Archiwa tagu: Ojcowie Kościoła

Cytować czy nie cytować?

W XX wieku i w tym wycinku wieku XXI, o którym mówić możemy, ojcowie Kościoła na brak zainteresowania teologów narzekać nie mogą. Na pewno do wzmocnienia tego zainteresowania przyczyniły się dokumenty soborowe (Konstytucja Dei verbum i dekret o formacji kapłańskiej Optatam totius), w których wskazana zostaje konieczność powrotu do Pisma Świętego i Tradycji.

Warto zaytać, dlaczego powrót do patrystycznych źródeł był dla zgromadzonych na soborze w Watykanie tak istotny? Wśród wielu określeń i funkcji, które dokumenty Magisterium przypisują ojcom, na pierwszy plan wysuwa się tytuł uprzywilejowanych świadków Tradycji; świadków będących jednocześnie twórcami.

Od Ojców mamy więc czerpać nie tylko treść Tradycji, badać i przekazywać ich interpretację Objawienia, ale także ducha Tradycji, czy inaczej: sposób uprawiania teologii. W dokumentach odnajdujemy przekonanie, że studia patrystyczne stanowią jeden z głównych elementów pobudzających studia teologiczne. Pobudzających, a nie pomnażających ilościowo.

Jako patrolog ze zadziwieniem, a często złością obserwuję dziwną tendencję. Wiele (lub większość) współczesnych studiów teologicznych zawiera liczne odniesienia do ojców Kościoła, a często wręcz obowiązkowy pierwszy rozdział o biblijnych i patrystycznych źródłach tematu. Każdego tematu. Niezależnie, czy ojcowie w danej sprawie wnoszą cokolwiek czy nie. Ojców cytować trzeba, bo trzeba. Taka konwencja. I pozostaje mi odetchnąć z ulgą, że w konwencji tego działu nie ma przypisów, bo musiałabym się narazić temu i owemu. Temu, który w pierwszym rozdziale pracy (habilitacyjnej?) podaje zbiór ogólnych myśli niczym z podręcznika dla pierwszego roku teologii oraz owemu, który wyrywa myśl pisarza z kontekstu, byle tylko znaleźć potwierdzenie dla swych poglądów w źródłach patrystycznych, a także onemu, który okrasza swoje przemyślenia gustownym cytatem z szanowanego świadka Tradycji, aby własna refleksja brzmiała poważniej. I wielu tych i owych musiałabym wymieniać, bo ciężko się z ojcami współpracuje. Okazuje się, że same dobre chęci i ambicja „czerpania ze źródeł” nie wystarczą. Żeby jednak usprawiedliwić choć trochę tych, którzy ojców nadużywają i wykorzystują dla własnych naukowych celów, wspomnę, że problem ten zaczyna się już na etapie wykładów z patrologii na studiach teologicznych. Fałszywe ścieżki celnie wypunktował kiedyś w jednym ze swych artykułów ks. prof. Marek Starowieyski. A są to następujące grzechy wobec ojców: uczynienie z patrologii katalogu pisarzy, ich życiorysów i dzieł; zrobienie z patrologii zbioru anegdot i opowiadań; zredukowanie jej do listy problemów teologicznych z pominięciem elementu biograficznego; ograniczenie patrologii do pewnej bazy cytatów stanowiących potwierdzenie prawd wiary czy stawianych tez.  Trudno się dziwić, że w swym dorosłym naukowym życiu wielu teologów traktuje ojców dokładnie tak samo.

Jestem pewna, że czerpanie z dziedzictwa ojców ma polegać na czymś zupełnie innym. Dla teologa ojcowie mają stać się nie zbiorem złotych myśli, lecz mistrzami i przewodnikami w uprawianiu teologii. To nie konkretne zdania, ale cała metoda uprawnia teologii ma stać inspiracją dla współczesnych badaczy. Jest to zadanie dużo bardziej wymagające. Sami najpierw musimy tych odległych świadków i twórców Tradycji jakoś zrozumieć.

Ojcowie w teorii i praktyce

Ojcowie czyli kto?

Skłonna jestem zaryzykować twierdzenie, że obecnie – także na gruncie naukowym – stosuje się określenie „ojcowie Kościoła” do wszystkich w miarę ortodoksyjnych pisarzy wczesnochrześcijańskich. Teoretycznie podręczniki podają następujące kryteria uznania kogoś za ojca:

1. prawowierna nauka,
2. świętość życia,
3. aprobata Kościoła,
4. starożytność.

Niestety, najwięksi pisarze, którzy wręcz uosabiają pojęcie ojca, nie łapią się do tej definicji: Tertulian przeszedł do montanistów, Orygenes (jak się powszechnie sądzi) się wykastrował, Hieronim znany był ze swojego wybuchowego charakteru i ciętego języka, nie mówiąc już o Augustynie, który co prawda po chrzcie żył przykładnie, ale do mocno dojrzałego wieku prowadził się niemoralnie, co poskutkowało spłodzeniem nieślubnego dziecka. Trzeba jednak przyznać, że ojcami nigdy nie nazywa się zajadłych heretyków, a więc powyższe kryteria trzeba uznać za istotne i, chociaż nie sztywno, jednak obowiązujące.

Tradycyjnie za ostatnich ojców Kościoła uznaje się na Zachodzie Izydora z Sewilli, zmarłego w 636 roku, a na Wschodzie Jana z Damaszku, który umarł ok. 754 roku. Ale, znowu, nie traktuje się tych dat zbyt poważnie. Największe wydanie tekstów patrystycznych czyli „Patrologia Latina” oraz „Patrologia Graeca”, stworzone przez Jacquesa Paula Migne’a obejmuje nawet Klemensa III, który żył w XII wieku.

Patrologia – nie mylić z patologią

Już sama definicja patrologii podana przez najbardziej poważany podręcznik, czyli „Patrologię” Bertholda Altanera, wskazuje, że coś z tą nauką nie halo. Definicja ta brzmi: „Patrologia jest nauką teologiczną, która wszystkich pisarzy starożytności chrześcijańskiej, powołanych na świadków nauki Kościoła, ujmuje jako pewną całość i opracowuje zgodnie z metodycznymi zasadami historii”. Od razu nasuwa się pytanie: co to za nauka teologiczna, którą uprawia się metodami historii? Rzeczywiście, jest to największy problem, a może największa zaleta patrologii, że jest to nauka interdyscyplinarna. Zwyczajowo używa się terminu „patrologia” na określenie badań historycznych, a „patrystyka” do opisania badań teologicznych. Ale gdzie w tych terminach zmieścić badania nad filozofią, nie mówiąc już o studiach filologicznych? Ciężko. Praktyka wskazuje, że większość patrologów to teologowie, którzy bardzo często mają także wykształcenie filologiczne, a przynajmniej znają świetnie języki starożytne.

Ojcowie przez wielkie czy małe „o”?

Przyzwyczailiśmy się wszyscy do zapisu ojców z wielkiej litery: Ojcowie wyglądają o wiele poważniej i bardziej dystyngowanie niż ojcowie. Ale pisana z wielkich liter Komisja Języka Religijnego Rady Języka Polskiego przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk oficjalnie rekomenduje małoliterowy zapis ojców. Być może jest to wynik ewolucji tego pojęcia od określenia świętego i super ważnego Ojca do terminu, który obejmuje wszystkich autorów starożytności chrześcijańskiej, a tak w praktyce „ojcowie” funkcjonują.

Czy warto rozmawiać z trupami?

Niewątpliwie ojcowie są teraz w teologicznej modzie – wypada tu i ówdzie w naukowej makulaturze dać przypis z ojca, od razu człowieka poważniej traktują. Ale tak szczerze mówiąc, czy warto się serio zajmować nieboszczykami? Istnieje grupa (przyznać trzeba, nieliczna) zapaleńców, którzy się potwornie jarają problemami z odległych wieków, a nawet są skłonni skakać sobie z ich powodu do gardeł. Tych świrów zostawmy ich świrostwu. Czy zwykłemu pobożnemu chrześcijaninowi mogą się ojcowie na cokolwiek przydać? Tak, myślę, że tak. Główny powód to taki, że najważniejsze dogmaty chrześcijaństwa zostały sformułowane w czasach ojców właśnie. Ich zrozumienie jest trudne, a chyba wręcz niemożliwe bez rzetelnej analizy sposobu myślenia i pojęć, jakich używali ludzie w tamtych czasach. Przykład najbardziej ekstremalny: zapytaj człowieka na ulicy, czy wie i wyznaje, że Chrystus miał dwie wole (wole – liczba mnoga od wyrazu „wola”, a nie „wole” 🙂 ). Dla dzisiejszej mentalności jest to twierdzenie nie do przełknięcia, a jednak zostało potwierdzone na soborze powszechnym (i to ekumenicznym). Nie zostaje nic innego, jak dowiedzieć się, o co chodzi. A więc warto pogadać czasem z trupami, co nie?

O grzechu pierwszych ludzi w świetle odwiecznej życzliwości Boga: perspektywa ekumeniczna

O tzw. grzechu pierworodnym napisano już całe biblioteki ksiąg i rozpraw naukowych. Tradycyjna doktryna spotyka się z coraz większym niezrozumieniem i uważana jest często za bajkę dla dzieci. Teorie i hipotezy teologów różnych wyznań chrześcijańskich noszą na sobie znamię większego lub mniejszego prawdopodobieństwa. Wciąż szukamy wyjaśnień bardziej wiarygodnych. Trzeba dzisiaj również pytać, czy i w jaki sposób dzieje początków ludzkości można ukazać w ramach ewolucjonistycznej wizji świata, która stała się dziedzictwem współczesnej nauki.

W przeżywaniu wiary wciąż uczymy się żyć z pytaniami, na które nie znajdujemy definitywnej odpowiedzi. Dlatego warto wsłuchiwać się w to, co o prawdach wiary mają do powiedzenia inni chrześcijanie – w tym także o najbardziej pierwotnym upadku ludzi, opisanym w Księdze Genesis.

 1. Słowo o narracji Księgi  Rodzaju

Księga Rodzaju opisuje postacie i wydarzenia, które w symboliczny sposób ukazują początki, upadek i grzeszną sytuację całej ludzkości. Postacie Adama i Ewy mogą mieć charakter indywidualny, a zarazem ukazują jedność i dzieje całego rodzaju ludzkiego, a nie tylko tych dwojga pierwszych ludzi. Samo użycie hebrajskiego słowa adām bez rodzajnika (człowiek, ludzkość) tchnie pierwotnym uniwersalizmem, gdyż odnosi się ono do wszystkich ludzi. Pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju dotyczą nas wszystkich, naszego pochodzenia i życia w obecności Boga. Jego dobroć powołuje do istnienia człowieka, Adama i Ewę, mężczyznę i kobietę, stworzonych na obraz i podobieństwo Stwórcy: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1,26; zob. 5,1-2).

W redakcji Księgi Rodzaju bibliści odróżniają tradycję kapłańską, późniejszą (Rdz 1,1-2,4a) oraz tradycję jahwistyczną, starszą (Rdz 2,4b-3,24). Jahwistyczna podkreśla fakt, że mężczyzna, „człowiek” (hā ’adām, z rodzajnikiem!), potrzebuje partnerki: „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc” (2,18). Natomiast według wersji kapłańskiej, Bóg stwarza ludzkość jako całość, wspólnotę i wielką rodzinę oraz nakazuje: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (1,28). Tu słowo adam (bez rodzajnika) nie oznacza mężczyzny ani poszczególnej pary ludzi, ale całość rodzaju ludzkiego jako mężczyzn i kobiet, stworzonych na obraz i podobieństwo Boże.

Istota ludzka została w ten sposób określona w kategoriach relacji i dialogu z Bogiem. Ikoniczny status każdego człowieka mówi o jego wielkiej godności, a tym samym wyznacza jego specjalny stosunek do Boga, do innych ludzi i do przyrody. W późniejszej interpretacji tej godności pojawi się myśl, że kto zniszczy jedno życie to tak, jakby zniszczył całą ludzkość, a kto ocali życie jednego człowieka, to jakby ocalił cały rodzaj ludzki. Ludzie stworzeni na obraz Stwórcy, mają być w Jego imieniu troskliwymi i mądrymi zarządcami reszty stworzenia, a w ten sposób dopełniać Jego stwórcze dzieło. Ludzkość cieszy się uprzywilejowaną pozycją w stosunku do reszty stworzenia, ale zgodnie z wolą Stwórcy ciąży na niej odpowiedzialność za jego losy. W swoim istnieniu jest całkowicie zależna od Niego.

Opowieść Księgi Rodzaju odznacza się świeżością i sugestywną barwnością języka. Ukazuje, iż nieposłuszeństwo i grzeszny opór wobec nakazów Boga odbija się negatywnie na losie innych ludzi. Księgi Starego Testamentu mówią o wtargnięciu grzechu w świat wskutek winy człowieka i niewłaściwego użytku jego wolności. Akcentują powszechną grzeszność ludzi: „nie ma człowieka, który by nie grzeszył” (1 Krl 8,46), „nauczyliście się (!) postępować przewrotnie” (Jr 13,23). Nie wiążą jednak tego stanu bezpośrednio z pierwszą parą prarodziców. Tym bardziej myśl o przekazywaniu grzechu na potomnych przez fizyczne zrodzenie jest zgoła obca nauce Starego Testamentu. Nie sugerują tego również ani Ewangelie, ani Apokalipsa.

Doświadczenie upadku i utraty będzie stale rozwiewać nasze ludzkie złudzenia, pouczać za każdym razem jaka jest rzeczywista różnica między dobrem i złem. Nie kryjmy się jak Adam i Ewa (zob. Rdz 3,8-10) przed obecnością Boga i nie uciekajmy od Niego. I nie zrzucajmy instynktownie winy na innych lub na samego Stwórcę (zob. Rdz 3,12-13)!

Z natury swej jesteśmy istotami śmiertelnymi. Jedną z destruktywnych konsekwencji nieposłuszeństwa Bożym nakazom jest bolesne przeżywanie samego faktu śmierci jako nieuchronnego losu człowieka, niepewnego swojej pozagrobowej przyszłości: „wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3,19). Nie jest to śmierć człowieka, który pełen pokoju ducha odchodzi do przodków „syty życia” (Rdz 25,7). Nie przeżywamy śmierci jako normalnego i spokojnego dopełnienia swoich dni w wierności względem Boga, lecz jako wydarzenie niepokojące, któremu tak często towarzyszy cierpienie i ból.

