenia i greckiej metafizyki mogła się dokonać w poszczególnej sytuacji historycznej, ale z punktu widzenia judaizmu, nie jest ona konieczna, choć możliwa i częsta.

Warto zaznaczyć, że dla żydowskiej teologii, filozofia nie jest aż tak ważna, jak ważna ona jest dla teologii chrześcijańskiej. „Można by nawet powiedzieć, że jest do pomyślenia żydowska teologia bez filozofii. Nie sądzę, aby to było możliwe dla teologii chrześcijańskiej”[10]. Judaizm jest o wiele wcześniejszy niż sama filozofia żydowska. Geograficznie i historycznie Ateny i Jerozolima, wiek proroków i wiek Peryklesa nie są zbyt oddalone. Ale duchowo są oddzielnymi światami. Gdyby Żydzi zawędrowali nad Ganges, wówczas spotkanie tamtejszej kultury zrodziło by prawdopodobnie zupełnie inną syntezę niż ta, która się dokonała na skutek spotkania myśli żydowskiej i greckiej. Podobnie byłoby z myślą chrześcijańską. Dokonana  i ugruntowana w cywilizacji zachodniej teoriopoznawcza synteza  stała się paradygmatem dla teologii systematycznej, która ujmuje biblijną – semicką myśl (treść) za pomocą greckich kategorii (formy). Heschel ukazując konsekwencje takiego podejścia dostrzega, że jest on odejściem od biblijnego sposobu rozumienia prawdy i jej przekazywania.

„Judaizm jest sposobem myślenia, nie tylko sposobem życia. Jest to jedna z jego kardynalnych przesłanek”[11]. Wyróżnia się niekiedy dwa typy myślenia[12]; jedno zajmuje się pojęciami, drugie – sytuacjami. Współcześnie, dziewiętnastowieczny konflikt między nauką a religią bywa zastąpiony przez kontrowersje pomiędzy typem myślenia, które ma za swój przedmiot poszczególne pojęcia umysłu, a sposobem myślenia, który za swój przedmiot bierze sytuację człowieka wychodząc od doświadczenia[13]. Myślenie konceptualne jest aktem rozumowania w oparciu o logiczne sylogizmy; myślenie sytuacyjne związane jest z doświadczeniem, tak zewnętrznym jak i wewnętrznym. Myślenie konceptualne zmierza do powiększenia naszej wiedzy o świecie.  Myślenie sytuacyjne ma za zadanie zrozumienie zagadnienia, na którym opiera się nasza egzystencja. Nie dyskutuje się o przyszłości ludzkości w erze atomowej w ten sam sposób, w jaki rozprawiamy o pogodzie. Byłoby błędem pozostanie przy takim samym myśleniu nie uwzględniając obawy, grozy i odpowiedzialności, które są ważną częścią zagadnienia. To, z czym się spotykamy, nie jest już tylko problemem do rozwiązania przez nasz umysł, ale sytuacją której jesteśmy częścią, i w którą jesteśmy całkowicie uwikłani. Aby zrozumieć problem, musimy wyjaśnić sytuację. Postawa konceptualisty jest postawą bezstronności – beztroski, gdzie podmiot zostaje sprowadzony do przedmiotu. Postawa sytuacjonisty jest postawą stronniczości – zatroskania, gdzie podmiot uświadamia sobie swoje uwikłanie w sytuację i potrzebę rozumienia. Początkiem myślenia sytuacyjnego nie jest wątpienie, alienacja lub ciekawość sama w sobie, lecz zdumienie, groza i uwikłanie. Filozof wówczas jest tym, który doświadcza, a nie tylko rejestruje możliwe doświadczenia. Dopóki nie jesteśmy związani z sytuacją, problem jest nieobecny. Dopóki nie jesteśmy zakochani lub nie pamiętamy żywo przeżytej miłości, jesteśmy ignorantami miłości. Istnieje ona dla nas jedynie jako idea. Kreatywne myślenie nie jest stymulowane przez zastępcze sprawy, ale osobiste problemy. Filozofia nie zawsze jest źródłem swoich tematów. Jej przedmiot pochodzi ze zdrowego rozsądku, ze świata sztuki, religii, nauk szczegółowych i życia społecznego. „Filozofia jest bardziej kreatywna w symbiozie z życiem niż w zaabsorbowaniu swoją własną refleksją”[14]. Filozof nigdy nie jest niewinnym obserwatorem. Jego mądrość nie jest towarem, który może być wyprodukowany na żądanie. Kłopotliwe sytuacje dostarczają motywu, który zmusza go do mozolnego dochodzenia do prawdy. W tym sensie filozofia jest „apologia pro vita sua”, a filozofia judaizmu staje się „apologia pro vita iudaica”[15]. Na ogół ten semicki sposób myślenia pokrywa się z myśleniem sytuacyjnym. Tak jest z pewnością w przypadku Heschela.

Prawdy szuka się tu nie w uchwyconym raz na zawsze procesie, ale w wyjątkowych wydarzeniach, które miały miejsce w określonym momencie historii. Oczywiście, wydarzenia te nie są substytutem dla objawienia i dla wydarzeń prorockich. „Wydarzenie” jest w judaizmie formalną kategorią opisującą fakt czystego wydarzenia. Według Heschela, mówienie o czystym zdarzeniu, o zdarzeniu samym w sobie, jest mówieniem o przewidzianych abstrakcjach, które nie istnieją nigdzie z wyjątkiem umysłów kilku myślicieli. Rozpatrywanie zdarzenia bez treści zdarzenia jest taką samą niedorzecznością, jak dyskusje o objawieniu z pominięciem zawartości objawienia”[16]. Treść wydarzenia jest tak samo ważna, jak przekonanie o rzeczywistości wydarzenia. Dlatego filozofia żydowska „jest zarówno filozofią idei jak i wydarzeń”[17].

Powołując się na opracowanie Ramseya[18], Heschel dobitnie stwierdza, że „głównym niebezpieczeństwem dla filozofii, poza lenistwem i brakiem precyzji, jest scholastycyzm, istotą którego jest traktowanie tego, co niewyraźne jak gdyby było ścisłe, i próbowanie dopasowania  tego do precyzyjnych kategorii logicznych”[19]. Stąd w filozofii i teologii żydowskiej trudno o precyzję tak charakterystyczną dla myśli zachodniej. Nie jest to spowodowane niedbałością, lecz świadomym jej odrzuceniem. Heschel  tylko wyjątkowo tworzy definicje, które zaraz obdarza komentarzem. Przytaczając definicje innych filozofów jednocześnie wykazuje ich niekompletność lub niepoprawność. Jest to zarazem krytyka definicji jako takiej. Sherwin wyjaśnia to stanowisko wskazując, iż Heschel koncentrował się na tym, co wyjątkowe, a nie na tym, co ogólne[20]. Istoty dopatrywał się nie w ogólności, ale w wyjątkowości. Tymczasem definicja ze swojej natury pomija to, co wyjątkowe i odnosi się do wszystkich przykładów danej rzeczy. Odrzucenie definicji ma jeszcze inne motywy w myśli żydowskiej. Zdefiniowanie stołu jest dla stołu obojętne. Nie można tego powiedzieć w odniesieniu do człowieka, ponieważ podmiot definiujący jest zarazem przedmiotem definicji, a więc ma wpływ na określenie siebie samego i na ocenę danego ujęcia. Moralne implikacje definicji budzą jeszcze większe obiekcje. Jedna z definicji Arystotelesa określa człowieka jako zwierzę, które mówi. Ktoś, kto nie mówi, nie podpada pod tę definicję. Czy ma z takiej definicji wypływać wniosek, iż istota która nie mówi, nie jest człowiekiem? Wiemy, że nie. Wiedza ta jednak nie wypływa z podanej definicji. A zatem – pyta Sherwin – czy ta definicja oddaje istotę człowieka?[21]

Pewną odpowiedzią jest w judaizmie stosowanie biegunowości (polarity). Definicja przedstawia jakiś jeden aspekt rzeczywistości definiowanej, podczas gdy biegunowość zawsze dwa. W biegunowości mamy dwa pola, które należy traktować razem. Biegunowość dostarcza szerokiej perspektywy, a definicja z konieczności musi ograniczać. Słowem, biegunowość jest kluczem do widzenia i ujmowania rzeczywistości w judaizmie, a nie definicja. Symbol czy definicja nie jest tym, o co chodzi ostatecznie. Symbol jest zawsze odniesieniem do czegoś jeszcze. To, co jest ostateczne, nie jest przekładalne na symbole. Jest raczej antonimem tego, co symboliczne. „Musimy dokonać odróżnienia między poznaniem symbolicznym – które uzyskujemy przez operacje logiczne, takie jak analiza i sylogizm, i rozumieniem bezpośrednim, które umożliwia nam osiągnąć wglądy nie pochodzące od symboli, ale z gruntownego zaangażowania w to, co jest realne”[22]. Idea biegunowości w judaizmie pozwala na spolaryzowanie  niejednorodnej przecież rzeczywistości. Dlatego nie występuje tutaj problem negujących się idealizmów i racjonalizmów. Biegunowość godzi w sobie jedno i drugie, bez konieczności wzajemnego wykluczania się.

Od czasów Kartezjusza myśl zachodnia skoncentrowała się na problemie poznania, stając się coraz bardziej odległa od rzeczywistości i coraz mniej świadoma życia. Jednakże myślenie o ostatecznych problemach jest czymś więcej niż szczególną umiejętnością. Jak twierdzi Heschel, „to jest akt totalnej osobowości, proces w którym cały człowiek jest zanurzony. Myślimy w taki sposób, w jaki żyjemy. Aby myśleć tym, co odczuwamy, musimy żyć tym, czym myślimy”[23]. W innym miejscu Heschel wyjaśnia, że współczesny człowiek, pod wpływem panujących doktryn, obawia się myśleć tak, jak czuje, przyznawać do tego, w co wierzy, i kochać to, co podziwia[24].

Skoro myśl żydowska jest poszukiwaniem samo-rozumienia judaizmu, to może ono być osiągnięte na drodze odkrywania znaczenia egzystencji jednostki i społeczności. Wówczas „filozofią jest to, co człowiek ośmiela się zrobić ze swoim ostatecznym domysłem znaczenia egzystencji”[25]. W ten sposób myśl żydowska próbuje osiągnąć synoptyczną wizję świata, a jednocześnie jego części. Przy pomocy lunety i mikroskopu widzimy więcej, dlatego widzimy mniej. Dla filozofa i teologa żydowskiego ma to swoją logikę i uzasadnienie. Aby dostrzec całość problemu nie mogę ustawicznie spoglądać przez mikroskop, choćby był on najwspanialszym narzędziem nauk przyrodniczych, ponieważ tracę perspektywę synoptyczną, o którą w filozofii i teologii chodzi. Bez związku z religią niemożliwe stałoby się uzyskanie takiego horyzontu i ostatecznego znaczenia egzystencji. W judaizmie taki konieczny związek zachodzi. Myśl żydowska rozumiana jako filozofia religijna lub religia filozoficzna jest uwikłana w biegunowość. Jak po torze elipsy obraca się ona wokół dwóch ognisk: filozofii i religii. „Oddalanie się od jednego z tych ognisk powoduje zmianę kursu. Ważne jest zachowanie dystansu wobec obu. Ta wyjątkowa sytuacja bytu wystawionego na działanie dwóch sił, dwóch źródeł rozumienia, nie może być porzucona”[26].

Niewłaściwe jest więc definiowanie filozofii religii jako próby dostarczenia  tylko racjonalnych podstaw dla religii, ponieważ takie ujęcie bezwarunkowo identyfikuje filozofię z racjonalizmem. Gdyby racjonalizm był wyznacznikiem filozofów, to Platon, Schelling, James i Bergson musieliby być zdyskwalifikowani jako filozofowie. Ekstremalny racjonalizm może być określony jako niepowodzenie rozumu, aby zrozumieć siebie, jego alogiczną istotę i jego meta-logiczne przedmioty. Należy rozróżniać to, co jest irracjonalne od tego, co jest racjonalne,  a to z kolei od tego, co pozaracjonalne. Stosowne jest też rozróżnienie pomiędzy ignorancją a poczuciem tajemnicy, pomiędzy tym, co subracjonalne, a tym, co super-racjonalne. Droga do prawdy wiedzie przez akt rozumu; dążenie do prawdy, jej umiłowanie, jest aktem ducha, który nie jest tożsamy z rozumem. Myślimy przez rozum z powodu usiłowania ducha. Każdy akt rozumowania ma transcendentne odniesienie do ducha. Rozum jest często identyfikowany ze scjentyzmem, lecz nauka nie jest w stanie dać nam prawdy o całym życiu. Potrzebujemy ducha, aby wiedzieć, co zrobić z nauką. Nauki zajmują się relacjami między rzeczami we wszechświecie, a człowiecza dusza musi ten wszechświat odnieść do czegoś. W judaizmie to „coś” jest nie tylko Absolutem, ale Bogiem osobowym. Nauki dążą do prawdy o wszechświecie, dusza natomiast wykracza poza ten wszechświat.

W tradycji żydowskiej rozum nigdy nie był uznawany za samowystarczalny. Niektóre z założeń judaizmu nie mogą być całkowicie usprawiedliwione w warunkach ludzkiego rozumu (np. koncepcja natury człowieka na podobieństwo Boga). Religia nie jest ograniczona limitami zwykłego rozumu. Znaczenie religii musi być zrozumiane tylko w warunkach odpowiadających temu, co niewysłowione. Poczucie tego, co niewysłowione, jest intelektualnym usiłowaniem poza głębią rozumu, jest kognitywnym źródłem poznania[27]. Sam rozum oderwany od pierwotnych intuicji jest niewystarczający. Rozum kierowany swoimi prawami jest w tym, co najistotniejsze, bezsilny. Gdy uświadamiamy sobie niemoc samych pojęć, wtedy zwracamy się do naszych pierwotnych intuicji, które leżą po drugiej stronie tego, co logiczne[28]. Heschel nigdy nie twierdził, że logika jest niepotrzebna lub myląca. Zwracał jedynie uwagę, że czasami  sama jest w potrzebie, i że przy jej stosowaniu napotykamy  barierę poznania. Wtedy albo rezygnujemy z dalszego czy głębszego poznania uznając, że jest to szczyt możliwości, albo próbujemy dochodzić do ostatecznej prawdy niejako pomimo logicznym konstruktom, lecz nie wbrew nim. Życie nie jest nielogiczne, ale jest bogatsze niż sama logika. Poza tym, nie wszystko, co jest logiczne, musi okazać się prawdziwe w rzeczywistości. Mnogość różnych, i logicznych przecież systemów filozoficznych, świadczy o tym, że nie wszystkie przystają do realnego świata. Skoro jest jeden świat i jedna prawda, to sama poprawność logiczna nie wystarcza.

W tej sytuacji Heschel zwraca się ku intuicji (insight), którą uznaje za korzeń sztuki, filozofii i religii. Traktuje ją jako wspólny i fundamentalny fakt życia umysłowego. „Sposoby twórczego myślenia nie zawsze zbiegają się z tymi określonymi przez tradycyjnych logików; dziedzina geniuszu, gdzie zaangażowana jest intuicja, dla logików może być trudno dostępna”[29]. Nie jest łatwo dokładnie sprecyzować czym jest intuicja zwana czasami wglądem. W historii filozofii poszczególni myśliciele różnie ją rozumieli. U Heschela wgląd jest równowartościowym sposobem poznania nie związanym ze zmysłami. Powstaje zasadnicze pytanie, co jest źródłem czy przyczyną tego wglądu. Jak przyznaje: „Błędne jest założenie, że nie ma niczego w świadomości, co by nie było poprzednio w percepcji czy w analitycznym umyśle”[30]. Jeden z komentatorów dostrzega w tym względzie podobieństwo do platońskiej teorii reminiscencji[31]. Wydaje się to jednak chybioną interpretacją. Heschel wprawdzie użył słowa „reminiscencja”, ale w innym znaczeniu niż Platon. Myślenie nigdy nie jest współ-czasowe ze swoim przedmiotem, dlatego Heschel stwierdził, że poznanie jest przypominaniem sobie tego, co zostało doznane w przeszłości[32]. Z tego wcale nie wynika jednoznacznie, iż filozof rozumie ową przeszłość jako „życie przed życiem.” Tym niemniej zagadnienie to nie zostało przez filozofa wyjaśnione. Heschel nie był systematykiem i nigdzie nie przedstawił swojej epistemologii. Jeśli zachodziła taka konieczność, czynił to przy okazji.

„Religia jest odpowiedzią na ostateczne pytania człowieka”[33]. Zadaniem filozofii żydowskiej jest odkrycie na nowo pytań, dla których odpowiedzią jest judaizm. W myśli żydowskiej na ogół istnieje świadomość różnicy pomiędzy teologią a filozofią, pomimo wielu punktów granicznych. Niekiedy mówi się, że takiej wyraźnej granicy nie ma, jak to ma miejsce w myśli zachodniej. Sam Heschel zwykł mawiać: ” Jak nie możemy studiować filozofii przez modlitwę, tak nie możemy studiować modlitwy przez filozofię”[34]. Według Heschela, teologia zaczyna się od dogmatów, a filozofia od problemów. Filozofia jest rodzajem myślenia, który ma początek, ale nie ma końca. W tym myśleniu świadomość problemu przeżywa wszystkie rozwiązania. Odpowiedzi filozofii są  od razu pytaniami, a więc są pozorne. Każda nowa odpowiedź powoduje powstawanie nowych pytań. W religii, tajemnica odpowiedzi unosi się natomiast ponad wszystkimi odpowiedziami[35]. Fundamentalista żąda odpowiedzi na wszystkie ostateczne pytania; logiczny pozytywista twierdzi, że wszystkie ostateczne pytania są pozbawione sensu. Żydowscy myśliciele, którzy nie zgadzają się z żadnym z powyższych stanowisk i odrzucają pozornie słuszne odpowiedzi, mają głębokie przeświadczenie, że to, co ostateczne w egzystencji ludzkiej, „ma związek z tym, co przewyższa wszystkie końcowe sformułowania. To jest owo zakłopotanie, które jest punktem wyjścia dla naszego myślenia”[36].

Filozofia judaizmu często bywa rozumiana jako zbiór stwierdzeń apriori i jako oddzielona od natury, jak owoc od drzewa. Istota jednak tej filozofii nie tkwi w dojrzałym owocu lecz w soku, który ożywia tkanki. Aby zrozumieć judaizm należy wniknąć w jego rdzeń. Dla kogoś, kto jest wychowany i wykształcony w kręgu kultury zachodniej, powierzchnia filozofii żydowskiej wydaje się – obrazowo pisze Heschel – twarda i sękata jak konary starego drzewa, ale usiłowanie poparte dobrą wolą przebija skorupę dogmatu, docierając do subtelnych i żywych komórek. „Nasze dogmaty są aluzjami, napomknieniami, nasza mądrość jest alegorią, lecz nasze czyny są definicjami”[37].

U Heschela możemy też odnaleźć elementy mistyczne. Jego odniesienie do Boga ma znamiona mistyki żydowskiej. „Istota żydowskiego religijnego myślenia nie leży w rozważaniu pojęcia Boga, ale w zdolności do wyartykułowania pamięci momentów oświecenia przez Jego obecność. Izrael nie jest ludem tych, co dają określenia, ale ludem świadków”[38]. W podejściu Heschela mistycyzm nie jest przeciwstawiony rozumowi. Raczej jest to kolejny rys biegunowości charakterystyczny dla jego myślenia i argumentowania. Zdaniem Heschela, między mistycyzmem a racjonalizmem nie istnieje przepaść tak wielka, jak skłonni jesteśmy to sobie wyobrazić. Prawdziwie twórczy filozof czy naukowiec, tak jak mistyk, staje przed mrocznym światem nie stworzonej rzeczywistości, w nadziei, że ją przeniknie. Póki umysły zmagają się z logiką i pojęciami, z konieczności uwikłane są już w ustalone paradygmaty. Bywa, że ich odkrycia wydają się płynąć z zewnątrz. Przemawiają w kategoriach wizji i natchnienia. Jest rzeczą godną podkreślenia, że również Einstein uważał, iż mistycyzm jest siewcą prawdziwej sztuki i nauki[39]. Nie wynika jednak z tego wniosek, że doświadczenia mające mistyczny charakter można zobiektywizować. Nie należą one do sfery racjonalnego uzasadniania, ale mają swoją wartość na płaszczyźnie odkrycia. Tak więc dla Heschela  ów mistycyzm stanowi nie argument, lecz wyłącznie kontekst odkrywania i tło językowe. Dlatego też, jak stwierdza Kaufman, jego książki są nie tylko pouczające, ale i pobudzające[40].

Jednym z postulatów Heschela jest otwartość filozofii i teologii na wzajemną krytykę[41]. Teologia i filozofia muszą zachować ten aspekt wzajemnego odniesienia, gdyż w przeciwnym wypadku,  stracą one swoje znaczenie[42]. Dziedziny te obejmują różne treści, lecz powinny sobie w jakiś sposób odpowiadać[43]. Nie może bowiem być dwóch różnych rodzajów prawdy, jedna filozoficzna a druga teologiczna.[44] Związek tych prawd jest szczególnie widoczny u Heschela, gdy ten wskazuje na poczucie tego, co niewysłowione, bez czego religia byłaby w kontekście filozoficznym bez znaczenia[45]. Jak religia jest zależna od filozofii, dzięki której uzyskuje oparcie na rozumie, tak filozofia jest zależna od religii, dzięki której rozpoznaje swoje ograniczenia[46].

Wskazywanie przez Heschela na ograniczenia rozumu nie jest strategią zaciemniania prawdy, ale krytycznym odniesieniem do możliwości dedukcji, która nie może być traktowana jako środek oceny każdego aspektu rzeczywistości[47]. Metoda Heschela kładzie zatem nacisk na fenomenologiczną strukturę wglądów i na niewysłowiony aspekt rzeczywistości[48]. Intuicja[49] odgrywa istotną rolę w penetrowaniu przez Heschela tego aspektu, ponieważ odsłania nowe, nieuchwytne w istniejących systemach filozoficznych sfery i wymiary rzeczywistości[50]. Heschel używa różnych terminów na wyrażenie tego rodzaju intuicji: czucie (feeling),  doświadczenie (experience), wgląd (insight),  intuicja (intuition)[51].

„Dowody na istnienie Boga mogą dodawać siły naszej wierze; ale one jej nie powodują” – napisał Heschel.  „Ludzka egzystencja sugeruje realność Boga. W głębi naszego bytu jest pewność bez wiedzy, która jest przyczyną naszego stawiania ostatecznego pytania, przedpojęciowa pewność, która leży poza wszelkim formułowaniem i werbalizacją”[52]. W świetle powyższych stwierdzeń rodzi się pytanie: Czym jest u Heschela owa „pewność bez wiedzy” i na czym się opiera? Odpowiedź na to pytanie stoi u podstaw nie tylko problematyki Boga, ale w ogóle całej ontologii Heschela.

Najogólniej „pewność bez wiedzy” oznacza u Heschela bezpośrednie rozumienie,  poznanie intuicyjnie, które stanowi wykładnik rzeczywistości. Widać tutaj pewne podobieństwo do Bergsona idei intuicji i Bubera idei obecności[53]. Heschela idea pewności jest pojęciem egzystencjalnym; jest subiektywnym doświadczeniem teraźniejszości i nie może być udzielona innym. A jednak Heschel utrzymuje, że jest to doświadczenie tego, co realne. Pewność, o której mówi, nie może być przekazana innym; każdy musi dojść do niej sam[54].

Sposób myślenia o Bogu w tradycyjnej spekulacji był sposobem przechodzenia od tego, co znane, do tego, co nieznane (via eminentiae). W przypadku Heschela punktem wyjścia nie jest to, co znane – porządek, ale to, co nieznane, w tym, co znane; to, co nieskończone, w tym, co skończone; tajemnica w tym, co jasne i uporządkowane. Wszelkie kreatywne myślenie pochodzi ze spotkania z tym, co nieznane. Umysł musi wyjść poza swoją skorupę poznania, ażeby odczuć to, co kieruje nas w stronę wiedzy. Gdy zaczynamy rozumieć, czy asymilować i dostosowywać rzeczywistość do naszej myśli, wówczas umysł powraca do swojej skorupy. Wiedza nie jest jedynie owocem myślenia. Tylko ekstremalny racjonalista czy solipsysta twierdziłby, powiada Heschel, że jest ona wytworem wyłącznie kombinacji pojęć. Jakiekolwiek prawdziwe spotkanie z rzeczywistością jest spotkaniem z tym, co nieznane, jest intuicją, w której świadomość przedmiotu jest elementarnym, przedpojęciowym poznaniem. Rzeczywiście, żaden przedmiot nie jest naprawdę znany, dopóki nie będzie on najpierw doświadczony w swojej nie-znaności.

Faktem o głębokim znaczeniu jest to, że odczuwamy więcej, niż możemy powiedzieć. Kiedy Heschel staje twarzą w twarz z majestatycznością świata, jakiekolwiek sformułowanie na ten temat budzi w nim rozczarowanie. Spotkanie podmiotu z rzeczywistością nie dokonuje się na poziomie pojęć przez kanały logicznych kategorii; pojęcia są bowiem drugimi myślami. Jak utrzymuje Heschel, wszelka konceptualizacja jest symbolizowaniem, aktem akomodacji rzeczywistości do ludzkiego umysłu. Żywe spotkanie z rzeczywistością ma miejsce na poziomie, który jest wrażliwy, natychmiastowy, przedpojęciowy i przedsymboliczny. Teoria, spekulacja, generalizacja i hipotezy, są próbami wyjaśnienia i uprawomocnienia wglądów, których dostarcza przedpojęciowe doświadczenie[55]. „Przypuszczać, że wiedza jest tylko owocem refleksji, że jest wytworzona w symbolach i przez nie oraz przez manipulowanie znakami, jest w zasadzie powracaniem do czystego ideału racjonalizmu, przeciwko któremu wzmożony ruch empiryzmu współczesnego podniósł taki skuteczny i konieczny protest”[56]. Zdaniem naszego filozofa, wszystkie wglądy stoją między dwiema dziedzinami: dziedziną obiektywnej rzeczywistości i dziedziną pojęciowego i werbalnego pokrewieństwa. Pojęciowe pokrewieństwo musi stanowić test podwójnego odniesienia; odniesienia do naszego systemu pojęć i odniesienia do wglądów, z których one się wywodzą.

