Archiwa tagu: łaska

Ortodoks i „heterycy”, czyli Bosko-ludzkie paradoksy

Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons

Skałą zgorszenia dla rozumu człowieka jest paradoksalność, z którą spotyka się zawsze, gdy próbuje rozumować nad Objawieniem. Potknie się niechybnie, gdy będzie próbował ominąć Bosko-ludzki paradoks, którego umom nie razbieriosz, przez przykrojenie go do ludzkich wymiarów. „Zważmy, że sama Ewangelia pełna jest paradoksów – przekonywał Henri de Lubac – że sam człowiek stanowi żywy paradoks i że, jak można wnioskować ze słów Ojców Kościoła, Wcielenie to paradoks najwyższy: Παράδοξος παραδόξων”.

Jeśli wszystko zostało uczynione w Chrystusie, przez Niego i dla Niego (por. Kol 1,16-17), trzeba się spodziewać echa paradoksalności we wszystkim, co stworzone, a tym samym pozostające w relacji ze Stwórcą. Zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w Osobie Słowa Wcielonego, znajdzie oddźwięk zawsze tam, gdzie sprawy Boskie łączą się z ludzkimi. „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62, 12).

Jeśli wypowiedziane przez Boga „Słowo, które stało się ciałem”, pozostaje dla nas misterium, tym większą tajemnicą – zgodnie z regułą paradoksu – jawić się będzie sam człowiek, stworzony na obraz Słowa, a zatem mniej „słyszalny” niż Słowo. „Paradoks paradoksów” jako wymykający się możliwości pojęcia „prototyp” staje się jeszcze trudniejszy do wysłowienia w echu Słowa, które słychać w relacji natury ludzkiej do łaski Bożej. A jednak mówić trzeba, jak nie można milczeć o Chrystusie:

„Wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia (…) Gdyby nie zasada wiary, że dwie natury złączyły się w jedną osobę, mową nie podobna by tego wyjaśnić. I właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy” (św. Leon Wielki).

Już w swojej naturze człowiek został ubogacony otwartością na Absolut, dzięki czemu poznaje, że jest ukierunkowany na cel, który go przekracza. Wracając do paradoksów, od których ani na moment nie uciekliśmy: jedynie nadnaturalne życie zgadza się z naturą ludzką. Jeśli nadprzyrodzona łaska nie może być „miłością na siłę”, to musi istnieć wolna natura zdolna otworzyć się na miłość. Po to istnieje natura, żeby zaistniała nadnatura; z kolei „Boskiemu” nie wolno zniszczyć „ludzkiego”, natura podniesiona łaską nie przestaje być naturą, owszem dopiero wtedy człowiek żyje w pełni „po ludzku”, gdy egzystuje „po Bosku”:

„Kościół, głosząc Jezusa z Nazaretu, prawdziwego Boga i doskonałego Człowieka, otwiera przed każdą ludzką istotą perspektywę «przebóstwienia», a tym samym bycia bardziej człowiekiem” (Jan Paweł II).

By człowiek żył w zgodzie ze swoją naturą, potrzeba mu łaski Bożej; nie ma humanizacji bez przebóstwienia. Powołany do tego, co przekracza ludzkie siły – może człowiek osiągnąć cel jedynie dzięki nadludzkiej łasce. Jednak człowiek „na końcu” musi odpowiadać stworzeniu, które było „na początku”, osoba z łaską nie może być różna od tej bez łaski, łaska musi więc szanować naturę, którą doprowadza do wypełnienia. Zatem podział na człowieka bez łaski i z łaską należałoby „ostrzem paradoksu” stępić: już stworzona natura ludzka jest łaską, skoro jest otwarta na łaskę (capax Dei).

Battistero 5 --.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero 5 –.jpg, źródło: Wikimedia commons

Należałoby dosłyszeć głębszy jeszcze rezonans Chrystusowy znajdujący się w tle powyższych rozważań. Chodzi o paradoks Stwórcy stającego się stworzeniem, a zarazem paradoks Boga zbawiającego właśnie przez transparentne dla Bóstwa człowieczeństwo. Można by na transparencie wypisać hasło wyrażające odkupienie: „Nie ma wolności bez Chrystusa z nami solidarności”. Ten sam zbawia, który stwarzał, obdarza łaską Ten, który darował naturę. Właśnie dlatego, że natura ludzka przyjęta przez Chrystusa zachowała swoją tożsamość stworzenia, mogła zostać podniesiona na wyższy poziom przebóstwienia.

Ten sam stwarza „nowego człowieka”, który zbawia starego. Ciągłość między zbawieniem (Drugi Adam) a stworzeniem (Pierwszy Adam) nie może zostać zerwana; łaska nie niszczy stworzonej natury, nawet jeśli ta została zniszczona przez grzech; póki żyje, póty pozostaje człowiek „obrazem Boga, oczywiście zdeformowanym, ale przecież zawsze zdolnym do zreformowania przez łaskę” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Nie ma zbawienia bez stworzenia, a stworzenia bez zbawienia. Jeśli pamięta się o paradoksalności samego pojęcia paradoks, wtedy wolno może pozwolić sobie na taki oto paradoks: stworzenie to „start” zbawienia, zbawienie to „meta” stworzenia; humanizacja prowadzi do przebóstwienia, przebóstwienie prowadzi do pełni humanizacji. Trzeba rozróżniać stworzenie i zbawienie, ale nie wolno ich rozdzielać. I, głębiej: trzeba rozróżniać człowieka i Boga, ale nie wolno ich rozdzielać.

Stwórca nie wchodzi w rywalizację ze stworzeniami, ale właśnie umożliwia im bycie „współstwórcami” przez to, że daje im godność bycia „przyczyną wtórną” (np. w stwarzaniu człowieka czy w „wymadlaniu” zbawienia), samemu nie wycofując w tym swojej „przyczynowości pierwszej”. W świetle powyższych paradoksów należałoby konsekwentnie napisać, że i Zbawiciel nie konkuruje ze zbawianymi, ale umożliwia im współdziałanie w procesie wyzwolenia. Jeśli rodzaj ludzki ma swój udział w odkupieniu w osobie Nowego Adama, wtórnie również „nowe stworzenie” współpracuje w swoim zbawieniu.

Słowo, które stało się człowiekiem, interpretuje zarówno Boga, jak i człowieka. Chrystus Ortodoks pozwala dosłyszeć Dobrą Nowinę o relacji łaski i natury, a także o współpracy człowieka z Bogiem. „Paradoks paradoksów” pozwala uniknąć herezji zbawienia rozumianego „homogenicznie”, jako owocu albo jedynie ludzkiego starania, jak chcieli pelagianie, albo właśnie wyrosłego bez żadnego ludzkiego wysiłku, jak utrzymywali kwietyści. Ortodoksyjni „heterycy” (© Maciej Rybiński) zachowają zarówno cały wkład człowieka, jak i pełnię łaski Bożej.

