Archiwum kategorii: Teologia

Historia dwóch Adamów

Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons
Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons

Mamy dwóch ojców Adamów, odkąd Stwórca zechciał podzielić się z człowiekiem wszystkimi swoimi przymiotami. Odwieczny zrodził nas w czasie, wszechmoc stwórczą Chrystusa godząc z ludzkim współdziałaniem. Rodzimy się nie tylko z Boga, ale i z czynu Adama i Ewy, którzy współudział stwórczy zamienili na współudział w zbrodni diabła. Nasze poczęcie nie dokonało się jak w „szczycie lenistwa” z kolonijnych lat dziecinnych: położyć się na kobiecie i poczekać na trzęsienie ziemi. Nie było na co czekać, skoro trzęsienie ziemi to dopiero efekt potrząsania drzewem wiadomości złego i dobrego, z którego „człowiek opchał się owoców”, skutkiem czego „stał się istotą odrażającą” (Stefan Kisielewski). Początki ludzkości zależały nie tylko od drugiego Adama, jak Paweł nazywa Chrystusa, ale i od Adama pierwszego.

Odtąd cała nasza historia – nasza „osobista” oraz „naszej” ludzkości, od której nie daje się nas oddzielić – jest zdeterminowana wpływem dwóch Adamów. Jeśli życie ludzkie można porównać do gry w szachy, to nie człowiek w tej na śmierć i życie partii „gra koniem, ale koń gra tymi szachami” (Antoni Słonimski). Czarny koń dosiadł nas, a Zbawiciel usiłuje zrzucić nas z niego, jak uczynił to z Szawłem, który odkrywa przed nami znaczenie typologii Adam-Chrystus w historii zbawienia (indywidualnej i całej ludzkości – bez rozdzielania). Przy czym – raz jeszcze Kisiel – „diabeł nie siedzi w jakiejś czarnej, piekielnej fortecy, z której od czasu do czasu robi wypady na ludzi, jak to sobie niektórzy idyllicznie wyobrażają”. Owszem jest on „w każdym z nas: gnieździ się on na owych czarnych polach szachownicy, przeskakuje z jednego na drugie, to jest jego kraina”. On jest władcą owej czarnej „krainy” naszej pokalanej natury, odkąd Adam Rajski mu ją poddał.

Ale przecież stworzeni zostaliśmy w Adamie drugim, w Chrystusie (por. Kol 1,15). Na sam akt stwórczy należy patrzeć jak na łaskę pierwszą, do której tak się przyzwyczailiśmy, że wydaje nam się być ona czymś „naturalnym”. Jakbyśmy musieli się narodzić, a nie zostało nam to dane „z góry”. I jakby nie była „bonusem miłosierdzia” nasza stworzona zdolność do przyjęcia zbawienia, gdyśmy znaleźli się „na dnie”. To, co uznajemy za naturalne, jest bardziej nadprzyrodzone niż nam się zdaje; albo, od drugiej strony patrząc: uznajemy życie za naturalne, bo w sercu swoim odrzuciliśmy nadprzyrodzoną łaskę. Wierzgamy niemiłosiernie przeciw łaskawemu Stwórcy, dlatego nie potrafimy oddać Mu sprawiedliwości, czyli wdzięczności. Ale łaska Pańska nie jeździ na pstrym koniu. Stworzenie od zbawienia należy rozróżniać, ale nie rozdzielać.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy historia, na którą wpływają obaj Adamowie, nie jest w takim razie chrześcijańską odmianą yin-yang? Nie, ponieważ Stwórca dał nam i sobie czas, w którym dokonuje swojego zbawczego dzieła. Póki czas nie zostanie eschatologicznie uwielbiony w wieczności, póty Adamowie pierwszy i ostatni będą mieli coś do powiedzenia i uczynienia w czasie. A jednak w różny sposób będzie się ich wpływ „rozkładał” w historii osobistej oraz całej ludzkości – na tym właśnie polega łaska zbawienia. Czym innym bowiem życie przed Jezusem, a czym innym po tym, jak dokonał odkupienia; czym innych czas przed chrztem, a czym innym po przyjęciu daru udzielającego Chrystusowego sakramentalnego „fiat” człowiekowi.

Należy rozróżnić historię przed i po Chrystusie, ale nie może to oznaczać wydzielania z historii zbawienia czasu nieobjętego odkupieniem. Nasze „szczęście w nieszczęściu” polega na tym, że to sam wiecznie żyjący Syn Boży stał się Adamem, a więc jest zarówno w historii, jak i panuje nad nią – również jako człowiek, po wejściu do chwały! To od Joachima de Fiore – zwracał na to uwagę Joseph Ratzinger ponad pół wieku temu – przejęliśmy niechrześcijańskie rozumienie wydarzenia Chrystusa, które mieści się wewnątrz samej historii. Pokutuje ono nawet w teologii – również ta ma swoje „czarne pola”, które wymagają przezwyciężenia. W akcie zadośćuczynienia za grzechy teologii odmówmy za Międzynarodową Komisją Teologiczną wyznanie wiary: „w każdej chwili i w każdej sytuacji Bóg daje ludzkości zbawcze remedium”.

