Archiwum kategorii: Tomasz Ponikło

Radość z życia. Po prostu i pomimo wszystko

Ksiądz Józef Tischner był z ducha franciszkański. Dzięki temu został zapamiętany jako człowiek radosny. Stał za tym określony rodzaj duchowości, który Tischner opisywał słowami: Na zewnątrz widać radość, pogrzebiesz głębiej, odkrywasz cierpienie, krzyż. Między jednym i drugim jest nadzieja.

W latach 90. furorę zrobiła radiowa pogadanka ks. Józefa Tischnera i jego ucznia ks. Tadeusza Gadacza zatytułowana „Teologia humoru”. Choć Tischner sypie w niej żartami jak z rękawa, materiał ten nie mówi wiele o radości. Poczucie humoru nie jest tym samym co radość. Tischner zaś nie tylko miał poczucie humoru, z którego słynął, ale również prezentował postawę życiowej radości. Wynikała ona z franciszkańskiej duchowości z jej obrazem radości doskonałej oraz z przekonania o charakterze myślenia teologicznego. Jedno i drugie zanurzone było w doświadczeniu codzienności: stałego w życiu przezwyciężania przeciwności losu oraz zasadniczej afirmacji życia.

Myślenie teologiczne jest wdzięcznością

Warto zacząć od końca. Tak pisał Tischner w „Sporze o istnienie człowieka”, czyli drugim tomie swojej filozofii dramatu, o różnicy między teologią i filozofią:

Każdy, kto wkracza w świat myśli teologicznej, natrafia na jeszcze jeden moment, który odróżnia tę myśl od myśli filozoficznej – na fundamentalną postawę wdzięczności wobec życia, która jest żywiołem teologii (1998: 325-326).

Gdy na początku choroby nowotworowej Tischnera Dorota Zańko i Jarosław Gowin przeprowadzali z filozofem rozmowy, które złożyły się na książkę „Przekonać Pana Boga”, także pojawił się motyw wdzięczności jako znaku jakości dla teologii najwyższej próby.

Rdzeniem wiary staje się »chwała na wysokości Bogu« – mówił redaktorom „Znaku” w 1998 roku w kontekście teologii wdzięczności, zachwytu człowieka nad faktem Boskiego odkupienia. – Nikt współcześnie nie wyraził tego podziwu dla Boga wspanialej niż Hans Urs von Balthasar. Miałbym ochotę powiedzieć, że kto go nie czytał, nie wie naprawdę, czym jest horyzont wiary (2002: 24).

Wdzięczność – która jest większa niż podziw – Tischner rozumiał jako postawę wynikającą ze świadomości daru. Darem jest otaczający świat i ludzka wolność w jego poznawaniu. Świat wartości jest tu zaś dany za pośrednictwem doświadczenia wiary: wiara i myślenie prowadzą do wdzięczności wobec Boga jako Stwórcy. Postawa ta jest jednak wystawiana na próbę wówczas, gdy konfrontuje się ze złem. „Rzecz w tym, że z prób, jakim jest poddawana, wdzięczność wychodzi zawsze zwycięsko” (1998: 326).

O ile myślenie teologiczne ostatecznie zwrócone jest ku życiu, o tyle myślenie filozoficzne może samo na siebie zastawić pułapkę. Owa wdzięczność nie jest weń zawsze wpisana i może zwodzić wówczas, gdy „myśl przestaje zajmować się »sprawą«, a zajmuje się »sobą«” (1999: 110). Dlatego dla Tischnera myślenie uczciwe jest myśleniem, dla którego horyzontem pozostaje dobro człowieka. Gdy zaś w myśleniu samo życie nie jawi się jako dobro, nie ma pewności, gdzie nas ono z(a)wiedzie.

Tak czy inaczej owa Tischnerowska radość, która jako postawa opiera się na myśleniu teologicznym stanowiącym wyraz wdzięczności wobec życia i świata, nie była wyłącznie konstrukcją abstrakcyjną. Intelektualne poszukiwania – odbywające się na tle tragizmu XX wieku, który zawsze wyznaczał dla Tischnera horyzont odpowiedzialności za własne myśl i słowo – miały swój wyraz w jego postawie. Zgodnie ze stanowiskiem Tischnera, iż może być w życiu filozofa tak, że swą filozofię wyraża nie słowem, lecz czynem (2005: 248).

Radość z życia jest franciszkańską radością doskonałą

Radość rozumiana jako postawa nie jest powierzchowna, lecz wynika z głębokiego wewnętrznego przekonania. Jest postawą afirmacji życia. Dla Tischnera tym była duchowość franciszkańska z jej w jakimś sensie naiwnością, która jednocześnie pozbawiona jest… wszelkiej naiwności. Nawina radość z życia, nie dająca się ugasić przez świadomość jego dramatyzmu. Dlatego paradoksalna.

Filozof mówił, że jego „horyzont religijny [bierze się] z tych drewnianych kościółków, wśród których wyrastałem – z kościółka w Jurgowie, z kościółka w Łopusznej. A trochę też ze Starego Sącza i tamtejszej tradycji franciszkańskiej. Myślę, że moim pierwszym wrzaskiem po urodzeniu – może poza wrzaskiem o jedzenie, co nas ze sobą łączy – był »Hymn do Słońca«” (1995: 8).