 2. Upadek w górę?

 Oto jak współczesny brytyjski fizyk, anglikański duchowny i teolog, John Polkinghorn, odczytuje dzisiaj biblijną opowieść o Adamie i Ewie, o ich upadku i jego konsekwencjach:

 Interesujące w tej mitologicznej historii jest właśnie między innymi (…): to był upadek w górę! To zdobycie nowej formy wiedzy. Grzeszny charakter tego czynu zawiera się w słowach wyszeptanych przez węża: „Daj mi ten owoc! Poznasz dobro i zło. Nie będziesz już potrzebować Boga”. Źródłem grzechu jest odmowa uznania, że jesteśmy istotami potrzebującymi naszego Stwórcy. Myślę, że chwila, gdy nasi przodkowie zyskali samoświadomość i świadomość Boga, była upadkiem w górę, ale potem odwrócili się oni od Boga, zwrócili ku sobie – i to był błąd. Oczywiście nie sprowadzili w ten sposób śmierci na świat, bo była ona obecna od milionów lat, a raczej coś, co nazwałbym śmiertelnością. Posmutnieli, bo stali się świadomi przemijania i nieuchronnej śmierci. Mit o Adamie i Ewie to potężna historia. Ale jeśli interpretuje się go przez gadające węże i tym podobne, to… to jest po prostu śmieszne.[1]

 Nie wolno zapominać, że wąż jest symbolem grzechu, śmierci i mocy zła. Przekleństwo rzucone na niego przez Boga (Rdz 3,14-15) sugeruje długie zmaganie między dobrem i złem, z którego ludzkość wyjdzie w końcu zwycięsko. W interpretacji Ojców Kościoła wątek ten nazwany został „Protoewangelią”, obietnicą zbawienia, które miało przyjść przez „niewiastę” (Maryję) i jej „potomstwo” (Chrystusa).

Skoro wspomniałem o anglikańskim teologu, to warto dodać jeszcze kilka słów o radykalnym poglądzie, który reprezentuje John Shelby Spong, emerytowany obecnie biskup anglikańskiego Kościoła episkopalnego w Stanach Zjednoczonych. Odrzuca on stanowczo samo pojęcie grzechu pierworodnego (original sin). Stwierdza m.in., że „nie było czegoś takiego, jak doskonałe stworzenie”, że „nie można upaść z pozycji doskonałości, jeżeli jej się nigdy nie posiadało”. Co więcej: „Nie można też być uratowanym z upadku, który nigdy się nie zdarzył…”. Dlaczego? „Rozmowa o uratowaniu człowieka z upadku, który nigdy nie miał miejsca, nie ma żadnego sensu w świecie, który poznał ustalenia Darwina. Myślę, że chrześcijaństwo znalazło się w takim miejscu historii, że potrzebuje intelektualnej rewolucji równej XVI-wiecznej Reformacji. (…) Musielibyśmy uciec od opowieści o chrześcijaństwie jako o ratowaniu przez Boga grzesznych ludzi z upadku”[2]. Jest to rzeczywiście stanowisko bardzo liberalne.

Powróćmy jednak do naszych rozważań. Uniwersalistyczna lekcja Księgi Rodzaju jest wyraźna: Bóg nie pozostawia nikogo samemu sobie w stanie upadku i zagubienia. Ewa pozostanie „matką wszystkich żyjących” (Rdz 3,20). Nieposłuszna para zostanie troskliwie obleczona „odzieniem ze skór” (Rdz 3,21). Nieposłuszeństwo nie udaremnia Jego troski, życzliwości i miłosierdzia względem ludzi, stworzonych na Jego obraz. Nawet Kain, pierworodny syn Adama i Ewy, morderca swego młodszego brata Abla, otrzymuje od Boga tajemnicze znamię, trwałą cechę przynależności do wspólnoty ludzkiej, żeby mógł uniknąć krwawej zemsty: „aby go nie zabił nikt, kto go spotka” (Rdz 4,15). To bardzo konkretny przykład życzliwości Boga, która rozjaśnia bezdroża i mroki ludzkiej winy. Fakt godny zapamiętania. A przecież chodzi faktycznie o winę większą niż nieposłuszeństwo prarodziców!

Pomimo upadku Bóg nie przestał miłować ludzi. Powszechna życzliwość Boga nadal będzie promieniować w dziejach ludzkości i każdej poszczególnej istoty ludzkiej. O niezwykłej godności człowieka przypomni później psalmista w swoim hymnie mądrościowym. Jego pełne zadumy pytanie przekazywane jest przez wieki pokoleniom ludzi wierzących:

Czymże (…) jest człowiek, że o nim pamiętasz,
czym jest syn człowieczy, że go masz w opiece?
Stworzyłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
uwieńczyłeś go chwałą i dostojeństwem.
Dałeś mu władzę nad dziełami rąk Twoich,
wszystko złożyłeś u jego stóp … (Ps 8,5-7).

 3. Życzliwość i przyjaźń Boga względem wszystkich ludzi.

 Za każdym razem, gdy ludzie opowiadać się będą przeciwko Bogu i sobie nawzajem, taka grzeszna sytuacja wymagać będzie oczyszczenia, naprawy i nowego początku, którego On sam będzie za każdym razem inicjatorem. Świadczy o tym przymierze z całą ludzkością i całym stworzeniem zawarte z Noem i jego synami po tym wydarzeniu, które Biblia nazywa potopem (Rdz 6-9). W przymierzu tym ma uczestniczyć na zawsze cała ludzkość. To kolejny wyraz troski i miłości Stwórcy do wszystkich ludzi. Przymierze „z wszelką istotą żywą (…) na wieczne czasy” ma charakter powszechny, trwały, prawdziwie kosmiczny (Rdz 9,9-10.12-13).

Obietnica dotyczy całej ludzkości, która stanowi jedną całość i ma uczestniczyć we wszystkich dobrodziejstwach, jakimi Stwórca obdarzać będzie swoje stworzenia. Późniejsze przymierza zawarte z Abrahamem (Rdz 17) oraz Izraelitami na Synaju (Wj 24) nie usuwają ani nie pomniejszają znaczenia pierwotnego przymierza Noego z Bogiem, a przez niego z wszystkimi ludźmi. W świetle tego wydarzenia należy odtąd rozumieć sytuację ludzi żyjących przed i poza wspólnotą Izraela jako narodu wybranego, który rozpoczął swoje dzieje wraz z powołaniem Abrahama. Specjalny wybór ze strony Boga w niczym nie pomniejsza powszechnej życzliwości i przyjaźni Boga względem wszystkich ludzi.

Pomimo przymierza z Noem dzieje upadku ludzkości nie ustały. Tekst biblijny nawiązuje do starej legendy o pochodzeniu różnych języków i opowiada o budowie wieży Babel (Rdz 11,1-9). Dumna próba przełamania ludzkich możliwości i ograniczeń prowadzi do zerwania więzi między ludźmi, ich rozproszenia i utraty wspólnego języka. Na tym tle głębszego sensu nabiera wybór Abrahama (i Sary!) do realizacji Bożego planu w dziejach ludzkości. Oboje staną się przodkami ”wielkiego narodu” (Rdz 12,2), ale wskutek ich szczególnego przymierza z Bogiem ”będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi” (w. 3). Pamięć o rodzinie Abrahama jako błogosławieństwie dla wszystkich narodów powracać będzie później jak echo, zwłaszcza w nauce proroków (zob. Rdz 28,14; Iz 19,23-25; Jer 4,2). Ci, którzy zostali wybrani mają służyć Bogu w doprowadzeniu także innych ludów do Niego. Ich odpowiedź na wezwanie Boga będzie wzorem dla wszystkich ludzi wiary na całej ziemi (zob. Hbr 11,8-12).

To ważny rys wczesnego uniwersalizmu Biblii. Intymna relacja ludzi z Bogiem nie ogranicza się jedynie do rodu Abrahama oraz jego potomków, rozpoczynających dzieje narodu wybranego. Bóg Izraelitów jest i pozostanie na zawsze Bogiem życzliwym dla wszystkich innych ludzi i troszczącym się o nich. Wspomniany już pierworodny syn Adama i Ewy, Kain, przeklęty przez Boga za zabójstwo swego brata Abla, prowadzi z Nim dialog i otrzymuje znak ochronny (Rdz 4,9-15).

W sumie jest to wczesna i pocieszająca wizja dziejów całej ludzkości, dająca nadzieję na przyszłe ocalenie winowajców. Powszechności ludzkiej winy przeciwstawiony zostaje uniwersalizm miłości i troski Boga, którego tradycja chrześcijańskiego Wschodu od wieków nazywa Bogiem miłującym ludzi (Philánthropos, Čelovekolubiec) niezależnie od ich grzeszności.

 4. Teologia prawosławna o tzw. grzechu pierworodnym

 W przeciwieństwie do teologii katolickiej i protestanckiej, teologia prawosławna odnosiła się zazwyczaj z rezerwą do poglądu o niezwykłej doskonałości człowieka przed upadkiem. Nie uczy ona wprawdzie o jakichś brakach pierwszego człowieka, z drugiej strony nie uważa go jednak za absolutnie doskonałego. Teologowie prawosławni zwracają uwagę na fakt, że człowiek, stworzony na obraz Boży, powołany został do realizowania w sobie podobieństwa Bożego; ze stanu bezgrzeszności i niewinności pierwotnej miał przejść do stanu cnoty i świętości, zdobywanych na drodze współpracy wolnej woli z łaską Bożą.

W konsekwencji, nie absolutyzując pierwotnej doskonałości człowieka, Kościół prawosławny od początku był mniej surowy w ocenie następstw pierwszego upadku. Teologowie prawosławni uczyli, że skażeniu uległa fizyczna i duchowa natura człowieka; jego umysł i wola zostały osłabione, jednakże nie został on całkowicie pozbawiony łaski Bożej. Obraz Boży w człowieku został zdeformowany przez grzech i zaciemniony, ale nie zniszczony. Niezniszczalność obrazu Bożego, jego obecność w samych głębinach ludzkiego upadku i grzechu, stanowi do dzisiaj jedną z najbardziej zasadniczych intuicji antropologii prawosławnej.

Trzymając się wiernie idei synergizmu (por. 1 Kor 3,9), prawosławie odrzuca wszelkie interpretacje grzechu pierworodnego, które naruszałyby tę podstawową prawdę i w konsekwencji nie zostawiałyby miejsca na naukę o wolności człowieka. Teologowie prawosławni z naciskiem podkreślają również kosmiczny zasięg skutków grzechu pierwszych ludzi. Wskutek upadku jednego człowieka, będącego cząstką kosmosu, nie tylko ludzkość, ale także całe stworzenie, zostało poddane śmierci i skażeniu (por. Rz 8, 19-22).

Różnice w interpretacji grzechu pierworodnego między Kościołem wschodnim i zachodnim zaznaczyły się już na początku V w., podczas kontrowersji między św. Augustynem i Pelagiuszem na temat zgładzenia grzechu pierworodnego oraz sensowności chrztu dzieci. Całe zagadnienie skoncentrowało się wówczas wokół tekstu z listu do Rzymian 5,12. Podczas gdy teologia zachodnia rozbudowała naukę o grzechu pierworodnym w oparciu o błędny przekład słów eph’ho pántes hémarton przez in quo omnes peccaverunt (w tym znaczeniu, że wszyscy w jakiś sposób uczestniczyli w grzechu Adama i ponoszą zań odpowiedzialność), Kościół wschodni nigdy nie odnosił eph’ho do Adama, lecz do śmierci: eph’ho (=thanato) pántes hémarton, z powodu której (=śmierci) wszyscy zgrzeszyli, albo: ponieważ wszyscy zgrzeszyli. Pierwszy wprowadził na Wschodzie tłumaczenie „eph’ho” przez „ponieważ” prawdopodobnie sam patriarcha Focjusz.

Obydwa gramatycznie poprawne rozwiązania występują de facto w greckiej tradycji patrystycznej. Wschodni Ojcowie Kościoła nie sprzyjali interpretacji tego tekstu w tym sensie, że wszyscy ludzie stali się winni grzechu Adama i że ponoszą zań odpowiedzialność. Stwierdzali przede wszystkim, że wszyscy dziedziczą skażenie i śmierć i że wszyscy popełniają grzechy osobiste. Jak przekonamy się na podstawie dalszych refleksji, jest to inna interpretacja myśli patrystycznej niż ta, którą w swoim teście przedstawiła w sposób chyba zbyt uogólniający i rezolutny Marta Przyszychowska („pokażę Wam teraz, co Ojcowie naprawdę mówili o udziale ludzkości w grzechu Adama”!).

Aktualne dyskusje wokół problemu grzechu pierworodnego, podejmowane przez teologów katolickich, nie znalazły głębszego rezonansu po stronie prawosławnej. Ogół teologów prawosławnych nadal odnosi się z dużą dozą nieufności do współczesnej krytyki historycznej, szczególnie biblijnej. Trzymają się raczej sformułowań tradycyjnych, usiłując przede wszystkim wniknąć głębiej w naukę Ojców greckich. W teologii prawosławnej można wyróżnić kilka grup interpretacji grzechu pierworodnego.

 a) Grzech pierworodny jako stan dziedzicznej winy

 Według nauki teologów prawosławnych, zwłaszcza dawniejszych, grzech pierworodny jest nie tylko stanem skażenia natury ludzkiej, lecz polega również na dziedziczeniu prawdziwej i rzeczywistej winy. Jakkolwiek Pismo święte nie wyjaśnia sposobu dziedziczenia grzechu pierworodnego, sam fakt dziedziczności stanowi, według tradycyjnej nauki prawosławnej, jedną z podstawowych prawd wiary chrześcijańskiej.

Grzech pierworodny dziedziczony jest nie tylko jako osobista wina Adama, lecz także jako grzeszny stan (katástasis hamartías, grechovnost’) natury ludzkiej, w którym i z którym człowiek przychodzi na świat. Stan ten staje się z kolei źródłem grzechów osobistych. O ile w przypadku Adama dobrowolny grzeszny czyn uprzedził stan grzechu, u jego potomków stan grzeszny uprzedza ich grzeszne czyny. Główną trudność w wyjaśnieniu istoty grzechu pierworodnego teologowie prawosławni widzą w tym, że nie występuje w nim element wolnej woli. Większość z nich unika wszelkich prób interpretacji uważając, że zaciemniają one jedynie samą prawdę, którą należy przyjąć aktem wiary.

Wśród poglądów tej grupy teologów prawosławnych na szczególną uwagę zasługuje sofiologiczna koncepcja grzechu pierworodnego wysunięta przez wybitnego teologa rosyjskiego Sergiusza Bułgakowa (1871-1944). Nie zadowala się on tradycyjnym ujęciem zagadnienia powszechności grzechu pierworodnego opartym na teorii dziedziczności tego grzechu, popełnionego przez Adama jako reprezentanta całej ludzkości. Według Bułgakowa, można uważać grzech Adama w pewnym sensie za osobisty grzech każdego człowieka, dobrowolnie przezeń popełniony. W tym celu należy oprzeć się na dwóch przesłankach: a) na antropologicznej doktrynie o ontycznej jedności całego rodzaju ludzkiego, nazywanej również nauką o wielojedności (mnogojedinstvo) i wszech-człowieku (vsečelovek); b) na prawdzie o swobodnej decyzji ludzkiego ja, będącej przejawem jego stworzonej wolności.