Łaska zbawcza działa już, zanim człowiek tę łaskę przyjął. Brzmi paradoksalnie, ale za to zgodnie z tajemnicą Niepokalanego Poczęcia: odkupiona uprzednio zostaje powołana do wyrażenia zgody na to, by Zbawiciel mógł się narodzić i dokonać odkupienia (tu również widać, że jedno „tak” rozciąga się od stworzenia ludzkiej natury Chrystusa aż po Jego zbawczą dla nas Paschę). Adam drugi jest w rzeczywistości pierwszy po to, aby Adam pierwszy mógł zostać pokonany, czyli niezwyciężony. Jest zarazem Alfą i Omegą, jak sam się prezentuje w Apokalipsie. Ludzkość cała i ludzkość we mnie, do tej pory zanurzona w śmierci Państwa Rajskich, dzięki zastępstwu nowego Adama i współpracy nowej Ewy zostaje powołana do nowego życia. Paradoksalnie, mimo że partia została wygrana, szach-mat „dokonało się” w Chrystusie, to przecież egzystencja ludzka pozostaje naznaczona dwuznacznością wpływu dwóch Adamów, których historie biegną obok siebie w życiu wierzącego.

Ale już inaczej, odtąd bowiem – wracamy do „współprzymiotów” człowieka i Boga – ochrzczony zostaje uzdolniony do stawania się całym swoim życiem tym, czym stał się na mocy chrztu. Na tym polega zbawienie człowieka, że nie może się wypełnić bez „szczytu współpracy” ze strony człowieka, skoro uprzednio dokonało się mocą człowieka, którym stał się Bóg. Paralelizm użyty przez apostoła nie jest „symetryczny”, zostaje zakwestionowany ideą „o ileż bardziej”, która odwraca porządek historii osobistej i wspólnotowej na korzyść solidarności z Adamem drugim. Rzuca to światło również na początek stworzenia: miłość jest już wtedy uprzednia względem grzechu pierworodnego, nie „pierwszy człowiek, Adam” (πρῶτος ἄνθρωπος, ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45. 47), ale właśnie „drugi człowiek” (δεύτερος ἄνθρωπος – 1Kor 15,47) sprawuje prymat. Nie byłoby to możliwe, „gdyby nie palec opatrzności, a raczej zastępca tego palca w postaci człowieczej” (Michał Bałucki), który zapędził przeciwnika w kozi róg, choć wydawało się, że sam przegrał.

A co ze świętymi – jak w ich życiu przejawia się wpływ Adama pierwszego? Wcześniej grzeszyli w Adamie, a w ten sposób powiesili na Krzyżu Chrystusa. Teraz uświęceni w drugim Adamie, sami są krzyżowani przez grzech pozostających w Adamie pierwszym. Bo to Adam uśmiercił Tego, który go stworzył i zbawia. „Ostatni Adam” (ἔσχατος ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45) ma pierwsze i ostatnie słowo, nawet jeśli palec milczenia kładzie się na ustach Ukrzyżowanego.

Sławomir Zatwardnicki

Joga — droga zjednoczenia?

Niezwykle barwną postacią dialogu międzyreligijnego  jest Bede  Griffiths,  benedyktyn,  filozof i pisarz katolicki, który  po gruntownych studiach myśli Orientu  wyjechał do Indii, gdzie podjął  życie ubogiego mnicha – sannjasina . Pisał: „ Muszę być  hinduistą, buddystą, dżainistą, Parsem, Sikhem, muzułmaninem i żydem tak samo jak chrześcijaninem, jeżeli mam poznać Prawdę i znaleźć punkt zgodności w wszelkiej religii” ( Powrót do środka). Dla Griffithsa  Kościół jest powszechny, a zatem powinien  wcielić w siebie  wszystko , co prawdziwe w innych religiach, a szczególnie wielkie tradycje buddyzmu i hinduizmu. Ten angielski benedyktyn nigdy nie powątpiewał w swoją chrześcijańską tożsamość , ale  jego pojęcie Kościoła jest szczególne.  Zmarł w 1996 roku w prowadzonym przez siebie i kilkunastu hindusów   klasztorze-aśramie w Shantivanam, miejscu spotkań ekumenicznych, modlitwy i liturgii .

Beda  rozumiał tajemnicę Boga jako niewyrażalną  Rzeczywistość, jednak dostępną dla każdego człowieka , bo ukrytą w jego sercu. Dotarcie do niej  wymaga całkowitego oderwania od  świata, osiągalnego  np. poprzez jogę. To, co proponował, różni się jednak zdecydowanie od przeróżnych płatnych kursów jogi  oferowanych  niemal w każdym mieście Zachodu.  Zajęcia te obejmują jedynie pierwsze cztery stopnie klasycznej jogi, hata-jogę. Prowadzone przez ignorantów mogą być niebezpieczne, jako że  prawdziwym joginem  może być tylko Hindus. Tak naprawdę,  rdzenny Europejczyk nie potrafi nawet usiąść w pozycji pełnego lotosu (asana).  Joginowi  nie chodzi o  zdobywanie nadzwyczajnych mocy i umiejętności. W  jodze hinduskiej   materia i życie, ludzka świadomość i  doświadczenie osobowego Boga  nie zatracają się  w prawdziwej  Rzeczywistości. Raczej ulegają ewolucji  ku boskiemu życiu, w którym nie unicestwiają się , lecz zostają spełnione.

 Musi być ruch  wznoszenia się… i ruch  schodzenia pozwalający Duchowi  wniknąć w głębię materii  i podnieść ją do  nowego sposobu  istnienia… Dla chrześcijanina wszystko to już nastąpiło  w Zmartwychwstaniu Chrystusa. W Jego ciele materia została przekształcona, ażeby stać się ciałem duchowym, które jest ośrodkiem życia  boskiego.  Ludzkie  ciało przez styczność  z ciałem Chrystusa                ( Eucharystia), które nie jest już dłużej  ograniczone przez przestrzeń i czas, ma w sobie ziarno boskiego życia. (Powrót do środka).

