Archiwa tagu: Józef Życiński

Umarł w biegu

Minęło dwa lata od jego nagłej śmierci. Widać coraz wyraźniej, jak bardzo go brakuje. Prof. Barbara Skarga mówiła o nim „człowiek niebywały”. W filmie dokumentalnym „Strażnik poranka” w reżyserii Grzegorza Linkowskiego, przypomniano cały szereg jego wypowiedzi. Słowa arcybiskupa Józefa Życińskiego brzmią przejmująco, jak proroctwo, i są wciąż aktualne. Wiadomo, że metropolita lubelski był wielkim filozofem, teologiem, matematykiem, znawcą teorii ewolucji, humanistą, słowem: intelektualistą i erudytą, jakich mało. Dla wielu osób pozostanie jednak w pamięci przede wszystkim jako bardzo dobry ksiądz i człowiek.

Ten duszpasterz rogatych dusz, jak napisał o nim Adam Michnik, ciągle powtarzał, zresztą za Janem Pawłem II, którego był wiernym uczniem, że człowiek jest drogą Kościoła, tak jakby czuł, że o tej ewangelicznej zasadzie zapominamy. Przypominał więc, w prawie każdym publicznym wystąpieniu. Czyżby dlatego mówiono o nim: kontrowersyjny, chcąc go w ten sposób ustawić na pozycji outsidera, rzekomo nie przystosowanego do rzeczywistości i kreującego własny świat? Jego światem była Ewangelia, a w tym świecie słowo znaczy, to co znaczy. „Człowiek drogą Kościoła” to nie był dla niego slogan, to była istota jego posługiwania. W ostatnich miesiącach życia nie godził się, kiedy takie słowa, jak „męczeństwo” czy „polegli” zatracały swój prawdziwy sens. Był konsekwentny, wyjaśniał zatem  i tłumaczył, apelował, żeby nie ulegać teoriom spiskowym. I w ten sposób w atmosferze wyczuwalnej już wojny polsko – polskiej narażał się na wzgardliwe komentarze.

Arcybiskup nie lubił „celebrować” swojej osoby, denerwował go nadmiar patosu. Interesował go konkretny człowiek. Sam niewiele potrzebował. Zawsze bronił ludzi, którzy znajdują się w skrajnych sytuacjach: samotnych, upadłych, skrzywdzonych, osądzanych bez wyroku. Starał się każdego traktować indywidualnie, bo dramat każdego człowieka jest inny. W rozmowie z Aleksandrą Klich powiedział trzy zdania, których nigdy nie zapomnę: „Największy grzesznik, pogubiony, sfrustrowany, zasługuje na tolerancję. Wiem, że tego podejścia nie rozumie wielu ideologów trzymania się zasad za wszelką cenę. Jednak dla mnie odczłowieczone zasady są dobre do przyjęcia w matematyce, ale nie wobec człowieka”.

W książce „Wiara wątpiących”, do której ciągle wracam, jeden z rozdziałów zatytułował: „Samotność długodystansowców”. Pisał w nim o Albercie Camusie. W zapiskach tego wielkiego pisarza dostrzegał świadectwo samotności i goryczy, i bólu, który może „dokuczać nawet samotnym długodystansowcom”. Czuł z autorem „Dżumy” nie tylko solidarność, ale głęboką wspólnotę duchową i wspólnotę losu. Pisał  zatem o Camusie: „Środowisko nie mogło mu (…) wybaczyć, że swojego wielkiego talentu nie chciał włączyć w lokalne układy. Mógł przecież okazać się lepszym dyplomatą, który potrafiłby wyciągnąć profity (…). Tymczasem, bez cienia dyplomacji, zdecydował płacić za swą niezależność cenę wymierzonych w niego intryg. Cierpiał, ale nie zmieniał stylu. W jego zapiskach pojawiały się tylko gorzkie komentarze, gdy patrzył na dwulicowość praktykowaną przez środowiskowych specjalistów wyzwolenia.”