Wskutek odpowiedzialnej i kierowniczej pozycji człowieka w przyrodzie oraz ontycznej jedności rodzaju ludzkiego, grzech Adama posiadał nie tylko ogólnoludzki, ale wręcz kosmiczny zasięg. Zdaniem Bułgakowa, ludzkość stanowi wieloosobową całość, jedną w stworzeniu i w upadku, w odkupieniu i zmartwychwstaniu, w Adamie i w Chrystusie. Nie tylko wszyscy są za wszystkich winni, ale wszyscy stanowią jedno, tak iż każdy czyn poszczególnego człowieka jest równocześnie czynem całej, wielojednej ludzkości. Przekazywanie grzechu pierworodnego nie jest następstwem zjawiskowej dziedziczności urzeczywistniającej się w czasie, lecz wynikiem odwiecznej, ontycznej jedności natury ludzkiej, jej stworzonej współistotności (jedinosuščija). W ten sposób antropologiczny postulat jedności całego rodzaju ludzkiego wyjaśnia rozprzestrzenianie się grzechu pierworodnego na całą naturę ludzką. W stwierdzeniach tych dostrzec można pewne podobieństwo do poglądu teologów katolickich, o których będzie mowa w ostatnim punkcie rozważań.

Jeśli natomiast chodzi o osobiste uczestnictwo potomków Adama w jego grzechu (o którym świadczy ustanowiona przez Kościół praktyka chrztu dzieci), fakt osobistej grzeszności, winy i odpowiedzialności każdego człowieka da się wytłumaczyć jedynie przy pomocy idei tzw. priemirnogo grechopadenija, tj. upadku, który dokonał się w metahistorii, na granicy obecnego grzesznego świata. To zaskakujący i niełatwy do wyjaśnienia moment w wywodach rosyjskiego teologa. Upadek Adama miał miejsce w innym porządku świata, istniejącym jeszcze przed pojawieniem się czasu. Popełniając grzech pierworodny, Adam zgrzeszył jako wszech-człowiek (Ewa w tym rozumowaniu zostaje pominięta, nie był to bowiem jeszcze, w pierwszej połowie XX wieku, czas logiki inkluzyjności i języka inkluzywnego!). Każdy z ludzi współuczestniczył i współdziałał w tym grzechu metafizycznym, który na nowo realizuje się na samym progu życia, na granicy indywidualnej egzystencji ludzkiej, w momencie stworzenia duszy.[3]

Decyduje o tym sama ludzka wola życia w świecie skażonym przez grzech, mocą której dusza jednoczy się z ciałem, a w ten sposób, wskutek solidarności z Adamem, osobiście uczestniczy w jego upadku. Grzech pierworodny nie powtarza się, lecz na nowo realizuje się w każdej nowej osobie, należącej do jednej i tej samej natury ludzkiej. Ponieważ to uczestnictwo w upadku Adama dokonuje się na granicy czasu, a nie w czasie, dusza nie zachowuje o nim psychologicznego wspomnienia; zachowuje jedynie w sobie wspomnienie ontyczne, wyrażające się skażeniem jej natury, poczuciem grzeszności i odpowiedzialności za ten stan.[4]

 b) Grzech pierworodny jako dziedziczna śmiertelność

 Większość teologów prawosławnych, szczególnie współczesnych, nie przyjmuje nauki o stanie winy, wynikającym z grzechu pierworodnego. Uważają oni, że człowiek dziedziczy po Adamie skażenie i śmiertelność, a nie jego winę[5]. Potomkom prarodzica nie należy przypisywać grzechu jako aktu osobowego. Grzech pierworodny to dziedziczenie śmiertelności. Grzeszność człowieka jest jej skutkiem.

Niektórzy współcześni teologowie prawosławni dopatrują się podstaw takiej interpretacji w nauce Ojców Kościoła. Należy zwrócić specjalną uwagę na poglądy św. Cyryla Aleksandryjskiego, głównego przedstawiciela szkoły aleksandryjskiej w V wieku oraz Teodoreta z Cyru, typowego reprezentanta szkoły antiocheńskiej. Cyryl z Aleksandrii ujmuje grzech pierworodny nie w kategoriach indywidualnej, dziedzicznej winy, lecz jako sytuację powszechnego skażenia (phthorá) natury ludzkiej, którego kresem jest śmierć. Wszyscy ludzie uczestniczą wprawdzie w tej samej naturze, wywodzącej się od pierwszych rodziców, jednakże poszczególny człowiek nie ponosi, według Cyryla, odpowiedzialności za ich upadek ani nie dziedziczy ich winy. Grzech pierworodny jest jakoby zarazą śmiertelności i grzeszności, którą dotknięty jest cały rodzaj ludzki i od której wybawia go jedynie Chrystus[6].

Również Teodoret z Cyru nie interpretuje grzechu pierworodnego w sensie dziedziczenia winy pierwszych rodziców przez ich potomków, lecz w kategoriach dziedzicznej śmiertelności, będącej źródłem grzechów osobistych: „Śmierć, z powodu której wszyscy zgrzeszyli, przeszła na wszystkich ludzi; każdy człowiek podlega prawu śmierci nie przez grzech prarodzica, lecz z powodu swoich własnych grzechów”[7].

Myśl Ojców greckich o grzechu Adama oraz jego następstwach przebiega więc po linii innej niż myśl augustyńska. Zgodne świadectwo obydwu omówionych autorów z V w., współczesnych św. Augustynowi, jest tym bardziej doniosłe, że należeli oni do dwóch przeciwnych szkół egzegetycznych oraz do dwu różnych obozów podczas kontrowersji chrystologicznych. Ich zgoda w egzegezie tekstu do Rz 5,12 wskazuje, że mamy do czynienia z ogólnie przyjętym w V wieku na Wschodzie poglądem na grzech pierworodny[8].

Tradycja wschodnia, wyrażona w greckiej myśli patrystycznej, pojmuje go przede wszystkim jako dziedziczną śmiertelność, będącą następstwem upadku Adama, a która z kolei staje się przyczyną grzechów osobistych. Śmiertelność, czyli skażenie i zepsucie uważano w starożytności chrześcijańskiej za chorobę kosmiczną, która trzyma ludzkość w swym władaniu. Śmierć czyni grzech nieuniknionym. Koncepcja ta nie mówi o ponoszeniu dziedzicznej winy za aktualny grzech prarodzica.

Decydującą rolę odegrał w tej interpretacji grecki oryginał fragmentu Listu do Rzymian: „Dlatego, tak jak przez jednego człowieka grzech przyszedł na świat, i przez grzech śmierć, tak też na wszystkich ludzi przeszła śmierć, bo/ponieważ [ze względu na śmierć, eph’ho] wszyscy zgrzeszyli” (Rz 5,12). Śmierć była „zapłatą za grzech” (Rz 6,23), jaką otrzymał Adam. Jest również odpłatą i karą dla tych, którzy grzeszą tak jak on. Tekst Apostoła Pawła nie stwierdza, że potomkowie Adama są winni tak samo jak on, jeżeli nie zgrzeszą podobnie jak on. Natura ludzka ponosi jedynie konsekwencje upadku Adama.

Grzech prarodziców można pojmować wyłącznie jako ich grzech osobisty. Bizantyjscy autorzy, z Focjuszem włącznie, widzieli w powyższym tekście Apostoła jedynie konstatację moralnego podobieństwa między prarodzicem a innymi grzesznikami. Między Adamem a jego potomkami istnieje solidarność w śmierci, tak jak istnieje solidarność w życiu między Chrystusem zmartwychwstałym a ludźmi: „jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy zostaną ożywieni” (1 Kor 15,22).

Tego rodzaju interpretacja grzechu pierworodnego posiada charakter egzystencjalny i jest bliska współczesnej refleksji nad śmiercią oraz instynktem samozachowawczym (S. Kierkegaard, M. Heidegger). Istnienie ludzkie jest ustawicznie zagrożone wskutek śmiertelności i stąd jednostka musi podjąć walkę o swą egzystencję. Walka ta staje się przyczyną egoizmu i grzechów osobistych, które z kolei prowadzą do śmierci[9]. W ten sposób usprawiedliwiony byłby gramatyczny sens tekstu do Rz 5,12; „śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli”. Umieramy więc nie dlatego, że ponosimy osobistą winę za grzech Adama. Konieczność śmierci pociąga za sobą wolę samozachowania, lęk i niepokój, które z kolei stają się głównymi przyczynami zamknięcia w sobie, egoizmu, nienawiści i zazdrości. Z powodu nich człowiek staje się indywidualistą, skłonnym do uważania swoich egoistycznych pragnień za normalny cel ludzkiego życia. Pragnienia te są jedynie konsekwencją perwersji spowodowanej przez śmierć i skażenie.

Prostota rozumowania i jasność myśli cechujące tę interpretację Ojców greckich czynią ją, według wielu współczesnych teologów prawosławnych, szczególnie doniosłą dla aktualnych prób pojmowania grzechu pierworodnego. W przeciwieństwie do koncepcji augustyńskiej, wyjaśniającej dziedziczenie winy prarodziców drogą naturalnego rodzenia, interpretacja Ojców greckich jest bardziej zrozumiała dla człowieka współczesnego. Wskutek jedności ludzkiej natury dziedziczymy jej upadły stan, podległy skażeniu i śmierci.

Idąc za myślą Apostoła Pawła ta grupa teologów prawosławnych mówi o dziedzicznej śmiertelności jako konsekwencji upadku pierwszych ludzi. Tymczasem, jak już wspomniałem, katolicka teologia współczesna podkreśla przede wszystkim fakt, że z natury swej jesteśmy istotami śmiertelnymi (twarde prawo ewolucji i zmiany pokoleń), a następstwem nieposłuszeństwa pierwszych ludzi jest natomiast bolesne przeżywanie samego faktu śmierci.

 c) Grzech pierworodny jako dezintegracja osobowości

 Rosyjski teolog prawosławny Wiktor Niesmiełow (1863-1920) uczył, że ulegając wpływom złego ducha prarodzice chcieli osiągnąć pełnię istnienia i rozwoju nie według porządku wyznaczonego przez Boga, lecz przez magiczne spożycie owoców z zakazanego drzewa. Nie dokonało się to z powodu ich pychy i złości, lecz wskutek tragicznej pomyłki podporządkowania ducha ciału i jego wymaganiom. Byli bardziej ofiarami niż sprawcami grzechu. Wskutek tego nie została wprawdzie zmieniona sama natura ludzka, lecz nastąpiła grzeszna modyfikacja zafałszowująca sposób istnienia człowieka i jego osobowości. Zakłócone zostały jego relacje do Boga, innych ludzi i całej przyrody, nacechowane odtąd lękiem przed prawem śmierci i koniecznością przemijania[10].

Tradycja prawosławna przekazuje ideał duchowej czystości, integralności, prostoty i jedności istnienia. W języku cerkiewno-słowiańskim określa się ją mianem scalającej mądrości (celomudrie, od gr.słowa sophrosýne). Według Pawła Florenckiego (1882-1937), grzech pierworodny jest wewnętrzną dezintegracją, rozkładem osobowości człowieka, brakiem ontycznej jedności i spoistości bytu, rozbiciem i fragmentaryzacją człowieczeństwa, która wyraża się wolą istnienia dla siebie samego. Ilustracją tego stanu jest opisany w Ewangelii fakt wyrzucania złego ducha z człowieka opętanego przez Jezusa. Na pytanie, jakie jest jego imię, czyli ukryta istota, zły duch odpowiada: „Na imię mi Legion, bo jest nas wielu” (Mk 5,9). Słowa te mówią o stanie wewnętrznego podziału, rozdrobnienia, perwersji i deprawacji.

W człowieku upadłym rozbita zostaje autentyczna świadomość osobowa. Nie polega ona jedynie na świadomości siebie samego, ale na otwartości względem innych, którzy podzielają jedną i tę samą naturę ludzką. Poprzez otwartość człowiek urzeczywistnia swoją osobową odrębność. Prawem życia nie jest opozycja w stosunku do innych osób, lecz dążenie do zjednoczenia. Człowiek wewnętrznie rozbity żyje w stanie skażenia (rastlënnost’, rastlenie), który jest przeciwieństwem czystej i „scalającej mądrości”. Stan skażenia pozbawia go wewnętrznej integralności i jedności, a tym samym skazuje na ustawiczną niestałość i brak równowagi ducha, zarówno w sobie samym jak i w relacji do innych ludzi[11].

Tego rodzaju koncepcja ma również charakter egzystencjalny. Ukazuje ona grzech pierworodny nie tyle jako dezintegrację w samej naturze człowieka, ile przede wszystkim jako zranienie w relacjach z Bogiem i ludźmi.

 d) Świadectwo antropologicznego optymizmu

 W sumie można stwierdzić, że w prawosławiu grzech pierworodny pojmowany jest jako coś przygodnego i akcydentalnego. Dlatego tradycja wschodnia skłania się od wieków ku myśli, że wcielenie Chrystusa dokonałoby się niezależnie od upadku człowieka, gdyż odkupienie nie jest jedynym celem Wcielenia; miałoby ono miejsce nawet wtedy, gdyby grzech nie zaistniał w dziejach ludzkości[12].

Prawosławna koncepcja grzechu pierworodnego nacechowana jest swoistym optymizmem antropologicznym. Wynika on przede wszystkim z podkreślenia przez teologów prawosławnych faktu niezniszczalności obrazu Bożego w człowieku, co z kolei wyjaśnia możliwość relacji pomiędzy Bogiem a człowiekiem nawet po upadku oraz możliwość odkupienia upadłej natury ludzkiej. Po upadku człowiek zachowuje nadal wolną wolę i pozostaje zdolny do pragnienia dobra.

Przezwyciężenie konsekwencji grzechu pierworodnego dokonuje się jednak nie o własnych siłach ludzkości, lecz dzięki Wcieleniu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, nowego Adama. Według teologów wschodnich, formuła Credo o „chrzcie na odpuszczenie grzechów” odnosi się jedynie do chrztu dorosłych, który był normalną praktyką we wczesnym Kościele i który rzeczywiście „odpuszcza” grzechy. Zasadnicze znaczenie chrztu jako paschalnej tajemnicy „przejścia” jest pozytywne: dzieci są chrzczone nie po to, aby „odpuścić” ich nie istniejące grzechy, lecz by dać im nowe i nieśmiertelne życie, zapoczątkowane przez zmartwychwstanie Chrystusa – życie, którego nie mogą im przekazać śmiertelni rodzice. Właśnie ta perspektywa nowego i nieprzemijającego życia może uwalniać ludzi od lęku przed śmiercią oraz od konieczności grzesznej walki o byt.