A zatem joga jest  niezasadna  dla chrześcijaństwa. Czy to znaczy, że joga  ma cechy diaboliczne?  Nie sądzę.   Joga jest jednym z najstarszych i największych systemów filozoficzno-mistycznych świata. Ma pochodzenie  przedaryjskie; dopiero później została zaadoptowana  przez hinduizm. W Indiach słowo joga odnosi się potocznie do wielu form ascetycznych powszechnie stosowanych. Jest droga modlitwy (bhakti), droga wiedzy (dżana) i droga działania  (karman). Większość hindusów odnajduje drogę zjednoczenia z Bogiem poprzez działanie. Można być zbawionym poprzez prace,  trzeba ją jedynie wykonywać w pewnym oderwaniu, ofiarować Bogu. Byłem wystarczająco długo  w Indiach, by odnieść przekonanie, że asceci hinduscy, których spotkałem, sadu, jogini,  sannjasini   są normalnymi, przemiłymi i bardzo pracowitymi ludźmi, kochającymi Boga. Wszystkie trzy  drogi jogi właściwie w życiu codziennym hindusów  się krzyżują.   Podziwiałem ich religie –  wielki, godny podziwu wysiłek, skierowany  ku osiągnięciu zbawienia.

Dyscyplina jogi jest metodą oczyszczenia  ciała, umysłu i duszy, przygotowaniem do  błogosławionej wizji i niczym więcej. Na  najwyższym stopniu, samathi, dusza ogląda i posiada Boga (Radhakrishnan).

Zdaniem  Griffithsa, w tym najwyższym stanie, samathi,  rozróżnienie między Bogiem a duszą zostaje przekroczone. To nie Bóg pozostaje, ale absolutna transcendencja, otchłań Bóstwa.  Myśl tu ustaje i  wszystko jest ciche. Ale w tej ciszy  kryje się Słowo, które jedynie pojmuje Ojca,  Słowo w którym  wszystko odwiecznie istnieje.  W owym Słowie obecny jest Duch, a Duch ten jest  Miłością zbierającą wszystko w jedno.    Beda  mniej więcej tak rozumiał chrześcijańską jogę.  Zbliżył się do mistyków hinduskich, oswajał  ich, wraz z nimi mieszkał i medytował. Uważał, że  oba rodzaje jogi hinduska i chrześcijańska  nie muszą się wykluczać.  Celem jogi hinduskiej może bowiem  być również  uwielbianie Boga lub zjednoczenie się z absolutem. Przyświecał mu jeden cel:   „ Aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we mnie a Ja w Tobie, aby i oni  stanowili w  Nas jedno ” (J 17,21).

Głębokość   myśli  tego benedyktyńskiego mnicha  nie łatwo przeniknąć. Jest  oczywiste, że dla Griffithsa  Bóg w Trójcy jedyny  jest Bogiem wszystkich narodów.  Czy zatem joga jest jedną z możliwych dróg zbawienia i  zjednoczenia? Czy może prowadzić do jedności? Jeśli  biblijne „ wieczne  przymierze”  ( Rdz 9,16) zawarte przez  Boga  z Noem jest zapowiedzią   zbawienia całej ludzkości, to czemu nie ?

***

Osobne zagadnie stanowi  Joga buddyjska, której  celem jest zawsze osiągnięcie wyzwolenia z kręgu narodzin i śmierci. Wymaga oddzielnej  refleksji  w kontekście  omówienia  dialogu  chrześcijańsko-buddyjskiego.

 

Dał żebro, chociaż miał złe przeczucie

Battistero di San Giovanni mosaics n05.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n05.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie Bóg, lecz dowcip z brodą. Stwórca zwraca się do Adama: – Daj żebro. A ten: – Nie dam, mam złe przeczucie.

Wielkość naszego ojca w grzechu rysuje się „w negatywie” jego upadku, którego konsekwencje sięgają każdego z nas. „Wszyscy byliśmy w Adamie” – to genialna intuicja, do której powoli dorastamy; jeszcze parę dekad popielejącej się pychy, i może w pokorze uznamy, że interpretacje Ojców Kościoła są adekwatną reakcją na akcję Słowa Bożego. Do tej bowiem pory tłumaczenia wpływu Adama Rajskiego na nas, jego dzieci, przybierały formy tak pokrętne, że dało się ich użyć jak narzędzi prostych jak cep. Do wymłócenia misterium z niezbędnego apofatyzmu, tak żeby pyszny rozum mógł dalej przeżuwać słomę.

A przecież, żeby zrozumieć początek, trzeba spojrzeć na koniec; protologii nie pojmie ten, kto nie patrzy na nią z perspektywy eschatologii. Wypożyczam od Hansa Ursa von Balthasara „salę luster”, w której jeden aspekt objawienia odbija inny, a sam jest przez niego z kolei pogłębiony; bo tak właśnie, jedynie we wzajemnej relacji prawd wiary odsłania się coś niecoś z głębi historioupadłościowego i historiozbawczego misterium. W przedziwnych dziełach Adama ostatniego odkrywa się dziwaczne wynaturzenie wielkości pierwszego Adama, który mimo stania się negatywem Chrystusa, odbija w ten sposób jednak Jego obraz.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wydaje się, że na stworzenie Adama, w którym wszyscy byliśmy, trzeba by patrzeć jak na pierwszy akt fundacji Kościoła, który w dramacie zbawienia odegra właśnie rolę „zbierającą” tę jedność, która została porozbijana w kawałki przez upadek naszego ojca. Kto widzi Adama jako „jednego z wielu” ludzi, ten nie wyspowiadał się jeszcze z grzechu myślenia poupadkowego, w którym widzi się ludzi pojedynczo, a gubi z pola widzenia jedność całego ludzkiego rodzaju. A należało zachować i to, i tamto, jak również sam spójnik „i”.