Na franciszkańską ścieżkę wprowadził Tischnera jeszcze jako kleryka młody doktor Karol Wojtyła. W podobnym duchu formował go swoimi kazaniami biskup Jan Pietraszko, kaznodziejska legenda Krakowa. Gdy Tischner sam został kapłanem, zacieśnił swoje związki z klaryskami w Starym Sączu, dla których głosił franciszkańskie konferencje. Kiedy więc jako filozof zaczynał kształtować swoją intelektualną tożsamość – i podejmował problem nadziei (w kontrze do melancholii), potem w dojrzałości problem wolności (w kontrze do zniewolenia), i wreszcie w finale swej twórczości problem miłosierdzia (w kontrze do okrucieństwa) – to zawsze duchowo posługiwał się kluczem franciszkańskim. Kluczem tym była „pieśń pochwały życia”. Tak spotykają się intelektualne, duchowe i egzystencjalne wątki dotyczące radości w przypadku Tischnera.

Tischner lubił opowieść o radości doskonałej. (Święty Franciszek słyszy od brata Leona pytanie, czym jest radość doskonała. Biedaczyna z Asyżu wyjaśnia, że zaznają jej oni wówczas, gdyby odźwierny w klasztorze, do którego zmierzają na nocleg, nie wpuści ich, lecz każe cała noc marznąć na zewnątrz, gdyż pełni wolę Boga). Znajdował w niej analogię do czasu, w którym przyszło żyć jemu samemu – czasu odkrywania wolności (właściwie zdobywania wolności wewnętrznej) i przezwyciężania melancholii (obezwładniającej choroby społeczeństwa) oraz odkrycia, że „Miłość nie jest miłowana”. Taką drogę wytyczał dzięki nadziei (1993: 22-29).

Radość doskonała nie jest „niezauważaniem” tego, co złe i omijaniem cierpienia, lecz jest tak głębokim wejrzeniem w nie, że „zauważona” zostaje druga strona – pomimo dramatu, radość. Radość z daru życia przy pełnej świadomości, że życie to jest dramatem. W wierze jednak przeżywanym nie samotnie, lecz „z Kimś”: połączenie z Chrystusem zamienia krzyż w radość doskonałą. „Na zewnątrz widać radość – mówił kiedyś Tischner do klarysek – pogrzebiesz głębiej, odkrywasz cierpienie, krzyż. Między jednym i drugim jest nadzieja”. Tak jak w stygmatach świętego Franciszka widoczna jest nie tylko Męka, ale również jej przezwyciężenie – chwała zmartwychwstania.

Miłosierdzie nie pozwala na utratę nadziei

W czasie ciężkiej choroby nowotworowej Tischner nieustannie stroił sobie żarty ze swojego położenia. A to z wyglądu, a to z kondycji, a to z odwiedzających go gości. Niekiedy jednak w żarcie zawierając prawdę o sytuacji choroby: „Ludzie przychodzą mnie pocieszać, a efekt jest taki, że to ja ich muszę wciąż pocieszać”. Tischner bowiem wiedział, z Kim chce przyjmować swój los. Jego radość życia nawet w ciężkiej chorobie była radością wynikającą z konsekwentnego podążania obrania drogą.

…zaczynam wierzyć w coraz więcej rzeczy niemożliwych! Odkrywam, że świat jest bogatszy, bardziej kolorowy, niż mi się dotąd wydawało (…). Uświadamiam sobie, że z powodu choroby nie wrócę do wielu rzeczy. I mi tego, cholera, nie żal! Zamiast żeby mi choroba zubożyła świat, to mi go wzbogaciła. Dała mi poczucie wolności. Uświadomiła mi też zewnętrzność ciała – mówił zmagając się z rakiem krtani (2002: 37-38).

Budowaną z mozołem filozoficzną ścieżką nadziei doszedł w tym czasie do odkrycia na nowo miłosierdzia Bożego. Miłosierdzie Boże ujmował głównie w perspektywie filozoficznej i społecznej. Definiował je za Janem Pawłem II jako wydobywanie człowieka spod wszelkich nawarstwień zła i podkreślał dwukierunkowość relacji miłosierdzia, która stanowi odpowiedź na doświadczenie cierpienia (1991: 278-286). Również zło może w jakimś sensie być darem, gdy wyzwala ono w człowieku zdumiewającą twórczość do dobra przezwyciężającego zło – uważał Tischner (2006: 27).

We wszystkim tym charakterystyczne jest to, na co sam filozof wskazał, odróżniając myślenie filozoficzne od teologicznego – postawa wdzięczności wobec życia. Życia, które jest bezinteresownym darem dobrego Boga. Takie jest prawdziwe źródło radości zakorzenionej w relacji człowieka do Boga ufundowanej na bazie Bożego niezrywalnego przymierza. Radość, bo nigdy nie jesteś sam, ale pomimo wszystko jest z tobą dobry Bóg.