Niewspółmierność między tym, co napotykamy, a tym, co jest wyrażone w słowach i symbolach, występuje szczególnie w myśleniu religijnym i artystycznym, gdzie żadne słowa i znaki nie mogą stanowić adekwatnych przenośników. Heschel podkreśla, że w naszej religijnej sytuacji nie rozumiemy transcendencji; chociaż jesteśmy w niej obecni i jej doświadczamy. Mamy świadomość, która jest głębsza niż nasze pojęcia. Posiadamy wglądy, które są dostępne dla władzy wyrażania. Wiedza nie jest taka sama jak świadomość, a ekspresja nie jest taka sama jak doświadczenie. Przy przechodzeniu od świadomości do poznania zyskujemy jasność, lecz tracimy na bezpośredniości. Różnica, jaka powstaje na tym przejściu, staje się rozbieżnością, gdy nasze przedpojęciowe wglądy zostają zatracone w naszych konceptualizacjach, gdy spotkanie z tym, co niewysłowione, gubi się w naszych symbolizacjach, gdy dogmatyczna formuła staje się ważniejsza niż religijna sytuacja. Cały zakres religijnej myśli i ekspresji jest sublimacją przedsymbolicznego poznania, którego dostarcza świadomość tego, co niewysłowione. Ta świadomość może tylko częściowo zostać przesublimowana na racjonalne symbole. Jak postuluje Heschel, filozofia religii winna być próbą przypominania i utrzymywania żywego obrazu w odniesieniu do meta-symbolicznego odniesienia  religijnych terminów[57]. Religijne myślenie, powiada Heschel, jest w nieustannym niebezpieczeństwie dawania pierwszeństwa pojęciom i dogmatom, pozbawienia prawa bliskości wglądów, zapomnienia, że to, co znane, jest tylko przypomnieniem Boga, a dogmat jest ekspresją tego, co niewyrażalne w swojej minimalnej formie. Pojęcia i słowa nie mogą stać się zasłoną; one muszą być traktowane jako ikony stanowiące okna do Bożej rzeczywistości.

Ostatecznym problemem w judaizmie nie jest problem struktury, jak różne części natury, historii czy kultury są rozmieszczone i ułożone w relacji do siebie. Problem w judaizmie da się wyrazić w pytaniu: co oznacza rzeczywistość natury i kultury oraz co oznacza sama jedność? Z empirycznej mnogości faktów i wartości nie moglibyśmy wnioskować jednego wzorca, który obejmowałby zarówno dziedzinę faktów, jak i dziedzinę norm, dziedzinę natury jak i historii czy kultury. Tylko dzięki Bogu, a właściwie dzięki boskiej jedności możemy dostrzec jedność wszystkiego[58]. Tylko Bóg jest jednością, która transcenduje wszystkie kontradykcje. “Jedność jako koncepcja naukowa jest tylko odbiciem transcendentnej idei, która obejmuje nie tylko czas i przestrzeń, ale też bycie i wartości, to, co znane i tajemnicę, to, co jest tutaj i to, co jest poza”[59]. Bóg więc nie może być “zdestylowany” do poprawnie zdefiniowanej idei. Dla religijnego człowieka poznanie Boga nie jest dostępną mu myślą, ale formą myślenia, w której próbuje on zrozumieć całą rzeczywistość.

W żydowskim myśleniu problem bytu nie może być nigdy traktowany w oderwaniu, lecz tylko w relacji do Boga. Najważniejszymi kategoriami w takiej ontologii nie są byt i stawanie się, ale prawo i miłość, porządek i patos, sprawiedliwość i współczucie. Bóg oraz  wszystkie byty wyrażają siebie w idei biegunowości, która uwzględniając całą gamę różnorodności nie niweczy idei jedności. Żydowskie myślenie i życie może być adekwatnie zrozumiane w terminach dialektycznego modelu zawierającego przeciwne czy skontrastowane właściwości. Jak w magnesie, którego końce mają przeciwne magnetyczne jakości, te terminy są przeciwne względem siebie i ilustrują biegunowość, która leży w samym centrum judaizmu[60]. Biegunowość ta obejmuje równocześnie ideę i wydarzenie, micwę[61] i grzech, kawanę[62]  i czyn, regularność i spontaniczność, jednolitość i wyjątkowość, halachę[63] i agadę[64], porządek zewnętrzny i porządek wewnętrzny, miłość i trwogę, zrozumienie i posłuszeństwo, radość i dyscyplinę, dobre i złe inklinacje, czas i wieczność, ten świat i świat przyszły, objawienie i odpowiedź, intuicje i informacje, empatię i samo-zatroskanie, wyznanie wiary i wiarę, słowo i to, co jest poza słowem, człowiecze poszukiwania Boga i Boże poszukiwania człowieka. Nawet odniesienie Boga do świata jest scharakteryzowane przez biegunowość sprawiedliwości i miłosierdzia, opatrzności i ukrytości, obietnicy nagrody i zadania służenia Mu.

Wszystkie powyższe terminy brane abstrakcyjnie wydają się być wzajemnie wykluczające, a jednak zdaniem Heschela[65] w aktualnym życiu domagają się siebie nawzajem, ponieważ separacja ich jest fatalna dla obu biegunów. Nie wolno nam ani pomniejszać wagi ciała, ani uświęcać ducha. Ciału przypisuje się dyscyplinę, model i porządek, natomiast duchowi wewnętrzne oddanie, spontaniczność i wolność. “Ciało bez ducha to tylko zwłoki, duch bez ciała jest upiorem”[66]. Skoro każda z tych dwóch zasad zmierza w przeciwnym kierunku, równowaga może być utrzymana jedynie, gdy oba elementy są równomiernymi siłami. Taki jednak stan jest możliwy do osiągnięcia bardzo rzadko. Jak twierdzi Heschel  “Biegunowość jest istotną cechą całej rzeczywistości”[67].  W języku Zohar[68] ten świat jest nazwany “alma deperuda”, światem separacji. Napięcie, kontrast i ambiwalencja dotykają całości życia. Zatem w myśli żydowskiej nie ma żadnej halachy bez agady i odwrotnie. Wszelkie próby odczytywania jednej z nich bez koniecznego  związania prowadzą bardziej do wypaczenia niż do ich zrozumienia. Halacha myśli w kategorii ilości, agada jest kategorią jakości. Agada utrzymuje, że ten, kto ocalił jedno ludzkie życie jakoby ocalił całą ludzkość, ponieważ w oczach Bożych jedno życie ma taką samą wartość jak życie wszystkich. Halacha ma zupełnie inną perspektywę, ponieważ posługując się kategorią ilości podkreśla, że jeden człowiek znaczy mniej niż cała ludzkość. Halacha mówi o możliwym do zmierzenia wymiarze naszych czynów, informując nas do jakiego stopnia musimy wypełniać czyny, aby spełnić nasz obowiązek. Agada zajmuje się tym, co jest niewymierne, a jednocześnie jakże istotne, a mianowicie jak w ogóle, a nie jak bardzo musimy wypełniać nasz obowiązek. Liczy się w tym przypadku sposób, a nie treść. “Ostatecznie ważniejsza od ilości jest jakość, nie tylko to, co jest zrobione, ale jak jest zrobione”[69]. Zadaniem judaizmu jest “utrzymanie harmonii między wymaganiami halachy a duchem agady”[70]. Jeśli bowiem zredukujemy judaizm do halachy, będziemy widzieli jedynie żydowskie prawo, a jeśli zredukujemy judaizm do agady, dostrzeżemy w tradycji żydowskiej tylko elementy mistyczne. Bez halachy agada traci swoją substancję, swoje źródło inspiracji i swoją intencjonalność. “Halacha i agada są skorelowane, halacha jest struną, agada jest smyczkiem. Ale struna może brzmieć w ręku tego, kto gra”[71].

Idea biegunowości nie jest ekskluzywną właściwością myśli Heschela. Można ją spotkać w całej tradycji żydowskiej, ponieważ odpowiada ona sposobowi semickiego myślenia. Tym niemniej Heschel znacznie te ideę rozwinął i zastosował w swoich pracach. Jak przyznaje Sherwin[72] biegunowość jest podstawową kategorią i kluczem do widzenia świata, człowieka i Boga oczami Heschela. Można powiedzieć, że jest to jakaś heschelowska właściwość. Biegunowość jest też pewną odpowiedzią Heschela na stosowanie w zachodniej filozofii i teologii definicji, w czym upatrywał ich powierzchowność. Definicja przedstawia jakiś jeden aspekt rzeczywistości, czyli ujmuje niejako jedną część pola. Przy zastosowaniu biegunowości mamy dwa pola, które należy traktować zawsze razem. Biegunowość dostarcza szerokiej perspektywy, podczas gdy definicja z konieczności musi ograniczać. Definiować znaczy uwzględniać to albo tamto. Stosować biegunowość znaczy uwzględniać i to i tamto, w sensie dwóch różnych elementów. Dla Arystotelesa byt nie może być zdefiniowany przez to i tamto zarazem. U Heschela, tak zresztą jak w Biblii, Bóg jest z jednej strony Transcendentny, a z drugiej Immanentny. Czyli Bóg jest zarazem Transcendentny i Immanentny. Jeśli weźmiemy typową dla filozofii perspektywę, nie możemy mieć obu elementów w jednej definicji. Mamy wówczas albo to, albo tamto. W przeciwnym razie napotkamy sprzeczność. Biegunowość natomiast nie przeciwstawia sobie tych elementów. “Biegunowość” należy rozumieć jako całość, jako dopełnianie się. W żydowskiej myśli termin “polarity” znaczy kompletny, całkowity, zupełny[73]. W odniesieniu do Boga celem biegunowości jest ukazanie Go jako kompletnego, a nie jako doskonałego w sensie niezmienności. Bóg Arystotelesa jest racjonalny. Bóg Biblii jest racjonalny i emocjonalny. Bóg w  systemie Arystotelesa jest Nieporuszonym Poruszycielem. U Heschela przedstawiony jest jako Najbardziej Poruszony Poruszyciel[74]. Wydaje się, że idea biegunowości jest właściwa także dla myśli chrześcijańskiej, ponieważ Jezus Chrystus jest uznawany zarówno za Człowieka, jak i za Boga. Człowiek i Bóg zarazem, nie jakoś oddzielnie. W żydowskiej myśli wszystko jest spolaryzowane, a jest to wynik spolaryzowanej myśli biblijnej.

Jeśli zastosujemy biegunowość w odniesieniu do istoty ludzkiej, to z jednej strony jawi się ona jako jakiś rodzaj zwierzęcia, a z drugiej jako byt, który kreuje siebie na obraz Boga. Dopiero dwa pola mogą w pełni oddać bogactwo i złożoność człowieka. Także w dziedzinie moralnej trudno mówić z całą poprawnością o cnocie bez uwzględniania biegunowego charakteru każdej cnoty. Sprawiedliwość i miłosierdzie występują w polu biegunowym razem i jednocześnie. Prawdziwa miłość jest w ustawicznym napięciu między nimi. Jeśli człowiek jest wyłącznie sprawiedliwy, jest to za mało dla miłości. Jeśli jest wyłącznie współczujący, jest to również za mało. Miłość domaga się jednego i drugiego. Sprawiedliwość i miłosierdzie są zawsze razem, a harmonia między nimi tworzy stan, który moglibyśmy nazwać cnotliwym. Gdy jedna cecha istnieje bez drugiej, przestaje być cnotą. Wtedy staje się wadą. Zatem potrzebujemy równowagi. Widać tutaj wyraźnie biegunowe ujęcie problemu cnót, a jednocześnie odniesienie do Kanta, u którego cnoty moralne są absolutne.

Reasumując stosowana przez Heschela“ biegunowość” dostarcza swoistej perspektywy i godzi w sobie dwa na pozór przeciwstawne elementy bez konieczności ciągłego negowania jednej z dwóch stron tej samej monety. Umożliwiało mu to ujmowanie rzeczywistości szerzej i głębiej, co było jego zamierzeniem. Widząc świat z perspektywy naukowej, gdzie “hipoteza” transcendentnego Boga nie jest potrzebna, mógł on patrzeć na wydarzenia jako na horyzontalną linię procesów, w której siły natury warunkują jedna drugą w sposób, który ukazuje jednolitość przyczyny i skutku. Widząc świat z perspektywy biblijnej, jako wytwór Bożej troski, mógł stać się świadomy wertykalnej linii, która prowadzi poza wydarzenie i stanowi dla niego transcendentną podstawę[75]. Posługiwanie się przez Heschela biegunową parą pojęć jest jednocześnie stosowaniem “nożyc słów”[76], ponieważ tylko razem tną jak para ostrzy w nożycach, a nie pojedynczo jak brzytwa czy nóż.

Można powiedzieć, że Heschel uznawał różne poziomy poznawcze: naukowy, filozoficzny, teologiczny, mistyczny. Aby jednak dojść do głębi prawdy należy – jego zdaniem – uwzględnić biblijną wizję rzeczywistości, której nie może osiągnąć ludzki rozum ani w dociekaniach filozoficznych, ani nawet w wysiłkach teologii systematycznej. Stąd Heschel postuluje uprawianie „teologii głębi” (depth theology). Przedmiotem teologii jest, według niego, zawartość wierzenia, przedmiotem teologii głębi jest natomiast akt wierzenia, a jej celem badanie głębi wiary, podglebia, z którego ona wyrasta. Chodzi wówczas nie o analizę bytu, lecz fenomenu bycia. Jak sam stwierdza, „to, co niewysłowione zamieszkuje zarówno w tym, co jest niezwykłe, jak i zwykłe, we wszystkich faktach rzeczywistości jednakowo. Jedni zauważają tę cechę w czymś nadzwyczajnym, a inni w codziennych wydarzeniach i w każdej rzeczy. Pozór poznania świata jest nagle porzucony, gdy uświadomimy sobie, że nie poznaliśmy tego czegoś niewysłowionego w świecie. Jak pojąć świat? Inteligencja bada naturę rzeczywistości, a skoro nie może działać bez swoich narzędzi, bierze więc te fenomeny, które ukazują się, i dopasowuje im kategorie jako odpowiedzi na to badanie. Lecz kiedy próbujemy badać rzeczywistość twarzą w twarz, bez słów i pojęć, zdajemy sobie sprawę, że to, co jest zrozumiałe dla naszego umysłu, jest cienką powierzchnią tego, co jest głęboko zakryte”[77]. Głębia jest dla Heschela wymiarem, dostępnym dzięki użyciu metody fenomenologicznej. Ontologia, epistemologia, aksjologia, a nawet tradycyjna teologia  tworzą porządek powierzchniowy, który w przekonaniu Heschela domaga się uzupełnienia o ową głębię. Z tego powodu proponowaną teologię głębi należy traktować jako dopełnienie teologii systematycznej, a nie jako jej przeciwstawienie.

Rozumienie racjonalności przez Heschela stanowi pewne wyzwanie dla zachodniej nauki w ogóle, a zwłaszcza dla filozofii i teologii. Może też stanowić inspirację dla chrześcijańskiego poszukiwania prawdy i wyrażania jej w sposób, który byłby bliższy i bardziej odpowiedni rzeczywistości biblijnej. Jak wyznaje Heschel: „Jesteśmy zasadniczo wykształceni w nie-żydowskim świecie. W nim uzyskaliśmy naszą ogólną wiedzę. Jesteśmy skłonni myśleć w nie-żydowskich terminach. Ja nie jestem źle nastawiony wobec nieżydowskiego świata […]. Nie-żydowska filozofia jest wspaniała. Ale chcielibyśmy też mieć w naszym myśleniu żydowską panoramę rzeczy […]. Czy mógłbym powiedzieć coś osobistego, iż od czasu gdy zacząłem pracę nad moją rozprawą doktorską, to było moim podstawowym wyzwaniem: Jak myśleć żydowskim sposobem myślenia? To było moją największą troską i główną tezą mojej dysertacji Prorocy. Od tego dnia poczytywałem to sobie za moje podstawowe zadanie”[78].

[1] A. J. Heschel, God In Search of Man: A Philosophy of Judaism, New York 1981, s. 20. Wszystkie tłumaczenia w artykule własne.

[2] Zob. A. J. Heschel, The Biblical View of Reality, w: Contemporary Problems in Religion, H. A. Basilius (red.), Detroit 1956, s. 57-76.

[3] Próby dążenia do „filozofii biblijnej” występowały także w filozofii zachodniej, zob. L. Szestow, Ateny i Jerozolima, C. Wodziński (tłum.), Kraków 1993, s. 45.

[4]  Zob. R. Rorty, Filozofia a zwierciadło natury,  M. Szczubiałka (tłum.), Warszawa 1994, s. 324-331.

[5] Nie należy tego nurtu utożsamiać z filozofią rewolucyjną. Jest on dość powszechny i należą do niego tacy filozofowie jak Dewey, Wittgenstein a nawet Heidegger.

[6] Por. No Religion Is an Island.Abraham Joshua Heschel and Interreligious Dialogue, Marynkoll, New York 1991, H. Kasimow, B. L. Sherwin (red.), s. 39-40.

[7] Por. W. Szczerbiński, Człowiek – między Bogiem a zwierzęciem, „W Drodze” 6(1997), s. 41.

[8] Por. Moral Grandeur and Spiritual Audacity, S. Heschel (red.), New York 1996, s. 4.

[9] Por. A. J. Heschel, God In Search of Man…, s. 14 -15.

[10] W. Szczerbiński, Człowiek – między Bogiem a zwierzęciem…, s.42.

[11] Moral Grandeur…, s. 16.

[12] Zob. A. J. Heschel, God In Search…, s. 5-6.

[13] Na temat tych dwóch sposobów myślenia zob. C. Tresmontant, Esej o myśli hebrajskiej, Kraków 1996, s. 7-11.

[14] A. J. Heschel, God In Search…, s. 11.

[15] Zob. J. C. Merkle, The Genesis of Faith: The Depth Theology of Abraham Joshua Heschel, New York 1985, s. XIX.

[16] Por. Moral Grandeur…, s. 17.

[17] A. J. Heschel, God In Search.., s. 21.

[18] F. P. Ramsey, The Foundations of Mathematics and Other Logical Essays, New York 1950, s. 269.

[19] A. J. Heschel, God In Search…, s. 7-8.

[20] Por. W. Szczerbiński, Człowiek – między Bogiem a zwierzęciem…, s. 43.

[21] Por. tamże, s. 48.

[22] Moral Grandeur…,  s, 97.

[23] A. J. Heschel, Man Is Not Alone: A Philosophy of Religion, New York 1994, s. 180.

[24] Zob. Moral Grandeur…, s. 6.

[25] A. J. Heschel, Man Is Not Alone…, s. 193.

[26] A. J. Heschel, God In Search…, s. 12.

[27] Zob. tamże, s. 18-20.

[28] Zob. Man Is Not Alone…, s. 16-17.

[29] Tamże .

[30] Tamże.

[31] Por. W. E. Kaufman, Abraham Joshua Heschel: The Meaning Beyond Mystery, w: Contemporary Jewish Philosophers, W. E. Kaufman (red.), s. 154.

[32] Zob.A. J. Heschel, Man Is Not Alone…, s. 6.

[33] A. J. Heschel, God In Search…, s. 3.

[34] Moral Grandeur…, s. XXI.

[35] Zob. A. J. Heschel, God In Search…, s. 4.

[36] Tamże.

[37] Moral Grandeur…, s. 5.

[38] F. A. Rothschild (red.), Between God nad Man: An Interpretation of Judaism. From the Writtings of Abraham J. Heschel, New York 1975, s.70.

[39] A. Einstein, Strange Is Our Situation Here on Earth, w: J. Pelikan, Modern Religious Thought, Boston 1990, s. 204.

[40] Por. W. E. Kaufman, Abraham Joshua Heschel…, s. 145.

[41] Zob. A. J. Heschel,  God In Search…, s. 17.

[42] Zob. tamże, s. 9-14.

[43] W tej kwestii Heschel całkowicie zgadza się z Tillichem, który uważał, że teologia i filozofia ubożeją, kiedy zostają od siebie oddzielone. Filozofia staje się logicznym pozytywizmem, który udaremnia filozofowi zajmowanie się problemem antropologicznym czy religijnym. Obaj filozofowie twierdzą, że jest to wygodna ucieczka myśli filozoficznej od przerażających realiów naszych czasów. Filozofia może stać się też czystą teorią poznania, która nieustannie ostrzy nóż myśli, ale nigdy nim nie tnie, ponieważ cięcie skierowane ku ostatecznej prawdzie wymaga odwagi i pasji. W końcu filozofia może zostać sprowadzona do historii filozofii, która wylicza kolejne poglądy filozoficzne z przeszłości a sama zachowuje wobec nich dystans. Tego rodzaju filozofie wydają się być cyniczne i pozbawione egzystencjalnej bazy czy teologicznej podstawy. Tymczasem, jak utrzymują Tillich i Heschel, impulsem do uprawiania filozofii jest element teologiczny, coś, co nas ostatecznie obchodzi. Teologia zawiera w sobie pierwiastek filozoficzny – pytanie o sens i strukturę bycia i jego objawiania się w różnych sferach bycia. Według Tillicha filozofia i teologia są ze sobą zarówno rozbieżne, jak i zbieżne. Są zbieżne o tyle, że i jedna i druga są zarazem egzystencjalne i teoretyczne. Rozbieżne natomiast są o tyle, że filozofia ma charakter zasadniczo teoretyczny, teologia zaś zasadniczo egzystencjalny. Większość twórczych filozofów starała się osiągnąć jednak znaczenie egzystencjalne i w tym sensie była teologami. Jak stwierdza Tillich, jedynie filozofia nietwórcza może się całkowicie oddalić od swojej egzystencjalnej bazy. Wtedy jednak pozostaje pusta i pozbawiona filozoficznej substancji. „Jest ona szkołą, nie zaś życiem, i dlatego nie jest filozofią, lecz handlem starym towarem filozoficznym”. Zob. P. Tillich, Pytanie o Nieuwarunkowane, Kraków 1994, s. 47-48.

[44] O właściwościach poznania teologicznego i filozoficznego zob. S. Kamiński, Nauka i metoda, Lublin 1992, s. 305-320.

[45] Zob.A. J. Heschel, God In Search…, s. 20.

[46] Zob. tamże, s. 18 i 189.

[47] Zob. A. J. Heschel,  Man Is Not Alone…, s. 170.

[48] Zob. A. J. Heschel, God In Search…, s. 104.

[49] Niekiedy wskazuje się u Heschela na podobieństwo do Bergsona idei intuicji i Bubera idei obecności. Por. W. Kaufman, Abraham Joshua Heschel…, s. 154.

[50] Podobną rolę intuicja spełnia w systemie metafizycznym A. N. Whiteheada. Por. tenże, Process and Reality, New York 1978, s.13,

[51] W środowisku anglojęzycznym występują  te wyrażenia niekiedy zamiennie. Por. P. Gutowski, Filozofia procesu i jej metafilozofia, Lublin 1995, s. 127.

[52] F. A. Rothschild (red.),  Between God nad Man…, s. 67.

[53] Por. W. E. Kaufman, Abraham Joshua Heschel…, s. 154.

[54] Por. tamże.

[55]  Zob. A. J. Heschel,  God In Search…, s. 115.

[56] F. A. Rothschild (red.),  Between God nad Man…, s. 64.

[57]  Zob. tamże, s. 65.

[58] Zob. tamże, s. 101.

[59] Tamże.

[60] Zob. A. J. Heschel,  God In Search…, s. 341.

[61] (hebr. „przykazanie”) – pierwotnie określano tak boskie nakazy z Biblii, a z czasem wszelkie dobre uczynki.

[62] (hebr. „wewnętrzny kierunek”) – świadoma intencja dokonania aktu rytualnego przez religijnego Żyda lub skoncentrowanie się na religijnym wymiarze modlitwy.

[63] (hebr. „droga”) – prawna spuścizna judaizmu, zwykle zestawiana na zasadzie kontrastu z teologią, etyką i folklorem agady.

[64] (aram. „opowieść”) – nauka rabiniczna traktująca o sprawach moralności i wiary, odwołująca się do historii, folkloru i legend. Agada nie wkracza w dziedzinę prawa i rytuału, czym różni się od halachy.

[65] Zob. A. J. Heschel,  God In Search…, s. 341-342.

[66] F. A. Rothschild (red.),  Between God nad Man…,  , s. 178.

[67] A. J. Heschel, God In Search…, s. 341.

[68] (hebr. „blask”) – główne dzieło kabały ujęte w formie aramejskiego midraszu do Biblii.

[69]  A. J. Heschel, God In Search…, s. 337.

[70] Tamże, s. 341.

[71] Tamże, s. 344.

[72]  Zob. W. Szczerbiński, Człowiek – między Bogiem a zwierzęciem…, s. 48.

[73]  Zob. tamże, s. 49.

[74]  Por. F. A. Rothschild (red.),  Between God nad Man…,   s. 25.

[75] Zob. tamże, s. 22.

[76] Taka nazwę nadał im M. R. Cohen.  Zob. tamże, s. 18.

[77] A. J. Heschel, Man Is Not Alone…, s. 5-6.

[78] A. J. Heschel, Teaching Jewish Theology in the Solomon Schechter Day School, „The Synagogue School” 28(1969),  s. 7.

Więzi rodzinne po śmierci w świetle filozofii indyjskiej

Ewolucję wyobrażeń życia przyszłego zarysuję w oparciu o hinduizm i buddyzm wychodząc od okresu wedyjskiego. Wedy datowane nawet na XV wiek przed Chrystusem uważane są za najstarsze posiadane dokumenty myśli ludzkiej. Wedyjscy Ariowie kochali życie i nie okazywali większego zainteresowania życiem po śmierci. Życzyli sobie stu jesieni życia ( Rygweda X, 18) niemniej byli przekonani, że śmierć nie jest ostatecznym końcem. Istoty, które kiedykolwiek istniały nie mogą przestać istnieć.