W przeciwnym razie rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego miałoby się rodzić w grzechu pierworodnym i umierać z powodu grzechu jakiegoś tam Adama Rajskiego czy innego Kowalskiego. Co prawda, jak to ktoś powiedział, sekretnym pragnieniem chorego jest, by wszyscy byli chorzy, a zatem Adam mógłby życzyć wszystkim swoim potomkom śmierci, która stała się jego udziałem – oto istota grzechu, perwersja życiodajnej jedności! – ale i tak pozostaje pytanie, na jakiej podstawie to przekleństwo miałoby się ziścić po wszystkie ziemskie czasy w życiu każdego i całej ludzkości?

Wpływ Adama odsłania się chyba jedynie wtedy, gdy w Adamie zauważy się cień Kościoła, Ciała Chrystusa rodzącego się w łonie Trójcy i wydobytego na czas po to, żeby w czasie mógł dojrzeć do narodzenia się do „wosobienia” (© Czesław Bartnik) w Trójcę. Antybohater Adam Pierwszy jako typ Drugiego Chrystusa – nawet jeśli okazał się „antypatycznym typem”, przecież coś mówi o sobie, nawet jeśli zaprzeczył samemu sobie. A my razem z nim, bo – nie uciekniemy przed tym – w nim wszyscy jesteśmy. A zatem Adam ziemski mówi o nas i o naszej amputacji z Ciała Chrystusa, której dokonało nieposłuszeństwo. Zamiast zjednoczenia w Bogu, pozostajemy zjednoczeniu w niewoli, a zatem w potrzebie Zbawiciela.

Być może na teologiczne potyczki między tymi, którzy twierdzą, że Wcielenie nastąpiło jedynie z powodu grzechu człowieka, a zwolennikami Wcielenia niezależnego od upadku, należałoby spojrzeć ze strategicznej pozycji: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Wolno może katafatycznie poimaginować sobie, żeby dotrzeć do tego, co apofatyczne: jeśliby Adam nie popełnił błogosławionej winy, błogosławiona jego zasługa polegałaby na tym, że Syn Boży nie stałby się człowiekiem, ponieważ to ludzkość stałaby się Bogiem. Wtedy Wcielenie oznaczałoby nie tyle, że Słowo zamieszkuje wśród ludzi, ale że ludzie mają swoje emileśtam w „ludzkim” Bogu.

Tak, wydaje się, że Wcielenie „zaczęło” się w Bogu, „odkąd” ten stworzył człowieka. Słowo stało się człowiekiem w czasie w taki a nie inny sposób właśnie jako konsekwencja tego, że człowiek zamiast dać się urodzić w Bogu, dokonał samocesarki, a następnie odciął pępowinę łączącą go z Bogiem. Dlatego trzeba było Nowej Ewy, Maryi, do ponownego poczęcia człowieka w łonie Syna, Drugiego Adama. Pierwsza Ewa, pomoc Adama ziemskiego powołana do bycia matką wszystkich ludzi – zrodziła ich do śmierci. Ostatnia Ewa, zrodzona z żebra Adama niebieskiego, rodzi życie.

Właśnie z żebra Syna Bożego, w którym i dla którego wszystko zostało stworzone, powstał Adam Pierwszy – cień przyszłego Kościoła. Dowcip z brodą po teologicznym liftingu mógłby brzmieć więc poważnie: Bóg Ojciec zwraca się do swojego Syna: – Daj żebro. A ten: – Dam, chociaż mam złe przeczucie. Zostaliśmy stworzeni nie tylko z miłości, ale i z miłosierdzia – również aktów stworzenia i zbawienia nie wolno rozdzielać, choć należy je rozróżniać. Dobrze oddaje to apofatyczno-katafatyczny „bon mot” Maksyma Wyznawcy: „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

Sławomir Zatwardnicki

Brat Boga i ludzi wypalonych płomieniem

Moja  p o w o l n a „odnowa” w duchu, a raczej wewnętrzne odrodzenie, to odkrywanie duchowości Tomasza Mertona. Dobrze pamiętam ów zimowy wieczór z końca lat siedemdziesiątych, gdy jeszcze w depresji, ( byłem w toksycznym związku) ale już ze światełkiem nadziei, wychodziłem z gabinetu księdza Prof. Czesława Cekiery z książką    „Nikt nie jest samotną wyspą”. A później następne spotkania z Księdzem Czesławem i kolejne cuda : „ Posiew kontemplacji”, „Znak Jonasza” , „ Chleb żywy”. Każda z tych lektur była wstrząsem duchowym, stopniowym jednaniem się z Kościołem i rozstaniem z ateizmem.