 5. Czy poligenizm biologiczny da się pogodzić z nauką o grzechu pierworodnym?

 W kontekście ekumenicznych rozważań nad upadkiem pierwszych ludzi i jego następstwami nie mogę pominąć milczeniem jeszcze jednego ważnego zagadnienia. Obecny okres w teologii jest czasem intensywnego poszukiwania sposobu interpretacji tradycyjnej prawdy o grzechu pierworodnym, zwłaszcza w konfrontacji z osiągnięciami nauk przyrodniczych. Chodzi o dyskutowane przez wiele dziesięcioleci zagadnienie mono- i poligenizmu. Tradycyjna nauka opierała się przez stulecia na doktrynalnych założeniach monogenizmu biologicznego, czyli pochodzenia ludzkości od jednej pierwotnej pary ludzkiej. Ta nauka napotyka od lat szereg trudności wynikających z postępu badań egzegetycznych oraz z osiągnięć nauk przyrodniczych.

Nic dziwnego, że jesteśmy świadkami kształtowania się, zwłaszcza w teologii katolickiej, śmiałych prób pogodzenia poligenizmu z nauką o grzechu pierworodnym. Klasyczna teoria monogenizmu budzi poważne wątpliwości. Samo prawdopodobieństwo monogenizmu biologicznego zostało mocno zachwiane. Za wysoce prawdopodobną uważa się możliwość pochodzenia ludzkości – w obrębie jednej populacji – od więcej niż jednej pary. Widać to na przykładzie wybitnego teologa Karla Rahnera i ewolucji jego poglądów. Najpierw bronił on biologicznego i teologicznego monogenizmu, a po kilkunastu latach dowodził, że nie istnieje żaden motyw, który zobowiązywałby magisterium Kościoła do mieszania się w kontrowersje na temat poligenizmu. Podmiotem grzechu pierworodnego może być bowiem ludzkość prehistoryczna, humanitas originans, złożona z więcej niż jednej pary ludzkiej[13].

Faktem jest, że problemem poligenizmu zajmowali się niemal wyłącznie teologowie katoliccy. Trudno dopatrzyć się śladów żywszego zainteresowania tym problemem wśród teologów protestanckich, a jeszcze trudniej u teologów prawosławnych. Tymczasem zagadnienie to stało się jednym z głównych motywów skłaniających do nowej interpretacji grzechu pierworodnego.

Nie tutaj miejsce, aby szczegółowo zająć się tym pasjonującym problemem[14]. Ograniczam się do najbardziej charakterystycznych cech interpretacji wysuwanych w toczących się debatach. Prób tych jest wiele. Teolog nie musi za wszelką cenę bronić ani monogenizmu, ani poligenizmu. Uzasadnionym dezyderatem w odniesieniu do nauki o grzechu pierworodnym jest wszakże to, aby nie pojmować solidarności ludzi w grzechu w świetle założeń czysto biologicznych. W ten sposób podważalibyśmywiarygodność tej nauki, która ma charakter ściśle teologiczny, w gruncie rzeczy niezależny od różnych teorii homogenezy. Samo zagadnienie mono- i poligenizmu oraz jego rozstrzygnięcie należą przede wszystkim do kompetencji nauk przyrodniczych. Jak dotąd nie mamy jednoznacznych i wiążących danych o samych początkach dziejów ludzkości.

Z teologicznego punktu widzenia istotne znaczenie ma biblijna nauka o jedności rodzaju ludzkiego i niezmiennej życzliwości Stwórcy wobec wszystkich ludzi. Nawet zadowalające rozwiązanie problemu mono-i poligenizmu nie dodałoby tym samym egzystencjalnego znaczenia samej nauce o upadku pierwszych ludzi. Cieszmy się z faktu, że Sobór Watykański II (Konstytucja Gaudium et spes, 13) nie usankcjonował potrydenckiej koncepcji grzechu pierworodnego, pozostawiając zagadnienie otwartym dla dalszych dociekań i debat.

W swoim czasie interesowałem się sugestywnym, jakkolwiek kontrowersyjnym poglądem holenderskiego jezuity, Pieta Schoonenberga. On sam zaliczał swoją koncepcję do teorii poligenizmu biologicznego i teologicznego[15]. Według niego, przekaźnikiem grzechu pierworodnego nie jest biologiczne zrodzenie, lecz pośrednictwo historyczne jako rzeczywistość socjologiczna. Chodzi o stan grzechu, który należy pojmować przede wszystkim w świetle sytuacji spowodowanej przez grzechy popełnione w dziejach ludzkich. Pierwotny upadek nie wiąże się z jednym czynem grzesznym na początku dziejów, lecz jest historią grzechów ludzkich poprzedzających pojawienie się na świecie każdego z ludzi. Grzechy te determinują egzystencjalną sytuację każdego człowieka jeszcze przed jego narodzeniem i przed wszelką osobistą decyzją. W nawiązaniu do Ewangelii można powiedzieć, że w tym właśnie znaczeniu grzech pierworodny jest „grzechem świata” (J 1,29) – sumą wszystkich grzechów ludzkich, wzajemnie ze sobą powiązanych, które osiągnęły swój moment szczytowy w ukrzyżowaniu i odrzuceniu Jezusa Chrystusa. Fakt odrzucenia Chrystusa nieuchronnie pogrąża – przed wszelką osobistą decyzją – wszystkich ludzi w sytuacji grzechu. Grzech świata utożsamia się z egzystencjalnym, grzesznym usytuowaniem człowieka i aktualizuje się w każdym akcie jego grzechu osobistego. Grzechy osobiste są dobrowolną ratyfikacją tak pojętego grzechu pierworodnego, nieuniknioną z powodu grzesznego usytuowania człowieka w grzesznym świecie.

Rzecz godna uwagi: Schoonenberg nawiązał w tym kontekście do myśli, którą odnalazł u Orygenesa, iż grzech pierworodny realizuje się przez szeroko pojęty proces „edukacji” (motio educationis, w przeciwieństwie do motio generationis św. Tomasza z Akwinu)[16]. Każdy człowiek przychodzi na świat z brakiem łaski z tej racji, że z winy przodków przerwane zostało pośrednictwo największych wartości duchowych i moralnych. Pogląd tego jezuity jest wyciągnięciem ostatecznej konsekwencji z twierdzenia, że egzystencjalny proces swoistej „edukacji” każdego człowieka rozpoczyna się już nawet na kilka wieków przed jego narodzeniem.

Podsumujmy: w dotychczasowych próbach reinterpretacji początkowego upadku pojawia się podstawowe przekonanie, iż od początku dziejów ludzkich grzech pochodzi z wolnej woli ludzkiej i że określa tym samym zawiniony stan wszystkich ludzi przed Bogiem, uprzedzając wszelką osobową decyzję człowieka. Zasadniczy problem polega na wyjaśnieniu tej winy ludzkości, uprzedzającej osobiste czyny konkretnego człowieka. Nie muszą tego wysiłku usprawiedliwiania winy podejmować w takiej samej mierze ci teologowie prawosławni, którzy pojmują grzech pierwszych ludzi w sensie dziedzicznego stanu śmiertelności czy dezintegracji osobowości człowieka.

Teologowie katoliccy uciekają się natomiast do pewnych przesłanek współczesnej antropologii. W jej świetle każdy konkretnyczłowiek jest wewnętrznie, niejako pre-osobowo, zdeterminowany przez czyny innych ludzi wskutek „egzystencjalnego współistnienia” (das existenziale Mitsein der Menschen)[17]. Dzieje grzesznej ludzkości oraz historycznie uwarunkowane okoliczności determinują go w jego egzystencji i wolności. Istnieje pewnego rodzaju egzystencjalna zasada jedności całego rodzaju ludzkiego (pisali o niej, przypominam, także teologowie prawosławni!). Zasada ta naświetla sposób rozumienia wewnętrznej pre-determinacji człowieka przez całe dzieje ludzkości, jakkolwiek nie wiąże się ona z fizyczno-biologicznym pochodzeniem wszystkich ludzi od jednaj pary przodków ani z ich wyjątkową rolą w dziejach ludzkich.

Tak więc w refleksji współczesnej podkreśla się stanowczo tę właśnie zasadę jedności całego rodzaju ludzkiego – jedności niezależnej od biologicznej jedności pochodzenia genealogicznego, którą akcentował przez wieki monogenizm biologiczny i teologiczny. Debaty wokół poligenistycznych początków ludzkości pokazały, że nie musimy przyjmować istnienia jedynego sprawcy pierwotnego upadku.

*                      *

*

Nie dziwię się Annie Connolly, kiedy z pozycji osoby szczerze wierzącej wysuwa pod adresem tradycyjnej koncepcji pierwotnego upadku człowieka szereg pytań, wątpliwości i własnych sugestii. W takiej czy innej mierze wszyscy mamy podobne trudności. Bywa często tak, że tradycyjnie pojmowanym grzechem pierworodnym Adama i Ewy usiłuje się usprawiedliwić wiele spraw, które nie mają z nim nic wspólnego. Staje się on wówczas wygodnym alibi dla wielu codziennych sytuacji życiowych.

Kto zagłębi się w dzieje doktryny o upadku pierwszych ludzi ten dostrzeże z jednej strony ludzką bezradność w interpretacji tego pra-wydarzenia, a z drugiej ustawiczne i uparte poszukiwanie wyjaśnień bardziej wiarygodnych. Są one potrzebne zwłaszcza w czasach krytycznej mentalności kształtowanej przez osiągnięcia nowoczesnej nauki. Powstało już wiele teorii i hipotez. W przyszłości powstaną zapewne jeszcze inne, może bardziej zadowalające.

W swoich rozważaniach usiłowałem skoncentrować się na biblijnej idei jedności całego rodzaju ludzkiego oraz odwiecznej życzliwości Boga wobec wszystkich ludzi. Nie należy zapominać, że w gruncie rzeczy to nie ludzki grzech znajduje się w centrum dziejów ludzkości, lecz wszech-ocalające, zbawcze dzieło Jezusa Chrystusa, którego nazywamy z tego powodu Zbawicielem świata. Kiedy Jan Chrzciciel zobaczył po raz pierwszy Jezusa do niego przychodzącego, wypowiedział znamienne i dalekowzroczne słowa: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29: grzech w liczbie pojedynczej!). Jest nad czym się zastanawiać i  dyskutować!



[1] Upadek w górę. Rozmowa z Johnem Polkinghornem, „Polityka”  nr 51/52, 19-26 grudnia 2009, s. 102-106, cyt. 106. Wyróżnienie moje, W.H.

[2] John Shelby Spong, U katolików byłbym ekskomunikowany, „Tygodnik Powszechny” nr 51, 16 grudnia 2012, s. 18-19. Rozmowa z Piotrem Włoczykiem zatytułowana przez Redakcję: „Chrześcijaństwo ultraliberalne”.

[3] S. Bułgakow, Nevesta Agnca. O bogočelovečestve, čast’ III, Pariž 1945, reprint by Gregg International, Westmead 1971, s. 198-204; tenże, Kupina nieopalimaja. Opyt dogmatičeskogo istolkovanija nekotorych čert v pravoslavnom počitanii Bogomateri, Pariž 1927, s. 30-31, 47-50.

[4] Bulgakov zastrzega się, że jego nauka nie ma nic wspólnego z orygenesowską teorią o preegzystencji dusz. Upadek każdego człowieka dokonuje się na granicy czasu ludzkiego życia, a więc nie w wieczności i jeszcze nie w czasie.

[5] Konsekwentnie, wśród tych teologów prawosławnych, którzy nie ulegli wpływom myśli zachodniej, nie przyjął się pogląd, że dzieci zmarłe bez chrztu, a więc splamione grzechem pierworodnym, będą potępione lub umieszczone w tzw. limbus puerorum..

[6] In Rom. Commentarium, PG 75, 781-790, zwłaszcza zaś 788-790. Cyryl podaje również interpretację grzechu pierworodnego o zabarwieniu jurydycznym w sensie naśladownictwa winy Adama; śmierć jest karą za grzechy osobiste (PG 74, 784).

[7] Zob. jego komentarz do Listu do Rzymian (PG 82, 100). Podobną interpretację spotykamy u św. Jana Chryzostoma oraz Maksyma Wyznawcy. – Fakt, że śmiertelność przekazywana jest drogą dziedziczenia, nie może być, zdaniem Teodoreta, powodem do potępienia małżeństwa. Sama w sobie, śmiertelność nie jest grzechem, lecz konsekwencją upadku, za który nie jesteśmy odpowiedzialni. In Ps. 50, 7. PG 80, 1244. Przez małżeństwo nie przekazuje się winy, lecz jedynie stan śmiertelny, który z kolei pociąga za sobą grzechy osobiste.

[8] Zob. J. Meyendorff, Eph’ho (Rom 5, 12) chez Cyrille d’Alexandrie et Theodoret, „Studia Patristica”, vol. IV, Berlin 1961, s. 157-161, zwłaszcza s. 158.

[9] Por. bardzo charakterystyczny tekst Teodoreta (PG 82, 100).

[10] V. I. Nesmelov, Nauka o čeloveke, t. 2: Metafizika žizni i christianskoe otkrovenie, Kazań 1905, angielskie wyd. fototypiczne Westmead, Farnborough 1971, s. 242-258.

[11] P. Florensky, La colonne et le fondement de la vérité. Traduit du russe par C. Andronikoff, Lausanne 1975, s. 123-125 (Septième Lettre: Le péché).

[12] Zob. J. Meyendorff, Teologia bizantyjska. Historia i doktryna, przeł. J. Prokopiuk, Warszawa 1984, s. 185-191.

[13] Zob. co już w połowie ubiegłego wieku pisał Karl Rahner najpierw w obronie monogenizmu (Theologisches zum Monogenismus. W: Schriften zur Theologie, Bd. 1, Einsiedeln…1954, s. 253-322), korygując potem swój pogląd: Erbsünde und Evolution, „Concilium“ 3:1967, s. 459-465 (tekst polski: Grzech pierworodny a ewolucja, „Concilium” 2-3: 1966-67, nr 1-10, s. 288-295); Erbsünde und Monogenismus. W:  K. H. Weger, Theologie der Erbsünde, Freiburg i. Br. 1970, s. 176-223 (=ekskurs do książki Wegera).

[14] Zob. W. Hryniewicz, Monogenizm i poligenizm. Zarys problematyki teologicznej.  W: Zarys filozofii przyrody ożywionej, pod red. S. Mazierskiego, Lublin 1980, s. 321-338.

[15] P. Schoonenberg,  L’homme et le péché, Paris1967, s. 225-254.

[16] P. Schoonenberg, Der Mensch in der Sünde. W:  Mysterium salutis. Grundriss heilsgeschichtlichen Dogmatik, Bd 2, Einsiedeln 1967, s. 845-941, zwł. s. 933; tenże, Quelques remarques à propos de la discussion actuelle sur le péché originel, «IDO-C» 4: 1968, s. 1-17, zwł. s. 14.

[17] Określenie wprowadzone przez P. Schoonenberga oraz L. Borosa (przekład polski: Mysterium mortis. Człowiek w obliczu ostatecznej decyzji, Warszawa 1974, s. 132-150), a rozwinięte potem przez K. H. Wegera (zob. wyżej przypis 12).

„Nieludzki” na wieki?