„Według wierzeń ówczesnych, człowiek po śmierci docierał do królestwa Jamy. Jama wynalazł dla nas miejsce, dom własny, którego nic nam nie odbierze. Po odrzuceniu ciała dusza przybiera jaśniejszą formę spirytualną i udaje się do miejsca pobytu bogów, gdzie Jama i ojcowie wiodą nieśmiertelny żywot. Wierzono, że zmarli dostają się do raju” ( S. Radhakrishnan, filozofia indyjska, t.1 s.137, PAX ). Dusze oddają się tam doskonalszym i liczniejszym radościom ziemskim. Wedy ukazują zmysłowy charakter przyszłego życia. Dusze ucztując razem z Jamna nie odczuwają ani głodu, ani pragnienia, nie wchodzą w związki małżeńskie. „Są oznaki wskazujące na to, że wedyjscy Ariowie wierzyli w możliwość spotkania swych przodków po śmierci” ( tamże, s.138). Na tym etapie nie ma jeszcze wypracowanego pojęcia ponownych narodzin ( sansary). Natomiast jest już pojęcie duszy jako poruszającej zasady życia. Rygweda zna pogląd, że każdy człowiek rodzi się trzy razy: najpierw jako dziecko, po raz drugi przez rozwój duchowy i po raz trzeci po śmierci (Rygweda IV. 27.1). Zasadą jest niebo dla sprawiedliwych i piekło dla grzeszników. Według Wed grzech to oderwanie się od Boga. W koncepcji Boga Waruny występuje pojęcie grzechu i przebaczenia, przypominające doktrynę hebrajską i chrześcijańską. (Rygweda VII, 86).

Praktyki ascetyczne były już znane. Wierzono, że bóstwa (bóstwo) wchodzą w ludzi będących w stanie ekstazy. Można dostrzec wyraźnie zarysowany henoteizm, naiwny realizm i antropomorfizm. Po okresie Wed, w filozofii indyjskiej rozwija się jakiś czas materializm i dżinizm, co pomijam, a następnie wczesny buddyzm, który zna już takie wcześniejsze pojęcia jak prawo odpłaty i ponowne narodziny. Wyrwanie się z kołowrotu ponownych narodzin w szczęśliwość niebytu wiekuistego jest ideałem tego okresu. Buddyzm odrzuca wędrówkę dusz; gdy człowiek umiera, kończy się także jego życie psychiczne. To nie zmarły człowiek rodzi się ponownie, lecz inny człowiek. „Człowiek, który się znów rodzi, jest spadkobiercą uczynków zmarłego. A jednak jest on nową istotą. Chociaż nie zachodzi tu trwała tożsamość, nie ma zarazem unicestwienia lub odcięcia. Nowa istota jest tym, czym ją uczyniły jej uczynki” ( S. Radhakrishnan, tamże, s.419).

Budda uważał, że więzi rodzinne i wypełnianie obowiązków rodzinnych nie przyczyniają się bezpośrednio do zbawienia. „Życie rodzinne jest pełne przeszkód, jest ścieżką skalaną przez namiętności… Jak trudno jest człowiekowi, który przebywa w swoim domu, żyć życiem wyższym w całej jego pełni! Pozwólcie mi zatem obciąć włosy i brodę, niechaj wdzieję szaty pomarańczowej barwy i niech będzie mi wolno opuścić życie we własnym domu i stać się bezdomnym” (Tevijjasutta I, 47).

Obok buddyzmu przeobraża się stara kultura wedyjska. Eposy Ramajana a zwłaszcza Mahabharata mówią o tym rozwoju religii indyjskiej. Bhagawadgita, stanowiąca najpóźniejszą jej część ( ok. III wiek przed Chrystusem) uchodzi za „najpiękniejszą, a może jedyną prawdziwie filozoficzną pieśń istniejącą w jakimkolwiek znanym języku” ( W. von Humboldt). Ponieważ jest nazywana Ewangelią hinduizmu, jej należy poświęcić nieco więcej uwagi.

Religijny hindus na łożu śmierci pragnie usłyszeć całość lub cząstkę choćby tego poematu. Bhagawadgitę uważa on za dosłowne powtórzenie nauk Kriszny, najdoskonalszego człowieka, ale i awatarę Boga w ludzkiej postaci. Bohater Ardżuna staje na polu bitwy twarzą w twarz ze swymi najbliższymi przyjaciółmi i z nimi ma się zmierzyć w śmiertelnym boju. Wie, że gdy zacznie się bój, musi zadawać śmierć tym, których najbardziej kocha. Konflikt jest straszny, a jednak walczyć musi. „Ardżuno powstań!… Nie ociągaj się, z Mej woli oni pokonani już, ty Mej woli bądź jeno wyrazem”( BG XI ,33). Bhagavatgita zatem mówi o nieubłagalnym przeznaczeniu.

Bóg Kriszna w ludzkiej postaci przekazuje nauki Ardżunie, reprezentanta całej ludzkości. Człowiek w nieustającej walce na polu życia nieustannie zmaga się z wszelką ułomnością ludzką, wzruszeniami i namiętnościami, ograniczeniem i ciasnotą kochania. Kriszna w rozmowie z Ardżuną odsłania rdzeń wszelkich problemów życia i przyczynę wszelkich konfliktów, poucza nie tylko jak żyć, ale i jak spokojnie umierać.Bhagavatgita mówi o duszy człowieka w jej wznoszeniu się do Boga, o sztuce transformacji ( joga) całej ludzkiej natury i przepełnienie jej boskością. Zatem i w niej nie znajdzie się nic na temat więzów rodzinnych po śmierci. Zadaniem owej transformacji jest uwolnienie się od wszelkich więzów.

Człowiek dążący do doskonałości „powinien tak gorąco i żarliwie umiłować ideał, aby w sercu jego nie było miejsca na żadne inne uczucie, aby wszelka dlań ofiara stała się łatwą i prostą. Gdyż tylko ci, którzy tak Boga umiłowali, zdołają Go osiągnąć”. (B.L. Atreya – profesor sanskrytu, filozofii i psychologii Uniwersytetu na uniwersytecie hinduskim w Benaresie, w: Bhagawad Gita, Biblioteka Polsko – Indyjska 1947, s. 22). Ułudą są wszelkie namiętne pragnienia, „ wszystko co żyje na świecie, jest w ułudę spowite” ( BG VII,27). Każda radość kończy się cierpieniem, każda zdobycz przynosi rozczarowanie. Ale tym, którzy tęsknią za innymi wartościami, doskonałością, prawdą i nieprzemijającym szczęściem Pan odsłania wyzwolenie. Osiągnięcie go nazywa różnymi nazwami :

„Człowiek stały w jodze, który grzech wszelki na zawsze odrzucił… a całą swą naturę w harmonię przetoczył, łatwo nieskończonego zaznaje szczęścia w zjednoczeniu z Brahmanem” (BG VI,28). Osiągnięcie absolutu określa także jako przebywanie w Brahmanie (V,20) albo wejściem w pokój Brahmana ( V,24). Jest to także zjednoczenie z boską Energią, która tworzy wszechświat. W tym najwyższym stanie znika wszelka odpowiedzialność za wszelki czyn, a zatem także za rodzinę. Człowiek staje się wolny od wszelkich skutków swego postępowania, bowiem „żaden nie dotyka Mnie czyn, żaden nie nęci mnie plon. Kto takim Mnie zna, tego własne jego czyny nie wiążą” (IV, 14).

Późny buddyzm niewiele różni się od religii Bhagavatgity. Zasadniczą prawdą buddyzmu jest nauka Nirwany. Nirwana to święta tajemnica, gdzie ustają procesy stawania się, ustaje pożądanie, następuje zdmuchnięcie lampy. Budda jest tym, który ten stan osiągnął. Jest oświeconym, który wskazuje drogę innym do celu ( ośmioraka ścieszka). Bóg Ojciec to Nirguna Brahman, nagie Bóstwo, otchłan Bytu, boska ciemność, absolutna nicość, z której wszystko wychodzi, niebyt, z którego wypływa wszelki byt. W tej Nirwanie Brahmana wszystko, co wynurzyło się nie tylko w czasie, ale i w wieczności znajduje się w absolucie, pełni Bytu, która wydaje się nam niebem, próżnią, otchłanią, nicością.

Wnioski końcowe

W religiach kosmocentrycznych Wschodu dominuje agnostycyzm z tendencją ku synkretyzmu. Natura, atrybuty i działanie Boga są niepoznawalna dla człowieka, trudno zatem mówić o więzach rodzinnych po śmierci. Drogę do Boga można przedstawić w postaci wysokiej góry, na szczycie której znajduje się Absolut niedostępny i daleki. Człowiek próbuje własnym wysiłkiem podejść na szczyt tej góry. W chrześcijaństwie natomiast jest zejście Boga ku człowiekowi i to Chrystus dźwiga go w górę. Chrześcijaństwo jest religią teocentryczną, gdzie objawienie zostaje dane, przyjęte i przekazywane.

Kobieta w religiach Wschodu kosmocentrycznych była od początku dyskryminowana. W Indiach od zarania była podporządkowana mężczyźnie i nigdy nie była podmiotem swych praw. Wdowa do końca życia miała zachowywać żałobę, sypiać na macie, spożywać posiłek raz dziennie. Postać jej była złowróżbna, skazana na życie w rodzinie męża. Skąd powszechna była praktyka samo spalania się przy boku zmarłego męża. Bogaty mężczyzna miał i nadal ma wiele żon. Powinny mu one rodzić synów; jeśli kobieta rodziła same córki cierpiała jako gorszy gatunek człowieka. M. Gandhi podjął walkę o równouprawnienie kobiet, co nie do końca zostało zrealizowane. W buddyzmie jest większe dowartościowanie kobiet. Jednak nie osiąga i ona nirwany, chyba że odrodzi się jako mężczyzna.

Chrystus dał kobiecie pełne prawo rozwoju duchowego i dostępu do źródeł wiedzy. Chrześcijaństwo nie zawsze dorastało do Ewangelii, było niewierne temu prawu. W pierwotnym chrześcijaństwie nie ma jednak śladów dyskryminacji płci. Osoba Chrystusa jest normą. Chrystus również o dzieciach mówił z miłością; należą one do Królestwa Bożego. Systemy zarówno Wschodu jak i Zachodu stworzyły naturalne grupy społeczne, albo etniczne albo narodowe. Jednak religie Wschodu, poza licznymi sektami, nie stworzyły jakiejś nowej uniwersalnej wspólnoty nadprzyrodzonej, opartej na wierze i miłości. Idea Kościoła jest taką wspólnotą braci i sióstr oraz oblubienicą Chrystusa — „Małżonką Baranka” (Ap 21,9).

Symbolika muzyczna

Dlaczego dla nas, ludzi współczesnych, cała muzyczna, biblijna i teologiczna, symbolika jest nieczytelna? Dlaczego na myśl o metaforze wieczystego śpiewania w niebie „Alleluja” robi nam się słabo, a niebo jawi się nam jako coś strasznie nudnego? 

Tekst opublikowany w: „Christianitas” nr 34/2007.

Ojciec Święty Benedykt XVI w przemówieniu do muzyków z Wyższej Szkoły Katolickiej Muzyki Kościelnej i Pedagogiki Muzycznej z Ratyzbony powiedział, iż w podejmowaniu wciąż na nowo drogi odnowy muzyki liturgicznej była mu zawsze przewodnikiem koncepcja zaczerpnięta z Psalmów, którą św. Benedykt umieścił w swojej regule. Powierzył ją swoim mnichom jako wskazanie właśnie do recytacji Psalmów: «Coram angelis cantamus tibi, Domine» – «Wobec aniołów śpiewamy Tobie, Panie».

Słowa tego motta zaczerpniętego z Psalmów podkreślają charakter śpiewu liturgicznego, który jest modlitwą całego Kościoła, zarówno tego walczącego, jak i triumfującego oraz pokutującego. Nasz śpiew, ten słyszalny, jest tylko wycinkiem ogólnej harmonii rozbrzmiewającej w wieczystym zjednoczeniu głosów aniołów i ludzi, którzy żyli przed nami i którzy wyśpiewują Bożą chwałę.

Słowa papieża nasunęły mi jednak kilka spostrzeżeń idących może odrobinę w innym kierunku niż tok rozumowania Ojca Świętego. Otóż przeglądając Pismo Święte, możemy natknąć się na całe mnóstwo odniesień do muzyki. Będą to zarówno szczegółowe opisy instrumentów świątynnych z obu Ksiąg Kronik, jak i szczegółowe przepisy, jak wykonywać poszczególne psalmy, a więc muzyka potraktowana dosłownie, oraz te fragmenty, które traktują muzykę zarówno dosłownie, jak i symbolicznie: całe mnóstwo odniesień w Psalmach (zachęty do śpiewania i grania Panu, sławny psalm 137 „Nad rzekami Babilonu”, cykl psalmów o pieśni nowej itd.) czy muzyczne fragmenty Apokalipsy wraz z wizją śpiewających zbawionych i Aniołów. Czytając te fragmenty, można zadać pytanie, dlaczego autorzy biblijni tak chętnie sięgają do symboliki i odniesień muzycznych w swoim przekazie? Odpowiedź może być tylko jedna: muzyka miała zarówno w kulcie świątynnym Izraela, jak i w zwykłej pobożności niesłychane znaczenie. Z wielką pieczołowitością podchodzono do oprawy muzycznej liturgii, muzyka ta miała niezwykle uroczysty charakter, była czymś absolutnie świętym, do tego stopnia, że stanowisko muzyka i śpiewaka świątynnego było dziedziczne. Zatem taki przekaz, zawierający odniesienia do muzyki, był w Piśmie Świętym wyjątkowo czytelny dla tych, do których był skierowany.

Podobną sytuację mamy w przypadku Tradycji Kościoła. Dlaczego tak wielkie postaci Kościoła jak św. Klemens Aleksandryjski, św. Ambroży, św. Augustyn, św. Benedykt przykładają ogromną wagę do roli muzyki i śpiewu zarówno w praktyce życia Kościoła, jak i w teologii? Bo w liturgii Kościoła muzyka ma znaczenie fundamentalne, jest obrazem liturgii niebieskiej i wzorem relacji z Bogiem na podobieństwo Aniołów trwających w wiecznej adoracji. To z tego właśnie przeświadczenia narodziło się powiedzenie, że „kto śpiewa, ten dwa razy się modli”, a zaprzeczenie pojęcia niebiańskiej muzyki mogło zrodzić w umyśle takiego malarza jak Hieronim Bosch pomysł „muzycznego piekła”.

Dlaczego wobec tego dla nas, ludzi współczesnych, cała ta muzyczna, biblijna i teologiczna, symbolika jest nieczytelna? Dlaczego na myśl o metaforze wieczystego śpiewania w niebie „Alleluja” robi nam się słabo, a niebo jawi się nam jako coś strasznie nudnego? Dlatego, że muzyka liturgiczna w Kościele katolickim przeżywa bardzo poważny kryzys, jest marnej jakości i dawno zatraciła sacrum. W zawiązku z tym sam symbol utracił swoje znaczenie i wymowę, jest dla nas pustym frazesem i kojarzy się raczej z nudą niż ze świętością i pięknem.

Spróbujmy przypomnieć, jak wyglądała symbolika muzyczna, którą kultywowali Ojcowie Kościoła, i przywołajmy to, co można znaleźć w skarbcu Tradycji na temat symboliki muzycznej.

Zwłaszcza św. Augustyn upodobał sobie symbolikę muzyczną, szczególnie w imponującym cyklu komentarzy do Psalmów, które obfitują w sformułowania muzyczne. Już sama nazwa „psalm” ma znaczenie muzyczne, gdyż wywodzi się od instrumentu zwanego psalterium i oznacza śpiew z towarzyszeniem instrumentu. Św. Augustyn odczytuje Psalmy jako symboliczny głos Całego Chrystusa. Właśnie Objaśnienia Psalmów są tym dziełem, w którym szczególnie często przewija się augustynowa nauka o „Chrystusie totalnym” (Christus Totus), czyli o Głowie wraz z Ciałem, Chrystusie i Jego Kościele – Oblubienicy, z którym tworzą jedność. Zatem głos, śpiewający w Psalmach, jest głosem Dawida, który symbolicznie zapowiada Chrystusa, ale jest też głosem samego Chrystusa, a także Kościoła-Oblubienicy. Czasem jest także zjednoczonym głosem Chrystusa i Kościoła, którzy wspólnie zanoszą modły do Boga lub też symbolicznie zapowiadają wieczystą pieśń chwały w niebieskim Jeruzalem.

Dla św. Augustyna komentarze do tych muzycznych fragmentów Psalmów są okazją do rozważań typologicznych, postać Dawida zapowiada Chrystusa w wielu wymiarach, szczególnie zaś właśnie w postawie śpiewającego psalmy króla-pasterza.

Jednak szczególnie ważne w symbolice muzycznej jest odniesienie śpiewu do Kościoła, to Kościół właśnie jest tym, który śpiewa i śpiew ten ma w Piśmie Świętym ogromnie dużo znaczeń. Począwszy od augustynowej interpretacji Psalmu 137, w której śpiew jest metaforą dawania świadectwa i mówienia o wierze Kościoła:

Kiedy natomiast ci, którzy uprowadzili nas do niewoli, wejdą do serca ludzkiego i swoimi językami, jakimi się posługują, zapytają nas, przemawiając: „Zaśpiewajcie nam słowa kantyków”, powiedzcie nam jaki był powód przyjścia Chrystusa i jakie to jest inne życie. Chcę uwierzyć, podaj mi rację dla której nakazujesz mi wiarę. Odpowiem mu słowami: Człowiecze, jak to nie chcesz, żebym nakazał ci, abyś uwierzył? Masz pełno przewrotnych pożądliwości. Jeżeli opowiem ci o owych dobrach Jeruzalem, nie zrozumiesz tego. Trzeba, żebyś wyrzucił za siebie to, czym jesteś przepełniony, żebyś został napełniony tym, czego nie masz. Nie śpiesz się komuś takiemu powiedzieć: to jest wierzba, drzewo bezpłodne. Nie uderzaj w harfę, raczej ją zawieś. Ale tamten mi powie: Powiedz mi, zaśpiewaj mi, podaj mi powód. Czy nie chcesz, żebym się nauczył? Nie kierujesz się dobrym umysłem przy słuchaniu i nie pukasz z takim nastawieniem, żeby można ci było otworzyć. Napełnił cię ten, który mnie w niewolę uprowadził, to on przez twoje usta się pyta. Przebiegły jest, podstępny pyta. Nie pyta po to, żeby się nauczyć, ale żeby miał czemu przyganiać. Otóż ja nie powiem, zawieszę swoją harfę. I cóż jeszcze ci powie? „Zaśpiewajcie nam słowa kantyków, zaśpiewajcie nam hymn, zaśpiewajcie nam którąś z pieśni Syjonu”. Co odpowiemy? Babilon cię uprowadza, Babilon cię zamknął, Babilon cię karmi, Babilon przez ciebie przemawia. Ty potrafisz zrozumieć tylko to, co błyszczy do czasu, nie umiesz rozmyślać nad rzeczami wiecznymi, nie rozumiesz tego o co pytasz. „Jakże będziemy śpiewać kantyk Pański w obcej ziemi”? Bracia, naprawdę tak jest. Niech wam przyjdzie ochota zacząć głosić prawdę na ile tylko was stać, a zobaczycie, jak jest rzeczą konieczną znosić tego rodzaju szyderców, domagających się prawdy, a pełnych fałszu. Odpowiedzcie takim, domagającym się od was tego, czego nie potrafią zrozumieć i z ufnością powiedzcie słowami waszego kantyku: „Jakże będziemy śpiewać kantyk Pański w obcej ziemi?”.

Św. Augustyn używa też śpiewu jako pięknej metafory naszego życia, które jest drogą, pielgrzymką do wiecznej ojczyzny. Podróżni zwykle dla umilenia sobie trudu i dodania sobie otuchy idąc śpiewają. Tak i my mamy śpiewać pieśń o naszej ojczyźnie. Pieśń sprawia, że czujemy się raźniej i nie boimy się, nawet gdy wokół jest noc, lub gdy czyhają na nas zbójcy. O ile nie zboczymy z drogi, nie zagrażają nam żadne niebezpieczeństwa. Śpiewać bezpiecznie możemy jedynie w Chrystusie. Dlatego właśnie tak niebezpiecznie jest odłączać się od jedności. Taką pieśnią pielgrzymią jest np. psalm 122 Laetatus sum: „uradowałem się, gdy mi powiedziano: pójdziemy do domu Pana.” Te słowa św. Augustyn tłumaczy następująco:

Jest jednak w niebie wieczna Jerozolima, gdzie są nasi współobywatele, aniołowie. Do nich pielgrzymujemy po ziemi. Podczas wędrówki wzdychamy, w mieście radować się będziemy. Podczas tej wędrówki spotykamy również i towarzyszy, którzy już widzieli to miasto i zachęcają nas, żebyśmy do niego biegli.

Stąd słowa: Uradowałem się, gdy mi powiedziano: pójdziemy do domu Pana.

Ten psalm szczególnie pięknie pokazuje kondycję Kościoła na ziemi. Jesteśmy bowiem pielgrzymami w drodze do naszej niebieskiej ojczyzny. Naszym śpiewem jest nasza modlitwa, którą wznosimy do Boga przez Chrystusa w Duchu Świętym, ale też nasze uczynki.

Szczególnie uważnie św. Augustyn przygląda się cyklowi psalmów o pieśni nowej. Nawoływanie psalmisty do śpiewania Panu pieśni nowej ma wyjątkowo bogate znaczenie symboliczne. Termin “pieśń nowa” jest dość tajemniczy, dlatego też Doktor Łaski chętnie wyjaśnia go na sposób alegoryczny. Co to znaczy, że pieśń, do której śpiewania zachęca nas Pismo św., jest “nowa”? Co to znaczy, że coś jest “nowe”? Coś jest “nowe” w przeciwieństwie do tego, co jest już “stare”. Ale również i to, co jest na razie nowe, po jakimś czasie również się zestarzeje. Zatem prawdziwie “nowe” jest to, co nigdy się nie zestarzeje.

Św. Augustyn dokonuje zestawienia: nowy człowiek, Nowe Przymierze, nowa pieśń – to jest rzeczywistość, która się nie starzeje. Nowością absolutną jest wydarzenie Chrystusa, w którym zawarte zostało Nowe Przymierze. Odnowiony przez łaskę chrystusową człowiek może śpiewać nową pieśń:

Uczą się jej jedynie ludzie nowi, odnowieni ze starości przez łaskę, przynależący już do Nowego Testamentu, czyli do królestwa niebieskiego.

Nawet starzec zostaje odnowiony i staje się niejako młodszy, jeśli się nawróci. Pieśń nowa opiewa pokój. Śpiewa zaś ją Bogu ludzkie serce:

Miłujesz, a milczysz: sama miłość to głos do Boga, i sama miłość jest nową pieśnią.

Pieśń jest miernikiem naszej kondycji duchowej. Może być tak, że uważamy się za ludzi odnowionych, jednak kierujemy się własną pożądliwością. Wtedy śpiewamy pieśń starą.

Stary Testament, stary kantyk, Nowy Testament, nowy kantyk. W Starym Testamencie są obietnice doczesne i ziemskie. Każdy, kto miłuje rzeczy ziemskie, śpiewa stary kantyk. Kto pragnie zaśpiewać nowy kantyk, niechaj ukocha rzeczy wieczne.

Jeżeli śpiewamy pieśń starą, to tkwi w nas stary człowiek uformowany w Adamie. Pieśń nową śpiewa tylko człowiek nowy uformowany w Chrystusie. Pieśń stara jest wyjątkowo obraźliwa dla Bożych uszu, gdyż usiłuje udawać pieśń nową. Wychwala ona Boga, ale tylko na pokaz przed ludźmi, dla których jest słyszalna. W zupełnie zaskakujący sposób interpretuje termin „pieśń nowa” św. Klemens Aleksandryjski w swoim dziele Zachęta Greków. Sam Chrystus jest tam nazwany Pieśnią Nową. Jak powiada Psalm 118, to Pan jest mocą naszą i pieśnią. Zatem my, którzy mamy śpiewać Panu pieśń nową, wyśpiewywać ją mamy w Chrystusie. To On ma być sam naszą pieśnią, którą wyśpiewujemy Panu Bogu.

Radość i nadzieja są naszą siłą: część druga

Mój poprzedni wpis  „Radość i nadzieja są naszą siłą” był już bardzo przeciążony i spowolniony z powodu długiej debaty – 176 komentarzy. Dlatego proponuję część drugą dyskusji pod tym samym tytułem. Mam nadzieję, że będzie to spokojna i życzliwa wymiana poglądów – bez zbędnego pośpiechu, aby dać szansę dojrzewaniu myśli w próbach ustosunkowania się do pojawiających się komentarzy. Dlatego ponownie zamieszczam mądrą radę Maxa Ehrmanna („Desiderata”): „Wypowiadaj swą prawdę spokojnie i jasno, i wysłuchaj innych…; oni też mają swoją opowieść”.

Na początek mój tekst:

Z ROZWAŻAŃ NAD IV KSIĘGĄ EZDRASZA

Tekst IV Księgi Ezdrasza napisany jest z godnym uwagi dramatyzmem i kunsztem pisarskim. Czyta się go z ogromnym przejęciem. Z mojej osobistej fascynacji powstały poniższe rozważania. Proszę o cierpliwość w lekturze, bo nie da się ważnych spraw wypowiedzieć w kilku zdaniach. Nic dziwnego, że ta Księga uważana jest za jedną z pereł żydowskiego piśmiennictwa apokaliptycznego. Warto wiedzieć, że w języku hebrajskim samo imię Esdrasz/Ezra znaczy „pomoc” (ang.: help).

W swoich rozważaniach często cytować będę charakterystyczne wypowiedzi i streszczać inne. Opieram się na przekładzie angielskim z Biblii „The Revised Standard Version” (RSV). Uwzględniam także „The King James Bible” i inne przekłady. Właściwa IV Księga Ezdrasza to rozdziały 3-14 (dwa pierwsze i dwa ostatnie to późniejsze dodatki, prawdopodobnie chrześcijańskie z III w. ).

Jak wykazują specjaliści, ta apokaliptyczna Księga powstała ok. lat 90-100 po Chrystusie (w samej Księdze [3,1] podano, że 30 lat po zburzeniu świątyni w Jerozolimie przez Rzymian). Przebija z niej wstrząsająca świadomość sytuacji Izraela. Stąd OBJAWIENIA I WIZJE (w liczbie 7), kiedy Ezdrasz spotyka anielskiego posłańca. Przepowiedziane zostają historyczne wydarzenia oraz zapowiedź boskiej interwencji, odbudowy Syjonu, zniszczenia imperium rzymskiego, przyjścia Mesjasza-człowieka, syna Boga [„my son the Messiah (7,28-29)] oraz sądu ostatecznego i losów pośmiertnych.