Dzięki książkom  Mortona  zrozumiałem wówczas, czym jest miłość fałszywa, zaborcza i nietolerancyjna. Miłość zła, która nie szanuje czyjejś osobowości, pragnie ją przerobić na swój obraz, uczynić swym więźniem i niewolnikiem. Przeciwnie, miłość prawdziwa ma na uwadze czyjeś dobro. Nie koncentruje się na własnym „ego”, nie dąży do unieszczęśliwienia innych przez podporządkowanie ich sobie. To co kocham, mówi mi, jakim jestem . Tego nauczyłem się od Mertona.

Podobnie jak ten trapista, Ojciec Ludwik, całe swoje chrześcijańskie życie szukałem Boga. Wybrałem Kościół świadomie tak jak on. I podobnie t r w a m w Kościele nie z tego powodu, że czuję się w nim spełniony, wręcz przeciwnie, lecz dlatego, że wlekę się w nim dalej w poszukiwaniach siebie i Chrystusa.
Merton wybrał życie samotne, ale przecież nie odgrodził się od świata. Był prekursorem ekumenizmu i zbliżenia między religiami. Wyjeżdżał na Daleki Wschód nie po to, żeby nawracać, ale żeby wraz z mnichami buddyjskimi medytować. Pisał:

Siedzenie w domu i medytacja nad boską obecnością na nasze czasy nie wystarczy. Musimy się wybrać w długą podróż i przekonać się, że obcy, którego tam spotkamy, nie jest inny od nas – co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że znajdziemy w nim Chrystusa…. Wierzę, że otwierając się na buddyzm, na hinduizm i na te wspaniałe tradycje Azji, zdobywamy cudowną szansę dowiedzenia się czegoś więcej o możliwościach tkwiących w naszych własnych tradycjach, ponieważ tamte religie dotarły, z punktu widzenia natury, o wiele głębiej niż my.( Dziennik azjatycki, Znak, Kraków 1993).

„Wobec tego znikam”- podobno to były ostatnie słowa Thomasa Mertona do uczestników konferencji w Bangkoku w dniu 10.grudnia 1968. Zginął porażony prądem w swym pokoju hotelowym. (Były  domysły, że został zamordowany przez fanatycznego Azjatę ). Ale nie znikł, wręcz przeciwnie, myśl jego ciągle pulsuje życiem i aktualnością.

Merton jest przede wszystkim mistrzem życia kontemplacyjnego. Modlitwa jest dla niego „upodobaniem sobie pustyni, pustki, ubóstwa. Gdy człowiek zaczął już poznawać sens kontemplacji, intuicyjnie i spontanicznie poszukuje ciemności, nieznanej ścieżki ogołocenia, którą przedkłada ponad każdą inną drogę”. A co jest sensem kontemplacji? Pisarz odkrywa go nieznacznie na ostatnich stronach swej autobiografii. To szukanie nie siebie, ale Boga i rozważanie nie tego kim jestem, ale kim jest Bóg. To trwanie całym sobą przed Bogiem. I wyniesienie na wyżynę ponad poziom myślenia.

Modlitwę Mertona można przyrównać do najpiękniejszych psalmów, a jeszcze bardziej do „Wyznań” Augustyna. Ma poczucie przepaści między sobą a Bogiem. I dlatego pragnie samotności – zniknięcia z oczu wszelkim rzeczom, które zasłaniają mu Boga. Wie bowiem, że tylko w wewnętrznej pustce będzie mógł dojść do Niego. Wcześniej czuł się nieszczęśliwy wśród zgiełku rzeczy. Teraz przychodzi moment, kiedy przestaje się o to troszczyć. Już go nie ranią ani nie dotykają. Ogarnia Go mistyczna radość płynąca z najgłębszego cierpienia. To już jest najczystsza mistyka; pieśń płynąca z wewnętrznego zjednoczenia z Panem.

Słyszę Cię, mówiącego do mnie: „Dam ci wszystko, czego pragniesz. Poprowadzę cię w samotność, poprowadzę cię drogą, której nie potrafisz absolutnie zrozumieć, bo chcę, żeby to była droga najkrótsza. Wszystkie rzeczy wokoło ciebie uzbroją się przeciwko tobie, aby się wyrzec ciebie, aby cię ranić, aby ci sprawić ból, a przez to doprowadzić cię do osamotnienia. Ich wrogość sprawi, że pozostaniesz wkrótce sam… Nie pytaj, kiedy ani gdzie, ani jak się to stanie. Czy na jakiejś górze, czy w więzieniu, czy na pustyni, czy w obozie koncentracyjnym, czy w szpitalu… Zakosztujesz prawdziwej samotności mojej męki i mojego ubóstwa i poprowadzę cię na wyżyny mojej radości; umrzesz we Mnie i odnajdziesz wszystkie rzeczy w głębi Mojego Miłosierdzia, które stworzyło cię w tym celu i prowadziło cię …abyś mógł stać się bratem Boga i nauczyć się poznawać Chrystusa ludzi wypalonych płomieniem”. ( Siedmiopiętrowa Góra).
The rest is silence

Chrystus ukościelniony, Kościół uchrystusowiony

Zastanawiam się nad świętością i grzesznością Kościoła. Dlaczego nie da się ich rozdzielić, wskazać gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, wyznaczyć linię demarkacyjną, wyraźną jak ta pomiędzy asfaltem pamiętającym jeszcze czasy prylu a fragmentem wyremontowanej za europieniądze drogi, którą idę w czasie mojego „medytacyjnego spaceru”? Zresztą, i tutaj nie należy dać się zwieść uproszczeniom – zbaczam na niepobożne pobocza – niegodziwość mamony nie zna granic czasu.

