Archiwa tagu: Chrześcijaństwo

Joga — droga zjednoczenia?

Niezwykle barwną postacią dialogu międzyreligijnego  jest Bede  Griffiths,  benedyktyn,  filozof i pisarz katolicki, który  po gruntownych studiach myśli Orientu  wyjechał do Indii, gdzie podjął  życie ubogiego mnicha – sannjasina . Pisał: „ Muszę być  hinduistą, buddystą, dżainistą, Parsem, Sikhem, muzułmaninem i żydem tak samo jak chrześcijaninem, jeżeli mam poznać Prawdę i znaleźć punkt zgodności w wszelkiej religii” ( Powrót do środka). Dla Griffithsa  Kościół jest powszechny, a zatem powinien  wcielić w siebie  wszystko , co prawdziwe w innych religiach, a szczególnie wielkie tradycje buddyzmu i hinduizmu. Ten angielski benedyktyn nigdy nie powątpiewał w swoją chrześcijańską tożsamość , ale  jego pojęcie Kościoła jest szczególne.  Zmarł w 1996 roku w prowadzonym przez siebie i kilkunastu hindusów   klasztorze-aśramie w Shantivanam, miejscu spotkań ekumenicznych, modlitwy i liturgii .

Beda  rozumiał tajemnicę Boga jako niewyrażalną  Rzeczywistość, jednak dostępną dla każdego człowieka , bo ukrytą w jego sercu. Dotarcie do niej  wymaga całkowitego oderwania od  świata, osiągalnego  np. poprzez jogę. To, co proponował, różni się jednak zdecydowanie od przeróżnych płatnych kursów jogi  oferowanych  niemal w każdym mieście Zachodu.  Zajęcia te obejmują jedynie pierwsze cztery stopnie klasycznej jogi, hata-jogę. Prowadzone przez ignorantów mogą być niebezpieczne, jako że  prawdziwym joginem  może być tylko Hindus. Tak naprawdę,  rdzenny Europejczyk nie potrafi nawet usiąść w pozycji pełnego lotosu (asana).  Joginowi  nie chodzi o  zdobywanie nadzwyczajnych mocy i umiejętności. W  jodze hinduskiej   materia i życie, ludzka świadomość i  doświadczenie osobowego Boga  nie zatracają się  w prawdziwej  Rzeczywistości. Raczej ulegają ewolucji  ku boskiemu życiu, w którym nie unicestwiają się , lecz zostają spełnione.

 Musi być ruch  wznoszenia się… i ruch  schodzenia pozwalający Duchowi  wniknąć w głębię materii  i podnieść ją do  nowego sposobu  istnienia… Dla chrześcijanina wszystko to już nastąpiło  w Zmartwychwstaniu Chrystusa. W Jego ciele materia została przekształcona, ażeby stać się ciałem duchowym, które jest ośrodkiem życia  boskiego.  Ludzkie  ciało przez styczność  z ciałem Chrystusa                ( Eucharystia), które nie jest już dłużej  ograniczone przez przestrzeń i czas, ma w sobie ziarno boskiego życia. (Powrót do środka).

A zatem joga jest  niezasadna  dla chrześcijaństwa. Czy to znaczy, że joga  ma cechy diaboliczne?  Nie sądzę.   Joga jest jednym z najstarszych i największych systemów filozoficzno-mistycznych świata. Ma pochodzenie  przedaryjskie; dopiero później została zaadoptowana  przez hinduizm. W Indiach słowo joga odnosi się potocznie do wielu form ascetycznych powszechnie stosowanych. Jest droga modlitwy (bhakti), droga wiedzy (dżana) i droga działania  (karman). Większość hindusów odnajduje drogę zjednoczenia z Bogiem poprzez działanie. Można być zbawionym poprzez prace,  trzeba ją jedynie wykonywać w pewnym oderwaniu, ofiarować Bogu. Byłem wystarczająco długo  w Indiach, by odnieść przekonanie, że asceci hinduscy, których spotkałem, sadu, jogini,  sannjasini   są normalnymi, przemiłymi i bardzo pracowitymi ludźmi, kochającymi Boga. Wszystkie trzy  drogi jogi właściwie w życiu codziennym hindusów  się krzyżują.   Podziwiałem ich religie –  wielki, godny podziwu wysiłek, skierowany  ku osiągnięciu zbawienia.

Dyscyplina jogi jest metodą oczyszczenia  ciała, umysłu i duszy, przygotowaniem do  błogosławionej wizji i niczym więcej. Na  najwyższym stopniu, samathi, dusza ogląda i posiada Boga (Radhakrishnan).

Zdaniem  Griffithsa, w tym najwyższym stanie, samathi,  rozróżnienie między Bogiem a duszą zostaje przekroczone. To nie Bóg pozostaje, ale absolutna transcendencja, otchłań Bóstwa.  Myśl tu ustaje i  wszystko jest ciche. Ale w tej ciszy  kryje się Słowo, które jedynie pojmuje Ojca,  Słowo w którym  wszystko odwiecznie istnieje.  W owym Słowie obecny jest Duch, a Duch ten jest  Miłością zbierającą wszystko w jedno.    Beda  mniej więcej tak rozumiał chrześcijańską jogę.  Zbliżył się do mistyków hinduskich, oswajał  ich, wraz z nimi mieszkał i medytował. Uważał, że  oba rodzaje jogi hinduska i chrześcijańska  nie muszą się wykluczać.  Celem jogi hinduskiej może bowiem  być również  uwielbianie Boga lub zjednoczenie się z absolutem. Przyświecał mu jeden cel:   „ Aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we mnie a Ja w Tobie, aby i oni  stanowili w  Nas jedno ” (J 17,21).

Głębokość   myśli  tego benedyktyńskiego mnicha  nie łatwo przeniknąć. Jest  oczywiste, że dla Griffithsa  Bóg w Trójcy jedyny  jest Bogiem wszystkich narodów.  Czy zatem joga jest jedną z możliwych dróg zbawienia i  zjednoczenia? Czy może prowadzić do jedności? Jeśli  biblijne „ wieczne  przymierze”  ( Rdz 9,16) zawarte przez  Boga  z Noem jest zapowiedzią   zbawienia całej ludzkości, to czemu nie ?