IV Księga Ezdrasza, zwana także APOKALIPSĄ EZDRASZA, jest adhortacją napisaną przez Żyda dla Żydów po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej (70 r.). Wstrząśnięty zniszczeniem Jerozolimy szuka on zrozumienia narodowej tragedii. W swoim lamencie jest podobny do dawnych proroków Jeremiasza i Habakuka. Skarży się, że obietnice Boga dane Izraelowi nie spełniają się. Z jego wizji przebija jednak w końcu przekonanie, że te obietnice zostaną mimo wszystko spełnione, jakkolwiek nie na tym świecie, ale dopiero w przyszłym, po przyjściu Mesjasza. Trzeba wszakże zachowywać Prawo, gdyż tylko ci, co są mu wierni zostaną zbawieni.

Ezdrasz pisze dla ludzi „mądrych ” (12,38; 14,46: „to the wise among your people”), zdolnych zrozumieć sens wizji i objawień (por. Dn 12,10) – objawień o charakterystycznej strukturze: skargi/lamenty, nawrócenie, pocieszenie. Padają pytania o PORAŻKĘ BOSKICH ZAMIARÓW w historii ludzkości, w wyborze Izraela i w dziele stworzenia. Archanioł Uriel/Gabriel strofuje, pociesza i poucza. Pomiędzy poszczególnymi wizjami Ezdrasz spędza kilka dni w samotności, poszcząc i modląc się.

Zacznę od modlitwy Ezdrasza, gdyż to ona stanowić będzie, wraz z szerokim kontekstem teologicznym, główny przedmiot moich dociekań. Podaję własny przekład tekstu tej modlitwy.

1. MODLITWA WSTAWIENNICZA EZDRASZA

„O Panie, który mieszkasz w wieczności (…), którego tron jest bezmierny i chwała nie do pojęcia, przed którym stoją z drżeniem zastępy aniołów (…), którego słowa są pewne, rozporządzenia pełne mocy, a rozkaz budzi strach; (…) którego oburzenie sprawia, że topnieją góry i którego prawda utwierdzona jest na wieczność.

Wysłuchaj, o Panie, modlitwy Twojego sługi i nakłoń ucha ku prośbie Twojego stworzenia; zważ na moje słowa. Bowiem póki żyję będę mówił, i dopóki mam zdolność pojmowania (understanding), będę odpowiadał.

O, nie patrz na grzechy Twego ludu, ale na tych, którzy służyli [i nadal służą] Ci w prawdzie. Nie zważaj na zamysły tych, którzy działają niegodziwie, lecz na wysiłki tych, którzy stale zachowują Twoje przymierza (covenants) pośród utrapień.

Nie myśl o tych, którzy dotąd żyją niegodziwie w Twych oczach, lecz pamiętaj o tych, którzy ochoczo uznali, że należy okazywać Ci bojaźń.

Niech wolą Twoją nie będzie zniszczyć tych, którzy postępują na sposób bydła (who have had the ways of cattle), lecz spoglądaj na tych, którzy chlubnie nauczali/ją Twojego Prawa.

Nie bądź zagniewany na tych, których uważa się za gorszych od zwierząt (who are deemed worse than beasts), ale miłuj tych, którzy zawsze ufność pokładali w Twej chwale.

My bowiem i nasi ojcowie wiedliśmy żywot w sposób, który wiedzie ku śmierci, lecz Ty, z powodu nas grzesznych, ZWAN JESTEŚ MIŁOSIERNYM. Bo gdybyś zapragnął zlitować się nad nami, którzy nie mamy uczynków pełnych prawości (no works of righteousness), WÓWCZAS BYŁBYŚ NAZWANY MIŁOSIERNYM. Bowiem sprawiedliwi, mający wiele uczynków zgromadzonych u Ciebie, otrzymają swą nagrodę wskutek swoich własnych uczynków.

Lecz czymże jest człowiek, na którego się gniewasz, albo czymże jest zepsuty ród [ludzki], któremu z taką goryczą się sprzeciwiasz? Albowiem nie ma zaiste nikogo pośród narodzonych, kto by nie postąpił niegodziwie, a wśród tych, którzy istnieli nie ma nikogo, kto by nie zgrzeszył.

W tym bowiem, o Panie, Twa sprawiedliwość i dobroć staną się jawne, kiedy jesteś/będziesz miłosierny względem tych, którzy nie mają żadnego zasobu dobrych uczynków” (8, 20-36).

2. CZY PROŚBA EZDRASZA O MIŁOSIERDZIE ZOSTAŁA WYSŁUCHANA?

P. Andrzej Nowicki (2 stycznia 2014, 21:30) podał przekład najbardziej charakterystycznych wersetów (4Ezd 8, 24-35) modlitwy Ezdrasza i napisał o sobie samym: „Czyż nie jest to nadzieja na powszechne zbawienie? Jestem w szoku jak wiele tego typu świadectw odkrywam w judaizmie czasów Jezusa. Wiele moich poglądów, które przyjąłem a priori ulega właśnie bezlitosnej weryfikacji. No cóż z faktami się nie dyskutuje”.

Owszem, taka jest serdeczna nadzieja człowieka modlącego się o ocalenie grzesznych ludzi. Ale czy Najwyższy wysłucha tej modlitwy? CZY RZECZYWIŚCIE SPEŁNI SIĘ NADZIEJA NA POWSZECHNOŚĆ ZBAWIENIA? JAKA JEST FAKTYCZNA ODPOWIEDŹ BOGA NA ŻARLIWE WSTAWIENNICTWO EZDRASZA? To jest moje główne pytanie. Szukam na nie odpowiedzi.

W reakcji na prośby Ezdrasza Bóg przyznaje, że wypowiedział on słusznie pewne rzeczy i stanie się tak według jego słów. Zapewnia go jednak, że nie będzie troszczyć się o przemianę tych, którzy zgrzeszyli (I will not concern myself about the fashioning of those who have sinned), ani o ich śmierć, sąd i zniszczenie (8,38). „Radować się będę z ukształtowania sprawiedliwych, także z ich pielgrzymowania, zbawienia i otrzymanej nagrody. Jak rzekłem, dlatego tak będzie. Bowiem jak rolnik zasiewa wiele nasion w glebę i zasadza mnóstwo sadzonek, ale nie wszystko, co zostało zasiane wykiełkuje o odpowiedniej porze, i nie wszystko, co zostało zasadzone zakorzeni się – tak również ci, co zostali zasiani w świecie NIE WSZYSCY BĘDĄ ZBAWIENI (so also those who have been sown in the world will not all be saved) (8,39-41).

Ezdrasz nie ustępuje. Nawiązuje do ostatniego porównania. „Jeżeli ziarno rolnika nie zakiełkuje, ponieważ nie otrzymało w porę deszczu, albo zostało zniszczone przez jego nadmiar, wtedy ginie. Ale człowiek ukształtowany przez Twoje ręce i NAZWANY TWOIM WŁASNYM OBRAZEM (and is called thy own image), gdyż został stworzony podobny do Ciebie i dla którego Ty ukształtowałeś wszystkie rzeczy – czy również uczyniłeś go podobnym do ziarna rolnika? (8,43-44).

3. NIE PYTAJ JUŻ WIĘCEJ O WIELOŚĆ TYCH, KTÓRZY GINĄ

Z przejęciem wsłuchuję się w tę wymianę myśli. Jakże ważne jest to odniesienie do obrazu i podobieństwa Bożego w człowieku (zob. Rdz 1,26). „Nie, o Panie, który jesteś nad nami! – kontynuuje Wizjoner. – Oszczędź swój lud i ZLITUJ SIĘ NAD DZIEDZICTWEM TWOIM, gdyż zmiłowanie okazujesz Twemu własnemu stworzeniu (But spare thy people and have mercy on thy inheritance, for thou hast mercy on thy own creation) (8,45).

Bóg wykazuje Apokaliptykowi, że on nie jest w stanie miłować bardziej Jego stworzenia niż On sam je miłuje. I niechże on nie porównuje samego siebie do ludzi nieprawych (Never do so!) (8,47), zasługuje bowiem nawet i w tym względzie na pochwałę przed obliczem Najwyższego; uniżył samego siebie jak przystoi stworzeniu i nie uważał siebie za sprawiedliwego po to, aby otrzymać jak największą chwałę. Wiele nieszczęść spadnie na mieszkańców ziemi w czasach ostatecznych z powodu wielkiej pychy.

Lepiej jednak rozważać przyszłą chwałę sprawiedliwych i twoją własną, Ezdraszu (8,50-54). Raj stoi otworem przed tobą, drzewo życia zostało zasadzone, przyszły wiek przygotowany w całej jego obfitości. Tam wszystko będzie wyrazem odpocznienia, dobroci i mądrości. Nie będzie już zła, choroby i śmierci. Skażenie zostanie zapomniane i zniknie piekło (hell has fled). Przeminą smutki i żale i objawi się nieśmiertelność (por. Ap 21,4).

Najwyższy zwraca się do Ezdrasza ze słowami: „Dlatego NIE PYTAJ JUŻ WIĘCEJ O WIELOŚĆ TYCH, KTÓRZY GINĄ” (Therefore do not ask any more questions about the multitude of those who perish), bowiem oni także otrzymali wolność, ale wzgardzili Najwyższym i Jego Prawem, i opuścili Jego drogi” (8,55-56). Co więcej, podeptali sprawiedliwych i mówili w swym sercu, iż nie ma Boga, dobrze wiedząc, że czeka ich przecież śmierć. Pragnienie i męka są im przygotowane (8,57-59). Najwyższy nie zamierzał, aby ludzie byli zniszczeni. Będąc stworzeniami, oni sami skalali imię Tego, który ich stworzył i okazali się niewdzięczni względem Tego, który przygotował im życie. Dlatego zbliża się sąd (8,59-61). „Nie ukazałem tego wszystkim ludziom, ale tylko tobie i kilku podobnym do ciebie” (8,62). A więc wiedza o przyszłych losach tylko dla wybranych!

Dialog trwa nadal. Odsłania znane nam już wątki eschatologiczne i wyjaśnia znaki zbliżającego się końca. Zbawieni zostaną ludzie dzięki dobrym uczynkom i wierze. Pośmiertna męka czeka tych, którzy opuścili Boże drogi i wzgardzili Prawem Boga, chociaż doznali Jego dobrodziejstw i mieli sposobność do nawrócenia.

Stąd ostrzeżenie dla Ezdrasza: „Dlatego NIE BĄDŹ NADAL CIEKAW, JAK BEZBOŻNI BĘDĄ UKARANI, lecz dopytuj się jak zbawieni będą sprawiedliwi – ci, do których świat i ten wiek (the age!) należy i dla których został stworzony” (9,13). Na koniec jeszcze obrazowe porównania: „Widziałem i oszczędziłem niektórych z wieką trudnością, i uratowałem dla siebie jedno grono spośród kiści i jedną roślinę z wielkiego lasu (and [I] saved for myself one grape out of a cluster, and one plant out of a great forest). Więc niech zginie wielość, która urodziła się na próżno, lecz niech moje grono i moja roślina będą zbawione, ponieważ z wielkim trudem je udoskonaliłem (So let the multitude perish which has been born in vain, but let my grape and my plant be saved, because with much labor I have perfected them) (9,21-22).

4. MODLITWA EZDRASZA W KONTEKŚCIE TEOLOGICZNEGO PRZESŁANIA KSIĘGI

Szczególną uwagę kieruję na szeroki kontekst teologiczny i następstwa modlitwy wstawienniczej. Ezdrasz wstawia się za grzesznikami tak, jak ongiś wstawiał się Abraham za Sodomą, Mojżesz za swoim grzesznym ludem (7,106) oraz inne starotestamentowe postacie (7,107-111). Jeśli ludzie prawi i sprawiedliwi modlili się za grzesznych wówczas, gdy mnożyła się nieprawość, dlaczego nie wstawiać się za tymi, co odeszli z tego świata i podlegają sądowi?

Dialog człowieka ze Stwórcą

Księga mówi o objawieniu się Mesjasza, jego śmierci oraz śmierci wszystkich ludzi, o siedmiu dniach milczenia świata, odpowiedniku początków stworzenia. Nastąpi zmartwychwstanie umarłych. Najwyższy ukaże się jako Sędzia. SKOŃCZY SIĘ CZAS WSPÓŁCZUCIA i cierpliwości (compassion shall pass away, and patience shall be withdrawn) (7,33). Pozostanie tylko sąd, objawi się prawda i moc wierności. To DZIEŃ ODPŁATY I NAGRODY – DZIEŃ SĄDU. Nagroda za służbę Bogu i zachowywanie przykazań, odpłata za wzgardę i nieposłuszeństwo. Dlatego i miejsca są dwa: czeluść męki wraz z ogniem piekielnym oraz miejsce odpocznienia i raj rozkoszy (7,36; por. 7,38). „Wszyscy zobaczą, co zostało im postanowione” (7,42).

Zatroskany Ezdrasz pyta: „Ale co z tymi, za których się modliłem? Czyż jest bowiem pośród żyjących ktoś bez grzechu, albo kto z ludzi, co nie przekroczył Twojego przymierza? A teraz widzę, że świat, który nadejdzie przyniesie RADOŚĆ DLA NIELICZNYCH, LECZ MĘKĘ DLA WIELU (And now I see that the world to come will bring delight to few, but torments to many.). Bowiem zło w sercu (an evil hart) w nas wyrosło, które oddaliło nas od Boga, doprowadziło do zepsucia i dróg śmierci; ukazało nam ścieżki zatraty i odsunęło daleko od życia – i to nie tylko niewielu z nas, lecz prawie wszystkich, którzy zostali stworzeni (almost all who have been created). Z tej racji Najwyższy stworzył nie jeden świat, ale dwa” (7,46-48.50).

Warto się wsłuchać w ten przedziwny dialog człowieka ze Stwórcą. On sam jest przecież Tym, który wyjaśnia tajemnicę ludzkich losów. Pyta Ezdrasza: „Jeśli masz kilka drogich kamieni, czy dodasz do nich ołów i glinę?” (7,52). – Oczywiście , że nie! – No to słuchaj ziemi, a ona ci wyjaśni. Jeden metal w ziemi szlachetniejszy od drugiego, ale mniej liczny. Co jest zatem cenniejsze i bardziej pożądane? To, co trudno otrzymać raduje bardziej niż to, co jest w obfitości.

Niewielu będzie zbawionych

Jak echo powtarzają się słowa: „WIELU ZOSTAŁO STWORZONYCH, LECZ NIEWIELU BĘDZIE ZBAWIONYCH/Many have been created, but few shall be saved” (8,3). „WIĘCEJ JEST TYCH, KTÓRZY GINĄ NIŻ TYCH, KTÓRZY BĘDĄ ZBAWIENI; jak fala jest większa niż kropla wody” (9,15-16). Wypowiedzi te przypominają jak żywo słowa Jezusa w Ewangelii Galilejskiej (Q 13,24) oraz w Mt 7,13-14.

Interpretatorzy zwracają uwagę na mocny akcent położony w IV Ezd na WOLNOŚCI I ODPOWIEDZIALNOŚCI CZŁOWIEKA. Ci, którzy giną również otrzymali dar wolności, ale wzgardzili Najwyższym i Jego Prawem, i zeszli z Jego dróg (8,56). Ezdrasz z uporem wykazywał, że od Adama zło zagnieździło się w ludzkim sercu (3,21). Anioł Uriel/Gabriel przyznaje mu rację (4,30). Obiecuje, że odmieni się serce mieszkańców ziemi i nawróci (6,26); korzeń zła i schorzenie zostaną w nowym świecie usunięte z wnętrza ludzi sprawiedliwych.

Życiodajna skrucha możliwa jest przed dniem sądu (7,82; 9,12; 13,54; 14,34). Potrzeba jednak wiary i posłuszeństwa. Sprawiedliwi zostaną zbawieni ze względu na swoje uczynki i wiarę w Najwyższego (13,23). To oni nagromadzili skarby wiary (6,5) i zaufali Jego przymierzom (7,83).

Drogi zbawienia: wiara i uczynk

Anioł oznajmia wizjonerowi, że jedynie ci, co zachowują Prawo mogą ostać się przy życiu (7,20). A przecież wszyscy ludzie mają jakieś zło w sercu. Tylko chyba nieliczni są godni zmartwychwstania. Czy zatem może urzeczywistnić się zamiar Boga ujawniony w dziele stworzenia i w przymierzu? Co uczyni On, aby zajaśniało  Jego boskie Imię? (4,25). Ezdrasz otrzymuje zapewnienie, że odpowiedź przyjdzie dopiero wraz z nastaniem nowego świata. Ten świat został stworzony dla wielu, zaś przyszły przez wzgląd na nielicznych (8,1).

Ci, co wzgardzili Prawem Najwyższego i nienawidzili bojących się Boga niezwłocznie pójdą na męki, na zawsze nieszczęśliwi i smutni (7,79); zżerać ich będzie wstyd i lęk przed chwałą Najwyższego, w obliczu którego grzeszyli za swojego życia i przed którym będą sądzeni w czasach ostatecznych (7,87).

Bezsilność Prawa i tęsknota za skuteczniejszymi środkami zbawienia

Niektórzy autorzy zwracają uwagę, że Apokalipsa Ezdrasza jest autentycznym dziełem judaizmu wcześniejszego typu niż ten, który znalazł wyraz w późniejszym piśmiennictwie rabinicznym. Rozdziały 3-10 mają duże znaczenie także dla zrozumienia pewnych wątków w Nowym Testamencie. Uprzedzają w pewnym sensie poczucie uniwersalizmu oraz niszczycielskich skutków grzechu (zob. zwł. 4,30 i 7,118) w nauce Pawła z Tarsu. Są wyrazem patetycznej TĘSKNOTY ZA BARDZIEJ SKUTECZNYMI ŚRODKAMI ZBAWIENIA: „O Panie, który [panujesz] nad nami, pozwól swemu słudze, abyśmy mogli modlić się przed Tobą; daj ziarno dla naszego serca i [umiejętność] doskonalenia naszego zrozumienia, aby wydały owoc, dzięki któremu każdy śmiertelnik noszący podobieństwo istoty ludzkiej będzie mógł żyć” (give us seed for our heart and cultivation of our understanding so that fruit may be produced, by which every mortal who bears the likeness of a human being may be able to live) (8,6).

Ezdrasz-apokaliptyk ceni Prawo i uczynki płynące z jego zachowania; utrzymuje nawet, że nieliczni, jakkolwiek nie bezgrzeszni, mogą zapewnić wystarczającą ilość zasług poprzez uczynki i wiarę, aby osiągnąć zbawienie. A jednak jest zarazem ŚWIADOM BEZSIŁY PRAWA JAKO ZBAWCZEJ MOCY (9,36; por. Rz 3,20). Głębokie uczucia towarzyszą jego refleksji nad stosunkiem Izraela do Prawa. Nie zadowala go ortodoksyjna odpowiedź na rolę Prawa w dziele zbawienia. Oczywiście, drogi Boga są niezbadane (4, 7-11; 5, 35-36; por. Rz 11,33-35), a ludzki umysł jest skończony i ograniczony (zob. 4, 12-32). Bieg i trwanie obecnego świata zostały zdeterminowane (4,33-43; por. Rz 9,14-21), a decydujący moment wkrótce nadejdzie (4,44-50). Wszystkie trudności zostaną rozwiązane wraz z przyjściem przyszłego wieku, który przyniesie całkowicie nowy porządek (por. Rz 8,18nn. 28nn.). Obecny skażony świat rozpadnie się, ustąpi światu nieśmiertelnemu i wolnemu od zepsucia (zob. 7,114).

Trudno pojąć Apokaliptykowi, dlaczego tylko niewielu będzie tych, którzy osiągną zbawienie. Anioł był w stanie wyjaśnić mu tylko, że to ci nieliczni są wartościowi, a wielu jest bezwartościowych. Ta wizja wywołuje jego SPRZECIW: lepiej więc byłoby, gdy człowiek nie został w ogóle stworzony (7,62-69), albo przynajmniej powstrzymany od popełnienia grzechu (7,116-126). Wbrew nieuchronnemu wnioskowi wynikającemu z czystego legalizmu, WIZJONER Z UFNOŚCIĄ APELUJE DO BOSKIEJ LITOŚCI I WSPÓŁCZUCIA DLA GRZESZNYCH LUDZI (7,132-140).

Jakże bliska jest ta myśl Ezdrasza przekonaniom apostoła Pawła! Obydwaj poruszają w gruncie rzeczy te same tematy: stosunek Izraela do Prawa, wiara i uczynki, łaska, grzech i skutki grzechu Adama, nadejście Dnia Pańskiego i różne losy ludzi. Na ten paralelizm myślenia zwracał już uwagę przed laty Cyril William Emmet („The Fourth Book of Esdras and St. Paul”, Expository Times, September 1910, s. 551-556), wskazując na wspólne tło problemowe.

Bóg nie będzie smucić się z powodu wielości zatraconych

Wróćmy jeszcze do myśli o zapowiedzianym sądzie: „Dlatego BĘDĘ RADOWAĆ SIĘ Z NIEWIELU, którzy zostaną zbawieni (for I will rejoice over the few who shall be saved), albowiem to oni sprawili, że teraz triumfuje moja chwała i przez nich imię moje zostało teraz uczczone. I NIE BĘDĘ SMUCIĆ SIĘ Z POWODU WIELOŚCI TYCH, KTÓRZY GINĄ (And I will not grieve over the multitude of those who perish), gdyż to oni są teraz jak mgła i podobni do płomienia i dymu – są w ogniu i płoną z gorąca, i podlegają zniszczeniu” (they are set on fire and burn hotly, and are extinguished” (7,60-61).

Rozlega się DRAMATYCZNE WOŁANIE EZDRASZA: „O ZIEMIO, COŚ TY WYDAŁA!” Jak inne stworzone rzeczy jesteśmy przecież, wraz z naszym umysłem, tylko prochem. Lepiej byłoby, gdyby ten proch w ogóle się nie narodził, tak iżby i umysł nie został z niego stworzony. A teraz podlegamy z tego powodu męce, „ponieważ giniemy i o tym wiemy” (because we perish and know it) (7,63-64). Niechże więc rodzaj ludzki podniesie LAMENT! Niech lamentują ci wszyscy, co się narodzili! Niech się radują zwierzęta polne i stada, bo lepiej dzieje się z nimi niż z nami. One nie oczekują sądu, nie znają żadnej męki ani zbawienia obiecanego im po śmierci. I cóż to dla nas za pożytek, że zostaniemy zachowani żywi, ale w okrutnej męczarni? Ciążą na nas nieprawości, jesteśmy pełni grzechów i obarczeni przestępstwami. Chyba byłoby lepiej dla nas, gdyby po śmierci nie czekał na nas sąd (7,65-69).

SĄD to koniec tego świata i początek nadchodzącego wieku nieśmiertelności, wolnego od skażenia, grzesznej pobłażliwości i niewiary, wieku sprawiedliwości i objawionej prawdy (7,113-114). „Dlatego wówczas NIKT JUŻ NIE BĘDZIE MÓGŁ LITOWAĆ SIĘ NAD TYM, KTO ZOSTAŁ POTĘPIONY NA SĄDZIE (no one will then be able to have mercy on him who has been condemned in the judgment), albo zaszkodzić temu, kto odniósł zwycięstwo” (7,115). TAKIE JEST „PIERWSZE I OSTATNIE SŁOWO” NAJWYŻSZEGO. Lepiej byłoby, gdyby na ziemi nie pojawił się Adam, lub gdyby ziemia powstrzymała go od grzechu (7,116).

Pocieszenie i przesłanie nadziei – zaczątkowy uniwersalizm?

Apokaliptyk z trudem przyjmował pouczenia anioła. Dlatego prosi Boga o MIŁOSIERDZIE DLA NARODU I ŚWIATA. Niektórzy badacze sugerowali, że jego słowa są WYRAZEM ZACZĄTKOWEGO UNIWERSALIZMU (an incipient universalism), który musi niestety pogodzić się z bezlitosną logiką dominującego, legalistycznego poglądu (wierność Prawu nade wszystko!), reprezentowanego przez anioła (zob. C. G. Montefiore, “IV Ezra: A Study in the Development of Universalism”, London 1929, s. 13).

W obliczu dylematu inni uczeni mówią raczej o kompilacji sprzecznych źródeł. Według E. P.Sandersa (“Paul and Palestinian Judaism: A Comparison of Patterns of Religion”, Minneapolis 1977, s. 418), głos anioła wyraża wprawdzie pogląd autora Księgi, ale rozdziały 6-7 stanowią prawdopodobny dodatek o zbawieniu (a ‘saving appendix’); rozdział czwarty odzwierciedlałby zatem legalistycznie pojmowaną sprawiedliwość/prawość, opartą na uczynkach – pogląd obecny w żydowskim piśmiennictwie tego okresu.

Inni autorzy uznają na ogół jedność tekstu całego dzieła (A.L. Thompson, „Responsibility for Evil in the Theodicy of 4 Ezra”, Missoula, Mont. 1977, s. 107). Ezdrasz doświadcza wewnętrznego konfliktu, co może wyrażać jego psychologiczne dojrzewanie i wewnętrzne przemiany. A może jest to tylko retoryczna strategia, której celem jest nakłonienie czytelników, aby odeszli od stanowiska Ezdrasza i przejęli pogląd anioła.

W stronę miłosierdzia: Mesjasz wyzwoli „resztę ludu”

Występujący w początkowych wizjach anioł jest ucieleśnieniem głosu samego Boga. Warto jednak zwrócić uwagę na ważny fakt, że głos anioła z czasem ustępuje głosowi samego Najwyższego (5,38–6,29, 7,26–9,25). Pytajmy więc: jacy ludzie, według autora Księgi, dostąpią łaski wejścia do nowego świata? Nazywani są sprawiedliwymi/prawymi  („righteous”: 5,35; 8,39), którzy trudząc się stają się dziedzicami obietnic (7,14; 9,21). Zobowiązani są do ścisłego zachowywania Bożych przykazań, ustanowień i Prawa (7,72.90.95; 13,42) oraz do wierności w służbie Bogu (7,89). Ich dobre i prawe uczynki, gromadzące się jak skarb, zostaną w nagrodę ujawnione na sądzie boskim (7,35.77) jako sprawiedliwa zapłata za wierność. Taki jest sens, jak wspomniałem wcześniej, akcentu położonego na posłuszeństwie jako warunku zbawienia. Ale chyba pojawia się tu również pewne złagodzenie poglądu.

Wstawiennicze PROŚBY O MIŁOSIERDZIE KIEROWANE PRZEZ EZDRASZA DO BOGA NIE ZOSTAJĄ OD RAZU WYSŁUCHANE. Dopiero w rozdziale dwunastym (12,34) padają zastanawiające słowa o MESJASZU, KTÓRY „WYZWOLI W [SWOIM] MIŁOSIERDZIU RESZTĘ MOJEGO LUDU” (But he will deliver in mercy the remnant of my people) – tych, którzy zostali ocaleni od początku do końca moich granic (those who have been saved throughout my borders); i On obdarzy ich  radością zanim nadejdzie koniec, dzień sądu (and he will make them joyful until the end comes, the day of judgment).