Pomieszanie czasu z wiecznością dawało i z powodu grzechu oraz upośledzenia umysłu dawać będzie się wciąż we znaki, również w autorefleksji Kościoła nad sobą samym; nad sobą tajemniczym, zarazem świętym jak i grzesznym. Jakiej trzeba było anoreksji świętości, żeby uznać że społeczność święta nie potrzebuje pokuty i uświęcenia; jakiego pomieszania ziemskiej pielgrzymki z eschatologicznym spełnieniem! Ale nie jesteśmy świętsi od naszych przodków, kiedy z kolei plączemy świętość z grzesznością, zamiast pokornie uklęknąć przed świętością a biczem żarliwości chłostać grzech.

Mater Ecclesia.jpg, źródło: Wikimedia commons
Mater Ecclesia.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z wnętrza czasu zboże i chwast są nieodróżnialne, świętość się jeszcze nie wykłosiła ostatecznie, a chwast nie został jeszcze wyplewiony. Grzesznymi chęciami nasze niebo jest brukowane, każdy czyn plamiony skalaniem. Słusznie radził św. Ludwik Maria Grignion de Montfort: „Będziesz na siebie patrzył jako na ślimaka, który brudzi wszystko swoją śliną”. Ale przecież już teraz chwast jest chwastem, a zboże zbożem, choć, jak zauważył prof. Marian Grabowski, „tę absolutną różnicę można objąć tylko w skali eschatologicznej”, która „nie jest na naszą miarę. W niej skutecznie działa Bóg, nie człowiek”. Uznanie realnej świętości Kościoła wymaga wiary, bowiem świętość wierzących jest ukryta razem z Chrystusem w Bogu (Kol 3, 3) i „stamtąd”, z dokonanego już panowania Zmartwychwstałego nad grzechem, działa „tutaj” w Kościele. Tylko dlatego porywamy się z motyką na świętość, że Wieczny wcielił się w czas. Kościół żyje w historii, ale zarazem ją przekracza.

Kościół jest święty, bo działa w Nim Święty. Jeśli szukać dowodów – choć i te dostrzega się jedynie przez „okulary wiary” – na świętość Kościoła, to w fakcie, że rodzi on świętych. Właśnie w ten sposób Zbawiciel „nadal wędruje przez czas i wszystkie miejsca” (Benedykt XVI), że zbawia w Kościele. Czy, od drugiej strony: Kościół może zbawiać, ponieważ „Jezus Chrystus – którego jest ciałem mistycznie przedłużanym w historii – wziął na siebie raz na zawsze grzechy świata” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Zbaczają z ortodoksyjnej „wąskiej ścieżki” ci, którzy chcieliby widzieć zbawienie jako dokonane przez Chrystusa z pominięciem Kościoła. Owszem skandal Wcielenia rozszerza się i na Kościół, który według Soboru Watykańskiego II na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się do Słowa wcielonego.

Przy czym nie chodzi o jakieś pośrednictwo „piętrowe” (człowiek – Kościół – Chrystus – Bóg), ale o wcieleniowe zejście w dół, o wypicie kielicha człowieczeństwa aż „do dna”, o sięgnięcie po ostatniego członka Kościoła (Bóg uczłowieczony – Chrystus ukościelniony – Kościół uchrystusowiony – członki Chrystusowe). Dlatego zbawia nas Kościół. Jest On jak Matka, oczywiście bolesna, bo w bólach rodząca świętość w Kościele odpowiadającą świętości Kościoła. Kościół święty przyjmuje na siebie grzechy chrześcijan i w tym sensie staje się grzeszny, analogicznie do Chrystusa stającego się dla nas grzechem (por. 2 Kor 5, 21). Z kolei jako święty rodzi jednych dzięki drugim.

Głowa działa w Ciele w ten sposób, że poszczególne członki ciała świadczą sobie zbawienne posługi i wzajemnie obdarowują innych uświęceniem. Dzięki temu każdy z członków może stać się dla drugich rodzącą matką, na pewno zaś jest rodzącym się synem. Nie ma innego zbawienia, jeśli ma ono nie pozostawać poza człowiekiem. A nie wolno rozdzielić Boga i człowieka, choć przecież nie można ich pomieszać.

Sławomir Zatwardnicki

Andrzej Frycz Modrzewski–święty czy heretyk?

Dla wybitnego historyka Stanisława Kota „Frycz z Modrzewa” był myślicielem i moralistą świętym*.

Jest to jeden z najgłębiej i najsamodzielniej myślących ludzi dawnej Polski… Głęboka, chrześcijańska miłość bliźniego skłoniła go do wystąpienia w rozprawach polityczno-społecznych „ De poena homicidii ” przeciwko nierówności praw, faworyzujących szlachtę… W dziele „ De republika emendanda” przedstawia renesansowy ideał państwa, stworzony w oparciu o podstawy etyczne… Wyprzedził swój wiek, a nawet wieki późniejsze, mówiąc o konieczności równouprawnienia wszystkich warstw społecznych, o konieczności budowania życia społecznego i politycznego na moralności chrześcijańskiej.