Przywoływane teksty ks. Józefa Tischnera:
1991, Kraków, Polski młyn
1993, Kraków, Miłość niemiłowana
1995, Kraków, Między Panem a Plebanem. Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski
1998, Kraków, Spór o istnienie człowieka
1999, Miesięcznik Znak, 6, Myślenie w odwrocie
2002, Kraków, Przekonać Pana Boga. Z ks. Józefem Tischnerem rozmawiają Jarosław Gowin i Dorota Zańko
2005, Kraków, Świat ludzkiej nadziei
2006, Miesięcznik Znak, 6, Materiały dla ludzi nauki. Toruń 1999

tischnerTomasz PonikłoJózef Tischner – myślenie według miłości. Ostatnie słowaWydawnictwo WAM, s. 328.

Kuszenie (?) na pustyni

Roman Brandstaetter jako jedyny drogę Jezusa na kuszenie na pustyni opisuje w swoim tłumaczeniu Ewangelii jako wyjście „pod górę”. Pod górę idzie się z wysiłkiem. To więc, że Jezusa prowadzi Duch Święty, nie oznacza, że droga „idzie gładko”. Czy więc kuszenie to było „próbą generalną”? Czy gdyby szatan wówczas „pokonał” Jezusa, to Bóg Ojciec i Duch Święty odwróciliby się od Niego? Czy runąłby plan zbawienia i Bóg wycofałby się ze świata? A może ojciec wszelkiego kłamstwa nie tylko pokonałby Jezusa, lecz zwiódłby Boga i manipulując Jezusem wdarłby się do życia wewnętrznego Trójcy Świętej?

 Przywykliśmy do obrazu Jezusa jako nowego Adama, a przecież jest też drugi obraz: Jezusa jako nowego Hioba – oto niezawinione cierpienie dotyka sprawiedliwego, którego na diabelskie działanie wystawia sam Bóg podejmując zakład z szatanem… Czy Bóg ma pewność co do swojej wygranej? Czy Jezus musi okazać się wierny? A jeżeli miałby mieć pewność, że nie ulegnie – czy wówczas byłoby to jeszcze kuszenie?

Biskup Jan Pietraszko – legendarny krakowski kaznodzieja i mistrz ewangelicznej wiary księdza Józefa Tischnera – zauważał, że Wielki Post to wędrówka po górach. Tak prowadzą liturgiczne czytania na ten okres: po górach, które wcześniej schodził Jezus – po górze kuszenia, przemienienia i ukrzyżowania. Dodawał, że to sztuka patrzenia w odpowiedniej perspektywie. Dopiero zdobywając kolejny szczyt, można spojrzeć na otaczający górę pejzaż. I dopiero z jednego szczytu, można dojrzeć pozostałe, czyli odkryć ich sens, zrozumieć.

Kuszenie, zauważał Pietraszko, odbyło się bez świadków (Mt 4,1-11). A jednak mamy o nim przekaz. Sam Jezus musiał więc w którymś momencie przedstawić uczniom relację o tym czasie. Nie wiemy jednak kiedy, ani jak to uczynił. Bp Pietraszko zauważał, że być może Chrystus wcale nie musiał dodawać do opisu tej sceny żadnego komentarza, bo dla uczniów zapewne wystarczająco symboliczna była sama sytuacja odosobnienia i drogi przez pustynię, która łączy się z otrzymywaniem od Boga posłannictwa (jak u Mojżesz czy św. Jana Chrzciciela).

Czy rzeczywiście dopiero będąc kuszonym Jezus otrzymał w pełni posłannictwo od Boga? Kuszenie następuje bezpośrednio po przyjęciu przez Jezusa z rąk Jana Chrzciciela chrztu w wodach Jordanu. Wówczas otwiera się niebo, głos Boga Ojca potwierdza synostwo Jezusa, a na Niego samego zstępuje Duch Święty niczym gołębica – co na myśl przywodzi starotestamentowe namaszczenie, sygnowanie „pomazańca Bożego”. Wygląda to więc faktycznie na moment, gdy Jezus dopiero ma otrzymać pełnię Swojego posłannictwa, a jednocześnie uwidacznia się analogia do sceny śmierci krzyżowej, gdy również otwiera się niebo i drży ziemia – ziemia bowiem spływa grzechem w wodach Jordanu i na Via Crucis, niebo zaś jest świadkiem godności Jezusa. Scena chrztu sugeruje, że nie tylko wobec ludzi zostaje potwierdzona Boska godność Jezusa, lecz też wobec Niego samego. Jezus zaś nauczać zaczyna dopiero po kuszeniu; dochodzi więc wówczas, jak się zdaje, do owego namaszczenia.

A jednak Pietraszko stwierdza, że przecież czterdzieści dni na pustyni nie było doświadczeniem potrzebnym samemu Jezusowi, lecz nam, ludziom, zgodnie ze słowami: „dla nas i dla naszego zbawienia”. Być może faktycznie nie było Mu niezbędne – tak samo jak nie ma w chrześcijaństwie „niezbędności” śmierci krzyżowej. Ale jednak pozostało próbą. Szeroko były stawiane pytania o krzyż jako próbę i snuto przypuszczenia o odrzuceniu kielicha z Ogrojca, czy też o pokusie zejścia z krzyża. A co z pierwszym kuszeniem Jezusa przez diabła? Pietraszko zdaje się tu zbyt szybko opowiadać za scenariuszem, w świetle którego kuszenie na pustyni byłoby niczym więcej niż zabawą Boga z diabłem, skoro i tak Jezus miałby pewność, że nie ulegnie pokusom.