Na początek skrótowa i może nieco uproszczona prezentacja poglądów na temat nadziei powszechnego zbawienia.

Zwolennicy tej idei wychodzą z założenia, że niebo i piekło to nie są równoważne możliwości, bo człowiek przeznaczony jest do zbawienia przez Boga, który jest Miłością. Oczywiście człowiek jest wolny, a Bóg szanuje tę jego wolność, nie może więc być mowy o zbawieniu wbrew woli, na siłę, o jakiejś przymusowej amnestii. Skoro jednak nawrócony w ostatnich chwilach życia łotr mógł usłyszeć od Jezusa Chrystusa: Dziś ze Mną będziesz w raju (Łk 23, 43), to każdy ma możliwość nawrócenia do ostatniego momentu życia (znane są liczne przypadki nawróceń na łożu śmierci, a modlitwa o uchronienie od nagłej i niespodziewanej śmierci ma na celu właśnie umożliwienie takiego nawrócenia). Powstaje więc pytanie, czy jakikolwiek człowiek będzie trwał w złu, buntował się przeciw Bogu i odrzucał Go. Zwolennicy nadziei zbawienia wszystkich uważają, że można mieć nadzieję, że tak się nie stanie. Co więcej, niektórzy z nich, idą jeszcze dalej i twierdzą, że gdyby nawet był taki zatwardziały grzesznik, to Bóg znajdzie sposób, by bez łamania jego wolności doprowadzić go do opowiedzenia się za sobą, nawet w momencie śmierci albo i po śmierci (tak uważa na przykład Wacław Hryniewicz).

Idei tej nie akceptuje wielu teologów i nieteologów. Zarzucają, że ma ona słabe oparcie w Piśmie Świętym, że nigdy nie była przedmiotem powszechnego przekonania Ojców Kościoła, że neguje powagę zła, wolność człowieka i stanowi zagrożenie dla moralności. Przede wszystkim jednak blisko jej do apokatastazy, czyli idei ponownego przywołania całości stworzenia wraz z grzesznikami, potępionymi i demonami do stanu pełnego szczęścia, częstokroć traktowanej jako doktryna o pewności powszechnego zbawienia, co do której potępienia przez Kościół, zdaniem tych autorów, nie ma żadnych wątpliwości.

Zwolennicy nadziei zdają sobie sprawę z tego, że w Biblii są wypowiedzi o piekle (np. Mt 5, 22.29n; 10, 28; 23, 33), wiecznej męce (np. Mt 25, 46) i ognistym jeziorze (Ap 19, 20; 20, 10; 21, 8). Wskazują jednak, że obok tych wypowiedzi są takie, które mówią, że Bóg pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy (1 Tm 2, 4; por. Tt 2, 11; Kol 1, 20; Ef 1, 10; J 12, 32). Powołują się również na poglądy Ojców Kościoła, zwłaszcza Orygenesa czy Grzegorza z Nyssy, którzy mówili o apokatastazie rozumianej jako nadzieja powszechnego zbawienia, nie zaś pewność, że wszyscy będą zbawieni. Zdają sobie sprawę z tego, że apokatastaza została potępiona na soborze w Konstantynopolu w 553 r., tyle że ich zdaniem wcale nie chodzi tu o potępienie nadziei powszechnego zbawienia, ale pewnego modelu apokatastazy, w którym wszystko między końcem zbawienia a jego początkiem ma charakter syzyfowej daremności. Uważają również, że twierdzenia o wiekuistości piekła nie mają zbyt mocnych podstaw w nauce Kościoła.

Z takim traktowaniem tych źródeł teologicznych nie zgadzają się przeciwnicy nadziei powszechnego zbawienia, którzy starają się wykazać, że te źródła wskazują jednoznacznie, że piekło nie będzie „puste”.

W dyskusji o nadziei powszechnego zbawienia istotne są więc dwie kwestie: czy rzeczywiście źródła teologiczne, zwłaszcza Biblia, dzieła Ojców Kościoła i dokumenty Magisterium Kościoła, pozwalają na mówienie o tej idei oraz czy możliwe jest, by znalazł się ktoś, kto dobrowolnie odrzuci Boga, i czy Bóg na to pozwoli?

 Nadzieja w Piśmie Świętym

 Lektura Pisma Świętego zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, że niektórych ludzi czeka potępienie i piekło, chociaż Zdzisław Kijas zwraca uwagę na to, że i sam Jezus, i Jego uczniowie o infernum nie mówili zbyt wiele. Nie było ono zagadnieniem najważniejszym, ważne było zorientowanie wierzących na życie przyszłe, ale nie szczegółowe opisywanie go. Najbardziej wyraziste wypowiedzi o piekle pojawiają się w Ewangelii św. Mateusza i Apokalipsie św. Jana, są one zarazem tymi, na które najczęściej powołują się przeciwnicy nadziei zbawienia wszystkich. Ewangelia Mateusza wyraźnie mówi o karze piekła: A kto by mu rzekł: „Bezbożniku”, podlega karze piekła ognistego (Mt 5, 22); Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10, 28); Węże, plemię żmijowe, jak wy możecie ujść potępienia w piekle? (Mt 23, 33). Apokalipsa obrazowo opisuje piekło jako ogniste jezioro: Oboje żywcem wrzuceni zostali do ognistego jeziora, gorejącego siarką (Ap 19, 20); A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelkich kłamców: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką (Ap 21, 8). Co więcej, i św. Mateusz, i św. Jan mówią o wieczności męki: I pójdą ci na mękę wieczną (eis kolasin aionion), sprawiedliwi zaś do życia wiecznego (eis zoen aionion) (Mt 25, 46); I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków (aionas ton aionon) (Ap 20, 10, por. Ap 19, 3).

Obok tych wypowiedzi są jednak takie, które mówią o Bożym pragnieniu zbawienia wszystkich: Bóg pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy (1Tm 2, 4); Właśnie o to trudzimy się i walczymy, ponieważ złożyliśmy nadzieję w Bogu żywym, który jest Zbawcą wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących. (1 Tm 4, 10); Nazajutrz zobaczył Jezusa, nadchodzącego ku niemu, i rzekł: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1, 29); Ukazała się bowiem łaska Boga, która niesie zbawienie wszystkim ludziom (Tt 2, 11). Co więcej, są też teksty, które zdają się jasno mówić, że to pragnienie Boga nie będzie bezskuteczne i zrealizuje się w przypadku każdego człowieka: A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie (J 12, 32); …aby wszystko na nowo zjednoczyć w Chrystusie jako Głowie: to, co w niebiosach, i to, co na ziemi (Ef 1, 10); …aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą (Kol 1, 20).

Co zrobić z tą oczywistą, jak się wydaje, sprzecznością? Można prowadzić analizy filologiczne tekstu greckiego, by odkryć jego nieodkryte dotąd znaczenie. Można też szukać normy interpretacyjnej Biblii, która ukazałaby wypowiedzi o nadziei lub o potępieniu w innym świetle.

Przejawem pierwszego podejścia są na przykład rozważania co do znaczenia greckich wyrażeń kolasis aionion i aionas ton aionon. W tekstach mówiących o wiecznym potępieniu na oznaczenie wieczności użyto greckiego słowa aion, które odpowiada hebrajskiemu olam. I zwolennicy, i przeciwnicy nadziei zbawienia wszystkich zgadzają się, że nie jest ono jednoznaczne i nie zawsze oznacza wieczność jako nieograniczony czas trwania. Koronnym argumentem przeciwników nadziei przeciwko jej zwolennikom, którzy z faktu użycia tego słowa wyciągają wniosek, że piekło nie musi być tak wieczne jak niebo, jest sposób użycia słowa aionios w Mt 25, 46. Skoro przymiotnik aionios występuje w obu częściach zdania, to jest to dowód na to, że oznacza on wieczność w sensie ścisłym, a więc również męka potępionych jest wieczna. W. Hryniewicz wskazuje jednak, że sens użytego tu przymiotnika aionios zależy od następującego po nim rzeczownika. Asymetria życia wiecznego i kary wiecznej została zachowana dzięki słowu kolasis, które oznacza karę terapeutyczną, karanie w celu poprawy, lekarstwo podane ze względu na zły stan zdrowia, „leczenie duszy”. Skoro w Nowym Testamencie na oznaczenie czynności karania jest używanych kilka innych słów, to zastosowanie w tym miejscu akurat tego nie może być przypadkowe. Zatem kara, o której tutaj mowa, ma charakter poprawczy i leczniczy, a więc nie jest wieczna.

Dla przeciwników nadziei nie ma wątpliwości, że wyrażenie aionas ton aionon oznacza wieczność w ścisłym sensie, gdyż w celu uniknięcia dwuznaczności słowa aionios używano liczby mnogiej „na wieki”, a w Nowym Testamencie użyto hebraizmu, duplikując termin i wiążąc go z dopełniaczem, w wyniku czego powstało wyrażenie „na wieki wieków”. Z filologicznego punktu widzenia nie ma więc wątpliwości, że w Apokalipsie wyrażenie „na wieki wieków” oznacza prawdziwą wieczność, nigdy niekończącą się. W. Hryniewicz dostrzega jednoznaczność tego sformułowania, ale zauważa, że w Nowym Testamencie prawie zawsze jest ono odniesione do wieczności Boga, a jedynie wspomniane wypowiedzi Apokalipsy stanowią wyjątek. Szerzej nie podejmuje jednak tego problemu.

Prawdę powiedziawszy, mimo wielkiego uznania dla tych, którzy zadają sobie trud pokazywania subtelności filologicznych w Biblii, bardziej przekonuje mnie rozwiązanie problemu sprzeczności wypowiedzi biblijnych, które proponuje na przykład Hans Urs von Balthasar. Stosuje on w pewnym zakresie rozróżnienie na wypowiedzi przed- i popaschalne. Jeśli chodzi o kwestię przewagi nadziei nad lękiem w Piśmie Świętym, to przede wszystkim zauważa, że wypowiedzi mówiące o potępieniu pojawiają się w ustach Jezusa przedpaschalnego, zaś wypowiedzi dające nadzieję, znajdujące się głównie u św. Pawła i św. Jana, odnoszą się do spełnionego na krzyżu dzieła odkupienia i zostały sformułowane z perspektywy popaschalnej. Poprzez mękę i zmartwychwstanie Syna Ojciec wypowiedział swoje całe Słowo i dopiero wtedy uczniowie mogli je zrozumieć. Słowa Jezusa przedpaschalnego nie tracą na wartości, ale ustawione zostają na właściwym miejscu w ramach całości i jedności słowa Bożego. Szwajcarski teolog podkreśla, że wypowiedzi mówiące o piekle mówią o wiecznym potępieniu, a te mówiące o powszechnej woli zbawczej Boga – o tym, że Bóg chce i może zbawić wszystkich ludzi. H.U. von Balthasar pokazuje, że w Nowym Testamencie jedne wypowiedzi występują obok drugich, co wyklucza wiedzę, iż wszyscy będą zbawieni. Jednak nie oznacza to, że nadzieja nie przeważa nad lękiem. Na mówienie o tej przewadze pozwala światło płynące z wypowiedzi mówiących o zbawieniu, które rozjaśnia obraz sądu przedstawiony w wypowiedziach mówiących o potępieniu. Twierdzenie o przewadze nadziei nad lękiem opiera się na przeświadczeniu, że Sędzia człowieka jest też jego Zbawicielem. W gruncie rzeczy chodzi tu o wskazanie z jednej strony tego, jak Pascha mogła oddziaływać na doświadczenie uczniów, a z drugiej strony tego, że Pascha Chrystusa ma znaczenie normatywne w interpretacji Biblii. Bo kluczem do właściwego zrozumienia Pisma Świętego jest osoba i dzieło Jezusa Chrystusa, a szczególnie Jego Pascha. To w Passze Bóg ukazał ludziom swoje prawdziwe oblicze. Istotne jest, że jest szereg wypowiedzi niewątpliwie popaschalnych, uformowanych w świetle doświadczenia Paschy, a więc normy w interpretacji Biblii, które dzięki temu, że zmieniają obraz sądu, pozwalają mieć nadzieję.

Analizy filologiczne tekstów biblijnych są konieczne i niewątpliwie mogą one przynieść jeszcze wiele nowych i zaskakujących wyników. Ich zaletą jest chociażby to, że podważają one pewność przeciwników nadziei, a jednocześnie studzą zapał jej zwolenników, którzy – jak niekiedy można odnieść wrażenie – chcieliby przekonać, że wypowiedzi mówiące o potępieniu w istocie mówią o zbawieniu wszystkich. Rzecz w tym, że analizy te nie usuną podstawowego problemu: Pismo Święte mówi o możliwości potępienia. Problem ten można rozwiązać – choć nie w taki sposób, że usunie się z Biblii wypowiedzi o piekle – interpretując wypowiedzi mówiące o potępieniu w świetle wypowiedzi mówiących o powszechnej woli zbawczej Boga, a przede wszystkim wydarzenia Jezusa Chrystusa i Jego Paschy. A ona pokazuje, że umarł On dla zbawienia wszystkich ludzi.

 Nadzieja u Ojców Kościoła

 Nie da się zaprzeczyć, że dużej części Ojców Kościoła zupełnie obca była myśl o nadziei zbawienia wszystkich, a niektórzy wprost ją zwalczali. Dla zwolenników nadziei tym, który wprowadził do teologii katolickiej doktrynę o wiecznym piekle jest największy z Ojców – św. Augustyn. Sami z kolei powołują się na innego wielkiego: Orygenesa oraz na innych, wśród których najważniejszy jest Grzegorz z Nyssy.

Przeszkodą w powoływaniu się na aleksandryjczyka zdaje się potępienie jego twierdzeń na II Soborze Konstantynopolitańskim w 553 r. Dzisiaj jednak nie ma już raczej wątpliwości co do tego, że tak naprawdę zostały potępione nie poglądy Orygenesa, ale opinia o nim. Ci, którzy formułowali tę opinię, nadawali hipotezom wartość twierdzeń i przypisywali Orygenesowi twierdzenia, które on obalał. To, że często zapominano o jego ostrożności i hipotetycznym charakterze jego rozważań, doprowadziło do potępienia jego rzekomych twierdzeń. Tymczasem rozważał on apokatastazę jako możliwość, ale nigdy nie posuwał się do twierdzeń kategorycznych. Nawet w hipotezach i z wszystkimi zastrzeżeniami apokatastaza nigdy nie miała dla Orygenesa formy amnestii dla wszystkich. Gdyby taka możliwość zachodziła, byłaby wolnym wyborem bytów rozumnych, nawróconych po przejściu krótszych lub dłuższych kar, których nie należy rozumieć jako Bożej zemsty, ale jako konieczne oczyszczenie.

