Wszystkie wpisy, których autorem jest Juliusz Gałkowski

Historyk i krytyk sztuki, publicysta, bloger. Członek zespołu Pressji. Członek redakcji portalu historykon.pl. Mesjanista. Stale pisze dla Miesięcznika Egzorcysta oraz innych pism i portali internetowych. Publikuje teksty poświęcone sztuce, historii, filozofii i teologii. Co ciekawe, nie tylko ma formalne wykształcenie z tych dziedzin, ale nadal jest nimi zainteresowany.

Ala ma kota… Bóg stworzył Alę…

 

Od czasu do czasu na rynku pojawia się książka typu „wprowadzenie do wiary”, nie ukrywam że przeważnie podchodzę do nich sceptycznie i na dystans. Owszem katechizacji – takiej na poziomie podstawowym – nigdy dosyć i hańba tym, co uważają, ze wiedza już dostatecznie dużo i nie muszą już swej wiedzy pogłębiać. Ale jednak nader często owe książczyny tchną nachalnym dydaktyzmem i pensjonarską egzaltacją. Nie dziwota, że do książki Sławomira Zatwardnickiego Elementarz Katolika (Fronda, Warszawa 2015) podchodziłem na nieco sztywnych łapkach…

Czy słusznie? Z całą pewnością tak, ponieważ nie ma też nic złego w krytycznym podejściu do lektury, o ile jest ono uczciwe. A Elementarz… może do siebie przekonać, chociaż uczciwie należy przyznać, że nie wszystkich. Pomysł jest dobry i elegancki – autor musiał zadać sobie pytanie: co jest taką najprawdziwszą podstawą naszej wiary? Co musimy wiedzieć, a jednocześnie zrozumieć i przyswoić? Jak każda słuszna, jego wypowiedź była bardzo prosta. Gdy mówimy o podstawach wiary, to takim elementarzem, abecadłem, jest nasze wyznanie wiary. Słowa które kapłan podsumowuje słowami: „Taka jest nasza wiara”.

Zatem gdy już Sławomir Zatwardnicki odpowiedział na pytanie „o czym pisać?”, to stanął wobec problemu jeszcze trudniejszego czyli „co i jak pisać?”. Niejeden połamał sobie zęby na komentowaniu składu apostolskiego i niejedna przy tym powstała herezja. Wyznanie wiary nie jest żadnym samograjem i wymaga wiedzy oraz pokory.

Mogę sobie teraz pozwolić na krótką ocenę – ostatecznie należy się ona czytelnikowi po tak długim kluczeniu. Autor poradził sobie z problemem, złośliwie można stwierdzić, że wybrnął z pułapki, którą na siebie zastawił. Na czym ona – w moim przekonaniu – polegała?

Po pierwsze, obawiałem się owej wspomnianej na wstępie infantylizacji – jeżeli chcemy pisać prosto i przystępnie to robimy się prostacy i przestępczy. Tego w Elementarzu… nie ma – nie ma czegoś co odpowiadałoby legendarnym słowom z elementarza Falskiego: „Ala ma kota…”, mógłby przecież Zatwardnicki napisać: „Ala ma kota… Bóg stworzył Alę…”. Przystępność języka nigdy nie przekracza (a nawet nie zbliża się)  granicy gdzie mamy do czynienia z perswazją a nie wyznaniem wiary. I to trzeba zapisać na plus.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że autor zna i rozumie wątpliwości i pytania jakie rodzą się podczas namysłu nad wyznaniem naszej wiary. „Co to znaczy, że Kościół jest jeden, święty i powszechny?”. „Jak rozumieć, że Jezus był w piekle?”. I oczywiście odwieczny problem z pytaniem skąd się wzięło zło i jak Boga wytłumaczyć z tych wszystkich cierpień, które nas dotykają, lub które obserwujemy w dziejach i współczesności?

Na pytania autor odpowiada niekoniecznie wprost, co świadczy o tym, że rozumie problemy, warto przy tym zwrócić uwagę, że jego wypowiedzi nie błąkają się w chmurach ale bardzo często prowadzą nas do praktycznych problemów i rozwiązań. I dobrze, wiara to nie tylko nasza relacja do Boga i świętych ksiąg, nasza wiarę poznajemy na co dzień w uczynkach.

Po drugie, poważnie obawiałem się, że książka Zatwardnickiego jest streszczeniem Katechizmu Kościoła Katolickiego. Ostatecznie i struktura i przedmiot obu książek jest taka sama, a historia odnotowała takie przypadki.

Ale na szczęście tak nie jest – co prawda zawartość merytoryczna jest jednakowa (byłoby kiepsko z autorem gdyby było inaczej) ale sposób prowadzenia myśli jest inny. I dobrze.

Jeszcze jeden element warto podkreślić przy omawianiu książki Zatwardnickiego. Jest nim rozległa wiedza i naprawdę duża erudycja. Nie chodzi bynajmniej o liczbę pozycji w bibliografii lecz o umiejętność ich wykorzystania. Podawane fragmenty Pisma Świętego, Katechizmu czy bogatej literatury nie są wciskane siłę, lecz po prostu podkreślają (bądź uzasadniają) tok rozumowania i twierdzenia autora. Nie nachalnie, dzięki czemu widać, że jest to dzieło samodzielne, a nie zlepek cudzych myśli.

Ale – niestety – nie wszystko w tej książce mi się podoba, niektóre fragmenty (jak na przykład rozdział poświęcony wierze w Kościół) są jednak niedoprecyzowane, nie domyślane do końca. Wiara w Kościół jest chyba najtrudniejszym wyzwaniem dla naszych czasów, a nie znalazłem w Elementarzu… odpowiedzi  na pytanie: „co to znaczy wierzyć w tę zdumiewającą bosko-ludzką wspólnotę?”