Zarzucano arcybiskupowi liberalizm, uważając zapewne, że to wielki grzech. Tak, arcybiskup miał ewangeliczną odwagę spotykania się z „celnikami i grzesznikami”, rozumiał wątpiących, bo wątpienie jest wpisane w los człowieka. Szukał ludzi na obrzeżach, może nawet uważał, że tam jest centrum, serce Kościoła. W tym sensie był „liberałem”, bo posiadał zmysł chrześcijańskiego miłosierdzia. Poza tym nie wyszukiwał wyimaginowanych wrogów, tylko wartości, które łączą.

Szukał w swojej archidiecezji śladów po „starszych braciach w wierze”, którzy przed wojną mieszkali w wielu miasteczkach Lubelszczyzny. Potem przyszła wojna i zagłada. Życiński postanowił tę żydowską historię odkryć na nowo, bo jest ona częścią naszej tożsamości. Był honorowym gościem na otwarciu odbudowanej lubelskiej jesziwy. Piętnował wszelkie przejawy fanatyzmu, nacjonalizmu, antysemityzmu, nienawiści i głupoty w życiu społecznym. Kilka dni po katastrofie smoleńskiej modlił się przy grobach żołnierzy Armii Czerwonej, idąc jak zawsze pod prąd nastrojom. Nawiązał tym gestem do przesłania Jana Pawła II, który w Auschwitz zatrzymał się przy tablicy rosyjskiej. Przeplatające się słowa papieża wypowiadane na miejscu zagłady i modlitwa arcybiskupa przy grobach żołnierzy rosyjskich to najmocniejszy fragment filmu Linkowskiego.

Abp Życiński protestował, gdy wypaczano przesłanie krzyża. Mówił z żalem, o tych, którzy „najpierw znajdą jakiś krzyż, potem bez porozumienia z kimkolwiek ustawią go, a później przystępują do ostrej walki, uważając, że tylko ich głos jest w tej sprawie miarodajny”. Tymczasem krzyż nie jest prywatnym znakiem. Doprowadzenie do sytuacji, że staje się on znakiem podziałów i nienawiści jest przejawem braku szacunku dla zbawczej ofiary Chrystusa. Nie godził się, aby prawdę o Zmartwychwstaniu „przekładać na język buńczucznego pomachiwania szabelką”. Kościół wedle Życińskiego powinien stać na przecięciu światów, i nieustannie zapraszać do siebie celnika Zacheusza, choćby po to, żeby mu potowarzyszyć – „jeśli uda się go zaprowadzić do Chrystusa, to będzie wspaniale” – dodawał hierarcha. Pisał, że być może życie Camusa ułożyłoby się inaczej, gdyby w okresie swych fascynacji Marksem i Prometeuszem znalazł kogoś, kto „ukazałby mu prometejski wymiar chrześcijaństwa”. Uważał, że nie należy czekać, że nie można się uprzedzać, że trzeba rozmawiać także z tymi środowiskami, które są oddalone od Kościoła.

Arcybiskup Życiński kochał Kościół, choć niektóre wypowiedzi i zdarzenia go irytowały, wiedział jednak, że przecież w wymiarze ludzkim składa się on tylko i wyłącznie z grzeszników, ale pomimo tego, a może właśnie dlatego, jest to ciągle Kościół Chrystusowy.

W 2007 roku apelował do młodych zgromadzonych na Owsiakowym „Woodstocku”, a czuł się wśród nich jak ryba w wodzie, żeby nie zagłuszyli w sobie duchowego piękna:  „Bóg, który przez miliardy lat prowadził ewolucję, żeby wydobyć homo sapiens z sapiens jest z nami, tylko potrzebuje współpracy. On cię nie uszczęśliwi na siłę. (…) Wy jesteście ważni, Bóg jest ważny, otoczenie jest ważne. Życzę wam zatem wielkiej synchronizacji”. Potrafił zaskakiwać, nawet formą życzeń.