O ile co do prawowierności Orygenesa może być cień wątpliwości, o tyle na pewno nie ma go w przypadku Grzegorza z Nyssy. Tymczasem w jego dziełach również znajdzie się rozważania na temat apokatastazy (oczywiście nie w znaczeniu przymusowej amnestii, ale powrotu do początku, czyli upodobnienia się do Boga). Tyle, że wypowiedzi te sąsiadują z wypowiedziami na temat wiecznej kary potępienia.

Badacze jego nauki różnie rozwiązują problem tej sprzeczności. Marta Przyszychowska uważa (to pogląd wyrażony w artykule Zagadka nauki Grzegorza z Nyssy o apokatastazie), że Grzegorz, gdy widzi, że dochodzi do wniosków sprzecznych z nauką Kościoła, porzuca swoją wizję, by pozostać wierny nauce wiary. Sądzi, że nauka Grzegorza o apokatastazie zawiera wiele paradoksów i sprzeczności i jedynym rozwiązaniem jest ukazanie tych sprzeczności, które świadczą o tym, że Grzegorz, będąc samodzielnym i twórczym myślicielem, chciał pozostać wierny nauce Kościoła, nawet za cenę niespójności swego nauczania. Z kolei zdaniem Wojciecha Szczerby w myśli nysseńczyka apokatastaza, czyli stan, kiedy Bóg będzie wszystkim we wszystkim, a wszelkie zło zostanie ostatecznie wyeliminowane, jest nie tylko alternatywą wobec dualistycznej eschatologii (potępienie i zbawienie), ale koniecznością jego spójnego systemu myślowego. Tak więc raczej nie ma tu mowy o wahaniach Grzegorza, chociaż nie zostaje wyjaśnione, dlaczego proponował on dwie koncepcje zamiast jednej. Henryk Pietras wskazuje na większą stanowczość teologa z Nyssy niż Orygenesa. Sprzeczność wypowiedzi Grzegorza tłumaczy jednak przyjmowaniem apokatastazy jako nadziei i sprzeciwia się traktowaniu nauki o apokatastazie jako ezoterycznej, przeznaczonej dla wąskiego kręgu zainteresowanych, a rozważań o piekle jako przeznaczonych dla ogółu wiernych (takie rozwiązanie proponował Aleksander Łapiński).

Propozycji rozwiązania problemu sprzecznych wypowiedzi Grzegorza z Nyssy na temat zbawienia i potępienia jest więc kilka. Może zresztą dalsze badania nad jego myślą i nad myślą innych Ojców Kościoła doprowadzą do wniosku, że tych sprzeczności w gruncie rzeczy nie ma. Niewykluczone, że przekonanie o ich istnieniu może brać się z nieumiejętności właściwego odczytania dzieł danego Ojca Kościoła, wynikającej z różnic kulturowych. Jeśli nawet jednak takie sprzeczności są, nie jest to nic dziwnego, wszak trzeba pamiętać, że doktryna Kościoła dopiero się formowała i Ojcowie również brali udział w formowaniu tej doktryny, poszukiwali właściwych rozwiązań. A zatem w ich pracach mogły pojawiać się idee, które później uznano za błędne, czy wręcz sprzeczności wewnętrzne.

 Nadzieja w Magisterium Kościoła

 Teologowie w zasadzie nie mają wątpliwości, że apokatastaza rozumiana jako twierdzenie, że wszyscy zostaną zbawieni, jako powszechna amnestia została potępiona przez Kościół na II Soborze Konstantynopolitańskim w 553 r., a forma tego potępienia została przejęta z synodu odbytego w Konstantynopolu w 543 r. Anatematyzm dziewiąty synodu brzmiał tak: Jeśli ktoś twierdzi lub sądzi, że kara szatanów i złych ludzi jest tymczasowa i że kiedyś nastąpi jej koniec, czyli że nastąpi apokatastaza dla diabłów i bezbożnych ludzi – niech będzie wyklęty. Problemy zaczynają się, gdy przychodzi do interpretacji innych wypowiedzi Magisterium Kościoła. Przeciwnicy nadziei zbawienia wszystkich powołują się z reguły, oprócz wspomnianego anatematyzmu, na dokumenty IV Soboru Laterańskiego (1215 r.), a przede wszystkim na konstytucję Benedictus Deus papieża Benedykta XII z roku 1336, która ich zdaniem orzeka o wieczności nieba i piekła. Jednakże ci, którym bliska jest nadzieja zbawienia wszystkich, wskazują, że współcześnie coraz mniej teologów uznaje, że w konstytucji tej został uroczyście ogłoszony dogmat, skłaniają się raczej ku tezie, że chodzi tu o przekonanie zakorzenione głęboko w wierze Kościoła. Bezpośrednim motywem opublikowania wspomnianej konstytucji nie była chęć wykazania, że umierający w stanie grzechu ciężkiego podlegają potępieniu, był to raczej głos w dyskusji na temat, kiedy zaczyna się wizja Boga w niebie bądź kara: zaraz po śmierci czy też od momentu Sądu Ostatecznego. Niektórzy teologowie uważają, że papież mówi jedynie o karach piekielnych, nie zabierając głosu w kwestii ich trwania.

Ignacy Bokwa sądzi, że twierdzenia o wiekuistości piekła nie mają zbyt mocnych podstaw w nauce Kościoła. Wskazuje, że wypowiedzi dotyczące piekła nie noszą znamion budzących grozę, lecz jawią się raczej jako pewna logiczna konieczność. Oprócz tego o piekle mówi się wyłącznie w kontekście nieba. Wypowiedzi Magisterium Kościoła są raczej optymistyczne, chociaż nie bagatelizują realnej możliwości potępienia. Symptomatyczne jest milczenie co do trwałości i natury kar piekielnych. Zdaniem I. Bokwy dokładna wiedza na ten temat jest bardziej dziełem teologii spekulatywnej niż oszczędnej i stosunkowo precyzyjnej mentalności magisterialnej.

Warto jednak na nauczanie Kościoła spojrzeć też z nieco innej perspektywy. I. Bokwa podkreśla, że symbole wiary koncentrują się na zbawczym czynie Boga w Jezusie Chrystusie i Duchu Świętym. Podkreślają one, że Chrystus umarł za wszystkich bez wyjątku: który zstąpił dla nas i dla naszego zbawienia (nicejski symbol wiary, 325 r.; podobnie przekonanie o powszechnej woli zbawczej Boga wyrażają: symbol Epifaniusza (374 r.), synod w Aleksandrii (362 r.) papież św. Leon w liście do Flawiana (449 r.), symbol Soboru Chalcedońskiego (451 r.). Wyznanie wiary Lucidusa, przyjęte przez synody w Arles i Lyonie (473 r.) stwierdza: Chrystus przyszedł także dla zgubionych, ponieważ wbrew Jego woli zginęli. Zaiste nie godzi się ograniczać bezmiernej dobroci i dobrodziejstw Bożych do tych tylko, którzy wydają się być zbawieni. Magisterium Kościoła upatruje więc sens posłannictwa Jezusa Chrystusa w dziele zbawienia człowieka. Podkreśla, że Bóg koncentruje się na zbawieniu człowieka. Dlatego odnosi się wrażenie, że Bóg dołoży wszelkich starań, by ofiara życia Jego Syna nie okazała się nieskuteczna w odniesieniu do choćby jednego człowieka. Magisterium Kościoła porusza się pomiędzy doktryną o powszechnej woli zbawczej Boga a niewiedzą co do faktycznego wyniku historii indywidualnego życia.

Co ciekawe, przeciwnicy nadziei powszechnego zbawienia, powołując się na te same teksty, na które powołuje się I. Bokwa, wyciągają wręcz przeciwne wnioski. M. Piotrowski jednoznacznie stwierdza, że Magisterium Kościoła uczy o istnieniu stanu potępienia wiecznego, który staje się udziałem ludzi umierających w stanie nieprzyjaźni z Bogiem. Oczywiście wskazane są dalsze badania dokumentów Magisterium Kościoła, które mogą pomóc wyjaśnić wątpliwości. Wydaje się jednak, że na to nauczanie należy spojrzeć, podobnie jak na Pismo Święte, w świetle zbawczego czynu Boga w Jezusie Chrystusie i powszechnej woli zbawczej Boga.

Interesujące jest to, że zdaniem niektórych teologów właśnie w taki sposób na Magisterium Kościoła patrzą współcześni jego strażnicy, a zarazem twórcy. Jak stwierdza Marek Pyc, zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI poświęcają w swym nauczaniu wiele miejsca zbawczej nadziei. Myśl Jana Pawła II znamionuje szczególna odwaga. Wypowiedzi Benedykta XVI, choć w istocie pozostają z nią zbieżne, formułowane są z nieco większą ostrożnością, spowodowaną zapewne coraz silniej dającymi ostatnio znać o sobie w Kościele skrajnie optymistycznymi nurtami. Obydwaj papież wyrażają jednak w istocie to samo przekonanie, że zbawcza wola Boga obejmuje wszystkich ludzi: „Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy”.

Zatem ani Pismo Święte, ani dzieła Ojców Kościoła, ani nawet Magisterium Kościoła nie dostarczają jednoznacznych argumentów za nadzieją powszechnego zbawienia lub przeciwko niej. Owszem, spojrzenie na te źródła w świetle zbawczego czynu Boga i powszechnej woli zbawczej daje podstawę do nadziei, ale nie usuwa realności możliwości potępienia. Tym bardziej istotna jest więc odpowiedź na pytanie, czy możliwe jest, że znajdzie się ktoś, kto świadomie odrzuci Boga i czy Bóg na to pozwoli (piekła nie traktujemy bowiem jako kary mniej lub bardziej niespodziewanie nałożonej przez Boga, lecz jako stan świadomego oddalenia się od Boga, dobrowolnego zerwania z Jego miłością, odwrócenia się od Tego, który jako jedyny może dać życie w obfitości). Gdzie jednak szukać tej odpowiedzi, skoro źródła teologiczne wypowiadają się w tej sprawie niejednoznacznie?

 Obraz Boga – obraz człowieka

 Od W. Hryniewicza nauczyłem się, by przy okazji rozważań o nadziei powszechnego zbawienia (a może i wszystkich innych) zwracać uwagę przede wszystkim na obraz Boga, jaki z nich się wyłania czy z nimi się wiąże, by na problem nadziei powszechnego zbawienia nie patrzeć w oderwaniu od obrazu Boga, jaki niesie opowiedzenie się za nadzieją albo przeciwko niej. W. Hryniewicz pokazuje Boga kochającego człowieka i robiącego wszystko, by ocalić grzesznika, nawet wtedy, gdy ten się opiera, nie zaś Boga czyhającego na każde nasze potknięcie, gotowego zapałać gniewem, ukarać i potępić na wieki. Bez wątpienia to od lubelskiego teologa nauczyłem się, by nie myśleć o Bogu w kategoriach prawnych, nie przypisywać Mu po ludzku rozumianej sprawiedliwości, by widzieć w Nim przede wszystkim Miłość. Doceniam roztaczaną przez W. Hryniewicza wizję Boga, który towarzyszy człowiekowi w cierpieniu, jest przy nim blisko, Boga cierpiącego i współcierpiącego, nie zaś zsyłającego cierpienie. Dlatego nie waham się mówić, że W. Hryniewicz to przede wszystkim teolog Boga Miłości. Rysowana przez niego idea nadziei powszechnego zbawienia uczy widzieć Boga jako bliskiego, co nie zawsze można powiedzieć o Bogu, który wyłania się z rozważań jego przeciwników. Taki obraz Boga nie jest czymś wydumanym, ale jest rozwinięciem zawartego w Piśmie Świętym stwierdzenia: Bóg jest miłością (1J 4, 8.16), i bez wątpienia pozwala on mieć nadzieję na zbawienie wszystkich.

Coraz bardziej niepokojące staje się jednak dla mnie pytanie, czy nie nazbyt optymistyczna jest wizja człowieka, która kryje się za poglądami zwolenników nadziei powszechnego zbawienia, w tym W. Hryniewicza. Czy w gruncie rzeczy człowiek z tego obrazu nie jest taki sam – choć to może teza nieco przesadzona – jak Bóg, czy nie jest to wizja „człowieka miłości”? Oto bowiem ludzie jawią się jako ci, którzy nawet jeśli czynią zło, nie są na tyle zamknięci na Boga, by niemożliwe było przekonanie ich siłą miłości do opowiedzenia się za Nim, a popełnione zło jest najczęściej wynikiem zranień z dzieciństwa, zła strukturalnego. Każdemu w zasadzie udało się zrobić coś dobrego, więc nikt nie jest z gruntu zły.

Ta optymistyczna wizja człowieka, chociaż bardzo pociągająca, kruszy się we mnie w obliczu czegoś, co można nazwać piekłem na ziemi. Dla mnie jest to jednak argument, który nakazuje mi nadzieję powszechnego zbawienia nie tyle porzucić, ile bardzo gruntownie przemyśleć, niezwykle poważnie podejść do możliwości wiecznego potępienia. Przyznam bowiem, że zawsze mocno na mnie oddziałują tego typu opisy („Brygada potworów”): Esesmani wpadli do wnętrza budynku. Pokonali kilka schodów i znaleźli się w olbrzymiej sali. W oczy uderzył ich niezwykły widok. Sala była pełna dzieci w wieku od czterech do dziewięciu lat. Na widok żołnierzy jednocześnie podniosły rączki do góry. Esesmani zawahali się. Do sali wpadł ich dowódca. „No co tak stoicie jak barany! Wiecie, co macie robić!” Wiedzieli, co mają robić: dla oszczędzenia amunicji rozbijali głowy kilkuset dzieciom kolbami karabinów. Krew wypłynęła aż na ulicę…

To opis jednego z wielu dokonań „żołnierzy” z oddziału Oskara Dirlewangera w czasie powstania warszawskiego. Jeśli go tu przytaczam – a można przytoczyć o wiele bardziej drastyczne – to po to, by pokazać przykład zupełnego, jak się wydaje, zamknięcia na Boga. Co więcej, zdaje się to być przykładem wręcz całkowitego odczłowieczenia, oddania się złu, niebytowi. Jeśli rację ma Marta Przyszychowska, to Grzegorz z Nyssy taki stan nazwałby byciem „nieludzkim”. „Nieludzki” to ktoś, kto poniekąd przestał być człowiekiem. Czy z tego stanu jest jeszcze jakiekolwiek wyjście? Czy można wyrwać się z objęć śmierci, zła, niebytu? Czy ów „nieludzki” może być zbawiony? Jak pokazuje M. Przyszychowska, zdaniem Grzegorza wszyscy ludzie będą zbawieni, ale tylko ludzie, „nieludzkich” czeka wieczna kara.