Owszem autor ciekawie stara się wytłumaczyć tę tajemnicę wykorzystując twórczo alegorię Ojców Kościoła: Kościoła jako arki Noego. Ale ten fragment pozostawia duży niedosyt. Podobnie kilka innych, ale nie zmienia to faktu, że warto przeczytać i przemyśleć Elementarz Katolika.

 

Szeptuchy, znachorzy… i tym podobne cholery

Jest jedną z oczywistości (taką bardzo oczywistą), że jeżeli ktoś pisze o zagrożeniach duchowych, to natychmiast zostanie zakwalifikowany jako oszołom i zwolennik inkwizycji. Pisać o zagrożeniach można gdy wskazujemy na szowinizm, brak tolerancji czy obskurantyzm. I nie umiem zaprzeczyć, często gęsto rozmaite teksty o zagrożeniach jakie niosą bajki o syrenkach mogą nieco deprymować. Nieco inaczej jest z książką Mileny Wróbel – Żółty piach na uroki. Bezdroża medycyny naturalnej.

Jest to książka, która podejmuje temat w sposób usystematyzowany – nie ma w niej „tak mi się zdaje”, „jak wszyscy doskonale wiedzą”, czy „jest absolutnie oczywistym”…, autorka – wręcz odwrotnie – podjęła się namysłu nad zjawiskiem, które wymagało znajomości rzeczy. I trzeba od razu zaznaczyć, że nie twierdzi, że stosowanie medycyny naturalnej jest grzechem i wciąga nas w szatańską pułapkę. Nie zaprzecza bynajmniej faktom, że znachorzy i zielarki potrafili uleczyć, że medycyna naturalna może zadziałać tam, gdzie konwencjonalna zawodzi.

Mimo, że medycyna ludowa opierała się głównie na leczeniu objawowym, niektóre jej zalecenia są nadal aktualne. Ludowe, określane jako „domowe”, sposoby radzenia sobie z dolegliwościami do dnia dzisiejszego uważa się powszechnie – za wiedzę typu medycznego, mimo braku ich usystematyzowania, a często i rzeczowej weryfikacji. Trzeba jednak zaznaczyć, że coraz większe obszary medycyny ludowej zyskują uzasadnienie dzięki współczesnej nauce, poddającej szczegółowym badaniom zwłaszcza ziołolecznictwo. (s.19)

Należy jednak zwrócić uwagę, że możemy niejednokrotnie wyczytać w prasie czy usłyszeć w telewizji o prawdziwych tragediach spowodowanych ślepemu zaufaniu wobec znachorów. Potrafią oni na tyle mocno manipulować swymi podopiecznymi, że godzą się oni na każdy – nawet najbardziej niebezpieczny czy dziwaczny – sposób leczenia. Może nawet im dziwaczniejszy tym chętniej go będziemy stosować.

Niech zabrzmią głosy oburzonych ale postawię mocną tezę, że zagrożenia duchowe opisywane przez Panią Wróbel wywodzą się z tego samego źródła co owe fizyczne, niszczące – jakże często – nasze zdrowie. Chodzi bowiem o wiarę w magiczne siły.

Najlepiej tłumaczy to ksiądz Jan Kracik w swojej książce Chrześcijaństwo kontra magia.

… magia ogranicza się do relacji usługowej, a cele jej praktyk są doczesne i doraźne. Religia jest prospołeczna, wymaga moralności i czynów nie tylko zewnętrznych, ale i postaw wewnętrznych; magia to indywidualizm, amoralność i automatyzm skutków przypisanych obrzędowi. Kulturotwórczemu charakterowi religii i jawności jej rytów magia przeciwstawia skrytość i swe kulturowe zaniedbanie. (s. 11)

Tak to właśnie jest: chodzenie na skróty – nierzadko bazujące na dobrych intencjach – niekoniecznie prowadzi nas do dobrego celu. Może zniszczyć nam zdrowie, ale równie często może zniszczyć duszę. A tutaj już nie ma żartów.

Dlatego też warto poczytać książkę Żółty piach… pamiętając jednak, że jest ona ostrzeżeniem przed ryzykiem a nie twardym potępieniem jakiejkolwiek medycyny domowej czy naturalnej. Czym innym jest bowiem picie naparu podbiału (nawet jeżeli zaszkodzi nam na żołądek), a czym innym noszenie talizmanów, wymawianie zaklęć czy wzywanie duchów. Jeżeli nie wierzymy w świat duchowy, to nie warto się tak bawić. A jeżeli wierzymy to zastanówmy się kogo wzywamy. Podstawowym zagrożeniem, jakie wskazuje autorka jest bowiem chęć łatwych rozwiązań, które dają nam błyskawiczne i nie wymagające wysiłku wyniki. Po co się leczyć, być na diecie czy odbywać rehabilitację, skoro można pójść do szeptuchy?

Ale należy zwrócić uwagę, na dwa zupełnie współczesne zjawiska, które starają się wpisać w tradycję medycyny naturalnej, ale chyba bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Bioenergoterapia i homeopatia. Nie ukrywam, że nie mam zdania na ten temat – ale skoro już pisze o książce Pani Wróbel, to warto jednak o nich wspomnieć. Są to – zdaniem autorki – działania, które nie mają uzasadnienia w nauce i medycynie, oraz zdrowym rozsądku. A skoro nie wiemy jak działają to może lepiej je ominąć.

Na zakończenie muszę wyrazić jedno zastrzeżenie – autorka miesza medycynę naturalną z przejawami kultury popularnej. Manowce współczesności (tytuł jednego z rozdziałów) niekoniecznie są przejawem medycyny tradycyjnej. Czym innym są trendy lansowane przez media i niosące za sobą głupotę i banalizację zła, a czym innym pierwsze kroki w świat magii. Co nie znaczy, że należy je absolutnie banalizować.