A może kuszenie to, jako próba, miało charakter Bożej „próby generalnej”? Czy było ono dla Boga Ojca „testem” wierności i podstawą do dalszego posłannictwa? Czy gdyby szatan wówczas „pokonał” Jezusa, to Bóg Ojciec i Duch Święty odwróciliby się od Niego, wykluczając z Bożej wspólnoty, gdyż ostatecznie opowiedziałby się On za wyborem losu ludzkiego, złamanego diabelskim uwiedzeniem? Czy runąłby plan zbawienia i Bóg wycofałby się po takiej porażce ze świata, honorowo pozostawiając swoje stworzenie jako wygraną w tych zawodach dla diabła? A może więcej: może szatan, jako ojciec wszelkiego kłamstwa, nie tylko pokonałby Jezusa, lecz również zwiódłby kłamstwem Boga i w efekcie z impetem wdarłby się w wewnętrzne życie Trójcy Świętej, manipulując Jedną z Jej Osób, pokonanym Jezusem? Bo może jednak pozostałe dwie Osoby Boskie, w imię swej miłości i wierności, nie mogłyby Go wykluczyć ze swej wspólnoty, pomimo zdrady, i to nawet zdrady nieodkupionej?

Roman Brandstaetter, ponoć będąc wiernym – jak zapewnia ksiądz Jan Kanty Pytel – językowi oryginalnemu, chyba jako jedyny oddaje w polskich tłumaczeniach opis wyjścia na pustynię jako wyjścia „pod górę”. Znaczenie tego uzupełnienia można odczytywać jako istotne dla samej sceny. Pod górę idzie się z wysiłkiem. To, że Jezusa prowadzi Duch Święty, nie oznacza, że droga „idzie gładko”. To wcale nie wygląda na „zabawę” z diabłem, by utrzeć mu nosa i odstraszyć od Jezusa – poza tym pada przecież zapowiedź, że odstąpienie szatana jest odstąpieniem „do czasu”.

Samo wkroczenie w sytuację konfrontacji z diabelskimi pokusami już jest wysiłkiem. A co dopiero mierzenie się z nimi. Każda z pokus, jakie prezentuje na pustyni diabeł, odwołuje się do określonego dobra. Podstęp polega na tym, że oferujący je szatan wcale nie jest ich właścicielem ani zarządcą. Jak zaś odsuwa od siebie jego pokusy Jezus? Nie czyni tego odwołując się do swojej wyjątkowej Bożej i ludzkiej godności, ani też nie bazuje na swoim ludzkim, egzystencjalnym doświadczeniu – za każdym razem sięga po sprawdzoną mądrość Boga. Kuszenie zostaje odparte tym, co Jezusowi było dane tak, jak dane jest ludziom, świadectwem Boga zapisanym w pismach. Osobną rzeczą jest to, że i szatan okazuje się tu być wytrawnym znawcą Biblii, a więc, jak widać, sama znajomość „litery” to zbyt mało, gdy brak jednocześnie wyczucia „ducha”.

Tym, co najczęściej robi się z tym tekstem, jest właśnie komentowanie samych pokus, którymi szatan próbuje uwieść Jezusa. Pozostaje jednak inne pytanie: o faktyczną świadomość Jezusa wobec tych pokus. Jeżeli Jezus miałby z góry wiedzieć, że nie ulegnie – jaki byłby sens tej konfrontacji? Jako świadectwo dla uczniów? Czemu wówczas nie mieliby być tego świadkami? A może jednak taki finał był możliwy: może sam Bóg, kochający własne stworzenie, może dać się mu pokonać? Może chociaż tylko tyle – pokonać; co nie musi być równoznaczne z „przegrać” (choć akurat wobec tego stworzenia, jakim jest szatan, konfrontacja toczy się w perspektywie wygranej-przegranej…).

Benedykt XVI widzi w tym kuszeniu pełne wejście Jezusa w dramat ludzkiej egzystencji: oto misja, do której Jezus zostaje namaszczony, zyskuje właściwy sobie kontekst – Jezus zaś musi w ten kontekst wejść, by nigdy go nie stracić z oczu w realizacji swojej misji. Nie tylko więc krzyż i zstąpienie do piekieł jest dotknięciem przez Niego ludzkiego dramatu, lecz na tory tego dramatu wprowadzany jest równolegle jak na tory swej zbawczej misji. Poprzez chrzest Jezus stał się („deklaratywnie”) solidarny z grzesznikami i w następującym natychmiast po chrzcie kuszeniu stał się z nimi („faktycznie”) solidarny.

Tylko znów: czy byłaby to solidarność autentyczna, gdyby nie przeżywał tych czterdziestu dni jako gorączkowe dla Niego zagrożenie? Jeśli nawet nie Bóg Ojciec i Duch Święty, to On, Jezus – czy bał się, że przegra, czy walczył tak jak ten, który stracić może więcej niż wszystko, bo więcej niż sam posiada? Czy ulegając pokusie stałby się owym wyczekiwanym rewolucjonistą, politycznym mesjaszem, bojownikiem o wolność? – taki bowiem scenariusz można by przyjąć wmyślając się w diabelskie pokusy…

Etos życia

Druga rocznica śmierci abp. Józefa Życińskiego

Aby opowiedzieć o człowieku, wszystkie szczegółowe charakterystyki stają się tylko wyimkiem wobec tego, co najważniejsze – wobec sposobu istnienia, wobec tego, jak człowiek „idzie” przez życie.