Moim zdaniem bycie „nieludzkim” bardzo mocno wiąże się z Szeolem. „Nieludzki” dąży bowiem do zabijania, i to nie tylko innych, ale również siebie (stąd może taka pogarda dla życia wrogów, ale i własnego w oddziale Oskara Dirlewangera). A jak wskazuje Gisbert Greshake, Szeol to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, odcięcia od Boga, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem. Na dodatek, jak mówi Gerhard von Rad, Izrael miał znacznie bardziej skomplikowane wyobrażenie śmierci niż nasze. To nie było wygaśnięcie życia psychicznego, domena śmierci sięgała znacznie głębiej w sferę życia. Słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów były pewnym rodzajem śmierci. Czyje ważne funkcje życiowe zostawały znacznie ograniczone, ten już znajdował się w stanie śmierci. Zrozumiałe więc stają się liczne wypowiedzi psalmów, że umarli już byli w Szeolu, ale zostali stamtąd „wyrwani” przez Jahwe. Szeol ma więc pewien aspekt ofensywny: wciska się wszędzie na obszar życia.

Bycie „nieludzkim” oznaczałoby więc oddanie się Szeolowi, czyli krainie zmarłych, i rozszerzanie go na ziemi, wspomaganie jego aspektu ofensywnego. Człowiek może poddać się Szeolowi już na ziemi, oddać się śmierci, oddzielić się od Boga i ludzi. Co więcej, może uczynić go swoją wizją świata, a swoimi działaniami przyczyniać się do jego rozszerzenia. Infernum byłby zatem przedłużeniem, dobrowolnie wybranym, tego oddania się otchłani na ziemi.

W tym wszystkim najbardziej niepokojące jest odcięcie komunikacji z Bogiem. Bo czy Bóg może działać tam, gdzie nie ma komunikacji z Nim? Nadzieja kryje się w zstąpieniu Chrystusa do piekieł (Szeolu). Jezus swoim zstąpieniem pokonał go, chociaż wcale nie było na to nadziei. Poszedł do świata zmarłych, aby obdarzyć ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie. Szeol jest nieodłącznym towarzyszem życia, zwłaszcza tam, gdzie ustaje komunikacja z Bogiem. Jego triumfowi nad życiem przeciwdziała miłość (mocniejsza niż śmierć), której najwyższą manifestacją jest dzieło Syna. Przywraca ona też komunikację z Bogiem. Nie bez powodu zatem Jezus dał swoim uczniom nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34).

Czy może się dokonać, i czy się dokonuje, takie zstąpienie Jezusa Chrystusa, Boga do Szeolu kogoś, kto stał się „nieludzki”, kto wybrał śmierć swojej ludzkiej natury? Nadzieję na to, że tak się stanie, pozwalają mieć przypadki odwrócenia się od Szelolu, powrotu do bycia „ludzkim” na ziemi. Być może dzieje się też tak po śmierci. Być może…

Bibliografia

H.U. von Balthasar, Czy wolno mieć nadzieję, że wszyscy będą zbawieni?, tłum. S. Budzik, Tarnów 1998.
H.U. von Balthasar, Eschatologia w naszych czasach, Kraków 2008.
Z. Danielewicz, Nadzieja ks. Hryniewicza. Wyzwania dla następnego pokolenia, „Przegląd Powszechny” 3 (1051) 2009, s. 96–104.
G. Greshake, Wierzę w Boga Trójjedynego. Klucz do zrozumienia Trójcy Świętej, Kraków 2001.
G. Greshake, Życie silniejsze niż śmierć. O nadziei chrześcijańskiej, Poznań 2010.
W. Hryniewicz, Teraz trwa nadzieja. U podstaw chrześcijańskiego uniwersalizmu, Warszawa 2006.
W. Hryniewicz, Nadzieja zbawienia dla wszystkich. Od eschatologii lęku do eschatologii nadziei, Warszawa 1989.
W. Hryniewicz, Dramat nadziei zbawienia. Medytacje eschatologiczne, Warszawa 1996.
W. Hryniewicz, Bóg wszystkim we wszystkich. Ku eschatologii bez dualizmu, Warszawa 2005.
W. Hryniewicz, Świadkowie wielkiej nadziei. Zbawienie powszechne w myśli wczesnochrześcijańskiej, Warszawa 2009.
Z. Kijas, Niebo, czyściec, piekło, Kraków 2010.
J. Majewski, Miłość ukrzyżowana, Nad teologią cierpienia Jana Pawła II, Warszawa 1998.
J. Majewski (red.), Puste piekło? Spór wokół ks. Wacława Hryniewicza nadziei zbawienia dla wszystkich, Warszawa 2000.
M. Przyszychowska, Zagadka nauki Grzegorza z Nyssy o apokatastazie, Collectanea Theologica, 4 (74) 2004, s. 59–73.
M. Pyc, Czy mamy prawo do nadziei na powszechne zbawienie? Refleksja nad zbawczym uniwersalizmem w myśli Jana Pawła II i Benedykta XVI, „Teologia w Polsce” 3 (2009) nr 1, s. 125–141.
W. Szczerba, Apokatastaza po Orygenesie – casus Grzegorza z Nyssy, „Analiza i Egzystencja”, 3 (2006), 175–195.
K. Voytsel, Uwarunkowania pytań o apokatastazę, „Teologia w Polsce” 2 (2008) nr 1, s. 185–193.

Apokatastaza – nadzieja eschatologiczna Orygenesa

Wieczne piekło byłoby wielką nieudaną całego stworzenia,
ontologiczną sprzecznością w samych podstawach bytu
oraz oznaką bezsilności Boga w obliczu zła.
Wieczność jest synonimem Boskości i życia Bożego […].
Niebo i piekło nie mogą być jednakowo wieczne.
Niebo jest wieczne mocą niewyczerpalności Boga,
siłą nieskończonego dobra,
zaś piekło jest wiecznością ułudną i skończoną.
Wacław Hryniewicz

 

W[1] pierwszych zdaniach Pisma Świętego, odnoszących się do początków człowieka, możemy przeczytać słowa przypisane Bogu: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1, 26). Bóg stworzył człowieka, by ten przeżywał stan szczęścia. Człowiek jednak popadł w grzech i ogród Eden stał się dla niego z jednej strony prehistorią, z drugiej – nadzieją na powrót do rzeczywistości rajskiej. Szukanie drogi prowadzącej do pierwotnego stanu szczęścia okazało się mozolnym, długotrwałym procesem, który znaczył i znaczy człowieka swym piętnem aż po dzień dzisiejszy. W zakreślonym kręgu tematycznym ważne miejsce zajmuje nauka Orygenesa z Aleksandrii (ok. 185-254). Jego myśl jest znamiennym etapem w powszechnej tradycji interpretacji biblijnego opisu stworzenia[2].

Orygenes, w swoich wędrówkach teologicznych, komentuje teksty biblijne w sobie właściwy sposób, gdzie istotne miejsce zajmuje metoda alegoryczna. Spektrum teologicznych zainteresowań jest tu bardzo szerokie. Jednym z najczęściej powracających problemów jest zdecydowanie kwestia człowieka: jego pochodzenie, istota, eschatologia. Ważnym wymiarem człowieka, według Orygenesa, jest jego rozumność i wolność woli. Wszystko to bezpośrednio lub pośrednio związane jest właśnie z faktem stworzenia człowieka na obraz i podobieństwo Boże.

Stworzenie człowieka na obraz gwarantuje mu uczestnictwo w Bogu. Stworzenia rozumne, nawet w całej przypadkowości swego bytu, bez względu na swe ograniczenia  dopuszczone są do boskości i mogą doskonalić się w niej za sprawą Jezusa Chrystusa. Mogą stać się bogami, o których mówi Psalm 82 (Ps 82, 6), a których ubóstwienie spełni się dopiero w życiu wiecznym, gdyż na obraz rozwinie się w doskonałe podobieństwo. Tak więc uczestnictwo w Bogu jest pojęciem dynamicznym – obraz dąży do pewnego zespolenia z wzorem i do odtworzenia go. „W chwili pierwszego stworzenia człowiek otrzymał godność obrazu Bożego, natomiast doskonałe podobieństwo do Boga zostało zachowane dla niego na koniec; chodzi o to, by człowiek zdobył je własnym wysiłkiem, przez naśladowanie Boga”[3]. Doskonałym urzeczywistnieniem podobieństwa miałaby być apokatastaza – która stała się wyrazem nadziei na powszechne zbawienie[4]. Termin apokatastasis miał w swej historii wiele znaczeń. Do bardziej charakterystycznych należy zaliczyć między innymi: powrót do poprzedniego stanu, uzdrowienie, cykliczny powrót pór roku czy gwiazd na swoje miejsce. W takich też znaczeniach występuje w tekstach Pisma Świętego i u Ojców Kościoła[5].

Przekazanie w pełni zgodnego z rzeczywistością sądu Orygenesa na temat apokatastazy jest dziś raczej niemożliwe. Wynika to z faktu, iż jego dzieła w oryginale nie przetrwały do naszych czasów; są one albo tłumaczeniami Rufina, albo Hieronima. I tu rodzi się problem. Rufin, jako zwolennik Orygenesa, przekładał jego teksty pod kątem dostosowania do czwartowiecznej ortodoksji kościelnej. Hieronim zaś starał się przedstawić Orygenesa jako heretyka, koncentrując się na tekstach nieostrych doktrynalnie, nadając im wydźwięk oficjalnej nauki Orygenesa. „Według Hieronima, Orygenes upierał się, by nikogo nie potępić, także diabła. Tego u Rufina nie ma, a Orygenes występuje w charakterze całkiem niewinnie i kłamliwie oskarżonego”[6].

Sam Orygenes, podobnie jak i w innych drażliwych kwestiach, podchodził do tematu bardzo ostrożnie. Zdawał sobie sprawę z trudności podejmowanego zagadnienia. Już na początku w O zasadach, koncentrując się na rzeczach ostatecznych, pisał: „Ja też mówię o tym z dużą obawą i ostrożnością, zastanawiam się raczej i rozmyślam, niż twierdzę cokolwiek na pewno […] o sprawach, które stanowią obecny przedmiot moich rozważań, w miarę możliwości będę mówił w formie hipotezy, a nie stanowczego twierdzenia”[7]. Aleksandryjczyk nie rozwinął zatem systematycznej nauki o apokatastazie. Wzmianki o niej pojawiają się wielokrotnie w toku rozwijania innych wątków, m.in. o preegzystencji dusz i upadku istot duchowych[8].

Mówiąc o początku świata, Orygenes powołuje się na grecki wyraz katabole, który miałby oznaczać zrzucenie z góry. Według Orygenesa, to słowo w swej wewnętrznej treści zawiera przekonanie, iż stworzenia miały początek podobny do swego końca. A jeśli miały początek taki sam, jakiego końca oczekują, to niewątpliwie były na początku tym, czego nie widać i co jest wieczne. Skoro więc określenie katabole oznacza, jak się wydaje, jednakowe dla wszystkich zstąpienie z góry w dół, zatem całe stworzenie nosi w sobie nadzieję, że zostanie wyzwolone z niewoli skażenia[9].

Orygenes, mówiąc o stworzeniach żyjących w nadziei na wyzwolenie i zjednoczenie z Bogiem, ma na myśli upadłe byty rozumne: aniołów, wrogie moce, to znaczy diabła i tych, którzy się przyłączyli do jego apostazji oraz ludzi. Podstawą takiego wyodrębnienia bytów jest przekonanie, że „wszystkie stworzenia rozumne mają jedną naturę”[10].

Jednakowa natura bytów rozumnych zakorzeniona jest w stworzeniu ich na obraz Boży. Owo na obraz dotyczy nie ciała, ale duszy – czy raczej wyższego elementu duszy – umysłu. Na obraz jest uczestnictwem w Ojcu jako źródle istnienia. Uczestnictwo w Bogu jako Bogu – stworzenia rozumne, nawet przy całej przypadkowości swego bytu jako stworzeń, bez względu na swe ograniczenie, dopuszczone są do boskości i za sprawą Syna stają się bogami[11], których ubóstwienie spełni się dopiero w życiu wiecznym, gdy na obraz rozwinie się w doskonałe podobieństwo[12].

O aniołach Orygenes mówi stosunkowo niewiele. Stwierdza, iż nauka Kościoła podaje, że istnieją aniołowie Boga i dobre moce, które Mu służą ku zbawieniu ludzi[13]. Fakt, że nauka nie podaje szczegółów o tych bytach: o czasie ich stworzenia, sposobie i charakterze istnienia oraz fakt, że tematyka ta nie wzbudza większych kontrowersji, spowodowało prawdopodobnie, iż Orygenes nie koncentruje zbyt dużo uwagi na tematyce związanej z aniołami. Z kontekstu jego wypowiedzi można jednak przypuszczać, iż to właśnie aniołowie są stworzeniami najbliższymi Bogu. Za takim przekonaniem zdają się przemawiać zdania, w których Orygenes mówiąc o metamorfozie bytów rozumnych ukierunkowanych na dobro, wskazuje jako na cel tychże przemian właśnie stan anielski.

W ujęciu Orygenesa apokatastazę odnośnie ludzi należy rozpatrywać w szerokim kontekście ich życia, odnoszącym się do preegzystencji, upadku, doświadczenia ziemskiego, śmierci i zmartwychwstania. Preegzystujące byty rozumne, obdarzone wolną wolą, odstąpiły od Boga, konsekwencją czego był upadek. Bóg jednak nie pozostawił ich bez opieki. Przejście przez śmierć było jednak już nieuniknione. Orygenes tłumaczy fakt śmierci, używając klasycznej definicji mówiącej o rozłączeniu duszy i ciała. Śmierć traktowana tylko jako granica, była więc zapowiedzią kontynuacji życia. Źródeł nieśmiertelności należy doszukiwać się w człowieczym pragnieniu zaspokojenia poznania dzieł Bożych. Skoro Bóg wyposażył człowieka w te pragnienia, nie mogą one pozostać daremne, a więc muszą się ziścić. A to zakłada nieśmiertelność ludzkiej zdolności poznawczej – umysłu. Jest ona oczywiście darem Bożym, wpisanym w stworzenie tak aniołów jak i człowieka, darem związanym z uczestnictwem w obrazie Boga. Twierdzenie więc, że ludzka dusza zdolna do pojmowania Boga mogłaby w swej substancji doznać śmierci, byłoby bluźnierstwem przeciw Bogu. Podstawą nieśmiertelności duszy jest jej bezcielesność, a co się z tym wiąże i niezniszczalność[14].

Orygenes, odwołując się do sobie współczesnej sobie doktryny kościelnej, wskazuje na istnienie diabła – nieprzyjaciela Boga i jego aniołów. Mówi, że doktryna nie sprecyzowała wystarczająco wyraźnie charakteru nieprzyjacielskich potęg oraz ich pochodzenia. Podkreśla, że przeważa wszakże pogląd, iż diabeł był kiedyś aniołem, ale zbuntował się i pociągnął za sobą wielu aniołów[15]. Powyższe słowa były więc argumentem na to, że natura wrogich potęg jest podobna do natur wszystkich pozostałych bytów rozumnych, gdyż ma swe źródło w Bogu, a co za tym idzie ma otwartą drogę do Boga. Orygenes podkreśla, iż dla Wszechmogącego nie ma rzeczy niemożliwych. Stwórca potrafi wszystko uleczyć. Także ostatni wróg, śmierć, zostanie zniszczony. Zagłady ostatniego nieprzyjaciela nie należy jednak pojmować w tym sensie, że zginie jego substancja stworzona przez Boga; zginie raczej nieprzyjacielska chęć i wola, która od niego samego, a nie od Boga pochodzi. Wróg więc zostanie zniszczony nie po to, aby go wcale nie było, ale po to, by nie był nieprzyjacielem i śmiercią. Bóg przecież wszystko stworzył, aby istniało. Dlatego też byty stworzone mogą wprawdzie podlegać przekształceniom i zmianom oraz stosownie do swych zasług przebywać w lepszym lub gorszym stanie, jednakże to, co Bóg stworzył, by istniało i trwało, nie może doznać substancjalnej zagłady[16].