 

 

Milena Wróbel, Żółty piach na uroki. Bezdroża medycyny naturalnej, Warszawa 2015, Wydawnictwo Magdalenium

Dobra wakacyjna lektura

Lato i czas urlopowy skłaniają do czytania książek „lżejszych”, a jest to termin najczęściej stosowany wobec beletrystyki. Co prawda nie mam urlopu lecz jestem na zwolnieniu (długoterminowym), ale udzielił mi się nastrój czasu wolnego i porzuciłem teologię typu „hard” na rzecz kilkuset stronnicowej, a przez to pozwalającej na długą lekturę, powieści Roberta Oviesa Wskrzeszenie – gdy śmierć zderza się z cudem.

Czyta się tę powieść całkiem zgrabnie, chociaż – jak wszyscy – jestem przyzwyczajony do szybkiego pędu seriali telewizyjnych i nader często chciałbym przyspieszyć tempo, aby dowiedzieć się „co było dalej”. Zupełnie niepotrzebnie zresztą, niespieszny rytm w jakim autor prowadzi nas od sceny do sceny pozwala nam na rozsmakowanie się w akcji. Czytając książkę powoli przypominałem sobie przyjemność jaką czerpałem z lektury amerykańskiej prozy, która często charakteryzuje się takim niespiesznym rytmem, nasyconym natomiast sporymi emocjami oraz umiejętnością kreowania opisów. W zdolności kreowania historii Ovies z całą pewnością wykorzystał swoje doświadczenia twórcy reklam i specjalisty od komunikacji społecznej. Wie co i jak pisać aby ludziom się dobrze czytało. I nie ma w tym nic złego, ostatecznie książki powstają po to aby je czytać.

Nie opowiem zawartej historii aby nikomu nie psuć przyjemności z lektury. Pozwolę sobie tylko zasygnalizować jej treść  wykorzystując zapowiedź wydawcy. Kiedy dziewięcioletni C.J. Walker podczas nabożeństwa żałobnego dotyka ręki zmarłej przyjaciółki swojej matki i szepcze życzenie, by o­na żyła, próbuje tylko zrobić coś dobrego. Ale kiedy okazuje się, że kobieta wraca do życia, nie można już powstrzymać burzy. Dowód, że C.J. Walker naprawdę potrafi wskrzeszać zmarłych, zostaje sfilmowany, a potem wyemitowany. Podczas jednego zaledwie poranka dom chłopca staje się fortecą, a o­n sam celem.  Zrozpaczeni ludzie pragnący przywrócić do życia swoich bliskich; przedstawiciele mediów, a także medycznych i naukowych organizacji; wpływowi duchowni i potężne agencje rządowe − wszyscy wkraczają do akcji, żeby uzyskać jak największy wpływ na najpotężniejszą władzę na ziemi.

I nie ma co ukrywać, opis kłopotów jakie ściąga na siebie „sprawca” cudu nie jest niczym nowym. Wątek taki pojawia się w wielu książkach, czasem przybiera formę żartobliwą, czasem wręcz tragiczną, ale zawsze pokazuje dwie błędne i dwie właściwe postawy wobec Boskiej interwencji na ziemi.

Błąd pierwszy polega na tym, że zapominamy kto jest prawdziwym (jedynym nawet) sprawcą cudu. Zaczynamy przypisywać boską moc osobom, rzeczom czy miejscom, które są jedynie pośrednikami. A gdy widzimy świat z takiej perspektywy, to nic dziwnego, że chcemy zapanować nad domniemanym „sprawcą”, osobę staramy się podporządkować, miejsce lub rzecz zawłaszczyć, czasem nawet siłą. Nie może to przynieść dobrych skutków. Równie niebezpieczny może być przypadek gdy także sam pośrednik uwierzy, że jest czymś więcej niż tylko narzędziem w rękach Stwórcy.

Drugi błąd wynika z koszmarnej wręcz pomyłki, czyli pomyleniu cudów modlitwy do Boga z magią. A przecież różnica jest podstawowa. Pisze na jej temat znawca przedmiotu, ksiądz Jan Kracik, w monografii Chrześcijaństwo kontra magia. Historyczne perypetie:

Myśleniem magicznym rządzi przeświadczenie o jedności człowieka i świata przyrody, z zatartym podziałem na przedmiot i podmiot. Zarówno w religii, jak w magii pogląd przechodzi płynnie w uczestnictwo. Do Boga czy bogów kierowane są prośby, które zostaną wysłuchane lub odrzucone. Natomiast „zaklęcie magiczne jest swoistym chwytem technicznym, narzucić ma wolę tego, kto się nim posługuje”. Ta obrzędowa czynność oparta na społecznej wierze w jej skuteczność kierowana jest instrumentalnie „ku nadnaturalnej, ożywionej i tajemniczej stronie rzeczywistości”, by wymusić na niej pożądaną zmianę w otoczeniu. Magia „ma osiągnąć cele, do których zmierzają rzemiosło, i technika oraz nauka i sztuka, gdy te w sytuacjach trudnych stają się bezsilne”. (s. 10)

Nic zatem dziwnego, że mały Walker i jego najbliżsi stają się celem innych ludzi, którzy chcą aby służył ich celom. A gdy odmawia, staje się ofiara agresji. Tym bardziej oczywistej, że ta odmowa jest świadectwem tego, że Bóg jest z nami. A tego wielu ludzi bardzo nie chce, a przynajmniej nie chce o tym słyszeć.