Kołysałem bratam, a on był zawsze bardzo spokojny, więc mogłem sobie poczytać, i trafiłem na rekolekcje redemptorystów, a w nich na rozważania o niebie, piekle, czyśćcu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Że my tu w piłkę gramy, w klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić. Zacząłem szukać samotności, modlitwy, przy każdej okazji się żegnałem, aż sąsiadka zwróciła mojej mamie uwagę, że coś się ze mną dzieje niedobrego. Od tamtej chwili pilnowałem się, żeby nie eksponować mojej religijności publicznie, ale ta wizja wieczności mnie nie opuściła. Stała się ważniejsza od podróży balonem. (Abp Józef Życiński, Aleksandra Klich, „Świat musi mieć sens”)

 I. W klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić

 Józef Życiński miał etos. Ks. Józef Tischner w słynnym tomie „Myślenie według wartości” przypominał, że ethos oznacza „miejsce zadomowienia”. Ethos jest „rodzajem atmosfery aksjologicznej, która bierze się z generalnej intuicji człowieczeństwa”. Etos Życińskiego był etosem afirmacji życia i świata, przy całej świadomości ludzkiej kondycji: „Refleksja nad sytuacją Chrystusa – samotnego w Ogrójcu, pozornie przegranego na Golgocie, odrzuconego przez swoich najbliższych, którzy w swoistym »referendum« wybrali Barabasza – pisał – dawała mi poczucie jakiejś przedziwnej solidarności z Nim, kiedy widziałem swoje życiowe niepowodzenia”.

Przez ostatnie trzy lata życia metropolity lubelskiego miałem okazję być redaktorem odpowiedzialnym za jego cotygodniową rubrykę biblijną „Okruchy Słowa” w „Tygodniku Powszechnym”. Wśród wielu krytyk, jakie pod adresem Arcybiskupa padają, są i takie, które piętnują jego emocjonalność. W tamtych latach zdarzyło mi się je podzielać. Że nieraz coś powiedział za szybko, że krzywdząco, że jednostronnie. Jednak poza tym, że mogą to być zastrzeżenia czasem słuszne, to zazwyczaj przebija w nich wyobrażenie Kościoła jako zimnej, kalkulującej instytucji, wyroczni będącej poza człowiekiem – spojrzenie całkiem inne niż Życińskiego. Pokutuje w tym próba poddania człowieczeństwa osądowi. Z perspektywy dwóch lat od śmierci Arcybiskupa widzę, jak bardzo emocji w życiu Kościoła w Polsce brakuje. Emocje są prawdziwe, a milczenie i kalkulacje nieraz fałszywe, osądzanie zaś cyniczne.

Źródła tej emocjonalności Życińskiego widziałbym właśnie w jego fundamentalnym wyborze życiowej postawy. Ta zaś odsłoniła się przede mną dopiero po jego śmierci, gdy razem z Maciejem Mullerem pisaliśmy dla „Tygodnika” portret Arcypasterza, jak zwykle o nim mówiliśmy w redakcji. Dopiero wówczas okazało się, ile bezinteresownego dobra dokonał. Nie wspomnę o pomocy dla ubogich studentów, o wydzwanianiu za pracą dla samotnych matek, o szukaniu mieszkań dla rodzin bez dachu nad głową, o wstawianiu się za pracownikami likwidowanych fabryk. Utkwiły mi w pamięci dwa inne obrazy. O jednym powiem teraz, o drugim dalej, a oba ściśle się łączą. Kiedy Życiński otrzymał wysokie honorarium za międzynarodową konferencję, nawet nie zajrzał do koperty. Prosto z rąk sekretarza pieniądze przekazał wiejskiemu proboszczowi na budowę kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu. Tak realizowała się jego najgłębsza solidarność z człowiekiem: przez konkretną pomoc i przez modlitwę, którą ogromnie cenił.

Etos Życińskiego polegał na wyjątkowym sposobie traktowania samego siebie. W istocie to etos charakterystyczny dla generacji przedwojennej: uznanie własnego życia za zadanie do wypełnienia. Poznałem ten etos dzięki spotkaniom ze Stefanem Wilkanowiczem w Krakowie i z Wiesławem Chrzanowskim w Warszawie. Rozpoznaję ten etos w życiu Życińskiego. To uznanie własnej osoby za dar – mówiąc językiem ewangelicznym – postrzeganie siebie jako naczynia napełnionego talentami. Oznacza to, po pierwsze, wielką afirmację życia i człowieczeństwa. A także, po drugie, wielką afirmację twórczości człowieka, otwartego nastawienia na ludzkość i świat. Na ten świat, który – jak mówi tytuł przerwanej rozmowy z Aleksandrą Klich – musi mieć sens.