***

Osobne zagadnie stanowi  Joga buddyjska, której  celem jest zawsze osiągnięcie wyzwolenia z kręgu narodzin i śmierci. Wymaga oddzielnej  refleksji  w kontekście  omówienia  dialogu  chrześcijańsko-buddyjskiego.

 

Bóg dobry i cierpliwy

Fakt podjęcia przez ks. Prof. W. Myszora prac nad przekładem całości Adversus haereses św. Ireneusza jest bardzo dobrą wiadomością dla tych, którzy chcieliby wykuwać przyszłość teologii w Polsce. Pierwsze, wstępne tłumaczenie dwóch pierwszych ksiąg ukazało się w tych dniach jako wydanie studyjne . Niestety, lektura ta jest dość trudna, tym bardziej, że naukowy komentarz zawiera jedynie uwagi filologiczne i terminologiczne, co nie ułatwia czytania. Niemniej można zorientować się w poglądach gnostyków II wieku z którymi polemizował Ireneusz z Lyonu.

Mnie zainteresowała myśl teologiczna biskupa Lyonu, a zwłaszcza jego wiara. Według tego teologa i filozofa, człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boże  j e d y n i e  w Bożych planach. Takiego człowieka dziś jeszcze nie ma. Objawienie i dzieło stworzenia ciągle jeszcze trwa. W raju „ człowiek był jeszcze dzieckiem i miał niedojrzałą wolę, dlatego łatwo został zwiedziony przez uwodziciela” . „Wypędzenie” z raju i śmierć nie jest zatem karą, tylko aktem Bożej litości (!). „ Bóg z miłosierdzia oddalił człowieka od drzewa życia… po to, aby człowiek nie pozostał grzesznikiem na zawsze i by grzech nie był nieśmiertelny, a zło – nieskończone i nieuleczalne… Przez rozkład ciała w ziemi, położył więc kres grzechowi, aby człowiek przestał być grzesznym, a umierając zaczął żyć dla Boga” ( III 23;6).

Dla przyszłej antropologii teologicznej to myślenie Ireneusza może mieć duże znaczenie. Tu nie ma mowy ani o grzechu pierworodnym ani o wieczności mąk piekielnych, ale o dobroci i cierpliwości Boga.
Historia człowieka według Ireneusza to szczególne wznoszenie się od pierwszego stanu istnienia do punktu szczytowego stania się doskonałym w Bogu. Czy Biskup intuicyjnie odgadł teorię ewolucji? Raczej miał na myśli dojrzewanie i rozwój naszej wolności w dojściu do kresu historii. Wydaje się, że pierwszy pogląd nie musi przeczyć drugiemu, ale go uzupełniać. I pokazuje, że ludzkie uczenie się Boga nigdy nie ustanie, nawet w niebie.

 Ze spraw, które dotyczą Pisma Świętego – a wszystkie Pisma maja znaczenie duchowe – rozwiązujemy z pomocą łaski Bożej, a tylko niektóre inne pozostajemy Bogu, i to nie tylko na tym świecie, ale także w świecie przyszłym, tak żeby Bóg sam tylko pouczał, a człowiek zawsze był pouczany przez Boga. Tak jak Apostoł powiedział: Nawet gdy znikną inne sprawy to przetrwają tylko ‘wiara, nadzieja i miłość ’ . Wiara sama wobec naszego Nauczyciela zostanie zawsze mocna i ona upewni nas, że jedynie on sam jest Bogiem prawdziwie, tak że go zawsze miłujemy, gdyż On sam jest Ojcem i mamy nadzieje, że stale jeszcze więcej otrzymamy i więcej nauczymy się od niego, ponieważ jest dobry ( II 28;3).

Bóg Ireneusza jest dobry i cierpliwy. Duch Chrystusa porusza „Wielki Kościół” na drodze do kresu, kiedy Ojciec ostatecznie pociągnie go do siebie. To bardzo optymistyczna teologia.
Co to znaczy dla mnie? Przecież często nie widzę związku między życiem i wiarą w Chrystusa. Czy Biskup Lyonu chce mi powiedzieć, że wszystko, czego doświadczam, prowadzi do doskonałości? Czy w zalewie katastrofalnych „ newsów” można ten świat postrzegać jeszcze jako „ miejsce święte?”

Jest to wizja świata nastawionego na wieczne doskonalenie, które w nas, ludziach wiary, przemienia się w niebo. Jest to wizja świata mimo wszystko otwartego na Boga. Działa w tym świecie tajemnicza siła, która prowadzi nas do doskonałości. Gloria Dei vivens homo.

Instynkt nie dla wykształduchów

Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons
Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jesteśmy zwierzętami, tyle że duchowymi; albo, nieco lepiej: jesteśmy duchowi, choć stworzeni. Nawet o sprawach ducha możemy rozmawiać jedynie przez analogię do tego, co przyrodzone; albo, bliżej prawdy: to, co naturalne, nie jest niczym mniej niż typem tego, do nadnaturalne, a zatem może służyć jako „trampolina” do odbicia się od widzialnego ku niewidzialnemu. Jeśli tylko stanie wiary do tego ruchu, który może zostać wykonany tylko dzięki łasce „z góry”.

Ale, o Bosko-ludzkiej ironii ciąg dalszy, nawet w sprawie tak życiowo ważnej jaka wiara – posługiwać się należy językiem ze świata stworzonego. W swoim ostatnim (na razie) dokumencie Międzynarodowa Komisja Teologiczna wzięła pod lupę zjawisko zmysłu wiary. I wyszło na to, że chodzi o towarzyszący cnocie wiary instynkt, dzięki któremu wierzący „reagują spontanicznie (…) w ten sam sposób, w jaki istoty żywe reagują instynktownie wobec tego, co jest w zgodzie z ich naturą lub przeciwstawia się jej” (Sensus fidei).