Zdanie niezbyt jasne, różnie przekładane, zwłaszcza w odniesieniu do owych „granic” [The King James Bible:  „those that have been pressed upon my borders”; George Herbert Box, 1917: “(even) them who have remained within my borders”; God’s Truth: „those that be preserved over mine ends”].

***

W sumie mamy w IV Ezd do czynienia z tekstem, który przypomina, jak stwierdziliśmy we wcześniejszej dyskusji, zagadkowe stwierdzenie w Księdze Henocha. Chyba jednak jest tu WIĘCEJ NADZIEI NA MIŁOSIERDZIE ZE STRONY BOGA, zwłaszcza ze względu na WZMIANKĘ O MESJASZU-CZŁOWIEKU I JEGO ROLI W WYZWOLENIU „RESZTY LUDU” BOŻEGO. Czy tym Ludem Bożym są jedynie Izraelici? Czy nie są nim wszyscy grzeszni ludzie tej ziemi? Czy nie mają racji ci badacze, którzy mówią o zaczątkach uniwersalizmu zbawienia w całościowym przesłaniu IV Księgi Ezdrasza?

Oto moje pytania.

Sakramenty są wszędzie

Bernard Cooke omawianie sakramentów rozpoczyna od sakramentu, którego doświadczamy najczęściej: małżeństwa.

Jako chrześcijanie z sakramentami mamy, przynajmniej niektórzy z nas, do czynienia niemal na co dzień. Są przecież tacy, którzy nie tylko raz na tydzień, ale nawet codziennie uczestniczą we Mszy Świętej, a więc stykają się z takim sakramentem jak Eucharystia. Wydawałoby się więc, że powinny one być dla nas zrozumiałe. Jeśli nawet w pewnym stopniu traktujemy je jako tajemnice, nie powinniśmy mieć problemu z wyjaśnieniem ich istoty. Obawiam się jednak, że gdyby po niedzielnej Mszy Świętej zadać wychodzącym z kościoła pytanie, co znaczy transsubstancjacja albo dlaczego Eucharystię nazywamy ofiarą, byłby problem z uzyskaniem prawidłowych odpowiedzi.

Amerykański teolog Bernard Cooke w książce Sakramenty. Między ołtarzem a codziennością postanowił przybliżyć rzeczywistość sakramentalną nie tylko fachowcom, ale również i katolikom mniej biegłym w kwestiach teologicznych (co nie znaczy, że zawodowy teolog nie znajdzie w niej inspirujących refleksji). Termin „transsubstancjacja” w książce, owszem, się pojawia, ale po pierwsze, nie jest traktowany jako kluczowy – co nie znaczy, że uznany jest za nieprzydatny – dla wyrażenia istoty Eucharystii, a po drugie, wyjaśniony jest w bardzo przystępny sposób… z odwołaniem się do symboliki walentynkowej. Chociaż nie jest to więc lektura do poduszki, nie powinna sprawić większych trudności nawet czytelnikom niedysponującym fachowym przygotowaniem.

Autor dokonuje zabiegu w sumie oczywistego, a jednak w pierwszej chwili wywołującego zaskoczenie. Otóż omawianie sakramentów rozpoczyna od sakramentu, którego doświadczamy najczęściej, niektórzy nawet dwadzieścia cztery godziny na dobę: małżeństwa. Dla tych, którzy łatwo chcieliby się wyłączyć spośród doświadczających takiego sakramentu, „zła” wiadomość jest taka, że małżeństwo, zdaniem Cooke’a opiera się na bardziej powszechnej rzeczywistości sakramentalnej, czyli na przyjaźni. A tej, w różnej postaci, mało kto nie doświadcza. Przyjaźń ma tak wielkie znaczenie dlatego, że poprzez sakrament przyjaźni i miłości do drugiej osoby najpełniej doświadczamy i poznajemy Boga. Takie podejście do kwestii sakramentów powoduje, że całe życie człowieka uzyskuje wymiar sakramentalny.

Zarysowanie takiego egzystencjalnego tła sprawia, że czytelnikowi łatwo zrozumieć istotę chrześcijańskich sakramentów. Nie jawią się one bowiem jako jakieś specjalne kanały łaski otwierające się w wyjątkowych sytuacjach na skutek interwencji uprawnionych osób i po spełnieniu wyjątkowych warunków. Sakramenty to nie formalny obrzęd liturgiczny, te obrzędy w jakiś sposób ukonkretniają całą rzeczywistość sakramentalną. Sakramenty zdaniem Cooke’a to wyjątkowo ważne sytuacje, których zadaniem jest przekształcanie „ludzkiej” rzeczywistości poprzez wprowadzanie (jakimś sposobem) danych osób w bliższy kontakt ze zbawczym działaniem Jezusa Chrystusa. Ale to właśnie rzeczywistość ludzka w książce Cooke’a zostaje mocno dowartościowana, można by powiedzieć, „usakramentalniona”.

Autor czyni to, na przykład wprowadzając termin „hermeneutyka doświadczenia”. Co ten trudny termin ma oznaczać? Cooke trafnie zauważa, że wszelkie doświadczenie zawiera element interpretacji. To, co uznajemy za zdarzenie, jest doświadczeniem tego, co się dzieje. Ważne jest zatem, aby dokonywać jak najwierniejszej interpretacji wydarzeń. Reguły interpretowania, które poznajemy poprzez kulturę, edukację i osobiste doświadczenia, umożliwiają dość obiektywne rozumienie życia. Reguły te stosujemy w każdej nowej sytuacji. Kształtują one naszą hermeneutykę doświadczenia i są podstawą nadawania znaczenia konkretnym wydarzeniom. Religia, a chrześcijaństwo przede wszystkim, dostarcza ostatecznej hermeneutyki, która pozwala zrozumieć, w jaki sposób doświadczanie życia staje się „słowem Bożym”. Znajduje to formalny, bezpośredni wyraz w religijnych rytuałach, które mają na celu wyjaśnienie podstawowej, ludzkiej hermeneutyki.

Cooke obala również utrwalone, chociaż niezbyt, jak się okazuje, uzasadnione wyobrażenia o sakramentach. Oto kilka przykładów.

Dla wielu czytelników przyzwyczajonych do tego, by sądzić, że to sam Jezus ustanowił sakramenty, osobiście dając początek konkretnym obrzędom religijnym, zaskakujące może być twierdzenie Cooke’a, że wcale tak nie było. Owszem, sakramenty wywodzą się od Jezusa, ale to całe Jego życie było sakramentem. Jest tak dlatego, że nadał On nowe znaczenie całości ludzkiego doświadczenia, ponieważ żył, umarł i powstał do nowego życia, będąc pod nieustannym wpływem intymnej obecności Boga. Jezus był żywym ucieleśnieniem zbawczej Boskiej obecności, ponieważ był Słowem samego Boga, sakramentem działania Jego zbawczej mocy w historii ludzkości. Wprawdzie całe życie Jezusa miało wymiar sakramentalny, jednak szczególne znaczenie miały Jego śmierć i zmartwychwstanie. Doświadczając śmierci jako dobrowolnej akceptacji ostatecznego ryzyka, całkowitej wierności prawdzie i miłości, najważniejszego świadectwa dawanego Ojcu i przejścia do nowego życia, Jezus nadał egzystencji człowieka pełne i ostateczne znaczenie. Taki właśnie, Chrystusowy sens wyrażają chrześcijańskie sakramenty, które zmieniają znaczenie życia człowieka. Cooke wskazuje, że Jezus ustanowił sakramenty w tym sensie, że w swoim życiu, śmierci i zmartwychwstaniu był pierwszym sakramentem zbawczej obecności swojego Ojca.

Być może niektórzy chrześcijanie słyszeli stwierdzenie, że sakramentem jest Kościół. Co konkretnie miałoby to jednak znaczyć, skoro sakrament kojarzy nam się z jednostkowym wydarzeniem w konkretnym miejscu i czasie? Cooke odwołuje się do sakramentalnego wymiaru życia Chrystusa. Po tym, co Jezus uczynił poprzez śmierć i zmartwychwstanie, życie człowieka nabrało nowego znaczenia – znaczenia misterium przejścia Jezusa przez śmierć do nowego, duchowego życia. Jednak to wspólnota wierzących, czyli Kościół, zachowuje ten sens i jest jego wyrazem. Poprzez wiarę wspólnoty zmartwychwstały Chrystus staje się pierwotnym sakramentem zbawczego działania Boga w historii ludzkości. Kościół wypełnia swoją rolę, żyjąc w zgodzie z wiarą i wyrażając swoim istnieniem i działaniem obecność Chrystusa. Kościół jest sakramentalnym znakiem Chrystusa, który z kolei jest sakramentem obecności Ojca.

Zaskakujące może być również to, że Cooke za sakrament inicjacji chrześcijańskiej uważa raczej Eucharystię niż chrzest i bierzmowanie. Jego zdaniem to właśnie liturgia eucharystyczna wnosi największy wkład w proces wprowadzania chrześcijanina we wspólnotę, a więc także w misterium Chrystusa. Uczestnicząc w Eucharystii, ludzie każdorazowo pogłębiają swój udział w wierze wspólnoty, pogłębiają świadomość zrozumienia wspólnotowego mitu (to ważne pojęcie w omawianej książce, jednak w żadnym razie nie oznacza ono „bajek”) oraz żyją w zgodzie z chrześcijańską wizją życia człowieka. Ponieważ jednak wiara, w której wzrastają chrześcijanie, jest w istocie osobową relacją ze zmartwychwstałym Chrystusem, podczas eucharystycznej liturgii nawiązują z Nim jeszcze ściślejszą więź przyjaźni.

Na koniec pozwolę sobie na osobistą refleksję. Zapewne każdy teolog ma swoje ulubione tematy teologiczne i takie, za którymi niezbyt przepada. Nie ukrywam, że sakramentologii nigdy nie darzyłem specjalną estymą. Lektura książki Bernarda Cooke’a bardzo przyczyniła się do zmiany tego stanu rzeczy.

sakramentyBernard Cooke, Sakramenty. Między ołtarzem a codziennością, tłum. Zbigniew Kasprzyk, Wydawnictwo WAM, Kraków 2013, ss. 344.

Kuszenie (?) na pustyni

Roman Brandstaetter jako jedyny drogę Jezusa na kuszenie na pustyni opisuje w swoim tłumaczeniu Ewangelii jako wyjście „pod górę”. Pod górę idzie się z wysiłkiem. To więc, że Jezusa prowadzi Duch Święty, nie oznacza, że droga „idzie gładko”. Czy więc kuszenie to było „próbą generalną”? Czy gdyby szatan wówczas „pokonał” Jezusa, to Bóg Ojciec i Duch Święty odwróciliby się od Niego? Czy runąłby plan zbawienia i Bóg wycofałby się ze świata? A może ojciec wszelkiego kłamstwa nie tylko pokonałby Jezusa, lecz zwiódłby Boga i manipulując Jezusem wdarłby się do życia wewnętrznego Trójcy Świętej?

 Przywykliśmy do obrazu Jezusa jako nowego Adama, a przecież jest też drugi obraz: Jezusa jako nowego Hioba – oto niezawinione cierpienie dotyka sprawiedliwego, którego na diabelskie działanie wystawia sam Bóg podejmując zakład z szatanem… Czy Bóg ma pewność co do swojej wygranej? Czy Jezus musi okazać się wierny? A jeżeli miałby mieć pewność, że nie ulegnie – czy wówczas byłoby to jeszcze kuszenie?

Biskup Jan Pietraszko – legendarny krakowski kaznodzieja i mistrz ewangelicznej wiary księdza Józefa Tischnera – zauważał, że Wielki Post to wędrówka po górach. Tak prowadzą liturgiczne czytania na ten okres: po górach, które wcześniej schodził Jezus – po górze kuszenia, przemienienia i ukrzyżowania. Dodawał, że to sztuka patrzenia w odpowiedniej perspektywie. Dopiero zdobywając kolejny szczyt, można spojrzeć na otaczający górę pejzaż. I dopiero z jednego szczytu, można dojrzeć pozostałe, czyli odkryć ich sens, zrozumieć.

Kuszenie, zauważał Pietraszko, odbyło się bez świadków (Mt 4,1-11). A jednak mamy o nim przekaz. Sam Jezus musiał więc w którymś momencie przedstawić uczniom relację o tym czasie. Nie wiemy jednak kiedy, ani jak to uczynił. Bp Pietraszko zauważał, że być może Chrystus wcale nie musiał dodawać do opisu tej sceny żadnego komentarza, bo dla uczniów zapewne wystarczająco symboliczna była sama sytuacja odosobnienia i drogi przez pustynię, która łączy się z otrzymywaniem od Boga posłannictwa (jak u Mojżesz czy św. Jana Chrzciciela).

Czy rzeczywiście dopiero będąc kuszonym Jezus otrzymał w pełni posłannictwo od Boga? Kuszenie następuje bezpośrednio po przyjęciu przez Jezusa z rąk Jana Chrzciciela chrztu w wodach Jordanu. Wówczas otwiera się niebo, głos Boga Ojca potwierdza synostwo Jezusa, a na Niego samego zstępuje Duch Święty niczym gołębica – co na myśl przywodzi starotestamentowe namaszczenie, sygnowanie „pomazańca Bożego”. Wygląda to więc faktycznie na moment, gdy Jezus dopiero ma otrzymać pełnię Swojego posłannictwa, a jednocześnie uwidacznia się analogia do sceny śmierci krzyżowej, gdy również otwiera się niebo i drży ziemia – ziemia bowiem spływa grzechem w wodach Jordanu i na Via Crucis, niebo zaś jest świadkiem godności Jezusa. Scena chrztu sugeruje, że nie tylko wobec ludzi zostaje potwierdzona Boska godność Jezusa, lecz też wobec Niego samego. Jezus zaś nauczać zaczyna dopiero po kuszeniu; dochodzi więc wówczas, jak się zdaje, do owego namaszczenia.

A jednak Pietraszko stwierdza, że przecież czterdzieści dni na pustyni nie było doświadczeniem potrzebnym samemu Jezusowi, lecz nam, ludziom, zgodnie ze słowami: „dla nas i dla naszego zbawienia”. Być może faktycznie nie było Mu niezbędne – tak samo jak nie ma w chrześcijaństwie „niezbędności” śmierci krzyżowej. Ale jednak pozostało próbą. Szeroko były stawiane pytania o krzyż jako próbę i snuto przypuszczenia o odrzuceniu kielicha z Ogrojca, czy też o pokusie zejścia z krzyża. A co z pierwszym kuszeniem Jezusa przez diabła? Pietraszko zdaje się tu zbyt szybko opowiadać za scenariuszem, w świetle którego kuszenie na pustyni byłoby niczym więcej niż zabawą Boga z diabłem, skoro i tak Jezus miałby pewność, że nie ulegnie pokusom.

A może kuszenie to, jako próba, miało charakter Bożej „próby generalnej”? Czy było ono dla Boga Ojca „testem” wierności i podstawą do dalszego posłannictwa? Czy gdyby szatan wówczas „pokonał” Jezusa, to Bóg Ojciec i Duch Święty odwróciliby się od Niego, wykluczając z Bożej wspólnoty, gdyż ostatecznie opowiedziałby się On za wyborem losu ludzkiego, złamanego diabelskim uwiedzeniem? Czy runąłby plan zbawienia i Bóg wycofałby się po takiej porażce ze świata, honorowo pozostawiając swoje stworzenie jako wygraną w tych zawodach dla diabła? A może więcej: może szatan, jako ojciec wszelkiego kłamstwa, nie tylko pokonałby Jezusa, lecz również zwiódłby kłamstwem Boga i w efekcie z impetem wdarłby się w wewnętrzne życie Trójcy Świętej, manipulując Jedną z Jej Osób, pokonanym Jezusem? Bo może jednak pozostałe dwie Osoby Boskie, w imię swej miłości i wierności, nie mogłyby Go wykluczyć ze swej wspólnoty, pomimo zdrady, i to nawet zdrady nieodkupionej?

Roman Brandstaetter, ponoć będąc wiernym – jak zapewnia ksiądz Jan Kanty Pytel – językowi oryginalnemu, chyba jako jedyny oddaje w polskich tłumaczeniach opis wyjścia na pustynię jako wyjścia „pod górę”. Znaczenie tego uzupełnienia można odczytywać jako istotne dla samej sceny. Pod górę idzie się z wysiłkiem. To, że Jezusa prowadzi Duch Święty, nie oznacza, że droga „idzie gładko”. To wcale nie wygląda na „zabawę” z diabłem, by utrzeć mu nosa i odstraszyć od Jezusa – poza tym pada przecież zapowiedź, że odstąpienie szatana jest odstąpieniem „do czasu”.

Samo wkroczenie w sytuację konfrontacji z diabelskimi pokusami już jest wysiłkiem. A co dopiero mierzenie się z nimi. Każda z pokus, jakie prezentuje na pustyni diabeł, odwołuje się do określonego dobra. Podstęp polega na tym, że oferujący je szatan wcale nie jest ich właścicielem ani zarządcą. Jak zaś odsuwa od siebie jego pokusy Jezus? Nie czyni tego odwołując się do swojej wyjątkowej Bożej i ludzkiej godności, ani też nie bazuje na swoim ludzkim, egzystencjalnym doświadczeniu – za każdym razem sięga po sprawdzoną mądrość Boga. Kuszenie zostaje odparte tym, co Jezusowi było dane tak, jak dane jest ludziom, świadectwem Boga zapisanym w pismach. Osobną rzeczą jest to, że i szatan okazuje się tu być wytrawnym znawcą Biblii, a więc, jak widać, sama znajomość „litery” to zbyt mało, gdy brak jednocześnie wyczucia „ducha”.

Tym, co najczęściej robi się z tym tekstem, jest właśnie komentowanie samych pokus, którymi szatan próbuje uwieść Jezusa. Pozostaje jednak inne pytanie: o faktyczną świadomość Jezusa wobec tych pokus. Jeżeli Jezus miałby z góry wiedzieć, że nie ulegnie – jaki byłby sens tej konfrontacji? Jako świadectwo dla uczniów? Czemu wówczas nie mieliby być tego świadkami? A może jednak taki finał był możliwy: może sam Bóg, kochający własne stworzenie, może dać się mu pokonać? Może chociaż tylko tyle – pokonać; co nie musi być równoznaczne z „przegrać” (choć akurat wobec tego stworzenia, jakim jest szatan, konfrontacja toczy się w perspektywie wygranej-przegranej…).

Benedykt XVI widzi w tym kuszeniu pełne wejście Jezusa w dramat ludzkiej egzystencji: oto misja, do której Jezus zostaje namaszczony, zyskuje właściwy sobie kontekst – Jezus zaś musi w ten kontekst wejść, by nigdy go nie stracić z oczu w realizacji swojej misji. Nie tylko więc krzyż i zstąpienie do piekieł jest dotknięciem przez Niego ludzkiego dramatu, lecz na tory tego dramatu wprowadzany jest równolegle jak na tory swej zbawczej misji. Poprzez chrzest Jezus stał się („deklaratywnie”) solidarny z grzesznikami i w następującym natychmiast po chrzcie kuszeniu stał się z nimi („faktycznie”) solidarny.

Tylko znów: czy byłaby to solidarność autentyczna, gdyby nie przeżywał tych czterdziestu dni jako gorączkowe dla Niego zagrożenie? Jeśli nawet nie Bóg Ojciec i Duch Święty, to On, Jezus – czy bał się, że przegra, czy walczył tak jak ten, który stracić może więcej niż wszystko, bo więcej niż sam posiada? Czy ulegając pokusie stałby się owym wyczekiwanym rewolucjonistą, politycznym mesjaszem, bojownikiem o wolność? – taki bowiem scenariusz można by przyjąć wmyślając się w diabelskie pokusy…

Nadzieja – najistotniejszy problem

Zawsze mnie zdumiewało, że nawet najbardziej pobożni katolicy z zastanawiającym spokojem godzili się na wieczne męki swoich sióstr, braci, rodziców, dzieci lub po prostu swoich bliźnich, których podobno należy kochać jak siebie samego.

Nadzieja powszechnego zbawienia w moim życiu

Problem piekła zaistniał w moim życiu bardzo wcześnie, miałam około 13 lat. Wiedziałam tylko tyle, że Bóg jest miłością i nie potrafiłam uwierzyć, że mógłby skazać czy dopuścić wieczne cierpienie człowieka. Ta miłość Boga była argumentem jedynym wówczas (nie znałam Pisma Świętego), ale do dziś pozostaje argumentem najmocniejszym. Pytałam wówczas swoją mamę, czy po śmierci ten człowiek nie może się już zmienić, nawrócić. „Nie – odpowiadała – po śmierci już nic nie może”. „Jak to, przecież jest to ten sam człowiek”, próbowałam z rozpaczliwym uporem przekonać ją i siebie. Pamiętam rozmowę z księdzem, który uczył mnie wówczas religii. Było to w siódmej klasie szkoły podstawowej. Miałam, więc około 13 lat. Ten mądry i dobry kapłan wysłuchał mojego długiego monologu, zamyślił się i odpowiedział szczerze przy całej klasie, że on również nie potrafi uwierzyć w wieczne cierpienie po śmierci. Już wtedy miałam to poczucie elementarnej sprawiedliwości, że niemożliwe, aby za skończone w czasie złe czyny (grzechy) ktoś miał cierpieć w nieskończoność. Argument, że jest to obraza nieskończonego Boga nie przekonywał mnie ani wtedy ani teraz. Nieskończony Bóg jest nieskończenie miłosierny. Według Francois Mauriaca, francuskiego pisarza, przedstawiciela katolickiego racjonalizmu, laureata literackiej nagrody Nobla, najwyższym wyrazem sprawiedliwości Boga jest Jego miłosierdzie. Pamiętam również rozmowę z duszpasterzem akademickim na drugim roku studiów. Wtedy usłyszałam, że to nie Bóg skazuje człowieka na wieczny ogień, ale na sądzie ostatecznym człowiek sam siebie skazuje wprawdzie już nie na materialny ogień, ale na oddalenie od Boga.

A więc już inne wyobrażenie piekła, jakby ewolucja poglądów na naturę mąk piekielnych. Bo najpierw słyszałam (w dzieciństwie) że to ogień materialny. W parę lat później już nie ogień, ale cierpienie duchowe. Zastanawiałam się więc (czyżby to Pan Bóg zmieniał naturę mąk piekielnych?). Ponieważ piekło jest dogmatem w Kościele katolickim, a ja ten dogmat zdecydowanie odrzuciłam, zgodnie z własnym sumieniem czułam się zmuszona odejść z Kościoła.

Tak więc doktryna wiecznych mąk piekielnych, która wymiotła wielu ludzi z Kościoła, wymiotła również i mnie na wiele lat.

Jednak ten problem ciągle wracał, nie dał się uciszyć. W latach 90-tych podjęłam studia teologiczne dla świeckich w nadziei, że tu się coś rozjaśni. Nie spełniły jednak tych oczekiwań. Większość kapłanów zajmowała tradycyjne stanowisko. Jeden z wykładowców to nawet bardzo się na mnie rozgniewał. „Piekło pani podważa? Piekło jest dogmatem” – prawie krzyczał, wycofałam się więc z dyskusji. Ale był jeden ksiądz, wykładowca sakramentologii, młody i bardzo inteligentny, który na moje niepewne pytanie radośnie odpowiedział, że na Zachodzie wielu teologów myśli podobnie jak ja i on również.

W 2001 roku otrzymałam od syna na Dzień Matki książkę Ks. Profesora Hryniewicza Nad przepaściami wiary. Była dla mnie wielkim przeżyciem. Czytałam ją ze wzruszeniem i wdzięcznością za inne spojrzenie na chrześcijaństwo oraz nadzieję, która poszukującym rozjaśnia ich własne wątpliwości. Potem udało mi się zdobyć i przeczytać wiele innych książek Ks. Profesora. Są moim skarbem, aczkolwiek nigdy nie widziałam ich Autora. Wtedy zrozumiałam, że nie muszę ślepo wierzyć w dogmat, że może nie jestem niewierząca, a jedynie poszukująca. „Pan Bóg nie lubi ślepo wierzących” to słowa ś.p. arcybiskupa Życińskiego. Przypomina mi się fragment listu jednego z czytelników Ks. Profesora Hryniewicza „…Książki te są hymnem miłości do Boga, są święte…”. Tak więc w tych książkach o nadziei powszechnego zbawienia znalazłam echo własnych poszukiwań. Dla mnie ta nadzieja jest wyrazem miłości do Boga, wiarą w Jego nieskończone dobro i piękno, które potrafi swoim czarem przyciągnąć do siebie najbardziej oporne stworzenie, szanując równocześnie jego wolność. To nie uniewinnienie winnego. Ta nadzieja jest również wyrazem miłości bliźniego, solidaryzowania się z tymi najbardziej zagubionymi, których los w wymiarze wieczności miałby być najtragiczniejszy. Jest zaprzeczeniem egoizmu eschatologicznego. Jest to nadzieja, że Bóg po drugiej stronie życia też potrafi uleczyć chorą ludzką wolność, nie jest wobec niej bezradny. Wieczne cierpienie człowieka byłoby porażką Boga, byłoby również Jego cierpieniem. W jednej z książek Ks. Profesora Hryniewicza czytamy: „Nadzieja powszechnego zbawienia odsłania coś z tajemnicy nowego świata i jego piękna. Daje przeczucie tego, co zakryte jest teraz przed oczyma ciała. Serce pełne nadziei i współczucia dla wszystkich potrafi lepiej wyczuć blask piękna i prawdy, aniżeli chłodny i logiczny umysł analityka nie dostrzegający sensu całości. Bóg jest Bogiem wielkiej całości, Bogiem przyszłej symfonii wszechświata”. Według św. Izaaka Syryjczyka nadzieja ta jest mądrością serca.