Bowiem – zgodnie z prawidłami narracji – bohater musi prezentować pewne dobre cechy – w tym przypadku są one ukazane poprzez właściwą postawę wobec cudu. A nawet poprzez dwie postawy: wdzięczność i zaufanie. Ale znowu nie chcę zbyt szczegółowo opisywać treści książki. Pozostawiam przyjemność jej poznawania samym czytelnikom.

Ale w książce najważniejsze jest to, że wszelkie koncepcje i idee przekazywane są za pośrednictwem ciekawej i wciągającej opowieści przygodowej. Tak – to jest książka z pogranicza sensacji, dzieje się dużo, a opowieść wciąga na tyle, że jesteśmy ciekawi co jeszcze się wydarzy.

Dobra wakacyjna lektura? Owszem – i jest zupełnie świadomy komplement.

 

 

Robert Ovies, Wskrzeszenie. Gdy śmierć zderza się z cudem, Tłumaczenie Paweł Kopycki, Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2015

Dnia ósmego wytłumaczą nam pismo

Dwaj mężczyźni zmierzali z Jerozolimy do miasteczka Emaus. Nikt właściwie nie wie, kto szedł, jaki był cel ich podróży, i niemalże zapominamy, że owego celu nigdy nie osiągnęli. Ale nie jest to bynajmniej historia banalna, jest to jedno z tych wydarzeń, które są opowiadane przez lata. Dlatego, że spotkanie na drodze między Jerozolimą a Emaus było spotkaniem z Mesjaszem. Czytaj dalej Dnia ósmego wytłumaczą nam pismo

Te same pytania wciąż od nowa. Pytania podstawowe…

Jednym z najczęściej powtarzanych twierdzeń na temat dziejów duchowości chrześcijańskiej jest opinia, że duchowość początków Kościoła, nader często utożsamiana z okresem patrystycznym, została zastąpiona podporządkowaniem się systemowi prawa rzymskiego. Co ciekawe, przekonanie to podzielają zarówno osoby, które uważają to za coś pozytywnego i prawidłowy krok w rozwoju Kościoła, jak i ci, których niepokoi ten (prawdziwy bądź pozorny) formalizm. Czytaj dalej Te same pytania wciąż od nowa. Pytania podstawowe…

WIĘŹ letnia (ale gorąca)

Problem z pisaniem o Rosji, Ukrainie, wojnie i wszelkich możliwych konsekwencjach stanu obecnego polega na tym, że debata (w gruncie rzeczy globalna) trwa już od dłuższego czasu. I nie chodzi mi o to, że temat się znudził i wypalił, lecz o to że zdecydowana większość czytelników zdołała już utrwalić swoje opinie ten temat. Skutek tego jest jednoznaczny, publicyści albo przekonują już przekonanych albo rozbijają głowę o mur przeciwnego zdania i ich teksty są odrzucane a priori. Ale jak to zazwyczaj bywa jest i dobra wiadomość. Opisany w poprzednim zdaniu stan jest wyraźnym podniesieniem poprzeczki i wymusza na ekspertach najwyższą precyzję myśli. Czytaj dalej WIĘŹ letnia (ale gorąca)

Christianitas o edukacji

Fakt podjęcia przez Christianitas tematyki edukacji i wykształcenia nie zaskakuje, ostatecznie środowisko to podjęło wysiłek założenia szkoły. Szczegóły, kto i jak brał, lub bierze, udział w tym dziele nie są zbyt istotne. W gruncie rzeczy, fakt że twórcy szkoły podejmują intelektualny wysiłek nad procesem edukacyjnym powinien cieszyć. Nie jest to zbyt częste we współczesnej Polsce, gdzie edukacja jest najczęściej traktowana jako system usług publicznych, mający wyręczyć rodziców w opiece nad dziećmi albo dochodowy biznes.

Dlatego lektura artykułu wstępnego Tezy o edukacji klasycznej dla cywilizacji chrześcijańskiej Pawła Milcarka jest nie tylko pouczająca, ale także sprawia dużą przyjemność intelektualną. Czym jest edukacja klasyczna i czym różni się ona od tej stosowanej obecnie? Nieszczęście polega na tym, że myśli się nowoczesność edukacji z odrzuceniem dawnego systemu edukowania. Edukacja klasyczna bowiem w żadnym wypadku nie zakłada rezygnacji z nowoczesnych rozwiązań  czy narzędzi. Nie jest także – wbrew twierdzeniom rozszalałych postępowych laicyzatorów – edukacja klasyczna nie jest edukacją religijną. Jest systemem wypracowanym w antyku i przejętym przez chrześcijańską cywilizacje europejską. Jej celem jest wypracowanie sprawności umysłowych oraz uzyskiwanie cnót. Zasadniczą zmianą jaką w systemie edukacji przyniosło chrześcijaństwo jest jej upowszechnienie. W czasach antyku była ona ograniczona do ludzi wolnych – uczniowie Jezusa przynieśli ją wszystkim. Warto się zastanowić czy dechrystianizacja edukacji nie jest powrotem ku podziałowi na „lepszych” (bo lepiej wyedukowanych)  i „gorszych” (bo nieuczonych idiotes).

Ale należy też pamiętać, że konserwatyzm, prezentowany nie tylko przez naczelnego Chistianitas, ale przez całą redakcję nie jest – wbrew temu co myślą „zwolennicy postępu” – umiłowaniem tego co już było. Postulowany powrót do edukacji klasycznej nie jest propozycją powrotu do konkretnego modelu edukacyjnego, jest projektem powrotu do specyficznego podejścia do uczenia.