A więc zwierzę, tyle że ludzkie, a właściwie ludzko-boskie, bowiem cnota wiary sprawia „drugą naturę” w człowieku, który dzięki łasce Bożej staje się „uczestnikiem Boskiej natury” (2 P 1,4). Chciałoby się, żeby łaska Boża objawiała się jakoś bardziej „duchowo” i „ludzko” niż… instynkt. A jednak, jeśli akcji Boga uniżającego się do bycia człowiekiem ma odpowiadać adekwatna reakcja wyniesienia człowieka do bycia Bogiem – nie wolno uciekać od tego, co ludzkie, a zatem – to już było – zwierzęco-duchowe.

A zatem prostaczkowe poddanie się „naturalnemu”, bo nadprzyrodzonemu impulsowi, a nie pozornie uduchowione rozumowania „wykształduchów”, w rzeczywistości będące kolejną formą gnozy (takie prawo: martwe, bo zwyciężone przez Kościół, poglądy – wiecznie się odradzają w nowych mutacjach), próbą panowania psychiki (więc ciała) nad duchem, a stworzenia nad Stwórcą. W tej „duchowości głębi”, jeśli tak można rzec, kryje się nieuświadomiony „kompleks Ojca” – już wyjaśniam, proszę się położyć na kozetce.

09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons
09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons

Otóż jeśli wszystko zostało stworzone „przez Syna” i „dla Syna” (kłania się nisko autor listu do Kolosan), to znaczy że jako „duchowe zwierzęta” jesteśmy stworzeni na obraz Syna – obrazu Boga niewidzialnego. A zatem mamy być Synami, którzy wszystko otrzymują od Ojca. Kto inną drogą dąży do Boga, ten ma za ojca Adama (pragnącego być nie Synem, ale Ojcem), a w istocie diabła, ojca kłamstwa. Nie możemy być Bogami „ot tak”, ale możemy być Synami Boga, i dopiero dlatego Bogami. Klasyfikacja tego stworzonego królestwa przedstawia się więc następująco: zwierzę – zwierzę uduchowione, czyli człowiek – człowiek uchrystusowiony, a zatem „Syn w Synu” – człowiek przebóstwiony, stworzony Bóg.

Prawdziwie duchowi nie gorszą się ciałem. Na stworzenie patrzą jak na łaskę daną temu, co stworzone, by mogło posiąść Niestworzonego. A po co takim czas? Dla ich nawrócenia, wiedzą bowiem, że gdyby potomek Adama był samym duchem, jego wybór byłby nieodwracalny. Zanim jeszcze by zaczął „paradę równości” z Bogiem, już by skończył, jak Lucyfer, duch zezwierzęcony.

 

Wielka, gruba mucha, wpada do pokoju i swoim lataniem niepokoi, gdy snuję te górnolotne rozważania. Kocham to stworzenie, które zaraz zabiję. Papciem, żeby nie było nazbyt poważnie.

Sławomir Zatwardnicki

PS. Uwaga! Proszę ewentualnych wykształduchów, aby nie doszukiwali się w powyższym tekście zawoalowanego komentarza dotyczącego byłego drugiego sekretarza Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Choć akurat przypadek ks. Charamsy dowodzi możliwości utracenia zmysłu wiary, albo lepiej: poddania się jakiemuś niechrześcijańskiemu instynktowi.

Dialog „koleżków” z „rzeźnikami”

Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons
Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons

W chrześcijaństwie tkwi tak wielka siła, że nawet sami chrześcijanie okazują słabość w uświadomieniu sobie jej realnego oddziaływania.

Zaprawdę wielką moc ma ta wiara, z której gorczycznego ziarna wyrosło drzewo wartości tak wielkie, że przesłania ono widok na świat bez tych wartości. Ta chrześcijańska „belka” w oku nie pozwala zauważyć „drzazgi” w oku niechrześcijańskim – żeby nie powiedzieć wprost: muzułmańskim. Dane mi było uczestniczyć w sympozjum poświęconym islamowi, i ze zdumieniem odkryłem regułę niemal bez wyjątków, która rządzi naukowcami zajmującymi się relacjami międzyreligijnymi: otóż w głowach tęgich się nie mieści, że druga strona dialogu może na rzeczywistość patrzeć, pozwólmy sobie na „kościelno-poprawny” eufemizm, z nieco innego punktu widzenia.

Punkt widzenia zależy zaś nie od punktu siedzenia, jak zwykło się mówić, ale od doktryny, na której stoi dana religia. A zatem nieświadome założenie przyjmowane „na wiarę” przez chrześcijańskich uczestników siadających do dialogu z muzułmanami jest takie: prawdy wiary, które się przyjęło, nie mają na tyle znaczącego wpływu na postrzeganie całej rzeczywistości, żeby zawracać sobie głowę pytaniami o to, z jakim nastawieniem druga strona siada do rozmowy i jak pojmuje sam fakt dialogu, jego założeń oraz celu, do jakiego miałby prowadzić. Albo inaczej – mądrej głowie dość trzy słowie – jakimi wartościami żyje?

Temu założeniu towarzyszy zresztą bliźniacze: odrzucenie prawdy objawionej też nie pozostawia śladu w człowieku. A przecież gdyby tylko dość głęboko pokopać w historii islamu (zajęcie cokolwiek – zgadnij niemuzułmański Koteczku, dlaczego? – ryzykowne), okazałoby się, że islam, który „spadł z nieba”, nie gardził ziemskim budulcem w postaci heterodoksyjnych poglądów dotyczących Osoby Chrystusa, a co za tym idzie – odrzuciwszy Wcielenie, pozostawiał Boga „w niebie”, absolutnie transcendentnego, niezdolnego do obecności na ziemi, jednojedynego zamiast Trójjedynego, a zatem pozbawionego wewnątrzboskiego „towarzystwa”. A Bóg nierelacyjny sam w sobie – nie ma „mocy”, by wejść w relację z człowiekiem.