Czy rozumowi wolno się ważyć „z motyką na słońce”? W każdym razie pozostaje jeszcze jedna kwestia: jeśli „naturalnemu” człowiekowi trzeba współdziałać z Bogiem w stwarzaniu, nie wolno pominąć milczeniem pytania, na czym będzie polegała współpraca człowieka zbawionego (przebóstwionego) w „stwarzaniu” w wieczności? Czas sięgnąć po mistyków.

Sławomir Zatwardnicki

Wieczny Rok Miłosierdzia

Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons
Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons

W jaki sposób mam rozpoznać, czy ktoś jest dla mnie tylko znajomym, czy już aż przyjacielem? Wystarczy odpowiedź na proste pytanie: czy byłbym w stanie zadzwonić w środku nocy do tej osoby, aby z nią pogadać w ważnej dla mnie sprawie.

A Bóg, czy gdyby zatelefonował o trzeciej nad ranem i zaproponował zamiast koronki – słowa i czyny miłosierdzia, zostałby potraktowany po przyjacielsku, czy tylko z odrobiną miłosierdzia, którego sprawiedliwość względem Boga wymaga?

Kuksańcem miłosierdzia obudzony przez Tego, który „nie zdrzemnie się ani nie zaśnie” (Ps 121,3), przez sen wyrecytowałby proste skojarzenia: miłosierdzie – Faustyna – Jezu ufam Tobie. A potem oddałby się objęciom Morfeusza, odwracając na drugi, nieprzetrącony, bok.

Ten prawy, strzeżony przez Miłosiernego, który dlatego ani się zdrzemnie (por. Ps 12,3.5), że jak cień czuwa nad człowiekiem. Nie tylko „Bóg w ogóle”, tam w wieczności, ale i „Bóg w ciele”, tu na ziemi, nocami się nie kładł, by w dzień czynić i słowić miłosierdzie Ojca, którego ludzkim – choć przy końcu zeszpeconym – obliczem się stał (por. Misericordiae Vultus 1).

Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Kto nie przechodzi od sprawiedliwości snu do niemiłosiernego dla ciała czuwania na modlitwie, temu kłócić się będzie sprawiedliwość z miłosierdziem. A Bóg tożsamy z Miłosierdziem z bożkiem, który do sprawiedliwości dodał bonus w postaci przymiotu – jednego z wielu –miłosierdzia rozumianego jako sprawiedliwość ze szczyptą łagodzącego pobłażania.

A i to jedynie do czasu, aż okaże się samą Sprawiedliwością. Jak łatwo sprowadzić łaskę miłosierdzia do przymusu dokonania wyboru „z nożem na gardle”! Czas, nie wiedzieć czemu, objęty zostaje miłosierdziem, której wieczność nie będzie już znała. Schizofreniczny Bóg jawi się innym tu, a innym okaże się tam.

Nawet Faustynowy Dzienniczek może być czytany jak „nocniczek” prorokini Bożej Sprawiedliwości: „Sekretarko Mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu Moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień Mojej sprawiedliwości” (Dz. 965). Sami nie doświadczywszy miłosierdzia, dokonują perwersyjnej parafrazy Dobrej Nowiny: „Dzień miłosierdzia się posunął, a przybliżyła się noc sprawiedliwości” (por. Rz 13,12).

Zresztą, sama sprawiedliwość – wolno powiedzieć wśród „samych swoich” – rozumiana jest jako pomsta, która się dokona na „onych” (niepobożnych, niewierzących, niekatolikach, odrzucających miłosierdzie – niepotrzebne dopisać), bo „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, a miłosierdzie jedynie „po stronie czasu”.

W ten sposób Miłosierny, który zbawia, okaże się tym, który potępia. A Stwórca człowieka – jego nieprzyjacielem, jak chciał nasz przyjaciel diabeł. Chrystus co prawda nie może być podzielony (por. 1Kor 1,13), ale za to my możemy Go dzielić bez litości. O, gdybyśmy znali miłosierdzie, znalibyśmy jednego Miłosiernego – w którym zostajemy zbawieni, jak w Nim zostaliśmy uczynieni.

Sprawiedliwość wymaga, by uznać, że już samo stworzenie nie dokonało się w samej sprawiedliwości, lecz raczej w miłosierdziu; cóż bowiem sprawiedliwego w tym, że Bóg czyni kogoś, kto nie jest Bogiem? I kto jest wolny, a zatem nieprzymuszony do przyjaźni z Wiecznym – a zatem może potrzebować (ale nie żądać) w przyszłości (czytaj: w czasie) zbawienia? I, konsekwentnie, Zbawiciela, nie przymuszonego w okazaniu zbawienia?

Jeśli miłosierdzie jest szaleństwem miłości, to przecież Bóg nie jest niepoczytalny; ani nie jest nieobliczalny, owszem już „przed wiecznymi czasami” (por. 2 Tm 1,9), jeszcze przed „zrodzeniem” człowieka w ojcowskim „matczynym łonie”, miłosierdzie miało oblicze Chrystusa Baranka. W nim zostaliśmy nie tylko zbawieni, ale i stworzeni! Jak podpowiada Międzynarodowa Komisja Teologiczna:

„świat został stworzony w sposób wolny, chociaż w wieczności było wiadome – w sposób nie mniejszy niż było znane samo zrodzenie Syna – że Jezus Chrystus, Baranek niepokalany, miał przelać swoją drogocenną krew (por. 1P 1,19n; Ef 1,7). W tym sensie zachodzi ścisła odpowiedniość między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu” (Teologia, chrystologia, antropologia).

Warto czytać, czytać i jeszcze raz czytać; by potem czuwać, medytować, modlić się nad tymi słowami całą noc. Nasze stworzenie dokonało się za cenę zbawienia. Nie bez bólu zostaliśmy zrodzeni, owszem musiały się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego”, by nas wydać na świat. W Bożej odwiecznej woli pojawiliśmy się ani o „moment” później niż zrodzony został Syn. Czas jest łaską miłosierdzia, by nie odrzucić tej pełnej miłości miłosiernej nowiny.

Ktoś napisał o sposobie, dzięki któremu łatwo odróżnić znajomego od przyjaciela. Ja to napisałem przed paroma chwilami. A teraz ktoś zapyta: czy Ojciec Miłosierdzia może zadzwonić do mnie w środku nocy, by podzielić się tym, co leży Mu na sercu najbardziej? (Bo gdyby telefon zlecił swojemu sekretarzowi papieżowi Franciszkowi – mógłby oczekiwać na „pobłażliwość bez sprawiedliwości”).

Sławomir Zatwardnicki

Pod prąd czasu, z prądem wieczności

Clock at St James' church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons
Clock at St James’ church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons

Chrystus wyzwala z wszelkiej niewoli, również z myślenia uwięzionego w czasie. Przy czym wszystko odbywa się zgodnie z Boską pedagogią, a zatem również z uwzględnieniem reguł czasu, nawet jeśli „nawrócenie czasu” skutkować będzie z kolei wywróceniem tych reguł na „Boską stronę”. Można by, prostując nieco drogi historii zbawienia, rozróżnić trzy etapy, których z kolei nie wolno rozdzielać.