Przeciwieństwem tej postawy było krytykowane przez Życińskiego „żucie gumy”. Takim obrazem ilustrował konsumpcyjną manierę bezmyślności, traktowanie siebie nie jako naczynia talentów, ale jako pustego pojemnika, który trzeba zapełnić tym, co przychodzi z zewnątrz, choćby było to byle co…

II. Zacząłem szukać samotności, modlitwy

 Drugim obrazem, który utkwił mi w pamięci, jest klęcznik Życińskiego w jego prywatnej kaplicy. (Może warto wspomnieć, że zadomawiając się w Lublinie od razu zarządził mały remont, żeby jego mieszkanie… sąsiadowało bezpośrednio z kaplicą). Wgląd w tę intymną przestrzeń zyskałem dzięki rozmowom z ks. Tomaszem Adamczykiem, który przez ostatnie lata był osobistym sekretarzem metropolity lubelskiego. Pamiętam, jak w dniach po śmierci Arcybiskupa, trzeba było spojrzeć na niego w innym świetle, na pozór – ze względu na wizerunek medialny – tak nieprzystającym do tej postaci: w świetle pobożności.

W otwierającym ten tekst cytacie owe dwa wymiary: życia jako zadania i oddanie modlitwie, pojawiają się obok siebie. Teraz mnie to nie dziwi – to kwestia etosu. Dlatego Życiński nigdy nie dopuszczał, żeby jego codzienne obowiązki i zapracowanie odbiły się na czasie, który poświęca na modlitwę. Od modlitwy zaczynał nie tylko dzień, ale każdy powrót w progi domu: zanim trafił do siebie, najpierw zawsze wchodził do kaplicy. Potrafił w niej spędzać na adoracji lub medytacji długie godziny. Potrafił też wpadać do niej jak po ogień, np. kilkakrotnie w trakcie pisania artykułu.

Tak więc jego klęcznik był przy oparciu zastawiony książkami. Przede wszystkim komentarzami biblijnymi, które czytywał podczas rozważań. Stos odkładanych książek rósł przed nim i za nim. Aż tak, że uniemożliwiał siedzenie. Chcąc, nie chcąc, Arcybiskup mógł w kaplicy już tylko klęczeć… Ta modlitwa była fundamentem dla jego etosu. Modlitwa traktowana bardzo serio.

***

Nie chodzi przecież w życiu o realizację celu, ale o sposób istnienia, o przejście przez ten świat, czyniąc dobrze. Dlatego z tego naczynia, którym była jego obecność, wciąż możemy czerpać, ono nie jest puste.

Ani o Jezusie, ani o dzieciństwie

Po głosach Ewy Kiedio i Roberta M. Rynkowskiego kilka zdań ode mnie. O tej książce dość przewrotnie można powiedzieć, że treść nie odpowiada tytułowi. „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”. W pewnym sensie ani to nie jest o Jezusie, ani o Jego dzieciństwie. Jezusa spotykamy dopiero… w epilogu. Benedykt, który pontyfikat buduje na wskazywaniu Boga żywego i osobowego wymiaru wiary – tu odchodzi od tych standardów. Oczywiście, że to sąd na wyrost, a problem jest źródłowy (znikomość relacji o dzieciństwie), ale coś chyba jest na rzeczy. Papież nie pisze tu w perspektywie osobowej, ani o Jezusie, ani o innych bohaterach (włącznie z Maryją, co zauważyła Ewa, czy o Józefie, bądź co bądź patronie autora). Zajmują go kwestie drugorzędne: miejsce i czas narodzin, żłobek, gwiazda betlejemska – koniec końców są to „sprawy techniczne”, które nie za wiele mówią nam o Bogu.

Zapewne najwięcej dowiedzielibyśmy się o Nim z komentarza Ratzingera do tajemnicy wcielenia, na którą wskazują Ewa i Robert. Tu linia obrony książki mówi, że wtedy tekst stałby się teologiczną interpretacją. Wolałbym taki tekst. Bo cóż z tego, że zainteresowały nas uwagi papieża dotyczące relacji Boga do materii i wkroczenia w świat ludzkiej rzeczywistości – uznanie, że Bóg z materią może sobie poradzić na sobie właściwy sposób – jeśli potem czwarta część książki poświęcona jest kwestii faktyczności gwiazdy betlejemskiej? Na dodatek sam papież na koniec rozważań przyznaje, że to wątek całkiem poboczny. W tym znaczeniu uznaję to za marnowanie sił przez papieża, które przeniósłbym na rozbudowanie tematyki wcielenia.

Miałem okazję wysłuchać kilku głosów o tej książce osób publicznie zaangażowanych w pisanie o wierze i Kościele. Jeden z publicystów stwierdził, że przecież nie jest tak ważne pisanie o wcieleniu, bo dla rdzenia chrześcijańskiej wiary ważniejsze jest zmartwychwstanie. Piękne publicystyczne pustosłowie, które wskazuje na nasze przypadłości powszechne: brak całościowego spojrzenia na wiarę i w związku z tym hasłowość nie tylko wypowiedzi, ale i rozumowania. Bo rzucanie hasła zmartwychwstania i wartościowanie nad wcielenie to jednak brak refleksji. W tym przypadku, z jednej strony, potraktowanie zmartwychwstania jako czegoś abstrakcyjnego, co dzieje się poza ciałem, kiedy przecież ciało jest tu podstawą, z drugiej strony, zagubienie świadomości, że nie tylko zmartwychwstanie jest zmartwychwstaniem dzięki wcieleniu, ale w ogóle wiara i chrześcijańska relacja z Bogiem na tej tajemnicy się opiera – włącznie przecież z eucharystycznym spotkaniem z Panem. Tak więc ciężko mi przyjąć tego typu stanowisko, a jednocześnie mam poczucie, że może ono reprezentować pewną cześć z nas, wierzących. (Charakterystyczne zresztą, że ów mówca określając „rdzeń” naszej wiary wymienił trzy zagadnienia, a żadnym z nich nie było… zbawienie). Co wobec tego? O wcieleniu możemy przeczytać na Kleofasie m.in. tekst ks. W. Hryniewicza  – polecam włącznie z dyskusją, jaką autor prowadzi pod swoim tekstem!