Nadzieja powszechnego zbawienia w świadectwach biblijnych

Czymże jest więc uniwersalizm nadziei zbawienia w oczach infernalistów (obrońców wiecznego piekła)? Myślę, że znam ich argumenty. Po pierwsze, wypowiedzi z Pisma Świętego. Owszem są takie – obrońcy piekła znają je bardzo dobrze. Niestety ignorowany, zepchnięty na margines jest nurt innych wypowiedzi, tych dających nadzieję. Oto niektóre z nich. Pan Jezus przed śmiercią wypowiedział niesłychaną obietnicę „A ja gdy zostanę wywyższony nad ziemię pociągnę wszystkich do siebie”. Nie mówił, że tylko będzie starał się pociągnąć wszystkich do siebie, nie mówił, że pociągnie niektórych do siebie, powiedział wyraźnie, że pociągnie wszystkich do siebie. Czyżby pusta obietnica? „Bóg będzie wszystkim we wszystkich, jest Bogiem żywych i umarłych, Panem życia i śmierci”. Gdyby istniało wieczne piekło, Bóg nie mógłby być wszystkim we wszystkich. Przypowieść o dobrym pasterzu i zagubionej owcy. Pasterz szuka jej tak długo, aż znajdzie, czyli do końca, do skutku, nie tylko do pewnego momentu, a potem przestaje jej szukać, bo sama jest sobie winna, że się zagubiła. „Bądźcie tak miłosierni jak Ojciec jest miłosierny”, „Ile razy mam przebaczać – pyta św. Piotr – czy aż 7 razy?”, „77 razy” – odpowiada Pan Jezus. Ta symbolika cyfr oznacza, że zawsze. Więc od człowieka Bóg żąda, aby był miłosierny i wybaczał zawsze, a sam by tego nie czynił? Na pytanie „Kto pójdzie do nieba?” Pan Jezus odpowiada „Dla Boga wszystko jest możliwe”.

„Na widok Chrystusa zegnie się każde kolano”. Obrońcy piekła interpretują tę wypowiedź, że zegnie się, bo będzie musiało się zgiąć, będzie to jak wojsko pokonane – mówią z triumfem. Bóg Miłość przekonuje, a nie pokonuje siłą. Taki wymuszony ukłon nie byłby wolnym wyborem, byłby pogwałceniem ludzkiej wolności, a przecież koronnym argumentem obrońców piekła jest poszanowanie przez Boga ludzkiej wolności.

Tajemnica ludzkiej wolności

A więc kolejnym argumentem obrońców wiecznego piekła jest dar wolności. Bóg tak ukochał człowieka, że obdarzył go wolnością, wobec której sam jest bezradny. Dziwna moc ludzkiej wolności potrafi powiedzieć Bogu „nie”, wybierając piekło. Z tego wniosek, że piekło byłoby wyrazem miłości Boga do człowieka. Spotkałam już takie wypowiedzi teologów. Wszyscy zgadzamy się, że piekło, czy miałoby być cierpieniem fizycznym, a więc ogień materialny, czy duchowym, oddalenie od Boga, (bo tu poglądy zmieniały się) byłoby to jednak cierpienie i to wieczne. Więc czy możemy sobie wyobrazić, że mogłaby choć jedna istota ludzka wybrać dla siebie świadomie i dobrowolnie cierpienie, i to wieczne? Czy byłaby to absolutna wolność, czy raczej wolność ograniczona, chora wymagająca uzdrowienia? Bóg nie depcze chorej ludzkiej wolności. Bóg ją uzdrawia. Przykładem może być św. Paweł. Po swoim nawróceniu nie mówił, że Bóg zniszczył jego wolność, wprost przeciwnie mówił, że Bóg tę wolność uleczył, że przed nawróceniem był zniewolony, a po nawróceniu wolność odzyskał. Bóg wyprowadził tę wolność z niewoli. Bóg szanuje wolność swojego rozumnego stworzenia, ale czyni wszystko, aby go ku sobie przyciągnąć, oczarować swoim dobrem i pięknem. Potrafi w swojej mądrości w tym lub przyszłym świecie doprowadzić nawet najbardziej opornych do sytuacji, w której prawda zjawi się z tak nieodpartą siłą, że nie będzie można się jej oprzeć. Bóg nie pozwoliłby na to, aby Jego stworzenie zagubiło się na wieczność z powodu własnej ułomności i otrzymanego od Boga daru, jakim jest wolność. Bóg nie obdarzyłby człowieka wolnością, wiedząc, że jest to dar, wobec którego sam byłby bezradny. Sąd nad ludzką wolnością wydał Pan Jezus na krzyżu. Umierając w mękach, wołał „Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”. A była to przecież największa zbrodnia w dziejach ludzkości. Nie mówił odpuść im tylko dlatego, że jesteś miłosierny, powiedział wyraźnie im „Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”. A więc ich czyny nie były wynikiem absolutnej wolności. Te słowa w obliczu największej zbrodni są sądem Chrystusa nad całą ludzkością. Idą przez wieki. Owszem człowiek otrzymał dar wolności, z tym związana jest odpowiedzialność, a więc zasługuje na nagrodę lub karę adekwatną do czynów, ale nigdy nie wieczną. A spór toczy się tylko o tę wieczność. Kara terapeutyczna, lecznicza, aż do wyleczenia. Ale taka kara musi się kiedyś skończyć.

Konsekwencje dosłownej interpretacji wypowiedzi z Pisma Świętego

Błędem infernalistów jest niewolnicze trzymanie się litery Pisma Świętego – interpretacja dosłowna. Ważny jest sens duchowy zgodny z przesłaniem Pisma Świętego. Interpretując dosłownie, dochodzimy do absurdów. Przypomnijmy sobie niektóre z nich:

„Jeśli oko twoje gorszy cię, to wyłup je”. Czy naprawdę Pan Jezus chciał, aby człowiek się okaleczał? W innym miejscu czytamy: „Jeżeli ktoś uderzy cię w prawy policzek, nadstaw lewy”. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas wziął sobie do serca dosłowność tych słów i nadstawił drugi policzek. Pan Jezus często posługiwał się zamierzoną przesadą. W Ewangelii św. Mateusza czytamy, że na gehennę ognia zasługuje samo pogardliwe nazwanie kogoś głupcem. Jednak to samo słowo pojawia się w przypowieści Pana Jezusa o bogatym głupcu: „Głupcze tej nocy zażądają od ciebie twojej duszy! Czyje więc będzie to, co zgromadziłeś?”. Czyżby Pan Jezus sam sobie zaprzeczał? Więc nie należy rozumieć tych słów dosłownie. Również dosłowne rozumienie kary wiecznej wynika z niewłaściwego przekładu tekstu greckiego. Słowo „kolasis” oznacza karę poprawczą. Było wiele innych słów oznaczających karę. Ale to starannie dobrane słowo zostało wzięte z terminologii ogrodniczo-sadowniczej (przycinanie pędów, aby lepiej rosły), a więc kara lecznicza, która siłą rzeczy musi mieć swój kres. Natomiast słowo „aionios” – wieczny w połączeniu z tym rzeczownikiem „kolasis” oznacza karę intensywną, długotrwałą, ale nie wieczną.

Autorytet Kościoła

Kolejnym argumentem infernalistów jest autorytet Kościoła, na który się powołują. Nieraz słyszałam wypowiedź: „Chciałabym (czy chciałbym), aby było tak jak mówisz, ale mój Kościół uczy inaczej”. Pamiętajmy jednak święty Kościół grzesznych ludzi. Mam zastrzeżenia do tzw. nieomylności Kościoła, Magisterium – dawnej Świętej Inkwizycji. Przypomnijmy niektóre najpoważniejsze błędy. Do Soboru Watykańskiego II obowiązywała nieszczęsna formuła „Extra Eclesiam Romanam nulla salus”. W orzeczeniu Soboru Florenckiego z 1442 roku czytamy: „Oświadczamy, wyjaśniamy, orzekamy i ogłaszamy, że nikt nie może być zbawiony, choćby jego jałmużny były wielkie i choćby przelał krew za Chrystusa, jeśli nie pozostanie w łonie kościoła katolickiego i w jedności z nim”. Co z tego wynikało? Nawet najszlachetniejsi ludzie wykazujący się heroizmem cnót zgodnie z powyższą formułą powinni iść na męki wieczne. Wymienię tylko niektóre znane postacie: Janusz Korczak, Gandi, Simona Veil, Irena Sendlerowa, która 2500 tysiąca dzieci żydowskich uratowała z getta, za każdym razem ryzykując życie, a była ateistką. Albert Schweitzer – filozof, teolog protestancki, lekarz, utalentowany muzyk, laureat pokojowej nagrody Nobla, który poświęcił swoje życie murzynom w Afryce. Był wprawdzie chrześcijaninem, ale nie w Kościele rzymskokatolickim. A nawet święci Kościoła prawosławnego, np. Andrzej Rublow – malarz cudownych ikon kanonizowany w 1988 roku przez kościół prawosławny. Oni wszyscy wg tej nieszczęsnej formuły powinni iść na męki wieczne, bo nie byli w Kościele rzymskokatolickim. To tylko niektóre znane nazwiska. Lista mogłaby być bardzo długa. Czy głosząc takie wypowiedzi chrześcijaństwo mogło być Dobrą Nowiną? Ale przypomnijmy dalej: wyprawy krzyżowe błogosławione przez kolejnych „nieomylnych” papieży. W czasie tych wypraw grabiono, mordowano w imię Boga, choćby zniszczenie Konstantynopola.

Metody Świętej Inkwizycji – najbardziej mroczne karty w dziejach Kościoła. W majestacie prawa kościelnego palono na stosie ludzi podejrzanych o czary. Tak zginęła Joanna d’Arc, a potem przez ten sam „nieomylny” Kościół uznana za świętą. Następnie procesy tzw. czarownic. Nieszczęsne kobiety posądzano o czary, o kontakty cielesne z szatanem. Najpierw odbierano im godność, torturowano, a następnie palono na stosie również w majestacie prawa kościelnego. Aż 27 bull papieskich nakazywało użycie środków przymusu bezpośredniego, uzasadniało obowiązek torturowania czarownic i przypominało o tym wiernym. Najmłodsza z tzw. czarownic miała 13 lat. Ostatni proces odbył się w 1782 roku w Szwajcarii. To kolejna omyłka „nieomylnego” Kościoła. A straszliwa dyskryminacja kobiet przez Kościół rzymskokatolicki? To temat rzeka, ale wspomnę tylko o jednym. W prawie kanonicznym Kościoła do 1917 roku utrzymywało się przekonanie, że na obraz Boga stworzony został tylko mężczyzna. Zastanawiano się, czy kobieta w ogóle ma duszę. Za tym również stał „nieomylny” autorytet kościoła i kolejnych papieży. To były całe wieki. Dziś najbardziej ortodoksyjni katolicy z zażenowaniem, niedowierzaniem i zakłopotaniem o tym czytają.

Następny bardzo kontrowersyjny problem to dzieci zmarłe bez chrztu. Wg św. Augustyna większa część ludzkości, tzw. massa damnata, przeznaczona jest przez Boga do piekła, a tylko nieliczna garstka wybranych i obdarzonych Jego łaską będzie zbawiona (De civitate Dei). Tenże św. Augustyn nie miał żadnych skrupułów, posyłając do piekła wszystkie dzieci zmarłe bez chrztu. Wprawdzie miała to być tylko łagodna kara zmysłów, niemniej kara, i to wieczna. Czy więc św. Augustyn był nieomylny? Kościół wycofał się z kolejnego błędu. W 2007 r Międzynarodowa Komisja Teologiczna opublikowała dokument z aprobatą papieża Benedykta XVI Nadzieja zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu. Gremium ekspertów stwierdziło istnienie poważnych podstaw teologicznych dla nadziei, że dzieci zmarłe bez chrztu dostąpią zbawienia i wiecznego szczęścia. Chciałabym zauważyć, że o tej nadziei dla dzieci zmarłych bez chrztu dużo wcześniej mówił Ks. Profesor Hryniewicz. W książce Ks. Profesora Bóg wszystkim we wszystkich czytamy: „Wystarczy uważnie wsłuchać się w świadectwa rozpaczy rodziców, którzy przeżyli śmierć dziecka nie ochrzczonego. Intuicja serca ma swoje prawa także w teologii. Jest głosem serca pełnego miłości do dziecka, oraz współczucia odzwierciedlającego wszechogarniające miłosierdzie samego Stwórcy”. Nadziei zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu poświęcił Ks. Profesor również rozdział w książce Abym nie utracił nikogo. W roku 2004, a więc na 3 lata przed opublikowaniem przez Międzynarodową Komisję Teologiczną dokumentu Nadzieja zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu pojawił się w „Tygodniku Powszechnym” artykuł Ks. Profesora Hryniewicza pt. Do takich należy Królestwo Boże. Czytamy w nim „Perspektywę najbardziej właściwą daje nadzieja powszechnego zbawienia. To ona uczy, że zarówno ci, którzy nigdy nie mieli historycznej sposobności odpowiedzieć na wezwanie Chrystusa, jak i wcześniej umierające nie ochrzczone dzieci zostaną zbawieni dzięki dobroci i łaskawości Boga” („Tygodnik Powszechny” 44/2004, strona 10). Ks. Profesor wyprzedził więc nadzieję zbawienia dzieci zmarłych bez chrztu w oficjalnym nauczaniu Kościoła.

Wierzę, że wyprzedził również nadzieję zbawienia wszystkich w nauczaniu Kościoła, że i tu również Kościół w końcu przyzna się do błędu, uczyni kolejny krok ku prawdzie, a nadzieja powszechnego zbawienia zajmie należne jej miejsce w oficjalnym nauczaniu Kościoła. „Jeśli jakaś myśl pochodzi od Boga, to żadna siła nie zdoła jej zatrzymać, stanie się ona prędzej, czy później dobrem Kościoła. Prawda, mając swoją wewnętrzną siłę przyciągania, i tak weźmie górę, i tak znajdzie dostęp do ludzi, zmieniając świadomość wiary”– pisze Ks. Profesor w jednej ze swoich książek. W artykule Józefa Majewskiego pt. Muszelka w oceanie czytamy „Teologia Ks. Hryniewicza jest jedną z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszą polską propozycją teologiczną kilku ostatnich dekad” („Tygodnik Powszechny” 20/2005, strona 6). W „Tygodniku Powszechnym” nr 37/2010, strona 16, w artykule zatytułowanym Drugi obieg Tomasz Ponikło pisze: „Rozmówcy tygodnika jako jedyną rzetelną dyskusję teologiczną ostatnich lat wskazują debatę wokół nadziei zbawienia dla wszystkich propagowanej przez Ks. Profesora Wacława Hryniewicza”. I dalej w tym samym artykule czytamy: „Teologia Polska na początku XXI wieku powinna zdaniem naszych rozmówców podjąć twórczą kontynuację kilku wątków: jak refleksja Ks. Profesora Hryniewicza nad nadzieją, antropologia Ks. Profesora Tischnera czy chrześcijański personalizm rozwijany na KUL-u”.

Błędy kościoła są niestety czasem powodem drwin ateistów. Np. po opublikowaniu dokumentu Międzynarodowej Komisji Teologicznej o nadziei zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu w jednej z gazet pojawił się żart: „To Pan Bóg ma ubaw. Wielka przeprowadzka! Dzieci z Limbusa maszerują do Nieba!”. Oczywiście to nie Pan Bóg zmienia decyzję. To człowiek, w dodatku nazywający się nieomylnym, popełnia czasem omyłki, bo źle odczytuje Pismo Święte. Zmarły w 2000 roku nasz wybitny myśliciel religijny Ks. Profesor Józef Tischner pisał: „Mam takie przekonanie, iż chrześcijaństwo, Ewangelię mamy nie tyle za sobą, ile przed sobą”.

Solidarność z najbardziej zagubionymi

Zawsze mnie zdumiewało, że nawet najbardziej pobożni katolicy z zastanawiającym spokojem godzili się na wieczne męki swoich sióstr, braci, rodziców, dzieci lub po prostu swoich bliźnich, których podobno należy kochać jak siebie samego. Wypowiadał się na ten temat między innymi Leszek Kołakowski w „Tygodniku Powszechnym” w artykule zatytułowanym Okrucieństwo nieba. To jeden z powodów, które odrzuciły od Kościoła katolickiego. Bo jak inaczej rozumieć wypowiedź św. Tomasza z Akwinu, że potępieni będą czarnym tłem, na którym tym jaśniej błyszczeć będzie szczęście Boga i zbawionych? Jeszcze dalej poszedł Tertulian, wybitny teolog starożytności. Według niego widok cierpienia grzeszników będzie pomnażać szczęście zbawionych w niebie, a poprzedzi je sąd, który będzie pociesznym widowiskiem. Zupełnie inaczej wypowiada się na ten temat Paweł Apostoł, którego słowa są zaprzeczeniem egoizmu eschatologicznego: on sam wolałby być odłączony od Chrystusa dla zbawienia swoich rodaków. Jeden z największych teologów XX wieku niemiecki jezuita Karl Rahner tak napisał dwa miesiące przed śmiercią: „Być może jest to, (kto wie?) niesłychane uroszczenie stworzenia, kiedy ktoś nie chce dać się uratować, jak długo nie widzi, że jego bliźni obok niego zostaje uratowany razem z nim, ale może to być też najczystszy akt miłości bliźniego, którego ostatecznie wymaga się od każdego chrześcijanina, by miał nadzieję dla siebie samego tylko razem z nadzieją dla wszystkich”. Rosyjski filozof Bierdiajew dawał wyraz podobnej wrażliwości, kiedy pisał przed laty: „Raj możliwy jest dla mnie, jeżeli nie będzie wiecznego piekła nawet dla jednej istoty żyjącej teraz i kiedykolwiek”. Dla mnie wielkim autorytetem moralnym jest Siostra Małgorzata Chmielewska. Prowadzący z nią rozmowę Michał Okoński przypomina jej własne słowa o zbawieniu współmieszkańców, ludzi poranionych i cierpiących: „Słyszałem jak Siostra mówiła kiedyś, że jeżeli Bóg nie weźmie wszystkich, to wy też nie pójdziecie”. Siostra wyjaśnia tę zaskakującą postawę następująco: „No, bo albo jesteśmy rodziną, albo nie, albo wszyscy, albo nikt. I myślę, że Pan Bóg też tego chce”.

Rosyjski teolog Sergiusz Bułgakow podkreśla, iż pełne szczęście wieczne zbawionych nastąpi dopiero wówczas, gdy nie będzie już żadnej istoty cierpiącej w sobie męki piekielne. Pisze: „Istnienie piekła nie może być otoczone chłodną obojętnością, lecz świetlanym obłokiem troskliwej miłości całego Kościoła powszechnego”.

Święci i wybitni myśliciele o nadziei powszechnego zbawienia

Wielcy mistycy są po stronie miłosierdzia, zarówno ci z minionych wieków, jaki i ci bardziej współcześni jak T. Merton. Święci byli po obydwu stronach. Ale nawet wielu z tych, którzy nie odważyli się wierzyć inaczej, niż nakazywał Kościół, bardzo cierpieli na myśl o tym, że niektórzy z ich bliźnich mieliby cierpieć męki wieczne. Choćby wspomniany już św. Paweł. Zatrzymam się na jednym bardzo interesującym przykładzie św. Edyty Stein, patronki Europy, kanonizowanej przez Jana Pawła II. Była nie tylko człowiekiem świętym, była też filozofem, uczennicą Husserla, przedstawiciela fenomenologii. Jej sytuacja była szczególnie skomplikowana. Pochodziła z rodziny żydowskiej. Matka ortodoksyjna Żydówka miała nawet wielki żal do Edyty, że „zdradziła” swoją wiarę, przechodząc na katolicyzm. Ale ta matka była dobrym, uczciwym człowiekiem żyjącym zgodnie z zasadami swojej wiary. A ponieważ życie Edyty Stein przypada na okres przed Soborem Watykańskim II, a więc w czasie, kiedy jeszcze królowała zasada „Poza Kościołem rzymskokatolickim w łączności z biskupem Rzymu nie ma zbawienia”, czyli jest potępienie, Edyta Stein musiałaby pogodzić się z myślą, że jej rodzina, a szczególnie matka, pobożna ortodoksyjna Żydówka, miałaby być potępiona, czyli cierpieć wieczne męki, bo nie przeszła na katolicyzm. Filozof i święta w jednej osobie w rozważaniach swoich nie poszłaby na żaden kompromis, nie okłamywałaby siebie wbrew swojemu bardzo wrażliwemu sumieniu. Edyta wyraża nadzieję, że miłość i miłosierdzie Boga dotrą kiedyś do każdej istoty. Analizuje bardzo wnikliwie stan zmagania i wewnętrznego rozdarcia istoty stworzonej, sprzeciwiającej się impulsom „Ducha Światłości”. Dochodzi w końcu do wniosku, iż dobrowolne trwanie w oporze względem Boga na zawsze jest „nieskończenie nieprawdopodobne”. Wniosek ten opiera na wierze w nieskończoną miłość i miłosierdzie Boga.

Spośród współczesnych teologów katolickich najbardziej za uniwersalizmem zbawienia opowiedział się szwajcarski teolog Hans Urs von Balthasar, zwany Sokratesem teologii. Pod koniec życia pod wpływem mistyczki Adrianne von Speyr wstąpił na drogę nadziei. Mimo swych poglądów wyniesiony przez Jana Pawła II do godności kardynała. Za nadzieją powszechnego zbawienia opowiedział się również niemiecki jezuita zmarły w 1984 roku Karl Rahner, jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku. Nestor polskich filozofów, profesor Świeżawski pisał o swoim stosunku do chrześcijańskiego nurtu nadziei na powszechne zbawienie: „Bliskie jest mi myślenie Ojca Hryniewicza, który radzi, ażeby wprowadzić o wiele więcej elementu optymistycznego, pozytywnego. By odejść od owej massa dammnata, czyli rzeszy potępionych św. Augustyna, która tak bardzo nacechowała nasz łaciński katolicyzm swą potworną surowością”.

Na Zachodzie większość filozofów religii opowiada się za uniwersalizmem zbawienia. Jednym z nich jest T. Talbott.Głosi on coś więcej niż nadzieję. Jest przedstawicielem tzw. uniwersalizmu koniecznego.

Podobną teorię w przeszłości głosił Sergiusz Bułgakow. Dla niego zbawienie było doktryną. Był więc reprezentantem uniwersalizmu doktrynalnego.

Interesujące jest stanowisko Jana Pawła II. W książce Przekroczyć próg nadziei przypomniał dzieje idei apokatastazy i stwierdził w końcu, że „problem jednak pozostał”. A więc nie zamyka drogi do nadziei.

Bezinteresowność w wierze

Jednym z argumentów obrońców piekła (infernalistów) jest aspekt pedagogiczny: „No, bo jeśli nie ma wiecznego piekła, to po co się wysilać, skoro i tak wszystko się dobrze skończy?”. Ale to prymitywny sposób myślenia. Wybór Boga nie byłby wyrazem miłości bezinteresownej, lecz strachem przed potępieniem. Do ludzi wrażliwych, dla których motyw „marchewki i kija” jest niegodny człowieka, można zaliczyć wielu wybitnych teologów. Nadzieja uczy inaczej to tytuł jednej z wielu książek Ks. Profesora Hryniewicza poświęconych tej tematyce. Nadzieja uczy i wychowuje do moralności bardziej pogłębionej. Duchowość nadziei zbawienia dla wszystkich jest drogą bardziej wymagającą i bardziej bezinteresowną. „Kochajmy Boga dla niego samego, a nie jako nasze zbawienie, jako nasz ratunek na wieczność” – to słowa K. Rahnera. Bezinteresowność w wierze widać w duchowości mistyków. Średniowieczny mistyk Mistrz Eckhart uczy, że kto spełnia uczynki miłosierdzia tylko dla własnego zbawienia, traktuje Boga jako narzędzie w realizowaniu własnego dobra.

Konsekwencje terroru doktryny wiecznych mąk piekielnych

Infernaliści uważają, że groźba wiecznego piekła odstrasza od grzechu i pomaga ludziom traktować życie z całą powagą. Jednakże makabryczne wizje mąk piekielnych przyczyniły się do tego, że chrześcijaństwo traciło swą wiarygodność. Ileż duchowych spustoszeń sprowadziła na chrześcijaństwo doktryna o wieczności piekła! Bertrand Russel, laureat literackiej nagrody Nobla, jeden z twórców współczesnej logiki matematycznej, filozof, który stworzył własny system ontologii i teorii poznania, naukę o wieczności piekła uznał za jeden z głównych powodów, dla których nie był w stanie zaakceptować chrześcijaństwa.

Nadzieja powszechnego zbawienia – najistotniejszy problem

Zawsze miałam poczucie, że życie wieczne to najważniejszy problem dla wszystkich ludzi wszystkich czasów. Bo to życie jest krótkie, a tam wieczność. Jak powiada mała św. Tereska, „życie jest cieniem, życie jest chwilką, co ciągle ucieka i ginie”, Więc wszystkie nawet najważniejsze problemy tego świata to problemy tylko tej chwilki. Jeden z najwybitniejszych teologów katolickich XX wieku, wspomniany już niemiecki jezuita, K. Rahner krótko przed swoją śmiercią napisał: „Nasze choćby najdłuższe życie wyda się już tylko krótką eksplozją naszej wolności, człowiek przeżywa zapadanie się w śmierć jako wschód tego, co nadchodzi”.

Najbardziej zastanawiało mnie zawsze, dlaczego wielu pobożnych katolików z taką zawziętością broni wiecznego piekła. Na ogół, jeśli jesteśmy czegoś całkiem pewni, nie będziemy tak zawzięcie tej prawdy bronić. Nie przeszkadza nam, że ktoś myśli inaczej. Bronimy wtedy, gdy tej pewności nie mamy. Więc paradoksalnie ci, którzy najbardziej zawzięcie bronią istnienia wiecznych mąk piekielnych, chcą tak naprawdę przekonać nie tyle swoich oponentów, ile samych siebie, zagłuszyć własne nie do końca uświadomione wątpliwości. Pewna prosta kobieta z rozbrajającą szczerością wyznała: „Bo jeśli podważy się jakąś prawdę, to tak jakby wyciągnąć cegiełkę z dużego gmachu, on wówczas może runąć”. Ale to samo rozumowanie wyczytałam już nie u pewnej prostej kobiety, ale u wykształconego mężczyzny. Sens wypowiedzi był ten sam: po zakwestionowaniu jednej prawdy mógłby runąć gmach jego wiary.