Dla Kota nie jest herezją to , że ten wybitny reformator społeczny przyjął niższe święcenia kapłańskie, a jednak podczas licznych podróży nawiązał kontakty z M.Lutrem i Ph. Melanchtonem i coraz bardziej odchodził od ortodoksji.
Inaczej postrzega renesansowego pisarza mój mistrz, ks. Prof. Tadeusz Gogolewski, w swej pracy doktorskiej obronionej w 1951 roku*. Jest to studium historyczno-krytyczne w tradycyjnej, teologicznej formie. W pracy o Modrzewskim ksiądz Profesor konstatuje:

Założeniem… teologii Frycza był tak zwany dogmatyczny irenizm, polegający na świadomym wyszukiwaniu elementów zbieżnych między katolicyzmem a jego odłamami protestanckimi… Przy tym stawiał on sobie jako program rozwiązanie kompromisowe w oparciu o idealny obiektywizm, w wykonaniu jednak przechylał się zdecydowanie na jedną ze stron, które zamierzał godzić. W rezultacie linia rozwojowa samego Frycza naznaczona jest coraz większym radykalizmem, przechodzącym w agnostycyzm teologiczny o posmaku socyniańskim. ( z Przedmowy).

Rzeczywiście Modrzewski głosił ideę zjednoczenia wszystkich chrześcijan, a wraz z nią przyjmował koncepcje koncyliaryzmu, odrzucał nieomylność papieża, rozpowszechniał projekt reformy Kościoła. To spowodowało prześladowania, choć nigdy nie zmienił wyznania. Jest prawdą, że zbliżył się do obozu kalwińskiego i ariańskiego a także braci polskich, ale nie akceptował ich w całości. Polemizował listownie z Hozjuszem, który zaatakował jego protestanckie tezy o usprawiedliwieniu. Spór z Orzechowskim  o wiarę spowodował kolejne prześladowania. Papież Paweł VI umieścił pisma Frycza na indeksie, odebrano mu jako heretykowi parafie brzezińską i wójtostwo w Wolborzu. Bezdomny, tułał się  po różnych miejscowościach, wreszcie  zmarł  w wyniku grasującej zarazy.

W mojej ocenie Andrzej Frycz Modrzewski nie jest ani świętym, ani heretykiem, ale jednym z najwybitniejszych polskich teologów. Nie może go  zatem zabraknąć na mojej liście bohaterów wiary. W dużym stopniu jego przekonania doczekałyby się uznania w dobie soboru Watykańskiego II ( na przykład postulat ‘powrotu do źródeł’ czy doktryna o usprawiedliwieniu). Ciekawe, gdyby żył w naszych czasach, jakby postrzegał synodalny wymiar Kościoła Franciszka,  bliski poglądom Frycza.

W 2012 r. Sejm RP na drodze aklamacji przyjął uchwałę, w której uczcił jego pamięć oraz wyraził uznanie dla dorobku twórczego.Jest pewna myśl Frycza szczególnie mi bliska:Kto ma uzasadnione wątpliwości, osiągnie wiedzę.

Przypisy
* St. Kot ‘Andrzej Frycz Modrzewski’ w : encyklopedii Ultima Thule, tom VII,s.367
* Ks. Tadeusz Gogolewski, Teologia Andrzeja Frycza Modrzewskiego, UW 1951. Jest to studium historyczno-krytyczne wyłożone w tradycyjny sposób. Później pod wpływem myśli soborowej, Profesor zdecydowanie odszedł od teologii polemicznej na rzecz ekumenicznej. Stworzył własną wersję apologetyki jako metanauki, nieposługującej się argumentami ani wyznaniowymi ani nawet religijnymi. Niestety, brak kontynuatorów tej idei.

Czyny czy traktaty?

Co jakiś czas zdarza mi się trafić na wezwania typu: niepotrzebne uczone traktaty teologiczne, trzeba działać, miłość chrześcijańska wystarczy. Bywa, że takie wezwania wygłaszają też ci, którym zdarza się, owszem, jakiś mniej czy bardziej uczony traktat teologiczny popełnić. Zgadza się, bez sporej części literatury teologicznej można by się obyć. Zresztą pewnie podobnie jak bez sporej części literatury z zakresu innych nauk humanistycznych, a pewnie również i szczegółowych.

Ale czy nie trzeba też brać pod uwagę wskazania św. Pawła: „Mamy zaś według udzielonej nam łaski różne dary: bądź dar proroctwa – [do stosowania] zgodnie z wiarą; bądź to urząd diakona – dla wykonywania czynności diakońskich; bądź urząd nauczyciela – dla wypełniania czynności nauczycielskich; bądź dar upominania – dla karcenia. Kto zajmuje się rozdawaniem, [niech to czyni] ze szczodrobliwością; kto jest przełożonym, [niech działa] z gorliwością; kto pełni uczynki miłosierdzia, [niech to czyni] ochoczo” (Rz 12,6-8)? A ostatecznie kto może rozstrzygnąć, czy świat bardziej zmienią wielkie akcje charytatywne, czy nowa Summa teologiczna?

Pan jest moim pasterzem

Dzisiaj niedziela Dobrego Pasterza i chociaż w liturgii nie ma Psalmu 23, kaznodzieja w mojej parafii słusznie się do niego odwołał, a przy tym nietypowo, bo przez piosenkę Marii Peszek „Pan nie jest moim pasterzem”. O tyle łatwo było mi ją rozpoznać (kaznodzieja nie chciał robić piosenkarce reklamy), że przytaczałem ją w książce „Zrozumieć wiarę„.