Zgodnie z proponowaną przez Ewę Kiedio linią „osobistości” zmagań bohaterów, fascynująca byłaby dla mnie lektura papieskich refleksji o „latach ukrytych” Jezusa. Owszem, ewangelie milczą, ale w swojej wierze – w osobistej relacji z Jezusem, jak mówi papież – nie sposób myśli o tym „wyciąć”. Czym to jest w jego życiu? W książeczce, o której wspominałem poprzednio, pisze np. o sensie Bożego Narodzenia przejmująco: „Jezus, który sam jest życiem, stał się tak mały, że możemy Go zamknąć w naszych dłoniach. Chce być od nas zależny po to, aby nas wyzwolić, aby nas uleczyć z naszej »choroby, która prowadzi do upadku«. Nie zawiedźmy Jego zaufania. Powierzmy się Jego dłoniom, tak jak On powierzył się naszym”.

Odnośnie zaś do paralityka w przywoływanym już przeze mnie „Skandalu miłosierdzia” tę podobną myśl rozwija bp Ryś (akurat ten fragment książki jest on-line: http://tygodnik.onet.pl/1,78540,druk.html). Natomiast co do symboliki: rozumiem niechęć Ewy Kiedio. Odpowiedziałbym jednak inaczej niż Robert M. Rynkowski – jednocześnie łącząc tę symbolikę ze zjawiskiem „typów” na przykładzie Maryi. To jak dla mnie problem teologów (w ogóle specjalistów w humanistyce) ze zwięzłym wyrażaniem istotnych treści. Z łatwością można się na tym złapać samemu: kiedy chcesz w jednym zdaniu albo nawet akapicie powiedzieć coś, co masz dobrze przemyślane, użyjesz zapewne słów, które w końcowej zbitce w Twoich oczach będą pełne znaczenia, ale dla czytelnika okażą się kościelną nowomową. Tak widzę na przykład problem z Maryją jako ikoną Kościoła – ma to sens, ale tylko wówczas, gdy jest wyjaśnione i osadzone we właściwym sobie kontekście.

Kamień, o który się potkną

Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo1. Nie pociągnęła mnie lektura ostatniej części papieskiej trylogii o Jezusie z Nazaretu. Widzę w tej książce – a byłem entuzjastą tomów poprzednich – szlachetną chęć papieża, żeby podomykać sprawy, na które z pewnością w bliskiej przyszłości nie miałby czasu, a których ludzie od niego oczekują. Tomasz Terlikowski wracał z pasją do tej książki po kilku dniach (zob. Fronda.pl), ja też do niej musiałem wracać, ale dlatego, że w pierwszym podejściu mnie znużyła. Wbrew pojawiającym się opiniom, nie dostrzegłem w niej zapisu „osobistości” relacji papieża z Jezusem, którą ponoć widać na jej kartach.

Być może dlatego, że główne wątki – genealogia, wcielenie, żłobek, gwiazda – w sporej mierze miałem okazję poznać w myśli Ratzingera parę lat temu: salwatorianie na początku pontyfikatu wydali książeczkę z tekstami z lat 70./80. pt. „Błogosławieństwo Bożego Narodzenia. Medytacje”. Jednak w „Dzieciństwie” z sympatią czytałem zdania, które można potraktować jako przyczynek do ratzingerowskiej teologii radości wywiedzionej z Wcielenia (np. s.41-42) i głos niejako polemiczny wobec pewnych stanowisk teologii politycznej (m.in. s. 93).

Podobnie jak Robert M. Rynkowski żałuję, że Ratzinger nie skonfrontował się z problemem tzw. rzezi niewiniątek. Nie znam dyskusji na ten temat. Po prostu zostały we mnie słowa ks. Józefa Tischnera w dialogu z Jackiem Żakowskim: „Są nawet takie domysły, że Chrystus wiedział, iż żyje w pewnym sensie na koszt niewinnych dzieci, które Herod wymordował przy Jego urodzeniu. A więc wizja śmierci niewiniątek wciąż mu towarzyszyła. Gdybyś tak czuł…” („Tischner czyta Katechizm”, s. 179).

2. Najciekawsza była dla mnie mała, bo jednozdaniowa wzmianka. Ratzinger w kontekście proroctwa dotyczącego Maryi o mieczu, który przeniknie jej duszę, pisze o nierozłączności teologii chwały z teologią Krzyża. Odsyła do wersetu z Izajasza: „W tle słów o upadku i powstaniu w wielu pobrzmiewa proroctwo z Iz 8,14, gdzie sam Bóg jest nazwany kamieniem, o który ludzie potykają się i upadają” (s.115). Tyle tylko u Benedykta, bo reszta rozgrywa się w ciągu moich skojarzeń.