Muzułmanie nazywali chrześcijan „koleżkami”, którzy rzekomo dodali do Boga „kolegę”, Syna Bożego. W reakcji na to Jan Damasceński nazywał odrzucających Bóstwo Chrystusa „rzeźnikami” Boga, skoro nie chcieli oni uznać, że jeśli w Bogu istnieje Jego Słowo, musi ono być Bogiem. „Jeżeli zaś jest poza Bogiem – zwracał się do wyznawców islamu w mało dialogicznym duchu Ojciec Kościoła – to według was Bóg jest «niemy» i «bezduszny». Zatem zapobiegając «skolegowaniu» Boga – zarżnęliście Go. Lepiej by było dla was powiedzieć, że posiada kolegę, niż zarżnąć Go i sprowadzić do kamienia czy drzewa, czy do jakiegoś innego pozbawionego czucia przedmiotu”.

Warszaw Meczet - 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons
Warszaw Meczet – 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons

Historia formowania się chrześcijańskiego dogmatu trynitarnego wygląda, by użyć sformułowania Josepha Ratzingera, „jak cmentarzysko herezji”, które stały się jednak z grobowców „kamieniami budowlanymi katedry”, gdy częściowe prawdy (herezja oznacza wybór części kosztem pełni) znalazły swoje miejsce w większej całości. Na odrzuceniu Kamienia Węgielnego i sam Mahomet nie mógł zbudować katedry, jedynie meczet – cmentarz dla Boga w Trzech Osobach. Taki „monolitycznie monoteistyczny” Bóg nie „koleguje” się z człowiekiem. Nie dziwi więc, że Koran, „jak twierdzą muzułmanie, został podyktowany słowo w słowo, sylaba po sylabie” (George Weigel), analogicznie do bajkowych wyobrażeń o gołąbku Ducha Świętego gruchającym do ucha autora natchnionego, podczas gdy poważne podejście do Biblii ukazało poważne traktowanie człowieka przez Boga w procesie powstania ksiąg świętych.

Można być naukowcem i nie stracić zdrowego rozsądku, ale można też na tak zwany „chłopski rozum”, bez wnikania w szczegóły, zauważyć korelację istniejącą między pojmowaniem dialogu międzyludzkiego a postrzeganiem stosunku Boga do człowieka. Zdaje się, że zanim zasiądzie się do dialogu, należałoby najpierw podialogować na temat rozumienia samego dialogu. (Ale i ten wstępny „dialog o dialogu” wymaga odpowiedniego podejścia – a więc regressus ad infinitum). Nie sądzę, żeby jedna ze stron (która?) widziała w dialogu wzajemną wymianę darów, a w uczestniku dialogu – osobę którą należy potraktować z godnością, której Bóg (zgadnij, który?) nie przyznał nawet Mahometowi.

Czy więc nie ma szansy na wyjście z impasu? Otóż jest o tyle, o ile chrześcijaństwo ma moc oddziaływania również poza granicami Kościoła. Jeśli chrześcijanie się nie mylą co do Boga, który się nie pomylił w afirmacji człowieka, to należy się spodziewać – powolnego, rzecz jasna, i obarczonego błędami – procesu dochodzenia do tych wartości, które wyrosły z chrześcijaństwa i które są wartościami po prostu „ludzkimi”, również poza bezpośrednim wpływem chrześcijaństwa; w pewnym sensie bardziej „pod prąd” niechrześcijańskich religii niż w ich głównym nurcie. Ostatecznie bowiem chrześcijaństwo, ta, jeśli tak można rzec, „religia Boga i człowieka”, jest zarówno Boska, jak i ludzka, a zatem na tyle odpowiada prawdzie o człowieku, że prawda, nawet jeśli tylko w wymiarze wartości chrześcijańskich (= również ludzkich), jakoś się do niego „przekopie”. Chyba że teraz ja ulegam tej samej słabości zapomnienia o mocy chrześcijaństwa, którą krytykowałem…

Pochód chrześcijaństwa będzie trwał, choć niekoniecznie w tej „widzialnej” formie zewnętrznego zwycięstwa, jakiej się, raczej nie po chrześcijańsku, słabi chrześcijanie spodziewają. Islam stanowi krok wstecz w stosunku do chrześcijaństwa. Wielka musi być moc chrześcijaństwa, skoro reakcja na objawienie Boga okazuje się tak silna.

Sławomir Zatwardnicki

Potrynitarny przedtrynitaryzm

Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons
Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Trzeba przyznać, że Bóg podjął się nieludzko trudnego zadania; zaprzyjaźnienie się z takim typkiem jak człowiek – wymaga nie lada wysiłku i iście Boskiej cierpliwości dla ludzkiej głuchoty również na to, co już się usłyszało.

Przyjaźń buduje się na szczerości, ale jak tu sobie na nią pozwolić, skoro potencjalny przyjaciel nie jest gotowy, by przyjąć prawdę? Odsłanianie się Boga zostało więc miłosiernie rozciągnięte przez Niego na niemiłosiernie długie wieki. Nie mógł odkryć się Bóg Syn, póki nie odkryto Bóstwa Ojca, z kolei nie było roztropne „dodawać Ducha Świętego jako nowy ciężar, jeśli można użyć nieco śmiałego wyrażenia, kiedy jeszcze Bóstwo Syna nie było uznane” – tłumaczył Boską pedagogię św. Grzegorz z Nazjanzu.

Dopiero w „godzinie szczerości” Bóg ukazał się jako Trójjedyny. Długo trzymana w tajemnicy Tajemnica, teraz „odkorkowana”, wybucha. Objawienie rozsadza dotychczasowe wyobrażenia i oczekiwania. Ale, paradoksalnie, mimo iż podarowana szczerość zostaje od razu przyjęta w pełni, to wspólnotę wierzących będzie nasycać stopniowo. Ten typ – człowiek – tak widać już ma, mógł się Bóg chyba przyzwyczaić już do tego.

Znamienne, że to właśnie liturgia Kościoła została przeniknięta trynitarnym objawieniem najszybciej i najgłębiej. Nie radzą sobie z tą liturgiczną mądrością podarowaną wspólnocie w jakiś misteryjny sposób „z góry” uczeni mędrkowie, którzy cepem ewolucyjnego postrzegania świata próbują widzieć w niej stopniowy i długotrwały rozwój od prostego nasionka do skomplikowanego drzewa. A jednak cała złożoność DNA zawierała się już w pierwotnym doświadczeniu wiary.

Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons
Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons

Znamienne do kwadratu, że w całym dzisiejszym życiu Kościoła to właśnie liturgia pozostaje najbardziej trynitarna; żeby nie powiedzieć, że tylko ona zawiera odpowiedni poziom „cukru w cukrze”, trynitarności w wierze trynitarnej. Bo, jak wskazuje duszpasterska praxis, chrześcijanie niedogłębnie przejęli się najważniejszą prawdą wiary. Bez zbędnej „dyplomacji watykańskiej” powiedzmy za Karlem Rahnerem: „gdyby było koniecznością usunięcie nauki o Trójcy świętej jako nauki błędnej, to większa część literatury religijnej przy tym zabiegu mogłaby pozostać prawie bez zmian”.

Jeśli dziś, jak zauważa ks. Grzegorz Strzelczyk, „dość powszechnie panuje przekonanie – obecne niestety także wśród wierzących chrześcijan – że o Bogu możemy powiedzieć najwyżej, że istnieje”, a „jakiekolwiek próby dookreślenia, jaki jest, są w istocie nadużyciem”, to największego nadużycia dokonał sam Bóg, który się objawił, zamiast pozostać Anonimowym Absolutem. Nie dość, że wychynął zza chmur, w których wcześniej skryć się musiał w strategicznej „ucieczce do przodu” przed panteistycznym mieszaniem go ze światem, to jeszcze okazał się być Ojcem, Synem i Duchem Świętym.

Wymowne jest to milczenie o Trójcy uprawiane przez pokropionych wodą święconą chrześcijańskich pogan. W najlepszym razie zdaje się ono bazować na cichym założeniu, że doktryna trynitarna jest na tyle trudna, że usprawiedliwione jest mówienie o „Bogu po prostu” zamiast o „Bogu Trójjedynym”. Sam Bóg jest sobie winny, skoro oczekuje od stworzenia tego, co przerasta jego możliwości. „Talerz z wodą podano bocianowi, który po nim będzie bezskutecznie stukał” (Michał Bałucki). Jak tu się przyjaźnić z kimś, kto serwuje Boskie tajemnice nie bacząc na konstrukcję ludzkiego „dzioba”?

Nowina najgorsza polegałaby na tym, że Dobra Nowina o Trójcy w ogóle nie byłaby jeszcze przez chrześcijan usłyszana. Może wciąż żyją oni, by użyć sformułowania Yves’a Congara, „monoteistyczną, przedtrynitarną ideą Boga”, i nawet jeśli ustami swoimi wyznają ortodoksyjne prawdy, to ich serce daleko jest od nich. Jeśli jednak „wiara rodzi się z tego, co się słyszy”, to „jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli”, i w jaki sposób „mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?” (Rz 10,17.14). Ale jak mógłby im głosić prawdę ten antyewangelizator, który sam jej jeszcze nie usłyszał?

Monoteistyczni chrześcijanie głoszą (ewangelizacja) i bronią (apologia) nie tyle Boga objawienia, ile przedchrześcijańskich (czy pozachrześcijańskich) wyobrażeń Boga. Nawet jeśli ten „spoganizowany” Bóg lepszy jest od Boga „zateizowanego”, całkiem usuniętego poza nawias zainteresowań współczesnych, to jednak podstawową misją Kościoła nie jest przepowiadanie „Boga w ogóle”, ale „Boga Tego”, który objawił się we wcielonym Synu, a przez Niego dał się zaprzyjaźnić z pozostałą Dwójcą.

Należałoby zatem zacząć od początku, od nowa, od nawrócenia, od spotkania Syna; dobry początek nie jest zły! Wszak wiara w Trójcę nie jest „wymysłem teologów, ale wyznaniem ludzi, którzy znali i znają Jezusa, którzy Go pokochali” (Christoph Schönborn). W końcu choć raz niech Przyjaciel zostanie potraktowany poważnie, „po ludzku”, jak przystało na Tego, który stał się człowiekiem. Wydaje się, że przepowiadanie Słowa i liturgia to dobre „miejsce” na usłyszenie tego, co leży Bogu najgłębiej na (również ludzkim) sercu.

Napisałem „miejsce”, a nie „miejsca” – a przez to sugeruję, że być może rozdźwięk pomiędzy ewangelizacją a życiem liturgicznym, z którym mamy dziś do czynienia, jest jednym z powodów głuchoty na Trójcę. Uniemożliwia sprzężenie zwrotne, które powinno między nimi iskrzyć cały czas, by w pełni wybuchnąć w czasie Eucharystii. Jakkolwiek to brzmi dla niektórych pobożnych uszu: ani sama Msza św. nie wystarczy, ani wyizolowane głoszenie również. W takim razie: jeszcze „trochę” cierpliwości, Boże w Trójcy Jedyny!

Sławomir Zatwardnicki

Śmierdzące miłosierdzie

Water closet (WC) with septic tank and infiltration (4216249567).jpg, źródło: Wikimedia commons
Water closet (WC) with septic tank and infiltration (4216249567).jpg, źródło: Wikimedia commons

Bardzo ciekawa jest ta prawidłowość, która daje się schwytać siatką paradoksu: otóż to ci, którzy ostatecznego zbawienia oczekiwali nie w historii, ale w eschatologii, właśnie w doczesności poświęcali się z miłości do innych. Tego samego Boga, który miał stać się ich udziałem w chwale nieba, na ziemi dostrzegali w obliczu potrzebującego pomocy bliźniego. I odwrotnie: świeckie mesjanizmy, które pojawiają się jak grzyby po deszczu wypłukującym wiarę, nie potrafią sprawić, żeby powołane przez nie instytucje działające rzekomo w służbie innym miewały „ludzką twarz” – są tak ludzkie, że aż nieludzkie.