Ideał edukacji klasycznej był zawsze czymś innym niż jego konkretne realizacje. Należy zatem pamiętać, by – będąc przygotowanym także na deficyty naszych własnych realizacji – inspirować się dzisiaj bardziej owym ideałem niż tylko przykładem z tego czy innego wieku lub miejsca. (…) Właśnie ten ideał powinie przemawiać do nas mocno, gdy z pomocą edukacji klasycznej chcemy przeciwstawić się dzisiaj żarłocznym specjalizacjom rozrywającym umysłu „humanistów” i „ściślaków” już na progu liceum.

Bardzo ciekawym uzupełnieniem tekstu Milcarka jest wywiad z dyrektorem Kolegium Świętego Benedykta, doktorem Arturem Góreckim Skazani na przypadkowość? Już pierwsze zdanie mówi jak pojmuje on swoje zadanie:

Bliskie mi jest klasyczne rozumienie edukacji jako troski o integralny rozwój całego człowieka. Dokonuje się to poprzez pracę „uprawę” (natury) umysłu, woli i popędów.

Dzięki temu wywiadowi można odpowiedzieć sobie na kilka bardzo ważnych pytań: „co oznacza katolickość szkoły?”, „czy w obecnych czasach można jeszcze dobrze uczyć?”, czy „co to jest dobra szkoła?”… Nie z wszystkimi tezami pana Góreckiego się zgadzam, lecz jest to tekst naprawdę inspirujący. A zresztą okazuje się, że szacowny dyrektor Kolegium jest nie tylko praktykiem ale ma solidne ugruntowanie w historii i teorii, o czym świadczy jego tekst O jezuickiej Ratio Studiorum. Co prawda nie podejmuję się go ocenić merytorycznie, lecz napisano go ładnym językiem. Uwaga – tekst wciąga.

Trzeci tekst Góreckiego: Rodzina, państwo, Kościół; szkolnictwo publiczne, prywatne – czyją sprawą edukacja? Prezentuje bardzo mocno zarysowaną tezę nie tyle światopoglądową co wręcz ustrojową, konstytucyjną. Jego celem jest bowiem odpowiedź na pytanie konstytuujące nasz świat, nasze społeczeństwo w sposób o wiele mocniejszy, niż wielu może się wydawać.

Pytanie brzmi:

Do kogo zatem należy obowiązek wychowania i kształcenia dzieci, kto powinien odgrywać tu najważniejszą rolę: rodzina, Kościół, państwo? Czy edukacja dzieci powinna być realizowana w szkole publicznej czy prywatnej, a może w ogóle poza systemem szkolnym?

Nie ma co ukrywać, obecny system edukacyjny może sprawiać pewne problemy przy poszukiwaniu odpowiedzi. Mamy do czynienia z coraz powszechniejszym zawłaszczaniem edukacji i wychowania przez struktury państwowe, które swe idee opierają na jednej opcji i raczej nie są bezstronne. Koncepcje lewicowe, same określające się mianem „postępowych” zdają się być w ofensywie i wypierają postawy konserwatywne. Tekst Góreckiego jest poszukiwaniem pewnych podstaw ideowych, zwłaszcza w nauczaniu Kościoła, które pozwoliłyby znaleźć platformę ideową w sporze z „silami postępu” i strukturami państwa. Jest nim – bardzo ciekawie omówiona przez autora encyklika Divini illius Magistri, papieża Piusa XI. Bazując na nauczaniu kościelnym autor sugeruje rozwój szkół katolickich, które pozwolą na integralne wychowanie i nauczani pozwalające dzieciom na całościowy, także duchowy, rozwój. Niestety jest to związane z ponoszeniem kosztów. Jednak autor przekonuje, że może być to jedyna alternatywa wobec bylejakości merytorycznej i moralnej szkół publicznych.

Dobry praktyczny akcent w stanowi wywiad z druhami Michałem Pełką i Tomaszem Warownym, Skautami Świętego Bernarda z Clairvaux. Jak ważny w dziejach wychowania młodych ludzi na całym świecie był Ruch Skautowy wie każda osoba zainteresowana tematem. Druhowie opowiadają nie tylko o początkach i założeniach skautingu ale także o codziennej praktyce i metodach wychowawczych stosowanych w skautingu.

Wsparcie intelektualne można znaleźć także w dwóch – doskonale przetłumaczonych – tekstach, których autorami są Etienne Gilson raz Jean Madiran. Oba omawiają problem z relacji pomiędzy praktyką życia i pracy, a doktryną oraz jej zachowaniem. Czy naprawdę jest to problem nie do rozwiązania?

Ciekawy jest tekst Pawła Grada na temat pojmowania czasu w tradycyjnej myśli chrześcijańskiej i różnicach w odniesieniu do myśli nowoczesnej. Mam wątpliwości czy warto było po raz kolejny zajmować się Heideggerem. Owszem jest to autor prominentny, ale tak naprawdę mam wątpliwości czy jego teksty omawiane właściwie bez końca są tego warte. Zastanawiam się, a jednocześnie polecam innym autorom do rozważenia, jakie wnioski moglibyśmy wyciągnąć z analogicznego studium porównawczego, lecz gdybyśmy wzięli pod lupę nie autora Holzwege lecz Husserla. Być może takie studium byłoby o wiele bardziej płodne.

Warto jeszcze odnotować trzy szkice, każdy poświęcony innemu zagadnieniu ale pozwalający na wyciagniecie ciekawych wniosków. Tomasz Dekert omawia „zapomnianą naukę” Casti connubii, czyli kolejny w tym numerze tekst Ojca Świętego Piusa XI. I trudno nie zgodzić się z autorem, że czasem warto wracać o kilka etapów do tyłu gdy chcemy podjąć próbę pokonania współczesnego kryzysu. Piotr Chrzanowski pisze o czymś co w gruncie rzeczy umyka świadomości osób nie zajmujących się liturgią. Nie dziwota, ponieważ tekst topiczny wydano trzynaście lat temu, i mimo wyraźnego nakazu nie doczekał się tłumaczenia na język polski. Ciekawa informacja dla wiernych i kapłanów: od kilkunastu lat mamy nową edycję podstawowej księgo liturgicznej i właściwie mało kto o niej na Wisłą wie. Uwagi Chrzanowskiego, chociaż interesujące, nie zastąpią jednak tłumaczenia. Zatem szacowni liturgiści do roboty.