Kamieniem, o który można się potknąć i upaść, zostaje w innym miejscu w Piśmie określony przez Jezusa święty Piotr (cała scena: Mt 16,13-23). Najpierw Chrystus nazywa go Skałą (w.18), a potem szatanem i zawadą (w.23). „Zawada” zależnie od polskiego tłumaczenia Biblii oddawana jest inaczej (w tej formie w Tysiąclatce) jako: zgorszenie (Gdańska, Warszawska) lub przeszkoda (w formie czasownikowej u paulistów). U pozostałych synoptyków albo brak w ogóle tej części dialogu (por. Łk 9,18-22; co chyba da się tłumaczyć relacjami autora do tekstu i kontekstem personalnym) albo tego konkretnie określenia (por. Mk 8,33). Oryginalny tekst Izajasza jest tekstem hebrajskim. Najprawdopodobniej – a skojarzony tu ustęp z niej pochodzi – ewangelia Mateusza pierwotnie również była zredagowana po hebrajsku, ewentualnie aramejsku (podaję za wprowadzeniem paulistów), dysponujemy jednak tylko zapisem greckim. Nie da się więc porównać występujących w księgach opisowych zdań „wers do wersu”.

Wyczuliłem się na ten wątek przygotowując książkę bp. Grzegorza Rysia. Autor najpierw zwraca uwagę, że „»szatan« w biblijnym języku oznacza przeciwnika Boga lub przeszkodę na drodze do osiągnięcia celu” („Skandal miłosierdzia”, s.102). Potem zaś pisze, że Piotr

„w Cezarei chwali jeszcze Boga ustami, choć już nie swoją postawą, a później im bliżej znajduje się Jezusa, tym bardziej się od Niego oddala. Mimo zapowiedzi, że to on ma być Skałą. Na skale można budować i pewnie postawić stopę. Jeśli jednak Piotr jest też »szatanem«, czyli przeszkodą na drodze, to można się o tę skałę potknąć, wywrócić. Każdy z nas może być dla kogoś – współmałżonka, dziecka, wychowanka – skałą, każdy z nas może być też dla innych, jak dodają inne tłumaczenia, zawadą. I to niezależenie od tego, jak blisko jesteś z drugim człowiekiem. Jedna żona znajdzie w mężu oparcie, drugiej mąż wywróci wszystko do góry nogami” (s.103).

Ale czy również Bóg może być kamieniem, o który się potkniemy? (Żeby nie zapytać w kontekście dialogu Piotra i Jezusa wręcz: czy może mieć dla nas diaboliczne, szatańskie oblicze?). Tak faktycznie stoi w zapisie proroctwa Izajasza. Wcześniej nigdy tych dwóch tekstów nie skojarzyłem. Werset przywołany przez Ratzingera brzmi dokładnie tak (dot. Pana Zastępów): „On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną…” [Cd: „…obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem” – cyt. za paulistami: 2008]. Oczywiście nie chodziłoby tu z pewnością o ulokowanie „sprawczości” takiego upadku po stronie Boga, ale o trzeźwe zakomunikowanie przez Pana w tych dwóch różnych miejscach Pisma niemal tej samej, nieco inaczej akcentowanej treści. Treść tę można zaś odnieść do Kościoła – w przypadku medytacji nad Izajaszem – jako Nowego Izraela, i do Kościoła ustanowionego na fundamencie apostołów i na Piotrze-Skale – w przypadku medytacji nad Mateuszem. A ciężar tej treści byłby przecież wielki.

Z jednego i z drugiego tekstu wyłania się bowiem wizja Kościoła, który jest dla Boga „skałą potknięcia” (tak zwrot z Izajasza tłumaczą Tysiąclatka i Warszawska; w Gdańskiej ze względu na naszą rozbudowaną metaforykę na bazie słowa „opoka” chyba oddają ten sens najpiękniej: „opoka otrącenia”). Kościół bowiem miewa zakusy, by uczyć Boga, jak być Bogiem (przypadek Piotra), ale miewa też oblicze tak Bogu oddane – lecz z uszami i oczami na Boga zamkniętymi – że chcąc Go zawłaszczyć, zaczyna działać na własną rękę i w ten sposób sam się od Niego oddala (interpretacja fragmentu Izajasza). We wszystkim tym, można zasugerować się tekstami, zjawia się coś diabolicznego.

Przytoczę cały fragment z proroka, w ramach którego znajduje się ów wers. Jest to dla Kościoła w Polsce najbardziej drastyczna diagnoza jego/naszej kondycji, rozumianej głównie jako „Boży raport o stanie wiary”, z jaką się ostatnio zetknąłem. (Ileż aluzyjnych odczytań jest tu możliwych do bieżących przypadków, jak np. spór o katastrofę smoleńską, ruch intronizacyjny …).

Iz 8,12-15. Śródtytuł: „Ratunek w Emmanuelu”. Przekład paulistów. Słowa Pana:

„Nie nazywajcie spiskiem wszystkiego, co ten lud nazywa spiskiem, i nie bójcie się tego, czego on się boi, ani nie dajcie się zastraszyć! PANA Zastępów czcijcie jako świętego! On waszą bojaźnią, On waszym lękiem. On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem. Wielu z nich się potknie, upadnie i rozbije, będą pojmani i wzięci w niewolę”.