Warto by zastanowić się tym wszystkim Marxom (Reinhardom) zafascynowanym nauką społeczną Kościoła, w jaki sposób i czy w ogóle jest możliwe zrealizowanie jej postulatów w świecie niechrześcijańskim? Jeśli, jak pisał Benedykt XVI, „miłość (caritas) jest fundamentem nauki społecznej Kościoła”, to należy być jednak świadomym „wykolejeń i ogołocenia z sensu, na które bywała i nadal bywa wystawiana miłość, z czym łączy się ryzyko opacznego jej pojmowania, odłączania od działań etycznych i w każdym wypadku uniemożliwienia jej prawidłowej oceny” (Caritas in veritate).

W związku z tym autor encykliki wskazywał na potrzebę „łączenia miłości z prawdą nie tylko we wskazanym przez św. Pawła kierunku, «veritas in caritate» (Ef 4, 15), ale również w odwrotnym i komplementarnym kierunku — «caritas in veritate»”. Kiedyś trzeba było przypominać o miłości, by prawda nie zabiła; dziś chrześcijanie trąbić mają o prawdzie, bez której miłość się wypacza. Niewdzięczne to zadanie, które powoduje, że w „licytacji na miłość” (specjalność zwłaszcza polityków przed wyborami) nie mają wierzący szans – przynajmniej po ludzku rzecz rozpatrując.

Jak idee mają swoje konsekwencje, tak również polityka państwa ma swoje owoce, przy czym żeby ocenić ich wartość, należy schylić się: im bliżej ziemi, tym lepiej, choć można ich szukać również jakieś 0,7 m nad ziemią, a dokładnie nad posadzką toalety. W mieszkaniu gminnym, sponsorowanym lekką ręką urzędnika z ciężko zarabianych pieniędzy podatników; bez jakiejkolwiek ofiary ze strony urzędnika, za to z przymusowych ofiar innych. Jeśli można mówić o jakimkolwiek poświęceniu, to jedynie współmieszkańców kamienicy, którym dane jest mieszkać z dotowanym lokatorem, który swoją obecność zaznacza fetorem wydostającym się z legalnie okupowanego lokum.

Psychodidae species.jpg, źródło: Wikimedia commons
Psychodidae species.jpg, źródło: Wikimedia commons

Są to „perwersje państwa dobroczynnego” (© Maciej Rybiński). Śmierdzi z daleka rzekoma wielkoduszność państwa – albo zamienia się w pomoc bezduszną, albo w duszącą, jak w tym przypadku. Raz w nieprawdziwym miłosierdziu wpuszczony do lokalu alkoholik – nie wpuszcza nieproszonych gości, nawet jeśli miałaby to być ekipa remontująca zepsutą kanalizację. Jeśli wpuszcza, to w maliny, umawiając się na kolejne terminy i obowiązkowo ich nie dotrzymując. I co zrobisz takiemu? Żona pijącego może przestać prać uzależnionemu bieliznę czy dzielić z nim łóżko. Współuzależnieni mieszkańcy kamienicy pozbawieni są tych możliwości.

Paradoks polega na tym, że to samo państwo, które rzekomo przeciwdziała alkoholizmowi (PARPA), pomaga trwać uzależnionemu w nałogu! Nie pozwala mu sięgnąć dna, chyba że dna butelki, którą mu pośrednio funduje. Jeśli „państwo, którego biurokracja opiekuje się biednymi tak troskliwie, że zamyka im tą opieką całkowicie drogę do podjęcia próby indywidualnego wzbogacenia się na własną rękę”, jest zdaniem cytowanego wyżej felietonisty „państwem opętanych ideologicznie głupców”, to państwo niańczące alkoholików jest państwem wprost patologicznym.

Można by użyć epitetu „państwo współuzależnione”, ale byłoby to z obrazą dla współuzależnionych, których prócz „haju” z ratowania uzależnionego dosięgają negatywne skutki życia z nałogowcem.

Sławomir Zatwardnicki

Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę w… cywilizacji informatycznej?

Za chwilę każdy przeczyta tekst, w którym Dariusz Kot poruszy wiele zagadnień, na które człowiek przeszły, jak i współczesny poszukiwał i poszukuje odpowiedzi; chciałbym, żebyśmy potraktowali te jego zwierzenia życzliwie i bez uprzedzeń. Sam autor w konkluzji niejako o to prosi, gdy stwierdza, że jego wiedza, a nawet całe jego życie, to pasmo ciągnących się za nim luk i pomyłek. Nie każdy z nas – chrześcijan – jest przecież zdolny do tak wnikliwej, krytycznej autorefleksji. Czytaj dalej Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę w… cywilizacji informatycznej?

Od Boga Stwórcy do bożka ewolucji

Jeśli w poprzednim tekście „Od odbóstwienia do ubóstwienia” rzekło się „a”, teraz trzeba będzie powiedzieć „be”. Całym zdaniem: ewolucja jest „be”. Czytaj dalej Od Boga Stwórcy do bożka ewolucji

Od odbóstwienia do ubóstwienia

Być może nie wszyscy ludzie, jednak wszystkich zapewne epok pytali o pochodzenie świata, w słusznej intuicji, że w początku tkwić musi ziarno prawdy o końcu – celu stworzenia. Wszystkie udzielane odpowiedzi obarczone były mniejszymi lub większymi (raczej to drugie) błędami: czy to panteizmu mieszającego Boga i świat, czy manichejsko-gnostycznego dualizmu rozdzielającego złą materię od dobrego ducha, czy w końcu materializmu nie widzącego potrzeby istnienia przyczyny „spoza świata” dla powstania świata. Czytaj dalej Od odbóstwienia do ubóstwienia

Apologia chrześcijaństwa w dziele Orygenesa „Przeciw Celsusowi” / cz.II /

2.Niezwykłość religii chrześcijańskiej

W swojej apologii Orygenes zakłada, że pewne wydarzenia są możliwe, a inne niemożliwe. Do rzeczy możliwych zalicza m.in. fakt Wcielenia /I,37/. Natomiast jest dla niego niemożliwe, aby ludzie, którzy w pewnych sytuacjach reagują w określony sposób, mogli mylić się co do zmartwychwstania człowieka. Wie on jednocześnie, że przyjęcie takich założeń, będących tylko po części sprawą zdrowego rozsądku, jest także uzależnione od przesłanek filozoficznych i teologicznych. Założeń tych nie podziela Celsus, który wychodząc z innych przesłanek zaprzecza Wcieleniu i nie uważa Ewangelii ani za źródła historyczne ani za księgi objawione. Ewangelie nie są dla niego historyczne, kiedy relacjonują takie wydarzenia, jak uśmierzenie przez Jezusa burzy, rozmnożenie chleba, uzdrowienia trędowatych i wskrzeszenia umarłych.