Umarł w biegu. I co? Niektórzy zapewne chcieliby teraz o nim zapomnieć. Był taki biskup, już go nie ma, więc – mówiąc językiem samego arcybiskupa – krzywa samozadowolenia rośnie. Nie da się go jednak zapomnieć, nie można do tego dopuścić, znaczenie życia takich ludzi jak Życiński będzie z roku na rok rosło, i będzie owocowało.

 Film „Strażnik poranka” Grzegorza Linkowskiego telewizja publiczna pokaże 12 lutego, w drugim programie godz.22.50

Etos życia

Druga rocznica śmierci abp. Józefa Życińskiego

Aby opowiedzieć o człowieku, wszystkie szczegółowe charakterystyki stają się tylko wyimkiem wobec tego, co najważniejsze – wobec sposobu istnienia, wobec tego, jak człowiek „idzie” przez życie.

Kołysałem bratam, a on był zawsze bardzo spokojny, więc mogłem sobie poczytać, i trafiłem na rekolekcje redemptorystów, a w nich na rozważania o niebie, piekle, czyśćcu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Że my tu w piłkę gramy, w klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić. Zacząłem szukać samotności, modlitwy, przy każdej okazji się żegnałem, aż sąsiadka zwróciła mojej mamie uwagę, że coś się ze mną dzieje niedobrego. Od tamtej chwili pilnowałem się, żeby nie eksponować mojej religijności publicznie, ale ta wizja wieczności mnie nie opuściła. Stała się ważniejsza od podróży balonem. (Abp Józef Życiński, Aleksandra Klich, „Świat musi mieć sens”)

 I. W klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić

 Józef Życiński miał etos. Ks. Józef Tischner w słynnym tomie „Myślenie według wartości” przypominał, że ethos oznacza „miejsce zadomowienia”. Ethos jest „rodzajem atmosfery aksjologicznej, która bierze się z generalnej intuicji człowieczeństwa”. Etos Życińskiego był etosem afirmacji życia i świata, przy całej świadomości ludzkiej kondycji: „Refleksja nad sytuacją Chrystusa – samotnego w Ogrójcu, pozornie przegranego na Golgocie, odrzuconego przez swoich najbliższych, którzy w swoistym »referendum« wybrali Barabasza – pisał – dawała mi poczucie jakiejś przedziwnej solidarności z Nim, kiedy widziałem swoje życiowe niepowodzenia”.

Przez ostatnie trzy lata życia metropolity lubelskiego miałem okazję być redaktorem odpowiedzialnym za jego cotygodniową rubrykę biblijną „Okruchy Słowa” w „Tygodniku Powszechnym”. Wśród wielu krytyk, jakie pod adresem Arcybiskupa padają, są i takie, które piętnują jego emocjonalność. W tamtych latach zdarzyło mi się je podzielać. Że nieraz coś powiedział za szybko, że krzywdząco, że jednostronnie. Jednak poza tym, że mogą to być zastrzeżenia czasem słuszne, to zazwyczaj przebija w nich wyobrażenie Kościoła jako zimnej, kalkulującej instytucji, wyroczni będącej poza człowiekiem – spojrzenie całkiem inne niż Życińskiego. Pokutuje w tym próba poddania człowieczeństwa osądowi. Z perspektywy dwóch lat od śmierci Arcybiskupa widzę, jak bardzo emocji w życiu Kościoła w Polsce brakuje. Emocje są prawdziwe, a milczenie i kalkulacje nieraz fałszywe, osądzanie zaś cyniczne.

Źródła tej emocjonalności Życińskiego widziałbym właśnie w jego fundamentalnym wyborze życiowej postawy. Ta zaś odsłoniła się przede mną dopiero po jego śmierci, gdy razem z Maciejem Mullerem pisaliśmy dla „Tygodnika” portret Arcypasterza, jak zwykle o nim mówiliśmy w redakcji. Dopiero wówczas okazało się, ile bezinteresownego dobra dokonał. Nie wspomnę o pomocy dla ubogich studentów, o wydzwanianiu za pracą dla samotnych matek, o szukaniu mieszkań dla rodzin bez dachu nad głową, o wstawianiu się za pracownikami likwidowanych fabryk. Utkwiły mi w pamięci dwa inne obrazy. O jednym powiem teraz, o drugim dalej, a oba ściśle się łączą. Kiedy Życiński otrzymał wysokie honorarium za międzynarodową konferencję, nawet nie zajrzał do koperty. Prosto z rąk sekretarza pieniądze przekazał wiejskiemu proboszczowi na budowę kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu. Tak realizowała się jego najgłębsza solidarność z człowiekiem: przez konkretną pomoc i przez modlitwę, którą ogromnie cenił.