Moja refleksja jest taka: jeśli ten „gmach runie” – używając tej metafory – to należałoby odbudować go jeszcze raz od podstaw. A do tego trzeba wielkiego trudu, odwagi i właśnie wolności. A człowiek chętnie od wolności ucieka. Erich Fromm, psychoanalityk i filozof pochodzenia niemieckiego, w książce Ucieczka od wolności pisze, że człowiek woli poruszać się po wydeptanych ścieżkach, głosić utarte frazesy, wierząc często, że są to jego własne oryginalne przemyślenia. Tak jest bezpieczniej. Dobrze jest jeszcze oprzeć się na autorytecie i mówić to, czego się od nas oczekuje. W skrajnych przypadkach E. Fromm osobowość taką nazywa „jarmarczną”. A wolność to często samotne zmaganie się o prawdę, niepopularność, skazywanie siebie na odrzucenie. A potrzeba przynależności jest niezwykle silną potrzebą człowieka dającą poczucie bezpieczeństwa, bo „my” jest zawsze silniejsze niż „ja”.

Odwaga teologów

W dziejach Kościoła było wielu odważnych teologów. Losy teologów wybiegających naprzód, torujących nowe drogi często były trudne. Podejrzenia i potępienia dotykały w przeszłości wielkich postaci chrześcijaństwa. Paradoksalnie ich podejrzane drogi, myśli, koncepcje stawały się potem wspólnym dobrem Kościoła. Bez nich nie byłoby reform Soboru Watykańskiego II. Te zmiany nie następowały z dnia na dzień. Ktoś nad tym pracował, przecierał ścieżki, narażał się głosząc niepopularne hasła. Odważnym świadkom nadziei powszechnego zbawienia w myśli wczesnochrześcijańskiej poświęcił Ks. Profesor Hryniewicz jedną ze swoich książek pt. Świadkowie wielkiej nadziei”. Jest ona hołdem złożonym tym odważnym ludziom. Dla mnie jednak największym świadkiem tej najpiękniejszej nadziei jest sam Ks. Profesor Hryniewicz. Ta nadzieja uwalnia od lęku, pozwala uwierzyć, że Bóg jest Miłością. Dla mnie jest światłem, które błyszczy nawet wtedy, gdy wszystkie inne już pogasły. Swoją piękną książkę pt. Nad przepaściami wiary kończy Ks. Profesor słowami modlitwy kardynała Johna H. Newmana: „Prowadź Łagodne Światło, pośród otaczającego mroku, prowadź mnie. Noc jest ciemna, a ja jestem z dala od domu. Strzeż moich kroków. Nie proszę o to, abym widział daleką scenę. Wystarczy mi jeden krok”.

W jednej z swoich książek napisał Ks. Profesor: „Nadzieja powszechnego zbawienia to nie zuchwała pewność doktryny – to tylko nadzieja. Ostateczna weryfikacja po drugiej stronie. Ale jeśli miałbym błądzić, wolę błądzić po stronie miłosierdzia.
Bóg jest większy od naszego serca,
Bóg jest większy niż nasza wiara,
Bóg jest większy niż nasza nadzieja”.

Ewangelia cierpienia Jana Pawła II

 Jan Paweł II miał dobre chęci – chciał pomóc ludziom zmagającym się z bezsensem swego cierpienia. Chciał wreszcie nadać cierpieniu jakiś namacalny chrześcijański sens, żeby nie szło na marne. Według mnie na pytanie o sens cierpienia i przyczynę zła może odpowiedzieć tylko Bóg i to nie w języku, jakim posługują się teologowie ani zwykli ludzie. W życiu doczesnym możemy tylko stać przed tą tajemnicą i starać się ją przeniknąć. Bezskutecznie. Człowiek wierzący jest jak Hiob, który nie rozumie sensu cierpienia, a mimo to ufa Bogu. Jan Paweł II myślał jednak, że chrześcijaństwo rozwiązało dylematy Hioba. Ufał, że światłość Nowego Testamentu rozświetliła definitywnie mroki Starego. Swoje koncepcje przedstawił w liście apostolskim Salvifici doloris – zbawcze cierpienie. Myślą przewodnią listu jest idea użyteczności cierpienia w procesie zbawienia. Cierpienie łączone z męką Chrystusa ma moc zbawczą. Przyczynia się do zbawienia świata. Jest to właśnie Ewangelia cierpienia, dobra nowina o cierpieniu.

Poniższy cytat streszcza istotę idei Jana Pawła II:

Każdy człowiek ma udział w Odkupieniu. Każdy też jest wezwany do uczestnictwa w owym cierpieniu, przez które Odkupienie się dokonało. Jest wezwany do uczestnictwa w tym cierpieniu, przez które każde ludzkie cierpienie zostało także odkupione. Dokonując Odkupienia przez cierpienie, Chrystus wyniósł zarazem ludzkie cierpienie na poziom Odkupienia. Przeto też w swoim ludzkim cierpieniu każdy człowiek może stać się uczestnikiem odkupieńczego cierpienia Chrystusa.

Mimo, że logikę tego wywodu trudno przeniknąć, papież dochodzi tutaj chyba do wniosku, że ludzkie cierpienie może zbawiać. Czyli posiada jakąś wartość. Jeśli każdy wezwany jest do zbawczego cierpienia, to cierpieć jest rzeczą szlachetną i pożyteczną. Słowa JPII mogą być interpretowane jako zachęta do pozostawaniu w cierpieniu bądź nawet zadawania sobie cierpień (nie jest to takie rzadkie, jak by się mogło wydawać). Ludzi cierpiących ma pocieszać wiara, że ich cierpienie przyczynia się do szczęścia (wiecznego) ich samych i innych ludzi. Czy naprawdę taki był plan kochającego Boga, aby uczynić z cierpienia ludzkiego narzędzie zbawienia? Czy jakikolwiek rodzic może wyobrazić sobie sytuację, w której każe on swoim dzieciom cierpieć, aby okazać im przebaczenie i łaskę? Czyż raczej rodzice nie uczynią wszystkiego, by usunąć cierpienie dzieci? Czy właśnie tego nie dokonał Bóg przez posłanie nam Jezusa? Jezus wziął cierpienie na siebie samego. Unicestwił je przez śmierć i zmartwychwstanie. Nic nie wiadomo, że potrzebował pomocy ludzi, aby tego dokonać.

Według JPII jednak nasze cierpienie dopełnia cierpień Jezusa.

W tajemnicy paschalnej Chrystus dał początek zjednoczenia z człowiekiem we wspólnocie Kościoła. Tajemnica Kościoła wyraża się w tym, że już w Chrzcie świętym, który upodabnia do Chrystusa, a następnie poprzez Ofiarę Chrystusa — sakramentalnie przez Eucharystię — Kościół stale buduje się duchowo jako Ciało Chrystusa. W Ciele tym Chrystus chce być zjednoczony z wszystkimi ludźmi. W sposób szczególny zaś jest zjednoczony z tymi, którzy cierpią. Przytoczone słowa z Listu do Kolosan świadczą o wyjątkowym charakterze tego zjednoczenia. Oto bowiem ten, kto cierpi w zjednoczeniu z Chrystusem — jak w zjednoczeniu z Chrystusem znosi swe „utrapienia” apostoł Paweł — ten nie tylko czerpie z Chrystusa ową moc, o jakiej mowa była poprzednio, ale ten także „dopełnia” swym cierpieniem „braki udręk Chrystusa”. W tym ewangelicznym obrazie uwydatnia się w sposób szczególny prawda o twórczym charakterze cierpienia. Cierpienie Chrystusa stworzyło dobro Odkupienia świata. To dobro samo w sobie jest niewyczerpalne i nieskończone. Żaden człowiek niczego nie może dodać do dobra Odkupienia. Równocześnie jednak, w tajemnicy Kościoła jako swojego Ciała, Chrystus niejako otworzył własne odkupieńcze cierpienie na każde cierpienie człowieka. O ile człowiek staje się uczestnikiem cierpień Chrystusa — w jakimkolwiek miejscu świata i czasie historii — na swój sposób dopełnia to cierpienie, przez które Chrystus dokonał Odkupienia świata.

Czy Pawłowi chodziło o to, że udrękom Chrystusa czegoś brakowało? Że było ich za mało, aby dokonało się zbawienie? Zbawienie przecież dokonało się mimo tych rzekomych braków, a więc nie cierpienie decydowało o zbawieniu. Paweł nie myślał, że dokonało się mocą cierpienia, ale mocą miłości. Co mógł mieć na myśli Paweł pisząc o brakach cierpień Chrystusa? Może po prostu to, że mimo zbawienia, cierpienie na ziemi jeszcze ciągle trwa. Coś się zmieniło, ale tego nie widzimy. Kościół, czyli my wszyscy musimy przejść jeszcze drogę, która nam została do przejścia na ziemi. Ludzie myśleli, że nadejście królestwa się opóźnia. Paweł, dobry polityk, musiał ich jakoś uspokoić, żeby jego teoria nie legła w gruzach. Uspokajał, że jeszcze muszą trochę wytrzymać i przecierpieć, tak jak Jezus, tak jak on sam.

Nie zgadzam się też z twierdzeniem, że cierpienie Chrystusa stworzyło dobro odkupienia świata i że wobec tego cierpienie jest twórcze. Odkupienie jest dziełem miłości Boga, a nie cierpienia Chrystusa. Cierpienie zadali Jezusowi ludzie. Bóg tego nie chciał i nie żądał. Bóg się poddał światu, stał się wobec jego zła bezbronny i przyjął wynikające z tej postawy cierpienie. W I Liście do Koryntian pisze Paweł, że gdyby ludzie pojęli mądrość Bożą, to nie ukrzyżowaliby Pana chwały. Jednak ukrzyżowali, czyli nie pojęli. Czyżby Bóg nie chciał, aby ludzie Go pojmowali? Oczywiście, że chce, a więc nie chce, aby ukrzyżowali Jego Syna. Nie chce też, aby cierpiał ktokolwiek. Chce, abyśmy Go pojmowali, a więc nie czynili zła, nie przyczyniali się do żadnych cierpień. Bóg nie potrzebował cierpień Syna, po prostu nie miał wyjścia. Rzucił się w ten świat i cierpiał tego konsekwencje. Nie zbawił świata z powodu bolesnej męki Syna, ale z powodu miłości.

Czyli możemy cierpienie Jezusa „dopełniać”, ale nie możemy nic do niego „dodać”? Jak to rozumieć? Czy dopełnianie nie jest dodawaniem? A jeśli się różnią, jaka jest między nimi różnica?

JPII używa słów „moc cierpienia”,  Paweł używa słów „moc krwi”. Paweł nie nadaje krwi znaczenia tylko cierpienia. Krew to życie i śmierć. Krew to też symbol ochrony, na podobieństwo ochrony domów Izraelitów przed wyjściem z Egiptu. Symbol, że Pan oszczędzi ludzi, których domy pomazane są krwią baranka. Krew jest znakiem przebaczenia, schronienia, opieki, wyjścia z niewoli i przejścia do ziemi obiecanej. Czy Izraelici myśleli, że od śmierci pierworodnych zbawiła ich krew baranka na drzwiach? Nie, oni myśleli, że zbawił ich Bóg. Przeszedł nad ich domami nie zabijając. Ocalił ich. W niewoli egipskiej ludzie dali znak Bogu w postaci krwi baranka, aby ich ocalił. Natomiast krew Jezusa – krew Boga była znakiem danym ludziom przez Boga. Znaku Jezusa, znaku krwi Boga nie odczytaliśmy jeszcze w pełni. Wydaje mi się, że krwią Baranka jest dla chrześcijan wiara, która bezpiecznie przenosi nas w wieczność.

JPII twierdził, że Jezus świadomie dążył do swej męki i śmierci, ponieważ uważał, że w ten sposób spełnia wolę Boga. Oto w wizji JPII Jezus kroczy bohatersko w stronę własnego cierpienia ze świadomością swej misji zbawiania świata.

Chrystus idzie na spotkanie swojej męki i śmierci z całą świadomością posłannictwa, które ma wypełnić właśnie w ten sposób. Właśnie przez to swoje cierpienie ma sprawić, żeby człowiek „nie zginął, ale miał życie wieczne”. Właśnie przez swój Krzyż ma dotknąć korzeni zła tkwiących w dziejach człowieka i w duszach ludzkich. Właśnie przez Krzyż ma dokonać dzieła zbawienia. To dzieło ma w planie odwiecznej Miłości charakter odkupieńczy.

Chrystus idzie w stronę własnego cierpienia, świadomy zbawczej jego mocy, idzie posłuszny Ojcu.

Jezus był człowiekiem zbyt skromnym, aby myśleć o sobie w kategoriach superbohatera. Wiele razy uciekał przed zagrożeniem, na przykład kiedy chcieli go ukamienować. Zabraniał uczniom mówić o cudach, których dokonywał. Nigdy sam o sobie nie mówił jako o Mesjaszu. Mówię tu oczywiście o Ewangeliach synoptycznych, ponieważ Jezus z ewangelii Jana nie jest Jezusem historycznym, ale mistycznym.

Krzyż jest dla papieża tożsamy tylko i wyłącznie z cierpieniem. Tylko przez moc cierpienia Chrystusa dokonuje się zbawienie. Tymczasem, tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jedynego nam dał, aby każdy kto w Niego wierzy miał życie wieczne. Zbawienie dokonuje się przez wiarę w Jezusa, Syna Bożego. JP II natomiast redukuje misję Jezusa do męki i śmierci. Czyli według niego Jezus przyszedł do ludzi po to by:

(i)             udowodnić, że jest święty, bezgrzeszny, wybrany

(ii)           cierpieć i umrzeć

(iii)         zmartwychwstać

Gdzieś w tym wszystkim ginie życie Jezusa, Jego postępowanie i nauka. Tymczasem dla naszego zbawienia ma to ogromne znaczenie. Zarówno życie Jezusa z jego radością i bólem, jak i śmierć i zmartwychwstanie – wszystko to ma znaczenie dla zbawienia, całe wcielenie Syna Bożego. To błąd koncentrować się tylko na Krzyżu, i to rozumianym jako męka. Trzeba patrzeć z szerokiej perspektywy obejmującej całość wcielenia. Z tej właśnie perspektywy męka i śmierć Jezusa to tylko część Jego przekazu dla świata.

JP II w dużej mierze opiera swoje wywody na pismach św. Pawła. Paweł koncentrował się w nich nie na życiu Jezusa, ale na śmierci i zmartwychwstaniu. Paweł traktował krzyż nie tylko jako mękę, ale jako Paschę. Pascha, czyli bezpieczne przejście na drugą stronę. Pascha, czyli transformacja człowieka cielesnego w człowieka duchowego. Przejście od doczesności do wieczności. Krzyż dla Pawła miał szersze znaczenie niż dla JPII. Krzyż był symbolem przemiany, przejścia, przebóstwienia, odkrycia boskiej natury człowieka. Krzyż był raczej radosną tajemnicą niż kumulacją cierpień.

Paweł, zapewne jak i JPII, wiele w życiu przecierpiał. Obaj nie chcieli, aby to cierpienie poszło na marne. Stąd w słowach Pawła można dopatrzyć się wiary w zbawczą moc cierpienia. Jeśli jednak Paweł nie mówi tego wprost, to JPII z całą pewnością w taki sposób interpretuje słowa Pawła. Paweł na przykład pisze, że chlubi się tylko ze swych cierpień. Może miał tendencje do pychy i w swym przekonaniu za bardzo dumny był ze swych misjonarskich dokonań. Zwalczał tą pychę w ten sposób, że postanowił chlubić się cierpieniami, które nie były jego zasługą. Jeśli nie były jego zasługą, to nie ma czym się chlubić, więc nie ma powodu do pychy. Paweł pociesza też często adresatów swoich listów: „Widzę, jak cierpicie. Jezus też cierpiał. Cierpienie jest obecne w życiu każdego, nawet Jezusa. Mimo cierpień, Jezus zmartwychwstał. Wy też mimo cierpień doznacie łaski. Myśleliście pewnie, że zaraz przyjdzie Jezus, aby was wybawić i zabrać do swego królestwa, ale On się ciągle nie pojawia. Ciągle musimy znosić to życie z jego cierpieniami i niedogodnościami. Jednak nie załamujcie się z tego powodu! To krótkie cierpienie zaraz przeminie, a czeka nas nieporównywalne z niczym życie z Bogiem”.

Rzeczywiście, choć paruzja nie nastąpiła za życia pierwszych chrześcijan ani przez następne 2000 lat, dzięki ich wytrwałości chrześcijaństwo zamieniło się w wielką religię, a Dobra Nowina zaczęła zmieniać świat. Ich cierpienie pośrednio się do tego przyczyniło. Gdyby stchórzyli i zrezygnowali z wiary, dziś nie byłoby chrześcijan, a Ewangelia byłaby zapomniana. Podobny sens miało na przykład cierpienie żołnierzy walczących z nazistami. Gdyby nie ich poświęcenie, zbrodnie nazistowskie nie miałyby końca, szerzyłby się terror i zagłada. Cierpienie i poświęcenie jest czasem konieczne tu na ziemi dla pewnych korzyści, np. dla pokoju, równouprawnienia. Ale nie może być przełożenia doczesnego cierpienia na szczęście wieczne. Królestwo jest nam dane darmo.

Wracając do Pawła, może on tylko chce uniknąć próżności. Może Paweł chce pocieszyć wiernych. To wszystko. Dalej idące interpretacje jego słów mogą nie być usprawiedliwione. Myśl Pawła nie daje się zamknąć w oczywistych i logicznych schematach, jak to zrobił JPII. Interpretacje JPII są zbyt jednoznaczne i zamknięte. Zubażają myśl Pawła.

Jako dowód swych racji podaje JPII cytat z Listu do Galatów (Gal 2, 19):

„Razem z Chrystusem jestem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie”.62 Wiara pozwala Autorowi tych słów poznać tę miłość, która poprowadziła Chrystusa na Krzyż. Skoro zaś tak umiłował, cierpiąc i umierając, zatem tym swoim cierpieniem i śmiercią żyje w tym, kogo tak umiłował — żyje w człowieku: w Pawle. A żyjąc w nim — w miarę jak Paweł, świadomy tego przez wiarę, odpowiada miłością na Jego miłość — Chrystus staje się też w szczególny sposób zjednoczony z człowiekiem, z Pawłem, przez Krzyż. To zjednoczenie podyktowało Apostołowi w tym samym Liście do Galatów inne jeszcze, nie mniej mocne słowa: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata”.63

JPII pisze takim rozwlekłym stylem, że czasem czytam parę razy i nadal nie wiem, o co chodzi. Spróbuję mimo to streścić powyższe uwagi JPII: Dzięki wierze Paweł poznał miłość. Ta miłość zaprowadziła Chrystusa na krzyż. Chrystus kochał cierpiąc i umierając. Zatem tym cierpieniem żyje w tym, kogo kocha, w Pawle. Jednoczy się z człowiekiem przez krzyż. Niestety nadal nic nie rozumiem. Taki mam problem z JPII, że czytam i czytam jego długie wywody i nie pojmuję toku jego rozumowania.

Może chodzi o to, że miłość i cierpienie tak się zupełnie zjednoczyły w Chrystusie, że teraz ten, kto Go kocha doznaje cierpień? Bo miłość nierozerwalnie łączy się z cierpieniem? Może taka jest główna myśl JPII? Tylko dlaczego trzeba to tak owijać w bawełnę? Nie ma miłości bez cierpienia, po prostu, czy o to chodzi?

Jednak według mnie ten fragment św. Pawła o przybiciu do krzyża można interpretować inaczej. Znajduje się on w wywodzie Pawła na temat Prawa i wiary. Chodzi o to, że „człowiek osiąga usprawiedliwienie nie przez wypełnianie Prawa za pomoca uczynków, lecz jedynie przez wiarę w Jezusa Chrystusa”. „Szukamy usprawiedliwienia w Chrystusie”. Całe zdanie fragmentu cytowanego przez JPII brzmi tak: „Tymczasem ja dla Prawa umarłem przez Prawo, aby żyć dla Boga: razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża”. Przybicie do krzyża oznacza dla Pawła śmierć dla Prawa („umarłem dla Prawa”). Uwolnienie z niewoli Prawa. Teraz Paweł po tej „śmierci” żyje przez wiarę. Krzyż znaczy dla Pawła koniec niewoli Prawa, początek wolności wiary, albowiem „ku wolności wyswobodził nas Chrystus”. (Gal 5,1) A ponieważ „wiara działa przez miłość’ (Gal 5,6), Paweł żyje dzięki miłości. Nowe życie zawdzięcza miłości.

Podobnie drugi cytat (Gal 6,14) należy rozpatrywać w kontekście. Cały fragment brzmi: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata. Bo ani obrzezanie nic nie znaczy, ani nieobrzezanie, tylko nowe stworzenie”. Jest to część dyskusji o obrzezaniu. Pawłowi chodzi o to,  że nie chlubi się z obrzezania, tylko z nowego stworzenia. Krzyż jest tu symbolem nowego stworzenia, jako przeciwieństwo „świata”. Paweł umarł dla świata – to znaczy jego życie przemieniło się, stał się nowym człowiekiem. Identyfikując się z Chrystusem przejdziemy tak jak On ze śmierci do życia (przez krzyż, który jest granicą między starym a nowym, między doczesnością a wiecznością, między królestwem człowieka a Królestwem Boga). Przez tą przemianę w krzyżu „przyoblekliście się w Chrystusa” (Gal 3, 27), „wszyscy jesteście kimś jednym w Jezusie Chrystusie” (Gal 3, 28). To poczucie tożsamości, tego samego doświadczenia z Chrystusem powoduje, że Paweł mówi o swym „udziale w cierpieniu i chwale Chrystusa”. Paweł nie mówi konkretnie, jak ta przemiana praktycznie zachodzi, pozostawia to jako tajemnicę, i to dobrze. Kojarzy mi się tutaj powieść „Opowieści z Narnii”, gdzie dzieci przechodziły do innego świata Narnii przez obraz albo przez szafę. To miejsce przejścia było magiczne. Tym miejscem przejścia dla Pawła jest Krzyż. Każdy z nas powtórzy drogę i przejście Jezusa, żyjąc, umierając i zmartwychwstając jako nowe stworzenie.

JPII pisze dalej:

Świadkowie Krzyża i Zmartwychwstania byli przeświadczeni, iż „przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego”65 Paweł zaś pisząc do Tesaloniczan, tak się odzywa: „Chlubimy się wami z powodu waszej cierpliwości i wiary we wszystkich waszych prześladowaniach i uciskach, które znosicie. Są one zapowiedzią sprawiedliwego sądu Boga; celem jego jest uznanie was za godnych królestwa Bożego, za które też cierpicie”.66 Tak więc uczestniczenie w cierpieniach Chrystusa jest równocześnie cierpieniem dla królestwa Bożego. W oczach sprawiedliwego Boga, w obliczu Jego sądu, uczestnicy cierpień Chrystusa stają się godni tego królestwa. Przez swoje cierpienie odwzajemniają oni niejako tę nieskończoną cenę męki i śmierci Chrystusa, która stała się ceną naszego Odkupienia: za tę cenę królestwo Boże zostało ugruntowane na nowo w dziejach człowieka, stając się ostateczną perspektywą jego ziemskiego bytowania. Chrystus wprowadził nas do tego królestwa przez swe cierpienie. I przez cierpienie również dojrzewają do niego ludzie ogarnięci tajemnicą Chrystusowego Odkupienia.

A zatem według JPII, uczestnicząc w cierpieniach Chrystusa stajemy się godni królestwa Bożego. Jak to uczestniczenie osiągnąć? Załóżmy, że boli nas głowa czy dusza, jak to cierpienie połączyć z cierpieniem Chrystusa? Czy może ono łączy się automatycznie? Może łączyć się przez naszą deklarację typu: „Boże, połącz to cierpienie z cierpieniem Chrystusa”. Czy to wystarczy? A co jeśli cierpimy jako dziecko albo osoba upośledzona umysłowo lub też niewierząca? Wtedy taka deklaracja jest niemożliwa. Zatem to łączenie musi odbywać się jakoś automatycznie, musi działać jak prawo powszechnego ciążenia. Tak jak wszystkie masy przyciągają się do siebie wzajemnie, tak każde cierpienie jest przyciągane przez cierpienie Chrystusa, łączy się z nim i zbawia świat. Oczywiście, jeśli to łączenie nie zależy od naszej świadomej deklaracji woli, to włączone jest w ten proces także cierpienie niechrześcijan i ateistów. W tym sensie jest to prawdziwie ekumeniczna idea. Czy cierpienia zwierząt też się łączą? A cierpienia piekielne? Widać, że powstaje tutaj dużo wątpliwości technicznych, których JPII nie rozważa.

Powstaje też pytanie, co to znaczy, że ludzie przez swoje cierpienie „odwzajemniają nieskończoną cenę męki i śmierci Chrystusa”. Może chodzi o to, że Chrystus zapłacił cenę Bogu, a ludzie spłacają ją Chrystusowi? Taki boski factoring. Chrystus wykupił naszą należność od Boga, zapłacił ją Bogu, a teraz czeka, aż my ją Jemu spłacimy. Znowu dochodzimy tu do języka handlu, uwłaczającego Boskiej naturze. Czy ludzie rzeczywiście mają teraz spłacać dług Chrystusowi? Cóż to by była za dobra nowina, gdyby zmienił się tylko wierzyciel?

JPII pisze także, że przez zmartwychwstanie objawia się zwycięska moc cierpienia. Czyli to cierpienie pokonało śmierć? Czy Jezus zmartwychwstał dzięki temu, że cierpiał? Czy może dzięki temu, że Jego Ojciec chciał Go uwolnić od cierpień? I siła Jego miłości pokonała śmierć.

JPII stawia też tezę o tym, jakoby Maryja była współodkupicielką  świata.

Otuchy dodaje ewangeliczna i historyczna prawda, że przy boku Chrystusa pierwsze i uprzywilejowane miejsce zajmuje Jego Najświętsza Matka, która całym życiem złożyła godne naśladowania świadectwo tej szczególnej ewangelii cierpienia. Wszystkie cierpienia, które złączyły się w Niej jakby w jedno, nieprzerwane pasmo, świadczą nie tylko o niewzruszonej wierze Maryi, ale stanowią Jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Już od chwili Zwiastowania anielskiego dostrzega Ona w swoim macierzyńskim powołaniu „przeznaczenie”, aby uczestniczyć w sposób jedyny i niepowtarzalny w posłannictwie swego Syna. Znajduje to wnet potwierdzenie w okolicznościach towarzyszących narodzeniu Jezusa w Betlejem i w uroczystych słowach przepowiedni starca Symeona, że ostry miecz przeniknie Jej duszę. Dalszym potwierdzeniem były bolesne przeżycia lęku, a z kolei trudów pospiesznej ucieczki do Egiptu, spowodowanej okrutnym wyrokiem Heroda.