Skoro są różne punkty widzenia, to przy pomocy samej metody historycznej nie można definitywnie rozstrzygnąć wszystkich pytań dotyczących nauki i postępowania Jezusa, a tym bardziej dowieść, że był On rzeczywiście Mesjaszem i Synem Bożym, ponieważ ostateczna interpretacja źródeł i znaczenie tych wydarzeń wychodzi poza jej możliwości. Wielkość Orygenesa polega na tym, że na pytania Celsusa odpowiada nie tylko przy pomocy dostępnej mu wiedzy historycznej. Zdaje sobie bowiem sprawę, ż Ewangelie nie są dziełem obojętnie przyglądających się obserwatorów, których jedynym celem byłaby dokładność opisu. Sam dostrzega w nich pewne różnice w relacjach / V,56/.

Pomimo jednak trudności interpretacyjnych, Orygenes nie rezygnuje z wykazania nadprzyrodzonego pochodzenia chrześcijaństwa w oparciu o Ewangelie. Chociaż Celsus nazywa je utworami prostackimi, to nie może zakwestionować faktu, że zawierają one niezwykłą moc. W wyniku lektury tych ksiąg, jak i ich obecnego czytania w Kościele, tysiące ludzi nawróciło się /III, 68/. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem tego faktu jest uznanie, że Ewangelie dostarczają przekonywujących argumentów na rzecz cudów Jezusa, Jego zmartwychwstania itd. Chcąc jednak w pełni ukazać siłę tych relacji, rozważa te materiały nie tylko jako dokumenty historyczne, ale również jako świadectwo wiary Kościoła pierwotnego.
Zgodnie z Ewangeliami Jezus objawił się grupie uprzywilejowanych uczniów, których starannie wybrał, kształtował przez jakiś czas, odkrył przed nimi swój stosunek do Ojca i wreszcie wyznaczył jako świadków i apostołów. Tych faktów Celsus nie może zakwestionować.

„Któż jednak patrząc na rybaków i celników, którzy nie posiadają nawet podstawowego wykształcenia / tak piszą autorzy Ewangelii, a Celsus w tym względzie wierzy w prawdę słów o braku wykształcenia apostołów / śmiało przemawiali o wierze w Jezusa nie tylko do Żydów, ale również wśród pozostałych narodów głosili Go i zdobywali uznanie, nie zastanowiłby się, skąd oni zdobyli umiejętność przekonywania? Sztuka ta nie była wcale podobna do znanej szerokim warstwom retoryki. Czyż nie musi każdy przyznać, że dzięki jakiejś boskiej potędze spełnił Jezus w swych uczniach to, co zapowiadał: ‘ Pójdźcie za mną, a uczynię was rybakami ludzi?’” / I,62/.

Ewangelie ukazują potęgę Jezusa w pozyskiwaniu ludzkich serc. Jednocześnie entuzjazm uczniów nie czyni ich niewiarygodnymi, lecz ich świadectwo staje się jeszcze bardziej wstrząsające. Boskość Jezusa można by wykazać na podstawie powagi tego świadectwa poprzez analizę przeżyć Jego najbliższych uczniów. Ukazując te przeżycia Nowy Testament staje się wiarygodnym zapisem wrażenia, jakie wywarł Jezus na swych pierwszych uczniach.

Orygenes z pozycji psychologa religii dostrzega, że to wrażenie musiało być ogromne. Nie jest łatwo wyzbyć się człowiekowi tego wszystkiego, do czego od dawna przywykł i co uformowało jego psychikę. Jeżeli tak trudno jest wyrzec się domu, miasta, wsi albo określonych ludzi, to cóż dopiero zwyczajów odnoszących się do spraw wiary?/ I,52/.

„Jeżeli mamy powiedzieć prawdę na temat powstania pierwszych gmin chrześcijańskich, stwierdzimy, że nieprawdopodobieństwem by było, gdyby apostołowie /…/ głosząc naukę chrześcijańską zaufali czemukolwiek poza udzieloną im mocą i łaską zawartą w nauce, dzięki której głoszona przez nich wiara została przyjęta; nieprawdopodobieństwem by było, żeby uczniowie apostołów odstąpili od dawnych ojczystych obyczajów, z którymi się zżyli, gdyby jakaś potężna siła i cudowne znaki nie nakłoniły ich do przyjęcia obcych i nieznanych dotychczas dogmatów”.

Orygenes zwraca uwagę na fakt, że apostołowie głosili naukę Jezusa z najmocniejszym przekonaniem i w sposób absolutnie stanowczy. Przekazywali ją jako coś, co ukazało im się z oślepiającą jasnością. Następnie nauka ta, pomimo że była czymś absolutnie nowym, została przyjęta przez „ uczniów apostołów” , choć środowisko, w którym ludzie ci żyli, wcale nie predysponowało do oddawania czci boskiej człowiekowi i to jeszcze ukrzyżowanego. Jedynie przyjęcie, że „pochodzenie chrześcijaństwa było cudowne”, dobrze tłumaczy te fakty     /VIII, 47/.