Boże Objawienie dokonało po pierwsze uwolnienia z uwięzienia w rzekomo wiecznym czasie – ukazując cel całej rzeczywistości, która w czasie zmierza do wypełnienia odwiecznego Bożego planu. W ten sposób stworzone świat i czas okazały się pierwszą łaską niezbędną do zrealizowania „pełni łaski”, kiedy to Bóg stanie się „wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Czas jest drogą, po której pielgrzymujemy jako ludzie, a z nami cały świat, przestrzeń w której realizuje się łaska „dla naszego zbawienia”.

Drugi etap wiąże się z wejściem Boga na świat i w ludzką historię, które z kolei staje się wyjściem Wcielonego (wświatowionego, wczasowionego), otwarciem możliwości działania „pod prąd” czasu oraz z eschatycznym „prądem”. Gdyby nie to, co stało się „w pełni czasu”, Syn Boży nie mógłby „powrócić do przyszłości” oraz przywrócić przeszłości przyszłość; a tak Chrystus działa „przed i po Chrystusie”. Zjednoczenie czasu i wieczności w Osobie Wcielonego powoduje perychorezę ziemskiej historii i niebieskiego szabatu, która mimo że ujawni się w pełni dopiero w wieczności, to już teraz sprawia, że „historia ludzkości nie jest całkowicie doczesna, lecz związana ściśle z wiecznością” (Piotr Liszka).

Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons
Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy w takim razie Syn Boży stałby się człowiekiem również, gdyby Adamowie i ich potomstwo nie zgrzeszyli? Kto gdyba, ten babcię z wąsami myli z dziadkiem. Zastanawianie się, jak Bóg działałby, gdyby – jest postrzeganiem wieczności z wnętrza czasu; domalowywaniem lub goleniem Bogu wąsów. Nie było wariantu B, panaceum aplikowanego, gdy pomysł A spalił na panewce, od początku Bóg realizował plan B, bowiem, jak to wyznał, maksymalnie skupiając historię stworzenia i zbawienia w soczewce wieczności, św. Maksym Wyznawca: „zostaliśmy stworzeni w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

W każdym razie właśnie w sposobie wyzwolenia z grzechu odkrywa się algorytm działania Odwiecznego w czasie, Boga w człowieku. „O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel” w tak Bosko-ludzki, odwieczno-historyczny sposób. Zbawienie w „pełni czasu” umożliwia Bogu zbawienie czasu i człowieka w czasie. Owocami Paschy karmią się owce, w tym najpiękniejsza z nich, Maryja. „Łaski pełna”, bo odkupiona ze względu na przyszłe zasługi Syna, może stać się Matką Zbawiciela przez swoje fiat, bez którego Zbawca nie dokonałby naszego i Jej odkupienia.

Stworzenie jest pierwszym aktem zbawienia, a zbawienie nowym stworzeniem. Adam znajduje swoje zbawienie w Nowym Adamie, z kolei na obraz Drugiego Adama i w Nim został stworzony pierwszy człowiek (por. Kol 1,15-17). Ze względu na przyszłe Nowe Przymierze, związek „jednego ciała” pomiędzy Chrystusem a Kościołem, Bóg może zawiązywać przymierze przeszłe, z narodem wybranym. Ponieważ Zbawca Oblubieniec złączy się ze swoją odkupioną Oblubienicą, Stwórca odbija obraz tej przyszłej tajemnicy już w stworzeniu męża i mężatki. Stworzone małżeństwo potrzebuje zbawienia, i zostaje podniesione do godności sakramentu „Nowego Przymierza, ponieważ oznacza jego łaskę i jej udziela” (KKK 1617).

Kto ma uszy nie z tego świata, niech słucha o sprawach przekraczających ten świat; kto ma oczy nie z tego czasu, niech widzi wieczność która była wkroczyła (czas zaprzeszły) w czas. Przy czym właśnie to wkroczenie zostanie dopełnione w „czasie zaprzyszłym”. Trzeci bowiem etap (czy jeszcze w czasie, czy już w wieczności?) polega na wejściu czasu i stworzenia do wieczności Stwórcy, czyli na exodusie ze starego czasu i pierwszego stworzenia. Ze względu na tę eschatyczną rzeczywistość, która z perspektywy czasu jest jeszcze przed nami, a z wnętrza wieczności działa w czasie, wiara już teraz może być jej poręką i dowodem (por. Hbr 11,1).

Bóg działa „pod prąd” czasu, bo „z prądem” wieczności. Stworzenie czasu to pewnego rodzaju „rozciągnięcie” wieczności, żeby odwieczna Boża decyzja usynowienia człowieka mogła się zrealizować za zgodą i we współpracy z tym, który powinien być tym najbardziej zainteresowany. A jeśli okazuje się zainteresowany mniej niż stworzenie, które „z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8,19), wtedy ze względu na Boże miłosierdzie czas wydaje się niemiłosiernie dłużyć. Inaczej syn marnotrawny „nie mógłby zapewne znaleźć litosierdzia” (Michał Bałucki).

Sławomir Zatwardnicki

Zegar długu, tykanie łaski

Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Przejmujące słowa św. Faustyny, aż „dreszcz przechodzi po kościach” (© Michał Bałucki), gdy odnieść je nie tyle do „godziny” mojej osobistej relacji z Bogiem, ile do pewnego „etapu” historii zbawienia, który będzie dany wspólnocie wierzących a może nie zostać przez nią przyjęty.

„Łaska, która jest dla mnie w tej godzinie, nie powtórzy się w godzinie drugiej. Będzie mi dana w godzinie drugiej, ale już nie ta sama. Czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki” (Dz. 62).

Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Kołem się toczy historia łaski; powtarza się, ale nigdy tak samo, bo Bóg posuwa historię naprzód. Wszak nie kto inny tylko On wyrwał historię z zaklętego kręgu. Właśnie tykająca łaska „pcha” historię zbawienia ku celowi. Uprawia magiczne myślenie ten, kto chciałby wrócić historię lub szukać w niej nauczycielki, która zamiast uczyć samodzielnego myślenia – podpowiada gotowe rozwiązania. Czas łaski na dany czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Gdy nie zostaje wykorzystany w ogóle, lub gdy przyjmuje się go jedynie – by raz jeszcze zacytować dziewiętnastowiecznego felietonistę – „w dozie homeopatycznej”, zaciągnięta wina rośnie, jak na zegarze długu publicznego.

„Druga godzina” łaski podarowanej w ramach Boskiej ekonomii zbawienia będzie odbierana przez wspólnotę wierzących różnie, w zależności od tego, co uczyniła ona z łaską „pierwszej godziny”. Posuwanie się historii zbawienia naprzód, ku celowi, nie musi oznaczać postępu, gdy chodzi o stopień przyswojenia wcześniejszej łaski. Z kolei nawet ta grzeszna „bezwładność” w nienadążaniu z przyjęciem łaski danego czasu nie ma władzy nad łaskawą opatrznością, jaką Bóg raczy sprawować w każdej godzinie.

Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons
Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons

Bezprecedensowe wydarzenie Ukrzyżowania stanowi tutaj precedensowy wzorzec działania Bożego. Mimo, że bezpośrednim powodem śmierci Pana była niewiara ludzi, to przecież został On wydany z woli Bożej (por. Dz 2,23). Można by powiedzieć, że Bóg jest większy od grzechu człowieka; ale tylko dlatego, że pozwolił sobie (raczej: nam) na bycie – w pewnym sensie – mniejszym; że poddał się skutkom odrzucenia łaski. Łaskę godziny drugiej, gdy pierwszą się roztrwoniło, otrzymuje bankrut za cenę krwi Chrystusa, i warto o tym dłużnikowi pamiętać.

A przy tym nie zapominać, że gdzie Chrystus, tam i Kościół; nie zamykać oczu na to, że wydarzenie Paschy stać się musi również udziałem tych, dla których Pan umarł i zmartwychwstał. Niektórym myli się nadzieja na ostateczną szczęśliwość z oczekiwaniem optymistycznej przyszłości ziemskiej; łaska „godziny” wiecznej przesłania takim trudną łaskę godziny tego czasu, który ma do chwały prowadzić. „Kościół wejdzie do Królestwa jedynie przez tę ostateczną Paschę, w której podąży za swoim Panem w Jego Śmierci i Jego Zmartwychwstaniu” (KKK 677).

Przy czym nie należy sobie, wspólnoto wierzących, schlebiać podobieństwem Ciała do Głowy Kościoła, raczej zauważyć właśnie niepodobieństwo, ze względu na które święty Oblubieniec wydaje siebie samego, aby uświęcić i oczyścić skalaną Oblubienicę (por. Ef 5,25-27). Co z zielonym drzewem uczynili, to stanie się i z suchym (por. Łk 23,31), ale właśnie ze względu na ową suchość – odrzucenie łaski wcześniejszej – wyświadczona została łaska świeża. Tylko dlatego, że gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej Bóg wylewa swoją łaskę (por. Rz 5,20), po łasce Paschy otrzymuje Kościół łaskę uczestnictwa w Passze.

Łaska tej paschalnej godziny już się nie powtórzy w godzinie drugiej. „Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki”.

Sławomir Zatwardnicki

Drugi koniec kija na charyzmatyków

Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons

Pojawiają się ostatnio tu i ówdzie komentarze dotyczące ruchu charyzmatycznego, zgodnie zresztą z „nową religijną tradycją”: ilekroć pojawia się pewien czarnoskóry rekolekcjonista głoszący na stadionie, tylekroć lud katolicki dzieli się na tych „za” i na tych „przeciw”, z pominięciem tych co to widzą „plusy dodatnie, plusy ujemne”. Różnie tylko formułuje się linię podziału.

Można się okopać według modelu: albo jesteś za ruchem (nie mylić z partią) pentekostalnym, albo za ugrupowaniem tradsów. Tertium non datur. Świadomie używam języka wziętego z polityki, bo tu i tam panuje ta sama logika „zerojedynkowa”. Jak to kiedyś zauważył Maciej Rybiński, społeczeństwo zostało tak upolitycznione, że postrzega całą rzeczywistość w kategoriach prostego wyboru pomiędzy partiami rządzącą i opozycyjną. „Każdą wypowiedzią, każdym poglądem, każdą oceną zajmujemy stanowisko polityczne. Nie ma zjawiska, sprawy, problemu, do których można mieć stosunek po prostu racjonalny”. Z takiego świata – dodawał felietonista – „drogi ucieczki nie ma, chyba że w milczenie, a i tak otoczenie chciałoby wiedzieć, przeciwko komu albo za kim się milczy”.

Ponieważ moje milczenie mogłoby być odczytane „za, a nawet przeciw”, zabieram głos, by wyrazić swój stosunek charyzmatyczno-racjonalny za czymś, a nawet przeciw czemuś. Odniosę się jednak do innego kryterium podziału, jaki był się zalągł w głowach niektórych samozwańczych analityków współczesnej religijności. Otóż chodzić ma o konflikt tendencji fideistycznych z chrześcijaństwem racjonalnym; nie muszę chyba dodawać, po której stronie już nawet nie czai się, ale atakuje fideizm, a po której i dlaczego nie po charyzmatycznej stronie trwa jedynie słuszny katolicyzm. Podpisałbym się pewnie pod powyższą diagnozą, gdyby nie dwa „małe ale”: po „pierwsze primo”, charyzmatycy nie są fideistami, a po „drugie primo” – ich krytyków trudno uznać za racjonalnych, jak wykazały ich racjonalistyczne, ale nie racjonalne „kulą w płot” diagnozy.

Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons

Oskarżać kogokolwiek dziś, w dobie powszechnego niedostatku wiary, o tendencje fideistyczne, jest, delikatnie mówiąc, nie do końca racjonalne, a być może jest nawet przejawem niebywałej wprost wiary, zresztą nieracjonalnej (a więc fideizm?). Jak to pisał Mistrz Chesterton: „na taki brak rozsądku pozwolić sobie mogą tylko racjonaliści”. Jako zwolennik kalania własnego gniazda miałbym ochotę „wtrącić swoje trzy grosze z uwzględnieniem stopy inflacji, powiedzmy od razu trzy złote” (Rybiński) krytyki pod adresem charyzmatyków, ale czy mogę? Bo skoro toczy się wojna (nie hybrydowa), trzeba jednak stanąć za jedną ze stron, albo lepiej przeciw drugiej. Za tą, która rzekomo zawłaszcza katolicyzm, choć w praktyce parafialnej bywała dotąd pacyfikowana; a przeciw tej, która oskarża.

Fideiści mają ponoć gonić za cudami! Mówiąc Dobrowolskim: „niesamowite, co?”. Można by dodać nawet, że podobni są w tym Izraelitom współczesnym Jezusowi, któremu z kolei – „niestety, niestety, niestety” – daleko było do ganienia ich za to! Dziś jednak pragnienie Boga żywego ma być fideizmem, racjonalna postawa polegałaby na tym, żeby Bogu odmówić możliwości działania, albo ograniczyć Boskie ingerencje do poddanych surowemu sprawdzianowi, jaki dokonuje się np. w maryjnych sanktuariach. Poza takimi przypadkami Bóg (deistyczny w takim razie) nie ingeruje, ewentualnie raz na dwa lata, i to tylko w Lourdes. Na marginesie, samo racjonalistyczne pojęcie cudu jest antychrześcijańskie: Bóg zaingerował na pewno jedynie w tych przypadkach, których nie daje się wytłumaczyć rozumowo. Jaki Bóg, taka zapchajdziura.