Jako ostatni tekst wskażę szkic Elżbiety Wiater Nowomowa w służbie dekonstrukcji Kościoła. Autorka celnie punktuje słabości, nie tylko naszych czasów, ale także nas współczesnych chrześcijan. Jaki jest nasz cel; czy nasze życie i nasze działania naprawdę są podporządkowane prawdzie, która nas wyzwoli?

Na zachętę zacytuję ostatni akapit wybornego tekstu:

W adhortacji Evangelii Gaudium Papież Franciszek zachęca gorąco do ponownego rozbudzenia misyjnego zapału w Kościele. Jednak żeby pójść i głosić, trzeba wiedzieć, co chcemy głosić. Od dwóch tysięcy lat Kościół, prowadzony przez Ducha Świę- tego, wypracowuje zgodne z prawdą, bo z Bożym ustanowieniem, definicje i zakresy znaczeniowe pojęć. Jeśli teraz zajmiemy się ich dekonstruowaniem, z pewnością nie wpłynie to zbyt dobrze na misyjność Kościoła. Staniemy się jeszcze jednym z „centr rozrywkowych”, dostarczających tymczasowej tożsamości i określonego rodzaju emocji, jednak nie będzie na czym zbudować wspólnoty, bo jedna z jej najistotniejszych więzi, którą jest rozpoznana i uznana prawda – zniknie. Pozbawiając znaczenia nasze słowa, pozbawiamy znaczenia samych siebie. Bez względu na to, czy robimy to, likwidując bogactwo słownictwa, czy proponując (niby)pobożny bełkot

Zawsze omawiając jakieś pismo odpowiadające swoją objętości całkiem sporej książki jestem zmuszony pominąć niektóre teksty, takie jak artykuł Antoniny Karpowicz-Zbińkowskiej czy wywiad z dominikaninem Michałem Chaberkiem.  Nie znaczy bym uważał je za błahe lub kiepskiej jakości, po prostu brak mi miejsca lub aparatu pojęciowego do ich analizy. Tak samo ma się rzecz z drugą częścią długiego tekstu Christine Mohrmnann: Łacina liturgiczna – jej początki i charakter. Jest to tekst bardzo ważny ale należy go omawiać w całości. Może ktoś się pokusi o analizę i krytykę, ale w omówieniu kolejnego numeru nie jest to właściwy czas.

Nie jest to cała zawartość aktualnego numeru zasłużonego kwartalnika, ale polecam jego lekturę z całym przekonaniem.

Czy Jezus mógł się przeziębić?

Od czasu, gdy Platon za pomocą swych sokratejskich dialogów pokazał literacką siłę rozmowy, stała się ona jedną z popularniejszych form literackich. Chętnie czytamy rozmowy poświęcone tematom zarówno błahym, jak i ważnym, a tak naprawdę jest tylko jeden warunek – rozmowa musi być żywa i prowadzona barwnym językiem. A znajomość rzeczy rozmówców stanowi dodatkowy bonus dla czytelnika. Dlatego też nie ma się co dziwić, że rozmowa Tomasza Rowińskiego z Dariuszem Kowalczykiem SJ zatytułowana „Czy Jezus mógł się przeziębić?” jest lekturą naprawdę godną polecenia. Czytaj dalej Czy Jezus mógł się przeziębić?

WIĘŹ fan-tas-tycz-na

Jeżeli  ktoś by się mnie pytał (szczerze mówiąc: nikt nie pyta) jaka jest najnowsza WIĘŹ, to w odpowiedzi wyskanduję: FAN-TAS-TYCZ-NA. I nie będzie w tym przypadku akurat żadnej przesady, a jedynie gra słów. Mało co sprawiło mi w ostatnim czasie taką czytelniczą przyjemność co ta część kwartalnika, którą poświęcono problemowi literatury fantastycznej. A skoro temat porusza kwartalnik katolicki to oczywiście musi być to temat fantastyka i wiara.

 

Ksiądz Stanisław Adamiak w interesującym tekścieCzy chrzcić Marsjan?. Polska fantastyka o Bogu.” Dokonuje przeglądu tych tekstów fantasy, a przede wszystkim science fiction. Zaczyna się od Zajdla – co oczywiste, i – co równie oczywiste – przegląd przechodzi do Dukaja i Huberatha. Ale nie są to jedyni autorzy, zresztą nie wszystkie książki i opowiadania tych wymienionych są wskazane w tym – skrótowym siłą rzeczy – przeglądzie. Nie jest to jednak w moim przekonaniu wada, Adamiak opisuje nie tyle treści polskiej literatury fantastycznej co wskazuje na problem możliwości pisania o Bogu w tym nurcie. I robi to nader udatnie.

Dużą radość sprawił mi też tekst Jerzego Sosnowskiego o „Ubiku” Philipa Dicka. Dick jest – w moich oczach – wybitnym myślicielem, nie tylko pisarzem nurtu fantastycznego, który swoim przemyśleniom nadaje ciekawą formę. Zagadnienie czasu w „Ubiku”, któremu Sosnowski poświęca tak wiele uwagi jest kluczowe, zresztą nie tylko w tej książce. Ale bardzo mi się podoba interpretacja omawianej książki, wedle której ukazane są tym dziele religijne koncepcje i poszukiwania Dicka gdzie istotną rolę odgrywa niemalże manichejska walka dobra ze złem. Warto też, za Sosnowskim przypomnieć, że to dopiero początek religijnych rozważań autora trylogii Valis ukazanych, w jego – szalenie nieortodoksyjnej – prozie. Artykuł w WIĘZI jest zaledwie drobnym przypisem do ogromnej literatury poświęconej Dickowi, ale naprawdę godnym polecenia.