W wykazywaniu wiarygodności chrześcijaństwa Orygenes sięga nie tylko po argumenty natury psychologicznej, ale operuje również racjami egzystencjalnymi i społecznymi. Nowość tej religii nie polega jedynie na tym, że człowiek kierujący się prawdą „ odrzuca tych, których dotychczas uznawała bogów i na nowo przyjmuje naturalną miłość do Stwórcy, a za sprawą tej miłości przyjmuje również tego, który pierwszy przekazał te nauki ludziom przez uczniów” /III,40/. Nie polega także na zwykłym uwierzeniu, że Jezus był Bogiem i jako taki czynił cuda, tak jakby nie miał nic wspólnego z naturą ludzką. Niezwykłość chrześcijaństwa leży w tym, że głosi ono z całym przekonaniem, że zarówno boskość jak i moc w Jezusie Chrystusie zniżyła się „do zmiennych losów człowieka”. W Chrystusie „ połączyła się po raz pierwszy natura ludzka z boską po to, by natura człowieka poprzez uczestnictwo w bóstwie stała się boska” / III,28/. To uczestnictwo w życiu i przyjaźni z Bogiem jest odtąd możliwe dla wszystkich. Chrześcijaństwo afirmuje więc wielkość człowieka i wynosi go ponad wszystkie stworzenia, a wskazując na wyraźne cele przewyższa filozoficzne szkoły greckie i barbarzyńskie / III, 81/.

Orygenes zapytuje dalej, czy filozofia niechrześcijańska, a szczególnie platonizm albo stoicyzm, stoi w sprzeczności z religią chrześcijan. Chrystianizmu nie można, co prawda, zredukować do światopoglądu, ale obejmuje on i zawiera pewien ogląd rzeczywistości. Z jednej strony w opozycji do chrześcijaństwa stoi tylko ta filozofia, która nie daje żadnej nadziei / III, 80 – 81/. Z drugie strony byłoby błędem uważać naukę Chrystusa za spopularyzowaną filozofię grecką. Jeśli jest ona religią objawiona, to przewyższa wszelką filozofię, łącznie z platonizmem. Nauka o Bogu, o Synu Bożym, o życiu pozagrobowym, zmartwychwstaniu, miłości nieprzyjaciół, pokorze, cierpliwości itp. nie pochodzi od Platona, ponieważ nauki te głosili dużo wcześniej prorocy i mędrcy Starego Testamentu. Chrześcijanie stosują w życiu nauki o pokorze lub ubóstwie nie dlatego, że tak uczył Platon, ale ponieważ praktykował je Jezus. Chrystus nie mógł przyjąć tych nauk od Greków, gdyż jest absurdem twierdzić, że znał dobrze grecką literaturę albo studiował w greckich szkołach /VI,15-16/.

Jedną z cech wyróżniających chrystianizm od różnych kierunków filozoficznych jest jego uniwersalizm. Religia ta rzeczywiście stara się doprowadzić do prawdy każdego bez wyjątku. Ponieważ zwraca się również do ludzi nieokrzesanych i prostych, posługując się przy tym językiem przystępnym dla każdego, znamionuje ja także głęboki humanitaryzm. Natomiast nauczyciele greccy, którzy troszczyli się tylko o ludzi wykształconych, „zamknęli zmysł społeczny w wąskich i ciasnych bramach”. Ów lekceważący stosunek do człowieka prostego, pewien ekskluzywizm oraz brak jednomyślności w filozofii niewielki przyniósł dotąd pożytek światu, a nauki greckie uczynił mało zrozumiałymi i mało znaczącymi / VI,1 -5/.

Religia chrześcijan, tak nowa i wzniosła w swej treści, wnosi jednocześnie pokój do stosunków międzyludzkich. „Chrześcijanie zaś, gdyby wywodzili swe pochodzenie z buntu, nie przyjęliby praw tak pokojowych, że z ich powodu są wydawani na śmierć jak owce – i nie pozwalających im brać zemsty na wrogach” /III.8/. Radosna nowina uczy bowiem wytrwałości w przeciwnościach i heroizmu.
„Nie chciał Celsus /…/ przyjąć do wiadomości, że Jakub, brat Jana, sam apostoł i brat apostoła, został zabity /…/; nie chciał słyszeć, jak wielkich rzeczy dokonał Piotr i pozostali apostołowie odważnie głosząc naukę Ewangelii, i że ubiczowani odeszli sprzed Sanhedrynu ciesząc się /…/, że stali się godnymi cierpień dla imienia Jezusowego oraz że swym postępowaniem przewyższyli wiele opowiadań greckich o wytrwałości i odwadze filozofów” / II,45/.

Orygenesa zdumiewa fakt, że uczniowie Jezusa dokonali dzieł większych nawet niż „ dostrzegalne zmysłowo cuda”, tj. licznych nawróceń / II,48/. Póki Chrystus był z nimi, mógł ich umacniać. Kiedy odszedł, kto kazał im działać, jeśliby się im On nie objawił? Czy nauka ta byłaby tak powszechnie przyjmowana, zarówno przez Żydów jak i Greków, gdyby apostołowie nie nauczali rzeczywiście „ w mocy Boga?” / I,62/.

Przedstawione racje natury psychologicznej, egzystencjonalnej i społecznej świadczą, że Orygenes często posługuje się nimi dla potwierdzenia faktów historycznych. Pozostaje przez to zasadniczo wierny duchowi tradycji ewangelicznej. Jego argumentacja biorąca za punkt wyjścia orędzie Kościoła pierwotnego jest przy tym bardzo katolicka. Przed czytelnikiem dzieła „Przeciw Celsusowi” stają dwie wykluczające się możliwości: albo wiara skierowana do Chrystusa i Jego Kościoła, albo całkowity sceptycyzm, odrzucający zarówno jedno jak i drugie.

Religia chrześcijańska nie jest fideizmem. Ma ona mocną podstawę rozumową, na którą składają się fakty historyczne i psychologiczne, opisane w źródłach pierwotnego Kościoła.

Według Orygenesa w chrześcijaństwie wyróżnia się: „Boska mądrość, która nie jest równoznaczna z wiarą, jest pierwszym z tak zwanych charyzmatów Bożych. Drugie po niej miejsce wśród darów bożych zajmuje tak zwana wiedza, trzecie miejsce wiara, albowiem trzeba, aby ludzie prości, którzy wedle swych sił pragną osiągnąć pobożność, zostali zbawieni” / VI,13/.

Chrystianizm nie nawołuje jedynie do samej wiary i do niej się nie ogranicza. Mądrość nie tylko nie przeszkadza w poznaniu Boga, ale doń prowadzi poprzez wykształcenie, gruntowność nauki i roztropność / III,49/.