Śpieszę jednak donieść (to również autodonos), że nie taki fideista wierzący, jak wierzy racjonalista. Z doświadczenia wiem, że również charyzmatykom nie jest łatwo uwierzyć, że „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8) miałby uzdrawiać jak dwadzieścia wieków temu; i temu służy charyzmatyczne przepowiadanie mające obudzić w słuchaczach wiarę, której brakuje dziś wszystkim: fideistom również, a racjonalistom z całą pewnością. Ci ostatni z pozycji wyższości widzą w charyzmatycznych spotkaniach jedynie emocje, żadnego działania Bożego. Być może mają rację, ale po Wiechowemu „przypuszczam, że wątpię”. W świecie wiary pełnej paradoksów być może to właśnie oni są owymi ludźmi zmysłowymi, którzy nie pojmują tego, co jest z Bożego Ducha (por. 1Kor 2,14)?

Przy okazji przypomniała mi się anegdotka opowiadana przez Nicky Gumbela, tego od kursów Alfa (protestantyzacji i pentekostalizacji Kościoła Katolickiego – ciąg dalszy). Cytuję z pamięci, ale chyba w miarę wiernie. Otóż w gazecie ukazał się komunikat treści: „Wszystko wskazuje na to, że Bóg opuścił swój Kościół” (dopowiedzenie dla wrażliwego katolickiego czytelnika: chodziło o Kościół anglikański). W reakcji pojawił się komentarz: „No cóż, nie jest to może sytuacja komfortowa, ale będziemy musieli sobie jakoś z tym faktem poradzić”. I radzą sobie racjonaliści, dopóki Bóg nie okaże się niebezpiecznie żywy i mniej nadęty intelektualnie niż oni. Podejrzany, bo nazbyt przychylny pentekostalizmowi, papież Franciszek prosił: „nie zamykajcie Ducha Świętego w klatce”. Jeśli pokusa taka grozi charyzmatykom, do których apel był skierowany, co powiedzieć o niecharyzmatykach? Może: dajcie się uwolnić Duchowi Świętemu?

W każdym razie wszyscy potrzebujemy nowego exodusu z kazamat, w których tkwimy. Nie da się zrozumieć dzisiejszej rzeczywistości bez spojrzenia na wczoraj. Otóż, nie wchodząc w szczegóły, w którymś momencie historii dokonało się rozdzielenie (zamiast rozróżnienia) łaski i natury, dotąd widzianych w jedności; ukształtowała się wizja „dwukondygnacyjna”: naturalnego parteru oraz „dobudowanego” na nim pierwszego piętra nadnatury. Stąd niektórzy zamieszkali w tym, co doczesne (wolnoć Tomku w parterowym domku), inni z kolei uciekli na piętro pierwsze, jakby dało się rezydować „w powietrzu”. Jeśli gdzieś szukać fideistów, to ewentualnie wtedy i tam. Na parterze znaleźli się przodkowie sekularystów.

Dziś jednak mamy do czynienia z inną sytuacją. Ponieważ rzeczywistość ma swoją realną autonomię, dół upomniał się o swoje prawa. Zatem lokatorzy pierwszego piętra zeszli na parter, po czym zostali sprowadzeni do parteru, mówiąc językiem zapaśniczym, a stało się to, ponieważ stracili kontakt z „mocą z wysoka”. Właśnie w błędnym pojmowaniu relacji przyrodzone-nadprzyrodzone tkwi źródło współczesnego sekularyzmu zagrażającego również wierze. Jaka w tej sytuacji pokusa staje przed ludźmi wierzącymi? Że zapomniawszy o różnicy między nadprzyrodzonym a przyrodzonym, w skrajnej reakcji na rozdzielenie, które między nimi dokonało się wcześniej, teraz będą próbowali na siłę „sprowadzać” górę na dół, a skutkiem tego mieszać to, co nadnaturalne z naturalnym; innymi słowy, mylić sacrum z profanum, „unaturalniać” nadnaturalne lub „uświęcać” to, co naturalne.

Jeśli chcieć znaleźć kij na charyzmatyków, to właśnie tu go należy szukać. W praktyce charyzmatycy to nie fideiści, już prędzej w nowej mutacji messalianie; jak tamci wczorajsi „utożsamili łaskę Ducha Świętego z psychologicznym doświadczeniem jej obecności w duszy” (List KNW Orationis formas), tak ci dzisiejsi ryzykują podobną tendencją, tyle że rozciągają to doświadczenie również na ciało. Zresztą, dusza czy ciało, biblijnie na jedno wychodzi: chodzi o „ciało i krew” zamiast ducha. Czy oznacza to jednak, że ideałem ma się stać niedoświadczalne chrześcijaństwo, które znajduje swoich wyznawców we współczesnych racjonalistach? Tacy wejdą – jeśli wejdą – ostatni do Królestwa Bożego. Wyprzedzają ich ludzie niewierzący, dla których jest oczywiste, że Bóg nie doświadczany niczym się nie różni od bożków, którzy nie istnieją.

Bardziej racjonalne byłoby uwzględnić, że łaska działa „dwupoziomowo”: w głębi ducha, ale też i w całej osobie człowieka. Wystarczy dokonać podziału – ludzie racjonalni lubią przecież takie naukowe rozróżnienia – na „łaskę podnoszącą” oraz „łaskę leczniczą” (określenia za dogmatykiem o. Piotrem Liszką); pierwsza z nich kieruje do celu nadprzyrodzonego, a druga działa uzdrawiająco czy uwalniająco (powiedzmy wprost: charyzmatycznie) w tym, co przyrodzone. Należy uwzględnić i to, i tamto. Istnieje dziś wielka potrzeba uwzględniania obu poziomów, o czym świadczy pentekostalizm, nawet jeśli czyni to przeakcentowując jeden z wymiarów działania Ducha Świętego.

Kij się zawsze znajdzie. Niedobrze, gdy kija szuka ten, kto sam potrzebuje przetrzepania duszy, źle, gdy gania on za niewłaściwym kijem, a najgorzej, gdy zapomina, że każdy kij ma dwa końce.

Sławomir Zatwardnicki

Lizanie trupa

Ekshumacja w Gaju.JPG, źródło: Wikimedia commons
Ekshumacja w Gaju.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jest nas dwóch, i nie możemy dojść do zgody: gdy pierwszy z radością wita każdą ekumeniczną jaskółkę, drugi cieszy się, gdy ta odlatuje na zimę; ten darzy uczuciem sympatii chrześcijan niekatolików, a tamten nazywa ich chłodno „braćmi heretykami”. Weźmy ostatnie wydarzenia: ekumenicznie gorący emocjonował się dialogiem ekumenicznym, ale w odpowiedzi spotkał się z lodowatym wzrokiem zapowiadającym „ciche dni”, w czasie których jedyną dopuszczalną możliwością komunikacji okaże się, jak zawsze, słowo pisane. Tym razem otrzymał kopertę z felietonem o następującej treści:

„Od lizania trupa robi się zimno w język” – co mnie tak śmieszy w tym turpistycznym (trupistycznym chyba) powiedzonku, które padło z ust redaktatora prowadzącego program „Chłodnym okiem”? Chyba nie sam absurd, ale dopiero zestawienie w jednym „czarnym humorze” dwóch skojarzeń, poważnego (denat) i rozrywkowego (lizanie loda).