Nikt, kto czytuje moje omówienia WIĘZI nie będzie zdumiony tym, że nie włączę do polecanych tekstów artykułu Sebastiana Dudy „Fantasy – nowa postać gnozy?”. I teraz napiszę po raz pierwszy i ostatni pewne tłumaczenie. Nie chcę w niczym umniejszać znaczenia teologii tego autora, ani tym bardziej poniżać protekcjonalnym zapewnianiem o tym „że i tak cenię jego teologię”. Doktor Duda potrafi bardzo celnie stawiać problemy i poddawać je analizie, dlatego  zawsze z uwagą czytam jego teksty (nie tylko w WIĘZI). Moja niezgoda na jego tezy wynika z prostego faktu, że obydwaj stoimy na tak dwóch różnych krańcach spektrum, że trudno nam się porozumieć. I chyba nigdy nie będziemy głosić tych samych poglądów. Tak samo jest z jego tekstem o fantastyce. Jestem gorącym czytelnikiem od niepamiętnych czasów, jako dziecko pochłaniałem Kuczyńskiego, potem przyszły wszelkie możliwe nurty fantastyki: od space opera, po krwawe książki Martina. Duda nurtu fantastycznego nie czytuje (i mam niejakie wrażenie, że nie ceni) ale podjął poważne studia nad literaturą przedmiotu. I na tej podstawie postawił tezę, że literatura fantastyczna interpretowana z punktu widzenia teologii jest nową gnozą. Nie umiem się z tym do końca zgodzić, ale każdy czytelnik może sam ocenić argumentację za tą tezą.

WIĘŹ z wiosny roku Pańskiego 2015 jak zwykle prezentuje swym czytelnikom kilka bloków tematycznych, ci niezainteresowani literaturą spoza głównego nurtu mogą za to zainteresować się pozostałymi. Pierwszym jest zagadnienie uniwersytetów. Kryzys tego wspaniałego tworu europejskiej cywilizacji jest widoczny gołym okiem, a debata na ile przyczyniły się do tego zmiany wprowadzone w ramach systemu bolońskiego oraz reform minister Kudryckiej, jest w Polsce bardzo gorąca. I dobrze, dobrze też, że włączył się w nią także omawiany tutaj kwartalnik. Jacek Hołówka oraz Maria Czerepaniak-Walczak omawiają zmiany jakie w tych instytucjach się dokonały i dokonują. To są osoby mające naprawdę duży dorobek i autorytet, zatem warto wczytać się w ich słowami, nawet jeżeli nie zgadzamy się tymi czy innymi tezami, a może właśnie wtedy gdy się nie zgadzamy. Krytyka systemu grantowego oraz oceny pracy naukowej podnoszona we wskazanych tekstach nie ma na celu ucieczkę w krainę nieodpowiedzialności. Autorzy oceniają praktykę i wskazują jakie złe skutki niesie ona za sobą. Czytając ich artykuły aż ciśnie się na usta biblijne powiedzenie o poznawaniu po owocach.

Ciekawe informacje można natomiast wyciągnąć podczas lektury wywiadu przeprowadzonego z Anną Gizą-Poleszczuk, prorektorem UW ds. rozwoju i polityki finansowej. Jest to rozmowa poruszająca tak wiele tematów i problemów, że nie sposób jej streścić. Jej wartość stanowi przede wszystkim to, że profesor Poleszczuk to praktyk nie tylko zarządzania uczelnią, lecz także uczona wysokiej klasy.

Trzeci blok „Po co wierzącym polityka?” będzie mi bardzo trudno omówić; przyczyna jest banalna – jestem jednym z autorów.  Tematyka bloku odnosi się do mocnej tezy postawionej przez Sebastiana Dudę o tym, że na mapie nie ma Bożego Królestwa. Jak bardzo łatwo przewidzieć niżej podpisany absolutnie się z tym nie zgadza. Budowa Christianitas – chrześcijańskiej ojkumene – jest ciekawą ideą i godną podjęcia nie tylko z przyczyn moralnych ale także intelektualnych. Jednakże nie będę podejmował kolejne polemiki – chciałbym jedynie odnotować, że zasadnicza myślą autora jest swoista apolityczność chrześcijaństwa. Zarówno lewica , jak i prawica jeżeli są pobożne to budują Christianitas, a przecież nie na tym polega sprawa. W gruncie rzeczy na koniec tekstu wzywa do budowy chrześcijaństwa asystemowego.

Kolejne trzy teksty: Marka Rymszy, Kamila Lipińskiego oraz niżej podpisanego prezentują jednak odmienną wizję. Chrześcijaństwo raczej nie powinno być apolitycznym pięknoduchostwem. Istnieją obowiązki moralne i społeczne, a uczniowie Zbawiciela mają obowiązek być solą i światłem świata. Nie wolno nam go zostawić. Tę mocną tezę Rymszy uzupełniają dwaj kolejni autorzy, piszący właściwie z przeciwstawnych pozycji światopoglądowych. Nie ukrywam, że chętnie podyskutowałbym z Lipińskim na temat wspólnot opartych na chrześcijańskich zasadach.