A wreszcie, po wszystkich wydarzeniach ukrytego i publicznego życia Syna, w których uczestniczyła z całą wrażliwością swego serca — właśnie na Kalwarii cierpienie Matki u boku cierpiącego Jezusa osiągnęło stopień przechodzący wszelką ludzką wyobraźnię; było ono jednak w tajemniczy i nadprzyrodzony sposób owocne dla Odkupienia świata. Droga na Kalwarię i trwanie u stóp Krzyża wraz z umiłowanym Uczniem stanowiły o szczególnym udziale Maryi w odkupieńczej śmierci Syna. Słowa zaś, które usłyszała z Jego ust, były jakby uroczystym potwierdzeniem tej swoistej ewangelii, która miała być głoszona całej wspólnocie wierzących.

Jako świadek męki Syna, dzięki obecności i jako jej uczestniczka poprzez współcierpienie, Maryja dała jedyny w swoim rodzaju wkład w ewangelię cierpienia, przeżywając już wcześniej to, co św. Paweł wyraził w przytoczonym na początku tekście. Ma też Ona najszczególniejsze prawo powiedzieć, że dopełnia w swym własnym ciele — jak i w swej duszy — tego, czego nie dostaje cierpieniom Chrystusa.

Nieprzerwane pasmo cierpień Maryi stanowi jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Dlaczego JPII uważa, że życie Maryi było nieprzerwanym pasmem cierpień? Żadnych radości z rodzicielstwa nie zaznała? A z małżeństwa? Nic właściwie nie wiemy o życiu Maryi z Biblii, a stwierdzenie, że w życiu doznała tylko cierpień nie znajduje w niej żadnych przesłanek. Czy nie cieszyła się, gdy Jej Syn zmartwychwstał? Gdy otrzymała Ducha Świętego? Czy nie cieszyła się, gdy Jezus zamienił wodę w wino na weselu u znajomych?

Dlaczego cierpienie Matki na Kalwarii było takie szczególne? Czy Maria Magdalena, inne uczennice i uczniowie nie cierpieli także dotkliwie? Wiemy, że Maryja nie była od samego początku przekonana o misji Jezusa. Przecież wraz z rodziną poszła szukać Jezusa i przywołać go do domu, bo bała się, że oszalał. Czy Jezus wtedy nie nazwał swą matką i bratem tego, kto idzie za nim i wypełnia Jego nauczanie? Wiara Maryi nie była zatem wcale niewzruszona, jak chce tego JPII. Rzeczywiście więź matki z dzieckiem jest wyjątkowa, ale to nie jedyny rodzaj miłości, który istnieje na świecie. Miłość między uczniami i przyjaciółmi to też prawdziwa miłość. Dlaczego Maryja ma u JPII wyjątkową rolę do odegrania w zbawieniu? Maryja ma najszczególniejsze prawo powiedzieć, że dopełnia cierpień Chrystusa. Czyli my, zwykli śmiertelnicy mamy mniej szczególne prawo? Dlaczego?

Jakie to słowa Jezusa ma na myśli JPII, które usłyszała Maryja i miała je głosić jako ewangelię cierpienia? Chyba chodzi o słowa Jezusa z krzyża. „Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok niej ucznia, którego miłował, rzekł do matki: „Niewiasto, oto syn Twój”. Następnie rzekł do ucznia: „Oto Matka twoja”. I od tej godziny uczeń wziął ją do siebie”. (J 19, 26-27) Nie rozumiem, jaki te słowa mogłyby mieć związek z ewangelią cierpienia. Czy nie chodzi tu raczej o synowską troskę, aby matka miała opiekę i pocieszenie w bólu?

JPII widzi cierpienie jako coś szlachetnego i uwznioślającego. Inaczej niż ja, która uważam cierpienie za przerażające, ściągające człowieka na dno, wiejące grozą.

Poprzez wieki i pokolenia stwierdzono, że w cierpieniu kryje się szczególna moc przybliżająca człowieka wewnętrznie do Chrystusa, jakaś szczególna łaska. Tej łasce zawdzięcza swoje głębokie nawrócenie wielu świętych, jak choćby św. Franciszek z Asyżu, św. Ignacy Loyola i wielu innych.

Owocem owego nawrócenia jest nie tylko to, że człowiek odkrywa zbawczy sens cierpienia, ale nade wszystko to, że w cierpieniu staje się całkowicie nowym człowiekiem. Znajduje jakby nową miarę całego swojego życia i powołania. Odkrycie to jest szczególnym potwierdzeniem wielkości duchowej, która w człowieku całkiem niewspółmiernie przerasta ciało. Wówczas, gdy to ciało jest głęboko chore, całkowicie niesprawne, a człowiek jakby niezdolny do życia i do działania — owa wewnętrzna dojrzałość i wielkość duchowa tym bardziej jeszcze się uwydatnia, stanowiąc przejmującą lekcję dla ludzi zdrowych i normalnych.

Być może papież z własnego doświadczenia pisze o łasce cierpienia przybliżającej do Chrystusa. Być może opiera się na zeznaniach świętych. Jednak można znaleźć o wiele więcej przykładów ludzi, których cierpienie odepchnęło od Boga, nie przyciągnęło. Których cierpienie przybiło i zdruzgotało tak, że zamknęło im drogę do własnej duszy i Boga. Przeczytajmy choćby wspomnienia z obozów koncentracyjnych. Jeśli zgodzę się z papieżem, że być może jest parę heroicznych przykładów potwierdzających jego tezy, to mam wrażenie, że cierpienie, zwłaszcza to wielkie i długotrwałe cierpienie oddala od Boga i Jego spraw. Stać się w cierpieniu nowym człowiekiem – jaki to szczytny cel. Jakże złudny. JPII widzi w chorym ciele dojrzałość i wielkość duchową. Ja niestety nie mam takich doświadczeń. Cierpienia chorych to dla mnie zgroza, horror i sprawka szatańska. Cierpienie nie wiąże się dla mnie z żadną szlachetnością i wielkością duchową. Być może można pozostać szlachetnym pomimo cierpień. Ale na pewno nie można cierpieniu przypisać zasług w tworzeniu swej duchowej wielkości. Owszem, pewien rodzaj zmagań wewnętrznych jest konieczny. Ale jest to specyficzny rodzaj cierpienia. Taki, jakiego doświadczył na przykład Jezus na pustyni, gdzie próbował rozeznać się w swoim powołaniu.

I na koniec paradoksy szatana, którego zła wola przyczynia się do zbawiania świata.

Cierpienie samo w sobie jest doznawaniem zła. Chrystus uczynił z niego najmocniejszą podstawę ostatecznego dobra, jest to zaś dobro zbawienia wiecznego. Cierpieniem swoim na Krzyżu dosięgnął samych korzeni zła: grzechu i śmierci. Pokonał sprawcę zła, którym jest Szatan, i jego permanentny bunt wobec Stwórcy. Wobec swojego cierpiącego brata lub siostry Chrystus stopniowo otwiera i roztacza horyzonty królestwa Bożego: świata nawróconego do Stwórcy, świata wyzwolonego od grzechu, budującego się na zbawczej potędze miłości. I do tego świata, do tego królestwa Ojca Chrystus powoli, ale skutecznie wprowadza człowieka cierpiącego, niejako poprzez samo serce jego cierpienia. Cierpienie bowiem nie może być przetworzone i przeobrażone łaską od zewnątrz, ale od wewnątrz. Chrystus zaś, przez swoje własne odkupieńcze cierpienie, znajduje się jak najbardziej wewnątrz każdego ludzkiego cierpienia i może w nim od wewnątrz działać mocą swojego Ducha Prawdy, Ducha-Pocieszyciela.

Doznawanie zła zadawanego przez szatana jest podstawą dobra. Poddanie się działaniu szatana skutkuje dobrem! Dlaczego Chrystus chcąc pokonać szatana posługuje się stworzonym przez niego złem? Narzędzie zbawienia jest dziełem szatana. Szatan zbawia świat. Takie oto paradoksy wynikają z teorii JPII. Ale nie są to paradoksy twórcze i tajemnicze. Są to paradoksy przerażające.

O obrazach

Ukojenie
„Ukojenie” – Henryk Hydel 2012

W świecie, w którym żyjemy, potrzebujemy nade wszystko wiary, ale też i postrzegania piękna stworzenia. Zachwycając się nim chwalimy Stworzyciela. Piękno stworzenia oddala nas często od ponurego nastroju, do którego jesteśmy często skłonni. Jej potrzebę odczuwają szczególnie dzieci, usiłując przenieść na papier jej obraz własnymi zrozumiałymi dla nich środkami. Obraz w ich wieku przemawia do nich bardziej niż mowa i zastępuje ją, ponieważ jest ich początkowym sposobem wyrażania się. Obraz dziecka jest często artyzmem i może budzić nieraz podziw, ale jego nieświadomy artyzm przemija wraz z ustępującą potrzebą malowania. Dorastające dzieci rezygnują z niego na rzecz wykształconej mowy, ale nie wszystkie. Część z nich maluje nadal pozostając jakby dziećmi. Ale ich rozwinięty i dojrzały artyzm nie przypomina już artyzmu dziecięcego, okazuje się wrodzonym darem i trwałą potrzebą w życiu. Malują nadal, chociaż uczeń Akademii zdaje sobie sprawę, że z tego nie będzie „chleba”. Sztuka malarska jest w tym wypadku pasją jego życia.

Co nazywamy artyzmem? Nie jest to w żadnym wypadku kopiowaniem natury. Wiemy przecież, że żadne najlepsze zdjęcie nie wzbudzi w nas to wrażenie, jakie odebralibyśmy na miejscu, kontemplując np. żywy krajobraz. Jeśli jednak narysujemy cokolwiek ładną kreską, nie będzie to już kopiowaniem natury, bo kreska nie istnieje w naturze. Podobnie w malarstwie, artyzm jest zespołem jego pozytywnych cech, związanych ze sposobem ich wykonania przez artystę, takich jak np. perfekcja formy, ekspresyjność, oryginalność; także szczególne umiejętności artysty, zwłaszcza te, które umożliwiają nadanie jego dziełom osobistych cech. Zadajemy sobie także pytanie skąd wzięła się we mnie pasja do sztuki malarskiej i czym ona jest dla mnie.

Uważamy, że myślenie twórcze artyzmu kontroluje prawa półkula mózgu, to prawda, ale w niej mieści się także wiara, w przeciwieństwie do nauki, którą kontroluje druga półkula. Rozdzielone nie mogą widzieć i rozumieć siebie, a tym samym poznać pełniejszą rzeczywistość. Taki był być może zamysł Stworzyciela, „aby patrząc nie widzieli, a słuchając nie rozumieli” (Łk 8, 10).

Nie znam żadnego z kolegów artystów, który nie wierzyłby w rzeczywistość transcendentalną. Sztuka i wiara idą w parze. Prawie nikt z moich kolegów nie sięgnął jednak świadomie po tematykę eklezjalną. Coś nas powstrzymuje od tego. Nastąpił bowiem niezaprzeczalny rozdźwięk między chrześcijaństwem kościelnym a współczesną kulturą. Świadomie nie odróżniamy dziś malarstwa o tematyce świeckiej od dzieł tematycznie związanych z chrześcijaństwem. Tak odczuwane malarstwo podobne jest do twórczości znanego malarza Jerzego Nowosielskiego, który pod wpływem prawosławia, w którym nie ma różnicy między sacrum a profanum, wyraźnie i wielokrotnie powiedział:

„Oddzielam czysto mechanicznie, formalnie, zewnętrznie. Jeżeli maluję ikonę czy polichromię w kościele bądź w cerkwi, to oczywiście utrzymuję się w granicach tematyki tradycyjnie sakralnej. Natomiast nie oddzielam sacrum od profanum w moim malarstwie w sposób istotny. To znaczy, te obrazy, które powstają jakby z pozycji profanum, zawierają dla mnie równie silny ładunek sacrum jak obrazy sakralne w sposób tradycyjny przeze mnie malowane”. (Z. Podgórzec, Wokół ikony. Rozmowy z Jerzym Nowosielskim, Warszawa 1985 s. 184)

Chcę tu powiedzieć, że jeśli wierzę, że życie zawdzięczam Bogu, to muszę także wierzyć w to, że wszystko, co mu w tym życiu zawdzięczam, jest Jego darem, w tym i dar malowania. Trudno zatem oddzielić w nim profanum od sacrum, gdyż jak słusznie wielokrotnie powiedział Nowosielski i jak uważam osobiście, obrazy, które powstają tradycyjnie z pozycji świeckiej mają w sobie również ładunek sakralny, jak wszystko inne. Ale ważne jest to, co chcemy przez te obrazy wyrazić.

Odmalowałem za młodu na prośbę księdza wnętrze kościoła w całości do sklepienia na zbudowanym rusztowaniu. Kościół traktowałem w czasie tej pracy jako budynek. Koledzy po szkole namalowali kilka obrazów w bocznych kaplicach Katedry wrocławskiej. Zwracali głównie uwagę na artystyczne walory dzieła, które, nawiasem mówiąc, powinien mieć także każdy obraz kościelny. Mnie zdarzyło się stworzyć obraz dla kościoła tylko raz, ale całkiem przypadkowo. Ksiądz był zachwycony. Mimo to już do tego nie wróciłem. Mógłbym powiedzieć, że nie mam natchnienia do malarstwa religijnego, ale to nie to.

Narysowałem niegdyś szkic obrazu pt. Namaszczenie w Betanii. Ale jak miałem narysować Jezusa, skoro Go nie widziałem i nie potrafię Go sobie wyobrazić? Czy wyglądał akurat tak, jak go przeróżnie pokazują na dużych obrazach, licznych obrazkach i czasopismach najczęściej dewocyjnych, lub np. w kinie? Żaden z nich mi nie odpowiadał i budził często kiczowaty niesmak. Od przedstawienia Chrystusa  wstrzymuje mnie przede wszystkim odczucie misteryjnej dyskrecji. Oglądałem w młodości film Ben-Hur z 1959 r., w którym wycieńczonemu i leżącemu Judzie Jezus Chrystus podaje wodę, z kolei podczas męki Zbawiciela to Juda Ben – Hur podaje wodę niosącemu belkę krzyżową Chrystusowi, ale reżyser dyskretnie pokazuje cały czas jedynie tylko rękę Jezusa i ta dyskrecja przemawiała do widza znacznie wymowniej, niż gdyby pokazano osobę aktora, występującego w roli Chrystusa.

Szkic pt. Namaszczenie w Betanii zniszczyłem.

Jak napisałem w mojej poprzedniej pracy pt. O modlitwie, nie uznaję kultu świętych. Nie mam tym samym tego rodzaju obrazów i nie maluję je. Nie oddaję im tym samym czci, należnej jedynie tylko Bogu. Czy to znaczy, że nie mam u siebie w domu nic, co należy do tradycyjnie pojętej świętości, żadnego obrazu, lub innego przedmiotu sakralnego? Tego nie powiedziałem. Powtarzam: Granica między profanum a sacrum jest we mnie jak i w wielu innych artystach płynna, gdyż wszystko co świeckie z tym co tworzę nie oddzielam w sposób istotny od sacrum. Wszystko to odczytuję jako swoiste świadectwo działania Boga w sercu. Stoi u mnie na widocznym miejscu część gałęzi, łudząco przypominającej Marię z Dzieciątkiem. Była przed laty częścią konaru leżącego na dnie wyschniętego stawu. Mimo treści ewangelicznej, jest w moich i wielu innych oczach jedynie ciekawą ozdobą, albo komu brak wyobraźni tylko zwykłym kawałkiem drzewa. Natomiast żaden z moich nielicznych obrazów, nie nadaje się do okazania mu czci. I nie chciałbym.

Nie chciałbym i nie chcę, bo nie przekonuje mnie zlekceważenie drugiego przykazania. Ludzie są zawsze skłonni do idolatrii i to przykazanie nie może odnosić się i tylko do Starego Testamentu. Oto jak To przykazanie brzmi:

I. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie.
II. Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko (…) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym (Wj 20, 3-17).

W katolickiej wersji dekalogu już tego przykazania nie ma, a ostatnie podzielono na dwa, aby liczba 10 się zgadzała. Katolicy twierdzą przy tym, że zakaz tworzenia wizerunków Boga już ich nie obowiązuje, od kiedy Chrystus stał się człowiekiem.

To tłumaczenie jest nieprzekonywujące. Przeczą temu najwyraźniej kilkakrotnie wypowiedziane słowa Jezusa o tym, że „Ojciec pragnie prawdziwych czcicieli w Duchu i prawdzie”. Nie czcicieli klęczących przed obrazem lub figurą, ale prawdziwych w Duchu i prawdzie, Kto w oddawaniu czci Bogu jest zdany na pomoc wizerunków, nie oddaje Mu czci „w duchu”, tylko polega na tym, co ma przed oczami. „Módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu” (Mt 6, 6). „W postępowaniu kierujemy się wiarą, a nie widzeniem” (2 Kor 5,7).

Ani w Nowym Testamencie, ani też w żadnych innych autentycznych zapiskach z pierwszego wieku chrześcijaństwa nie znajdujemy śladów publicznego lub prywatnego kultu figur czy obrazów. Wczesny kościół nie miał nic przeciw sztuce, ale sprzeciwiano się jednomyślnie oddawaniu czci obrazom Chrystusa i świętych. Kult obrazów powstał dopiero w IV wieku n.e. na soborze w Nicei. Ikonoklazm, [zakaz kultu ikon], czyli zakaz świętych obrazów i oddawania czci pojawił się ponownie w VIII i IX w., po czym wrócił znowu kult obrazów i figur, który doprowadził do obecnego bałwochwalstwa. Tak to jest, gdy człowiek chce być mądrzejszy od Boga. Obecne bałwochwalstwo w KRK jest przejrzyste i nie daje żadnego precedensu w celu usprawiedliwiania jakiejkolwiek jego formy. Luter nie był przeciwnikiem sztuki malarskiej, ale niektórzy protestanci pogardzają obrazem i mówią, że sama w sobie służy ona do bałwochwalstwa. Taki pogląd jest wyrwany z kontekstu przykazania, gdyż chodzi w nim tylko o zakaz czci obrazów.

Malarstwo daje mi poczucie spokoju i ładu po całym chaosie awangardy, brzydoty charakteryzującej wiele współczesnych dzieł plastycznych. Wychowany jeszcze w szkole przedwojennej, w moim przypadku w Belgii, uczyłem się sztuki malowania w latach 1941 – 1945, będąc uczniem znanego mistrza flamandzkiego JB Scoriel, tradycyjnego pejzażysty. Po repatriacji wstąpiłem do Szkoły Sztuk Pięknych w Katowicach. Miałem w niej niezwykle dobrego wykładowcę, który mnie nauczył dostrzec piękniejszy wysublimowany, bardziej wyszukany kolor. Duch i materia. Namalowałem pod jego okiem kilka cennych obrazów. Żaden z nich niestety się nie zachował. Zostały tylko rysunki akademickie. Ale dostrzeganie piękniejszych barw pozostały we mnie, upiększały widzialny świat i wzbogacały duszę. Ale nie łatwo odtworzyć to, co widzi w sobie. Nie poszukiwałem we wrocławskiej ASP nowych środków przekazu artystycznego, mających nastawienie eksperymentatorskie. Pozostałem wierny własnemu warsztatowi udoskonalonego w powojennej szkole katowickiej, która wyrosła z miejscowej Śląskiej tradycji artystycznej. Analizując charakter ówczesnego malarstwa katowickiego, można mówić o jego odrębności i specyfice w kategoriach ogólnopolskich. Cechy określające to zjawisko to przywiązanie do warsztatu, znacząca rola przekazu i uodpornienie na mody. Piękna sztuka pogłębia wrażliwość i wzmacnia tym samym wiarę. W tym tkwi ładunek sakralny w dziele o tematyce z pozycji profanum. Jeżeli się patrzy na rzeczywistość w tym i na malarstwo jako sacrum, można to odczytać jako świadectwo zadziwiającego działania Boga w ludzkim sercu.

Nie można powiedzieć, że istotnej sztuki sakralnej dzisiaj nie ma, jest, ale na pewno poszukuje ona nadal nowych środków wyrazu, pozostając często przy sztuce niefiguratywnej. Artyści obawiają się figuratywności, świadomi niemożności przedstawiania Boga, nawet wcielonego Boga.

„Człowiek w akcie twórczym naśladuje swego Stwórcę – jako Jego obraz i podobieństwo; tak więc sama czynność tworzenia jest pewnego rodzaju stawaniem w relacji z Bogiem – wobec Sacrum. Jest to relacja święta i tajemnicza. Dlatego akt twórczy, podobnie jak modlitwa, wymaga wyrzeczenia, samotności, skupienia, ciszy, refleksji czy wręcz medytacji. Możność tworzenia – kreowanie świata harmonii, poszukiwanie jedni, materializowanie myśli, nadawanie kształtu duchowi – to boży dar, a zarazem ludzka powinność”.  (Mirosława Rochecka)

Znajdujemy się od nowa w sytuacji poczucia tajemnicy, jakby na pustyni, gdzie Bóg może ponownie przemawiać i znaleźć nowe drogi do serca współczesnego człowieka.

Doktorat za blog?

W dobie internetu sposoby uprawiania nauki znacząco się zmieniają.  Za sprawą Open Access Initiative, promującej udostępnianie zasobów naukowych w sieci, coraz więcej artykułów naukowych (w dużej części recenzowanych naukowo) jest dostępnych w wersji elektronicznej, częstokroć zupełnie za darmo. Co więcej, powstają profesjonalne naukowe pisma internetowe. W ramach idei otwartej nauki propagowane jest pisanie blogów naukowych, które rzeczywiście powstają. Na ogół chodzi w nich o przedstawianie badań naukowych w luźniejszej formie z nastawieniem na dyskusję. Częstokroć pisane są języ­kiem pozba­wio­nym żar­gonu, z bardziej osobistym nastawieniem, również z ujawnieniem pewnej dozy emocji. Dzięki temu przybliżają jednak czytelnikom niebędącym specjalistami zagadnienia naukowe, a samych naukowców wyprowadzają z wieży z kości słoniowej. Zainteresowanych takimi polskimi blogami można odesłać do spisu blogów Emanuela Kulczyckiego, z niektórymi z nich związane są również naukowe pisma elektroniczne.

Nie ukrywam, że jestem wielkim zwolennikiem takiej formy uprawiania nauki. Dlatego martwi mnie dość nikła obecność w sieci polskiej teologii. Owszem, nie jest to całkowita pustynia, ale daleko również do kwitnącego ogrodu. Co prawda w sieci dostępne są aktualne numery „Teologii w Polsce„, pisma polskich dogmatyków, czy „Studiów Ełckich„, ale większość pism nie udostępnia nawet skrótów artykułów. Tym bardziej cieszy więc powstanie przy Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego całkowicie elektronicznego pisma „Teologia Młodych„. Można mieć nadzieję, że jest to wyraz nie tylko zapału młodych naukowców, ale i tendencji, która będzie coraz częściej widoczna w polskiej teologii. Wydaje się, że dużo gorzej jest z teologicznymi blogami naukowymi. Co ciekawe, spośród autorów pierwszego numeru „Teologii Młodych” bodaj tylko jeden prowadzi blog naukowo-popularyzatorski, zresztą najlepszy moim zdaniem blog biblijny w Polsce (Orygenes). Z popularnością takiej formy uprawiania nauki nie jest jeszcze najlepiej, co mogę powiedzieć jako prowadzący blog „Kleofas”.

No właśnie, ale czy jest albo może to być forma uprawiania nauki? Na początek zwróćmy uwagę na same liczby. Książka teologiczna, zwłaszcza ta ściśle naukowa, czy czasopismo naukowe sprzedadzą się w najlepszym razie na nakładzie 300 egzemplarzy, tymczasem interesujący i odpowiednio promowany blog teologiczny może osiągnąć taką dzienną liczbę wejść. Oczywiście, dla naukowca może to być żaden argument, bowiem dla niego najważniejsze jest, by dany tekst został zaliczony do dorobku naukowego. Czy jednak może to być argument takiej wagi dla teologa, który nie jest tylko naukowcem, ale i mówi o spotkaniu z „przedmiotem” swoich badań (więcej na ten temat: „Teologia spotkania i dialogu„)? Czy więc mówienie w internecie, jednej z najpopularniejszych obecnie przestrzeni debaty, w tym i naukowej, o tym swoim doświadczeniu nie powinno być dla niego czymś oczywistym? Benedykt XVI w swoim orędziu zwrócił uwagę na konieczność obecności katolików na portalach społecznościowych „pojawienie się w sieciach społecznościowych dialogu na temat wiary i wierzenia potwierdza znaczenie i wagę religii w debacie publicznej i społecznej”. Myślę, że pojawienie się w tych sieciach i w ogóle w internecie dialogu teologicznego potwierdziłoby znaczenie teologii.

Problem może być jednak szerszy, bo okazuje się, że taka obecność profesjonalnych teologów w internecie, prowadzenie przez nich blogów może się wiązać z nowymi formami przekazu. Poziom techniczny umożliwia bowiem umieszczanie w internecie nie tylko tekstów, ale i prezentacji, plików dźwiękowych, filmów itp. To otwiera nowe możliwości prezentacji treści teologicznych (wykorzystywane są one przez twórców blogu Orygenes). Z pewnością dla dużej części użytkowników internetu są treści prezentowane w najbardziej dla nich przyjaznej formie. Z drugiej jednak strony naukowiec uciekający się do takich form udostępniania treści teologicznych nie może liczyć na uwzględnienie tego, często niemałego, wysiłku w dorobku naukowym. Za nawet najlepszy blog teologiczny nie dostanie się doktoratu czy habilitacji.

Wydaje się więc, że trzeba poważnie postawić pytanie, czy nie należy jednak rozważyć sposobu na naukowe dowartościowanie publikacji internetowych. Czy w czasach coraz powszechniejszego dostępu do internetu i korzystania z niego nie mogłoby by być tak, że np. doktorat z teologii można dostać za zrealizowanie jakiegoś poważnego projektu internetowego albo serię publikacji internetowych? To pytanie, nad którym moim zdaniem warto się zastanowić.

Daleki jestem od tego, by postulować rezygnację z pisania tradycyjnych rozpraw naukowych czy książek. Możliwość dogłębnego przeanalizowania problemu (chociaż z tym też różnie bywa, gdy promotor czy wydawca upomina się o tekst) w czasach coraz większego pośpiechu jest bezcenna. Wydaje mi się jednak, że warto dostrzec, że mogą być również inne, co nie znaczy że gorsze, sposoby uprawiania nauki, a zwłaszcza tak specyficznej, jaką jest teologia.