Grzechem zaniedbania felietonisty byłoby nie wykorzystać nadarzającej się okazji i skojarzenia, które się było nasunęło. Jak mawiał pewien wykładowca, skoro już wykroczyłem w myślach, mogę też zgrzeszyć w słowach. Byleby się przyznać do winy: otóż do naukowych publikacji „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik) ten bon-mocik, od którego przywołania rozpocząłem, pasuje jak, nie przymierzając, kremacja do niewiary w ciała zmartwychwstanie.

Wiele szkód może nie powodują ekumeniści, ale na pewno zimno im się robi w język, gdy przystępują do lizania trupa tych doktryn, które niepotrzebnie wskrzeszają zamiast pozwolić im na wieczny odpoczynek. Cytowałem już kiedyś Chestertona – według którego protestantyzm jest żywy wyłącznie jako negacja, ale nie jako pozytywna doktryna – i ulegnę pokusie, by zrobić to raz jeszcze: „w każdej praktycznie kwestii doktrynalnej, w której reformacja postawiła Rzym w stan oskarżenia, Rzym został od tamtej pory uniewinniony zgodnym werdyktem całego świata”.

Wola Gułowska-trumna.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Wola Gułowska-trumna.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Tak jest z podstawowym przekonaniem o usprawiedliwieniu jedynie z łaski, od którego zależy „być albo nie być” protestantyzmu. By Bóg mógł być pierwszy, człowieka przed usprawiedliwieniem nie mogło być – dlatego sprowadzono go do kamienia, drewna czy zwłok. Zdaje się, że nawet w toczonym przez robaki umrzyku więcej można by dostrzec oznak życia wewnętrznego. Otóż uporczywie, po przyjęciu chrztu, w zgodzie z całym światem, powątpiewam w zbawienie, które uśmierca człowieka (a przy okazji Boga oskarża o skłonności do nekrofilii).

Tak, ja wiem, że jeśli dobrze pogrzebać, to odkopanemu trupowi można włożyć w usta „ekumenicznie poprawne” sprostowanie. Wtedy okaże się, że ani reformatorzy nie mówili tego, co usłyszeli katolicy, ani Sobór Trydencki nie sprzeciwił się protestanckim poglądom, bo te znał jedynie z drugiej ręki. Tylko trzeba dobrze lizać, tak żeby odpowiednio chłodno odnieść się do języka tego Kościoła, któremu obiecano asystencję Ducha Świętego (może Duch doznał schizofrenii i po równo działał i tu, i tam?). To zdaje się jeden z grzechów głównych, o jaki można oskarżyć katolickich ekumenistów. Dzięki nim wiemy, że podzieleni chrześcijanie po prostu inaczej rozkładali teologiczne akcenty.

Luter przewraca się w grobie, plecami do ekumenistów. Z akcentem na „plecami”. A żywi ekumeniści potykają się o zdrowy rozsądek, który gdzieś po drodze do siebie zgubili. Ten zdrowy rozsądek nie pozwala nieoświeconym chrześcijanom przyjąć do wiadomości, że są mądrzejsi od swoich przodków, których podzieliło „totalne nieporozumienie”, ot zrozumiały w minionych czasach niedostatek komunikacji. Ale może „nie tyle brakuje im zdrowego rozsądku, ile wiary koniecznej do przyjęcia tego cudu, który dokonał się tam, gdzie kwestia, która poróżniła obie strony, okazała się jednak łączyć” (Sławomir Zatwardnicki).

Tu następuje podpis, a pod nim postscriptum:

PS. Bez obrazy, drogi bracie katoliku. Ten czarny pijar to tylko czarny humor. Trupy z szafy obowiązkowo najlepiej byłoby wyciągnąć i pogrzebać. A jeśli nie wypada grzebać, trzeba to co wypada z szafy przytulić do ortodoksyjnej doktryny, z której zaczerpnie trochę ciepła.

I co takiemu odpisać? Jak z takim dojść do zgody? Proszę o ekumeniczną radę.

Sławomir Zatwardnicki

Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Wydaje się, że lepsza od prób odgadnięcia tajemnicy, na czym polega podobieństwo człowieka do Boga, który go stworzył na swój obraz, i który w końcu sam stał się człowiekiem, byłaby zgoda na paradoks. Czytaj dalej Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Halsowanie między łaską a wolnością

ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons
ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie tylko alkoholicy, ale i wszyscy „chorujący” na jakiekolwiek uzależnienie, ulegają tak zwanemu „myśleniu magicznemu” czy inaczej „myśleniu życzeniowemu”; albo, żeby było bardziej pobożnie, powiedzmy: wyrażają „pobożne życzenia”. Które oczywiście mają więcej wspólnego z szaleństwem niż z pobożnością – bo czyż nie jest „zaklętym kręgiem” powtarzać w kółko te same zachowania w niechrześcijańskiej nadziei (matce wiadomo kogo), że w końcu dadzą one inny rezultat niż do tej pory? Czytaj dalej Halsowanie między łaską a wolnością

Ojciec syntezy, ojciec rozdziału

Udziału Boga i człowieka w procesie zbawienia tego ostatniego nie wolno rozpatrywać w kategoriach „przeciągania liny”.

USMC-110623-M-KV513-216.jpg, źródło: Wikimedia commons
USMC-110623-M-KV513-216.jpg, źródło: Wikimedia commons

Bóg Maksyma Wyznawcy to również mój Bóg; Ten, który jeszcze „przed wszystkimi eonami” zamyślił (nie mylić z: „zamyślił się”) ze względu na Chrystusa – i w Chrystusie – syntezę Stwórcy ze stworzeniem; wszystkiego z Tym, który „stanie się wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Właśnie w syntezie Boskości i człowieczeństwa w Chrystusie grecki teolog upatrywał klucza do całego świata, którego wszystkie struktury powinny wchodzić ze sobą w coraz to szersze (wyższe) syntezy dokonujące się według wzorca chrystologicznego, a dokładniej – chalcedońskiego: „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Starożytny a zarazem po wsze eony nowożytny klucz leży u stóp; wątpliwy „luksus polega na tym że nie muszę go podnosić będę się potykał czasem”, jak śpiewał Jakub (zwany Kubą) Sienkiewicz.

Tego klucza nie podjął Marcin Luter (zwany „bratem” lub „heretykiem”, zamiast „bez zmieszania i bez rozdzielania” – „bratem heretykiem” w jednej osobie, simul iustus et peccator). Zbudował sobie – i innym niestety również – pozornie bardziej komfortową dla rozumu ludzkiego (bo uproszczoną) wizję opartą na fundamencie „sola gratia”. „Szczyt paradoksu”, mówiąc językiem kolonistów, polega na tym, że zasada ta miała w zamiarach bronić wyłączności Chrystusa („solus Christus”), a w rzeczywistości stanowiła potknięcie się o Wcielonego, który stał się „kamieniem obrazy i skałą zgorszenia” (por. Rz 9,33). Nie taki jednak paradoks paradoksalny, jakby się skołowanemu rozumowi nie oświeconemu światłem Wcielenia wydawało: jeśli Bóg stał się człowiekiem, kto goni za tym, co Boskie uciekając przed tym, co ludzkie – musi upaść.