Poza blokami jest jeszcze szereg artykułów, które na swój roboczy użytek określam mianem „pojedynczych”. W niczym jednak nie umniejsza to ich wartości. Moją szczególna uwagę zwróciła „Nie-Dobra Nowina”Małgorzaty Wałejko. Nie sposób się z nią nie zgodzić, że obraz Boga kreowany w wielu kazaniach jest dosyć niepokojący. Niekoniecznie odczuwam te same potrzeby emocjonalnej wspólnoty (jakże charakterystyczne dla środowisk dominikańskich i wokół-dominikańskich) ale jedna rzecz jest niewątpliwym faktem: bardzo często w praktyce duszpasterskiej zbawienie prezentowane jest jako nie-potępienie. Autorka w bardzo ciekawy sposób prezentuje możliwości duszpasterskie, jakie są dosyć skutecznie pomijane przez księży, a nieco „poprawiłyby” opinię wiernych o Panu Bogu. Artykuł polecam szczególnie księżom. A mogę ze swojej stronu jedynie dorzucić, że mam więcej szczęścia do kaznodziejów.

Ksiądz Grzegorz Strzelczyk prezentuje ciekawe rozważania „Po co zbawienie Po co Kościół?” – tekst doskonale koresponduje z krytycznymi uwagami Wałejko i jest zarazem przykładem, że można inaczej, że to „inaczej” jednak w polskim Kościele się dzieje.

To nie wszystko, ale naprawdę nie mogę w (wyznaczonym przez siebie samego) limicie znaków napisać więcej. Lektura ciekawa… i częściowo fantastyczna. Polecam czerwoną, czyli wiosenną WIĘŹ.

Klisze (nie tylko celuloidowe) górą!

Osoby uważające się (a przede wszystkim chcące uchodzić) za koneserów kina lubią wybrzydzać. Że film jest banalny, że łatwo przewidzieć zakończenie, że wreszcie chcieliby większej głębi i większej komplikacji. Kłopot w tym, że tak naprawdę zdecydowana większość filmów opiera się na pewnych schematach konstrukcji fabuły. I na dobrą sprawę owe schematy można by policzyć na palcach obu rąk. Dobry scenarzysta wypełnia je na nowo treścią, a ludzie z dużą przyjemnością oglądają. Bowiem film w swej najbardziej podstawowej warstwie jest tylko (aż) historią opowiedzianą swym widzom. Im sprawniej skomponowana jest fabuła, tym lepszy.

Tak samo jest z filmem „Bóg nie umarł”, nigdy byśmy nie byli zainteresowani dosyć banalną historyjką o sporze wykładowy ze studentem, gdyby scenarzysta nie nadał jej epickiego charakteru, zmuszając bohatera nie tylko do heroicznych wyborów (zwróćcie uwagę, że widz nie zauważa banalności zerwania dziewczyny i chłopaka – w gruncie rzeczy wydarzenia dosyć powszechnego wśród dziewiętnastolatków) ale także stoczyć bój z o wiele mocniejszym przeciwnikiem. Od czasu historii Dawida i Goliata doskonale wiemy, że takie zwycięstwo jest tysiąckroć razy lepsze.

Autor scenariusza jest naprawdę zręcznym rzemieślnikiem który wykorzystuje naszą sympatię do klisz pojęciowych i łączy je w bardzo umiejętny sposób. Czym jest finałowy koncert jak nie odwołaniem się do niebiańskiej radości. Wszyscy, zarówno chrześcijanin, ateista czy muzułmanka dojdą tam dzięki wierze, starej i utrwalonej, lub świeżej i jeszcze nie pewnej. Nawet ten co nie doszedł, w gruncie rzeczy osiągnął spokój.

Dystrybutor filmu zachęca widzów do wykupienia biletów dosyć prostym opisem akcji:

Josh (Shane Harper) rozpoczyna studia na jednej z amerykańskich uczelni. W pierwszym semestrze trafia na zajęcia z filozofii prowadzone przez fanatycznego ateistę profesora Radissona ( Sorbo). Wykładowca już na pierwszych zajęciach każe studentom napisać na kartce słynne zdanie Friedricha Nietzschego: „Bóg umarł”, i złożyć pod nim podpis. Ci, którzy tego nie zrobią mogą zrezygnować z zajęć lub… udowodnić, że Nietzsche się mylił. Z całej grupy pierwszorocznych studentów wyzwanie podejmuje tylko Josh. Ma czas do końca semestru, by przekonać słynnego wykładowcę i resztę studentów, że Bóg jednak istnieje. Rozpoczyna się pasjonujący spór, który elektryzuje całą uczelnianą społeczność i sprawia, że odmienia się życie wielu osób.

I w rzeczy samej zasadniczym wątkiem jest próba sił (intelektualnych i emocjonalnych) pomiędzy młodym Joshem, a demonicznym profesorem Radissonem, Ale tak naprawdę celem wszystkich wątków jest przesłanie „Bóg nie umarł”, które nie tylko łączy wszystkie osoby pojawiające się w filmie. Jest ono wysyłane na cały świat, także dosłownie poprzez milion smsów, które piszą na wezwanie Williego Robertsona z Dysnatii Kaczorów widzowie owego finałowego koncertu.

Zatem nie przejmujemy się schematami fabuły i odwołaniem się do najprostszych pomysłów. Nie dziwmy się, że wybitny umysł profesora wpadł w banalną pułapkę zastawioną przez studenta. Wreszcie nie dziwmy się, że widzimy na ekranie cuda i nawrócenia. To wszystko ma jeden cel – mamy razem z tłumami w finałowej scenie wysłać światu radosne wyzwanie.

Bóg nie umarł – Bo On jest Bogiem z nami. I tak naprawdę tylko o to w tym filmie chodzi.

 

 

„Bóg nie umarł”, reż: Harold Cronk, dystr: Rafael Films/Monilith Films