Kościół potępił naukę o zbawieniu diabłów i bezbożnych ludzi na Soborze Konstantynopolitańskim II w 553 r. Anatematyzm przedstawia bowiem apokatastazę jako powszechną amnestię, obejmującą wszystkie istoty, bez żadnych zasług z ich strony. Taka myśl jednak nie przystaje do całości teologii Orygenesa[17].

W tekstach Orygenesa można odnaleźć fragmenty, gdzie autor zastanawia się, czy demony za sprawą swej wolnej woli będą mogły kiedyś nawrócić się na dobro, czy też zatwardziałe i uporczywe zło stanie się ich naturą. W tym kontekście słuszne jest oburzenie Orygenesa, który skarży się, że przypisano mu pogląd, jakoby diabeł miałby być zbawiony; mówi on, że nawet szaleniec nie mógłby czegoś takiego powiedzieć. Rzecz nie w tym, iż Orygenes – ze strachu przed gromami biskupa – nieszczerze odwołał swój pogląd, wszak nie byłoby to zgodne z charakterem człowieka ze stali. Orygenes skarży się tylko, że formę kategorycznego stwierdzenia nadano akapitowi, który należy ocenić jedynie w kontekście teologii poszukiwania, w kontekście nadziei na jedność stworzenia ze Stwórcą[18].

Jeśli na początku była jedność, a preegzystujące byty za karę zostały strącone z wysoka, to rodzi się pytanie, jaki charakter ma kara i jak ma ona się do jedności mającej być na końcu, a która teraz leży w gestii nadziei?

Orygenes czasu kar nie ograniczył do ziemskiego życia. Gorąco zachęca jednak, by wręcz modlić się w intencji o kary za grzechy już tu na ziemi, byśmy w przyszłym życiu mogli spocząć na łonie Abrahama. Przyszłe nie musi jednak, zdaniem Orygenesa, znaczyć wieczne z powodu wieloznaczności tego terminu. Grecki słowo aion znaczy wieczność, ale także długie trwanie, o którym nikt nie twierdzi, że jest absolutnie wieczne. Jeśli więc kary są w Piśmie Świętym zwane wiecznymi, to trzeba znać właściwe tego słowa znaczenie. Zakładając, że istnieją liczne wieki, logicznie rzecz ujmując, wieczny nie musi ich obejmować wszystkich, ale np. tylko jeden z nich. Gdy mówimy o Ojcu, Synu i Duchu Świętym, jak pisze Orygenes, należy rozumieć w sensie przekraczającym wszelki czas, wszelkie wieki. Całą resztę można szacować w wiekach i czasach. Albowiem wieczność możemy odnieść tylko do Boga, dlatego Orygenes w odniesieniu do wieczności Bożej używa innego słowa, a mianowicie aidios. Wszystko bowiem, co w Bogu i tylko w Bogu jest absolutne, to o stworzeniach orzeka się relatywnie. Dotyczy to także pojęć czasu i wieczności. Przez takie pojmowanie wieczności Boga wyjaśnia częściowo Orygenes niewystarczalność kar. Kary zwane wiecznymi mogą być dłuższe lub krótsze, w zależności od wieku, jaki ma się na myśli[19].

Karę często Orygenes nazywa też wiecznym ogniem, przez który trzeba przejść, chcąc osiągnąć nowe duchowe ciało. Każdy grzesznik sam sobie zapala własny płomień ognia i pogrąża się w nim, a nie w płomieniu zapalonym przez kogoś innego. Zarzewiem tego ognia są grzechy[20]. Innymi słowy, prawdziwa kara dla złych polega na ich własnej wewnętrznej udręce, ich poczuciu oddalenia od Boga, który winien być ich najwyższym dobrem. Orygenes pisze, że „Sumienie jest prześladowane i dręczone przez własne udręki i samo jest swym oskarżycielem”[21]. W innym miejscu zaś dodaje: „Dla odzyskania zdrowia cielesnego, przy różnych chorobach potrzebujemy niekiedy koniecznie przykrego i ostrego lekarstwa […], a jeśli choroba posunie się zbyt daleko, wówczas dopiero ogień zupełnie ją wypala, czyż więc nie powinniśmy sądzić, że nasz Lekarz-Bóg, chcąc oczyścić błędy dusz naszych, powstałe w wyniku różnorakich grzechów i występków, używa takich właśnie środków karnych, a ponad to stosuje nawet karę ognia wobec tych, którzy utracili zdrowie duszy”[22].

Hryniewicz podkreśla, o czym już wcześniej mówiliśmy, iż takich określeń biblijnych jak ogień wieczny, wieczna męka, wieczna zatrata, nie można rozumieć w tym samym sensie co życie wieczne. Są to określenia jakościowe, wyrażające myśl o długim i raczej intensywnym cierpieniu, spowodowanym brakiem podobieństwa do Boskiego prawzoru. Tych określeń nie można więc interpretować dosłownie. Wyrażają one istotną myśl o męce nieurzeczywistnionej miłości, która pali jak ogień. Słowa: Idźcie precz ode mnie przeklęci w ogień wieczny, wypowiada Zbawiciel, który nikogo nie pozbawia swej miłości[23]. Jest lekarzem dusz, który mówi: „Nie jest wolą Ojca waszego, żeby miał zginąć jeden z tych małych” (Mt 18, 14).

Logika zarysowanej powyżej hipotezy domaga się stwierdzenia, iż cała kara, nawet ogień wieczny muszą mieć koniec. Otwiera się przestrzeń nadziei na to, że męki piekielne muszą kiedyś ustać, gdy wszystko zostanie przywrócone do swego pierwotnego początku. To właśnie w teorii apokatastazy Orygenes dochodzi do szczytu swej eschatologii.

Jak pisze H. Pietras, w odnowieniu wszystkiego Orygenes widział spełnienie się Bożego planu zbawienia. Wszystko, co Bóg robi, robi dobrze w absolutnym sensie. Dlaczego więc dzieło Chrystusa miałoby być ograniczone? Czyż nie świadczyłby to o przewadze Szatana nad Bogiem?[24]

Poddanie wszystkiego Synowi ma swą kontynuację w poddaniu Ojcu. Orygenes, odwołując się do 1 Kor 15, 28, mówi: „A gdy już wszystko zostanie Mu poddane, wtedy i sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi wszystko podda”. Chrystus przekazuje Ojcu nie tylko całość poznania i władania, które naprawił w całym stworzeniu, ale również poprawione i odnowione zasady posłuszeństwa i poddania. Stwierdzenie, że Syn jest poddany Ojcu, wskazuje na doskonałą odnowę całego stworzenia, tak samo, gdy mówimy, że nieprzyjaciele są poddani Synowi Bożemu, dostrzegamy w tym dobro poddanych i odkupienie zbawionych[25]. Poddanie wszystkiego Ojcu jest według Orygenesa, warunkiem koniecznym, do stwierdzenia, iż w końcu czasów „Bóg będzie wszystkim we wszystkich”[26].

Orygenes sądzi, że Bóg będzie wszystkim w poszczególnych istotach, w tym sensie, że dla duszy rozumnej uwolnionej z występku, Bóg będzie wszystkim, co on może czuć, rozumieć czy myśleć. Bóg będzie wszystkim: nie będzie już dusza rozróżniać między dobrem i złem, bo zła już wcale nie będzie. Jeśli przeto koniec doprowadzimy do początku, tzn. do stanu, gdzie kres wszechrzeczy zrównamy z ich zaraniem po to, aby po usunięciu wszelkiego zła i przywróceniu uczciwości i czystości jedyny dobry Bóg stał się dla niego wszystkim, i to nie w nielicznych, czy nawet w wielu istotach, ale we wszystkich, to Bóg naprawdę będzie wszystkim we wszystkich wówczas, gdy już nigdzie nie będzie ani ościenia śmierci, ani w ogóle żadnego zła[27].

W tym miejscu rodzi się zasadnicze pytanie. Mianowicie, jak możliwe jest powszechne zbawienie, powszechny powrót do jedności bez naruszenia wolności woli bytów rozumnych? Czy owa cykliczność wieków, o której wyżej pisaliśmy, będzie miała koniec, a jeśli tak, to co będzie ostatecznym motywem jej kresu?

Orygenes nie daje nam pewnych wyjaśnień na formułowane pytania. Sam zmaga się z tym problemem. Próbę odpowiedzi znajdujemy w jego komentarzu do „Listu do Rzymian”. Mianowicie tym, co w przyszłych wiekach powstrzyma wolną wolę, aby nie popadła znowu w grzech, jest Miłość, która nigdy nie ustaje. Od miłości Boga nie może nas nic odłączyć, także wolna wola – podkreśla Orygenes[28]. Nadzieję powszechnego zbawienia Orygenes wywodzi z wiary w dobroć Boga oraz z wiary w moc miłości, która bez pogwałcenia wolnej woli przełamie w końcu wszelki opór.

* * *

Orygenes, do żadnego ze swoich sądów nie rości statusu wypowiedzi doktrynalnej. Tak jest w m.in. przypadku interpretacji biblijnych tekstów o stworzeniu. Tak jest tym bardziej w przypadku apokatastazy. Pewne w jego myśli jest tylko przekonanie, że źródeł godności ludzkiej należy szukać w fakcie relacyjności Bóg – człowiek: przede wszystkim właśnie w akcie stworzenia człowieka na obraz i podobieństwo Boże, a także w obdarowaniu człowieka wolnością woli, rozumnością oraz nadzieją na powrót wszechrzeczy do pierwotnego źródła, czyli Boga. Nadzieja pokładana w Bogu ma dopełnić ludzką szczęśliwość poprzez urzeczywistnienie miłości, której już nie będzie końca.


[1] Tekst jest obszernym (poprawionym) fragmentem artykułu: tenże, Stworzenie człowieka na obraz i podobieństwo Boże u Orygenesa. Przyczynek do nadziei na apokatastazę, [w:] „Łódzkie Studia Teologiczne”, nr 18(2009), s. 99-114.

[2] Człowiek ze stali, jak mawiano o Orygenesie, często był oskarżany o nieortodoksyjność swojego ujęcia. Pamiętać jednak należy, że za jego czasów prawowierność chrześcijańska nie była jeszcze usystematyzowana. Doktryna dopiero się tworzyła. System antropologiczny Orygenesa formował się głównie w konfrontacji z kulturą grecką. Później z dorobku Orygenesa obficie czerpała cała chrześcijańska teologia grecka, a następnie także zachodnia. Stał się on inspiracją wielu myślicieli. Henri Crouzel, znawca Orygenesa, pokusił się nawet o stwierdzenie, że Orygenes był największym teologiem, jakiego wydał Kościół Wschodni, a dorównują mu jedynie Augustyn i Tomasz z Akwinu. H. Crouzel, Orygenes, Bydgoszcz 1996, s. 19.

[3] Orygenes, O zasadach, Kraków 1996, dalej O zas III, 4, 1.

[4] Powszechnie za twórcę teorii apokatastazy uchodzi Orygenes. Na ile to jest zgodne z prawdą, pozostaje kwestią dyskusyjną. Niewątpliwie prawdą jest, iż Aleksandryjczyk w swoich dziełach podejmował ten problem wielokrotnie.

[5] Por. H. Pietras, „Apokatastasis” według Ojców Kościoła – nadzieja nawrócenia czy powszechna amnestia?, CT 62 (1992), z. 3, s. 21.

[6] Orygenes, Korespondencja, Kraków 1997, s. 33.

[7] O zas I, 6, 1.

[8] Por. W. Hryniewicz, Nadzieja zbawienia dla wszystkich. Od eschatologii lęku do eschatologii nadziei, Warszawa 1990, s. 39.

[9] Por. O zas III, 5, 3.

[10] Tamże, IV, 5, 4.

[11] O czym mówi Księga Psalmów. Por. Ps 82, 6.

[12] Por. H. Crouzel, dz. cyt., s. 140–141.

[13] Por. O zas, I, 9.

[14] Por. H. Crouzel, dz. cyt., s. 318–319. Rodzi się tu pytanie o ciało. Na czym będzie polegał jego udział w zmartwychwstaniu, czego spełnienie przecież Jezus wyraźnie zapowiedział. Orygenes mówi, że „po zniszczeniu świata będą ci sami ludzie, chociaż nie w tym samym stanie” (Pamfil z Cezarei, Obrona Orygenesa, Kraków 1996, s. 87). Orygenes próbuje niejednokrotnie określić ciało zmartwychwstałe. Mówi, że materialne ziemskie ciało przekształci się w ciało eteryczne, niezniszczalne, chwalebne, duchowe; na wzór chwalebnego ciała Jezusa Chrystusa (por. tamże, s. 89). Ciało śmiertelne – co podkreśla Crouzel, odnosząc się do Orygenesa – przyoblecze się w nieśmiertelność w czasie zmartwychwstania, zmieniając jedynie swoją jakość, nie zaś substancję. W momencie zmartwychwstania to dusza przyodzieje ciało jakościami nieśmiertelności i niezniszczalności, które należą do natury duszy. Dlatego Orygenes, paradoksalnie, duszę nazywa odzieniem ciała, a nie ciało odzieniem duszy – jak to zwykło się powszechnie czynić (Por. H. Crouzel, dz. cyt., s. 315). Zatem tajemnica zależności między ciałem ziemskim a ciałem chwały polega na ich tożsamości i zarazem ich odmienności.

[15] Por. O zas I, 7.

[16] Por. tamże, III, 6, 5.

[17] Por. H. Pietras, dz. cyt., s. 28.

[18] Por. H. Crouzel, dz. cyt., s. 348.

[19] Por. H. Pietras, dz. cyt., s. 29–31.

[20] Por. O zas II, 10, 4.

[21] Pamfil z Cezarei, Obrona Orygenesa, Kraków 1996, s. 94.

[22] Tamże, s. 94–95.

[23] Por. W. Hryniewicz, dz. cyt., s. 46–47.

[24] Por. H. Pietras, dz. cyt., s. 34.

[25] Por. O zas III, 5, 7.

[26] H. Crouzel, dz. cyt., s. 342.

[27] Por. O zas III, 6, 3.

[28] Por. J. Słomka, Rehabilitacja Orygenesa, TP (1997) 33.