Wracając do Maksyma; korzystał on w swojej refleksji nie tylko z danych biblijnych, ale i z filozofii Arystotelesa, jednak w nadziei, że „mądrej głowie dość dwie słowie” wystarczy chyba ograniczyć się w krótkim z natury felietonie (to felieton ma swoją naturę?) do teologii stworzenia: jeśli Bóg widzi dobro w tym, co stworzył, to przecież tego, co dobre, nie będzie chciał potem – brakuje nawet słowa – „odstwarzać”; w Boskim planie nie ma klawisza „delete”. Paradoks chrześcijańskiego (czytaj: prawdziwego) zjednoczenia polega na tym, że prawdziwa synteza bytów dokonuje się jedynie przy poszanowaniu ich (odrębnych, istotowo różnych) natur; więcej nawet: Ojciec Wschodu słusznie podkreśla, że zjednoczenie nie tylko że nie może prowadzić do utraty właściwości natur, ale właśnie dokonuje się w oparciu o to, co charakterystyczne dla nich.

Stefan Kisielewski zauważał, że „przez pryzmat postaci nietypowej można zobaczyć życie bardziej ostro – tak jak regułę poznać można przez wyjątek, a nie przez zamykanie oczu na wyjątki”. Wyjątkiem, w którym przegląda się reguła wszystkich innych syntez dokonujących się inaczej, ale w oparciu o podobny chrystologiczny algorytm, jest oczywiście unia bóstwa i człowieczeństwa we Wcieleniu. Zjednoczenie natur Boskiej i ludzkiej dokonuje się w Osobie Syna na bazie tego, co odróżnia Syna od Ojca, oraz tego, co odróżnia człowieczeństwo Jezusa od pozostałych ludzi. Pomiędzy Bóstwem jednak i człowieczeństwem zionie istotowa przepaść, dlatego bóstwo, podkreślał Wyznawca – „nigdy nie utożsami się istotowo z człowieczeństwem, ponieważ przez zjednoczenie z Bóstwem nic stworzonego nie może się stać z nim współistotne czy tej samej natury”.

Paradoksalnie o tę przepaść można się łatwo potknąć – gdy nie zauważy się, że właśnie w niej skrywa się Dobra Nowina; a nawet dwie. Po pierwsze, został jednak przerzucony „most nad przepaścią”, a jest on „mostem personalnym” – zjednoczenie Boga z człowiekiem odbywa się nie na poziomie nieskończenie różnych natur, ale Osoby. A po drugie, jeśli inkarnacja nie wynika z konieczności natury (Bóg nie był „zmuszony” do Wcielenia), lecz jest łaską wyświadczoną „dla naszego zbawienia”, jak wyznajemy w Credo, to w takim razie synteza tego, co silniejsze (Bóstwo) z tym, co słabsze (człowieczeństwo) nie oznacza, że to ostatnie staje się „niepełnosprawne”. Owszem zarówno zostaje zachowana nieskończona różnica natur, jak i dokonuje się jedność Boga i człowieka.

Nie zamykanie oczu na refleksję uczynioną przez wschodniego Ojca chrześcijańskiej syntezy pozwala dostrzec ten klucz, o który potknął się ojciec podziału Kościoła zachodniego. Dokonał on nieuprawnionego „rozdzielenia” tego, co z woli Bożej ma się jednoczyć „bez zmieszania”. A właśnie i jedynie Chalcedon odczytany przez Wyznawcę i przyłożony do relacji pomiędzy łaską Bożą a współpracą wyznawców Boga z tą łaską, otwiera drzwi ortodoksyjnej interpretacji. Łaska Boża, dzięki której człowiek staje się przysposobionym (nie naturalnym!) dzieckiem Boga i może uczestniczyć w wewnętrznym życiu Trójjedynego, jawi się oczywiście czymś nieskończenie różnym od naturalnych zdolności stworzenia; jako taka może być jedynie prezentem „z góry” (por. KKK 1996-1998). Ale przecież cały chrześcijański paradoks polega na tym, że nie straszna jest ta „przepaść” zionąca pomiędzy „górą” a „dołem”, których synteza dokonała się w Chrystusie. Dlatego „bracia ortodoksi” mówią o cooperatio człowieka z Bogiem, które dokonuje się „bez zmieszania” z łaską (mieszanie oznaczałoby zarówno „osłabienie” działania Bożego, jak i „okaleczenie” ludzkiej zdolności do współdziałania), ale i „bez rozdzielania”.

Protestancka odmiana rozdzielającego „nestorianizmu” prowadzi konsekwentnie do zbawienia rozumianego „po monofizycku”, jako będącego jedynie Bożym darem i niczym więcej, czy raczej: i niczym ludzkim. Paradoksalnie, właśnie protestanci okazują się zamknięci w tym, co charakteryzuje ludzką rzeczywistość: tkwią bowiem w kazamatach czaso-przestrzennego postrzegania Bosko-ludzkich relacji. Dlatego udział Boga i człowieka w procesie zbawienia tego ostatniego widzą jako swego rodzaju „zawody w przeciąganiu liny”: w tej konkurencji człowiek musi się jawić konkurentem Boga, a zatem by ratować Stwórcę przed stworzeniem – trzeba poświęcić tego, którego Bóg uczynił przecież „bardzo dobrze”. (Nie przypadkiem „brat heretyk” w ortodoksyjnej Siostrze Maryi będzie widział nie tyle osobę, ile warsztat, w którym Bóg pracuje; mere passive, bierne poddanie się łasce, nie jest możliwe w przypadku człowieka – zatem „delete”). Tymczasem wystarczyłoby Boski udział w zbawieniu widzieć jako leżący na innej płaszczyźnie. Jeśli już trzymać się konwencji sportowej: niechże człowiek ciągnie linę, którą jest nie co innego jak łaska Boża (przepraszam wszystkich personalistów za chwilowe „urzeczowienie” łaski) zrzucona mu z nieba.

Z kolei dla zachowania uprzedniości łaski uciekają się protestanci do „rozdzielenia” czasu i wieczności, które prowadzi do „pomieszania” w miejsce koniecznej i przewidzianej „przed wszystkimi eonami” syntezy. Uwięzienie w czasie każe im patrzeć na człowieka jako niezdolnego do współpracy z Bogiem, a właśnie spojrzenie „z lotu ptaka” (czy raczej: „z lotu Gołębicy”), czyli z perspektywy wiecznego zamysłu Boga, pozwoliłoby dostrzec, że nie ma takiego czasu w życiu człowieka, w którym ten pozostawałby poza łaską; i konsekwentnie: nie wolno patrzeć na człowieka, nawet upadłego, jak na „niepełnosprawnego” w takim stopniu, by nie mógł współpracować z Bogiem. Sformułowanie katolicko-luterańskiej Wspólnej Deklaracji w sprawie nauki o usprawiedliwieniu: „wszystko, co w człowieku poprzedza wolny dar wiary i po nim następuje, nie jest podstawą usprawiedliwienia i nie przyczynia się do niego” jest o tyle słuszne, o ile owego „poprzedzania” nie widzi się czasowo.