Etos Życińskiego polegał na wyjątkowym sposobie traktowania samego siebie. W istocie to etos charakterystyczny dla generacji przedwojennej: uznanie własnego życia za zadanie do wypełnienia. Poznałem ten etos dzięki spotkaniom ze Stefanem Wilkanowiczem w Krakowie i z Wiesławem Chrzanowskim w Warszawie. Rozpoznaję ten etos w życiu Życińskiego. To uznanie własnej osoby za dar – mówiąc językiem ewangelicznym – postrzeganie siebie jako naczynia napełnionego talentami. Oznacza to, po pierwsze, wielką afirmację życia i człowieczeństwa. A także, po drugie, wielką afirmację twórczości człowieka, otwartego nastawienia na ludzkość i świat. Na ten świat, który – jak mówi tytuł przerwanej rozmowy z Aleksandrą Klich – musi mieć sens.

Przeciwieństwem tej postawy było krytykowane przez Życińskiego „żucie gumy”. Takim obrazem ilustrował konsumpcyjną manierę bezmyślności, traktowanie siebie nie jako naczynia talentów, ale jako pustego pojemnika, który trzeba zapełnić tym, co przychodzi z zewnątrz, choćby było to byle co…

II. Zacząłem szukać samotności, modlitwy

 Drugim obrazem, który utkwił mi w pamięci, jest klęcznik Życińskiego w jego prywatnej kaplicy. (Może warto wspomnieć, że zadomawiając się w Lublinie od razu zarządził mały remont, żeby jego mieszkanie… sąsiadowało bezpośrednio z kaplicą). Wgląd w tę intymną przestrzeń zyskałem dzięki rozmowom z ks. Tomaszem Adamczykiem, który przez ostatnie lata był osobistym sekretarzem metropolity lubelskiego. Pamiętam, jak w dniach po śmierci Arcybiskupa, trzeba było spojrzeć na niego w innym świetle, na pozór – ze względu na wizerunek medialny – tak nieprzystającym do tej postaci: w świetle pobożności.

W otwierającym ten tekst cytacie owe dwa wymiary: życia jako zadania i oddanie modlitwie, pojawiają się obok siebie. Teraz mnie to nie dziwi – to kwestia etosu. Dlatego Życiński nigdy nie dopuszczał, żeby jego codzienne obowiązki i zapracowanie odbiły się na czasie, który poświęca na modlitwę. Od modlitwy zaczynał nie tylko dzień, ale każdy powrót w progi domu: zanim trafił do siebie, najpierw zawsze wchodził do kaplicy. Potrafił w niej spędzać na adoracji lub medytacji długie godziny. Potrafił też wpadać do niej jak po ogień, np. kilkakrotnie w trakcie pisania artykułu.

Tak więc jego klęcznik był przy oparciu zastawiony książkami. Przede wszystkim komentarzami biblijnymi, które czytywał podczas rozważań. Stos odkładanych książek rósł przed nim i za nim. Aż tak, że uniemożliwiał siedzenie. Chcąc, nie chcąc, Arcybiskup mógł w kaplicy już tylko klęczeć… Ta modlitwa była fundamentem dla jego etosu. Modlitwa traktowana bardzo serio.

***

Nie chodzi przecież w życiu o realizację celu, ale o sposób istnienia, o przejście przez ten świat, czyniąc dobrze. Dlatego z tego naczynia, którym była jego obecność, wciąż możemy czerpać, ono nie jest puste.