Przypadek ten jest o tyle ciekawy, że jedynym uzasadnieniem wyboru Psalmu 23 jako będącego podstawą do stworzenia utworu będącego wyrazem sprzeciwu wobec nadzoru Boga nad człowiekiem, jest popularność tego psalmu. Jego analiza pokazuje bowiem, że wyraża on przekonanie, iż Bóg towarzyszy człowiekowi jako pasterz (kij służy tu do obrony, zaś laska pozwala kierować stadem) we wszystkich sytuacjach życiowych, które można nazwać Szeolem, wtedy, gdy pogrąża on się w ciemnej dolinie śmierci (czyli Szeolu), gdy niejako buduje piekło na ziemi. Bóg jest z człowiekiem, by ustrzec go przed ulęknięciem się zła. Psalm 23 wskazuje więc na troskę Boga, Jego bycie przy człowieku, nie zaś Jego nadzór i „ręczne” kierowanie człowiekiem.

Ludzie są dobrzy?

Ludzie są dobrzy, człowiek jest dobry… Może każdy chce być dobry, tylko nie ma wzorców, nie wie, jak to robić? No to zgódźmy się, że tak rzeczywiście jest. Ale przypomnijmy sobie historię niemieckiego 101. Policyjnego Batalionu Rezerwy, złożonego z niemłodych ludzi, nie fanatyków, nieprzygotowanych do zabijania, a jednak dokonujących masakr, mimo że w większości przypadków mogli tego odmówić. Przypomnijmy sobie, że masakr w Rwandzie także dokonywali całkiem normalni ludzie, którzy w ciągu kilku godzin przekształcili się w dzikie zwierzęta. I przypomnijmy sobie, że w eksperymencie Milgrama tylko około 20% ludzi odmawia zadawania cierpienia ludziom znajdującym się naprzeciwko. Więc może jednak tak po prostu powiedzieć, że człowiek jest dobry nie można powiedzieć? I jest też chyba w takim powiedzeniu pewne nie do końca uświadamiane niebezpieczeństwo. Jeśli bowiem chcemy zachować choć jakieś pozory zdrowego rozsądku i nie przypisywać kosmitom masakr 101. PBR i masakr w Rwandzie, to albo tezie o powszechnym dobru ludzi należy zaprzeczyć, albo uznać, że jednak jacyś źli ludzie na świecie istnieją. A stąd tylko krok do podziału na „naszych” dobrych i „tamtych” złych. Może więc lepiej trzymać się starego chrześcijańskiego przekonania, że w każdym człowieku dobro splata się ze złem?

Bóg ludzi niereligijnych

Andrzej  Michniewicz anonsuje na blogu Teologowie książkę Teologie XX i XXI wieku Andrzeja Napiórkowskiego. W zamieszczonym spisie treści tej książki jest pastor baptystyczny Martin Luther King i inni, natomiast nie ma teologa luterańskiego, ekumenisty Dietricha Bonhoeffera- urodzonego we Wrocławiu, zamordowanego w obozie koncentracyjnym w 1945 roku. W moim poczcie bohaterów wiary Bonhoeffer zajmuje wysoką pozycję. Lektura jego „Modlitewnika Biblii” oraz listów i notatek z więzienia przekonuje, że doświadczył on Boga ludzi niereligijnych i cierpiących. To, że są ludzie niereligijni jest truizmem. Tak samo, jak to, że są ludzie niemuzykalni, niesłyszący, niewidzący. Nie znaczy to, że Bóg ich od siebie odepchnął. Dla Bonhoeffera jest Bóg ludzi niereligijnych!
Przytoczę parę jego głośnych stwierdzeń:

Nie akt religijny czyni chrześcijanina, tylko udział w cierpieniu Boga w codziennym życiu.
Dojrzałość świata, dzięki której zostają usunięte fałszywe wyobrażenia Boga, odsłania nam obraz Boga Biblii, który przez swą bezsilność zyskuje władzę i miejsce w świecie.
Ataki apologetyki na dojrzałość świata uważam po pierwsze za bezsensowne, po drugie za nieszlachetne, po trzecie za niechrześcijańskie. Bezsensowne, bo wygląda to jak cofnięcie człowieka, który stal się już mężczyzną, z powrotem do momentu dojrzewania, czyli uczynienia go zależnym od tego, od czego już nie jest zależny, wciągnięcie go w problemy, które dla niego nie są już problemami. Nieszlachetne — albowiem próbuje się tu wykorzystać słabość człowieka do celów mu obcych i nieakceptowanych dobrowolnie. Niechrześcijańskie — albowiem myli się tu Chrystusa z pewnym stopniem religijności człowieka, to znaczy z prawem ludzkim.

Trudno zgodzić się całkowicie z takim myśleniem. Choć jest oczywistą prawdą, że chrześcijaństwo w swej istocie nie jest religią ale wiarą. Spotkałem w moim życiu ( ba, mam w samej mojej najbliższej rodzinie) osoby, które kochałem i kocham,  ludzi, którzy wewnętrznie byli po prostu niereligijni. A przecież również czuli bliskość Boga, który ich kocha i za nich umarł na krzyżu.
Myślę, że to rozróżnienie pomiędzy człowiekiem religijnym i wierzącym jest ważne. Dobrze byłoby ostatecznie zdefiniować co oznacza w teologii religia, a co wiara. Przywódcy III Rzeszy byli luteranami, katolikami, na swój sposób zabobonni i religijni, ale czy byli ludźmi wierzącymi? Jak  ich wina odnosi się do samej istoty chrześcijaństwa, którą  jest Jezus Chrystus, wiara człowieka w Boga, który stał się człowiekiem?