„Nie Adam i jego grzech pierworodny ma pierwszeństwo, tylko Chrystus jako »Pierworodny wobec każdego stworzenia« (Kol 1,15), zarówno w dziejach ludzkości, jak i życiu każdego człowieka” (ks. Jacek Bolewski). Nie było takiego „czasu w wieczności”, w którym Bóg musiałby zamyślić się nad tym, co czynić z upadkiem człowieka. „Nie ma jednej chwili w życiu człowieka, aby Chrystus pozostawił go samotnego »na pastwę« mocy zła. Zbawiciel pochyla się miłosiernie nad każdym człowiekiem i nad wszystkimi ludźmi w każdym momencie ich istnienia” (Józef Majewski). A zatem nie ma takiego „czasu w czasie”, żeby człowieka nie obejmowała łaska Boża i nie uzdalniałaby Go do współpracy z Bogiem w dziele zbawienia.

Tug of War (3633463549).jpg, źródło: Wikimedia commons
Tug of War (3633463549).jpg, źródło: Wikimedia commons

„Z pewnością my także działamy, ale współdziałamy z Bogiem, który działa. Wyprzedziło nas bowiem Jego miłosierdzie, abyśmy zostali uzdrowieni, i wciąż podąża za nami, abyśmy raz doznawszy uzdrowienia, stale byli ożywiani; wyprzedza nas, abyśmy byli wzywani, podąża za nami, abyśmy zostali okryci chwałą; wyprzedza nas, abyśmy żyli wedle pobożności, podąża za nami, abyśmy wiecznie żyli z Bogiem, gdyż bez Niego nic nie możemy uczynić” (św. Augustyn).

Bóg „ściga” człowieka łaską, a choć ten ucieka, to i tak łaska już go „dopadła”. Bez łaski nie da się bowiem przyjąć łaski i z nią współdziałać. To wydaje się tak proste, jak trudna do zrozumienia jest tajemnica Wcielenia. Najlepiej uciec więc przed tym paradoksem do innego paradoksu autorstwa Maksyma Wyznawcy, według którego już „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”. Oto „wzgardzony i odepchnięty przez ludzi” (Iz 53,3) klucz potknięcia.

Sławomir Zatwardnicki

Między łaską a naturą

Miałam napisać coś o podwójnym stworzeniu u Grzegorza z Nyssy, jednak dla dyskusji o stworzeniu człowieka na obraz i podobieństwo Boga o wiele ważniejszy wydaje mi się problem relacji natury i łaski. Bo właśnie w tym punkcie rozjeżdżają się teologia zachodnia i wschodnia. Na Zachodzie zwykliśmy mówić, że łaska buduje na naturze, przy czym wydaje nam się, że takie stwierdzenie naturę w jakiś sposób nobilituje. Teologia wschodnia od samego początku sprawę widziała i do dziś widzi zupełnie inaczej. Otóż według niej życie w bliskości z Bogiem, czyli to, co my nazywamy łaską, jest dla człowieka czymś, jakkolwiek paradoksalnie miałoby to zabrzmieć, naturalnym. Grzegorz z Nyssy ujmuje tę rzecz następująco: „Życie upodobnione do Bożej natury jest dla ludzi właściwe i naturalne” (Homilie do Eklezjastesa, hom. I). Czyli człowiek, aby być w pełni sobą, musi być blisko Boga. Taka wizja natury człowieka ma swoje źródło w specyficznej interpretacji stworzenia na obraz Boży. Grzegorz z Nyssy nie wahał się mówić, że człowiek od samego momentu stworzenia posiada w sobie wszelkie dobro: „Bóstwo jest pełnią dobra, a natura ludzka jest jej obrazem: podobieństwo obrazu do wzoru polega zatem na tym, że jest pełen wszelkiego dobra. Jest w nas zatem idea wszelkiego piękna, wszelka cnota i mądrość, i wszystko, co można pomyśleć o wyższej naturze” (O stworzeniu człowieka 16). Podobnie Grzegorz tłumaczy fragment Łk 17, 21, w którym Chrystus ogłasza, że Królestwo Boże jest w nas: „Wypowiedź ta ukazuje, jak sądzę, że Boże dobro nie jest oddzielone od naszej natury ani nie jest daleko od tych, którzy pragną go szukać, ale znajduje się w każdym z nas, nieznane i ukryte, ilekroć zostaje zagłuszone przez troski i przyjemności życia, ale może zostać odnalezione, gdy tylko zwrócimy ku niemu nasze myśli” (O dziewictwie 12,3). Wygląda więc na to, że dobro, którego człowiek szuka, ma w samym sobie i dzięki cnotliwemu życiu może to dobro i szczęście odnaleźć: „Jeśli dzięki doskonałości życia obmyjesz brud kalający twe serce, rozbłyśnie dla ciebie piękno podobne do Boskiego. Jak żelazo oczyszczone osełką z rdzy, wcześniej czarne, teraz błyszczy i lśni w słońcu, tak człowiek, gdy zeskrobie ze swego wnętrza, które Pan nazywa sercem, rdzawy brud, naniesiony przez złą pleśń, odzyska podobieństwo do pierwowzoru i stanie się dobry. To bowiem, co jest podobne do dobra, jest dobre. Kto więc wpatruje się w siebie widzi w sobie to, czego pragnie i w ten sposób czysty sercem osiąga szczęście, bo spoglądając na własną czystość ogląda w obrazie pierwowzór” (Homilie do błogosławieństw, hom. VI). Grzegorz streszcza swoją naukę w takim paradoksalnym, wydawałoby się, zdaniu: „Podobieństwo do Boga nie jest naszym dziełem ani skutkiem ludzkich wysiłków, ale Bożej hojności, która obdarowała człowieka podobieństwem do Boga już w momencie stworzenia” (O dziewictwie 12, 2). To, co człowiek robi ze swojej natury, jest więc dziełem łaski. Takie postawienie sprawy jest kluczowe dla życia duchowego człowieka. W takim rozumieniu wysiłek związany ze zdobywaniem cnoty zmierza do odnowienia i odkrycia prawdziwej natury człowieka, zaciemnionej przez grzech, a nie zdobycia czegoś nadnaturalnego. Ciężko więc w ogóle mówić o czymś takim jak współpraca z łaską, skoro łaska – w sensie, w jakim my na Zachodzie ją rozumiemy – stanowi integralną część ludzkiej natury. Nie ma także napięcia czy współzawodnictwa między łaską a naturą, bo życie z Bogiem czyli praktykowanie cnoty jest dla ojców wschodnich po prostu realizowaniem naturalnej dla człowieka doskonałości.