Archiwa tagu: ofiara

Śmierdzące miłosierdzie

Water closet (WC) with septic tank and infiltration (4216249567).jpg, źródło: Wikimedia commons
Water closet (WC) with septic tank and infiltration (4216249567).jpg, źródło: Wikimedia commons

Bardzo ciekawa jest ta prawidłowość, która daje się schwytać siatką paradoksu: otóż to ci, którzy ostatecznego zbawienia oczekiwali nie w historii, ale w eschatologii, właśnie w doczesności poświęcali się z miłości do innych. Tego samego Boga, który miał stać się ich udziałem w chwale nieba, na ziemi dostrzegali w obliczu potrzebującego pomocy bliźniego. I odwrotnie: świeckie mesjanizmy, które pojawiają się jak grzyby po deszczu wypłukującym wiarę, nie potrafią sprawić, żeby powołane przez nie instytucje działające rzekomo w służbie innym miewały „ludzką twarz” – są tak ludzkie, że aż nieludzkie.

Warto by zastanowić się tym wszystkim Marxom (Reinhardom) zafascynowanym nauką społeczną Kościoła, w jaki sposób i czy w ogóle jest możliwe zrealizowanie jej postulatów w świecie niechrześcijańskim? Jeśli, jak pisał Benedykt XVI, „miłość (caritas) jest fundamentem nauki społecznej Kościoła”, to należy być jednak świadomym „wykolejeń i ogołocenia z sensu, na które bywała i nadal bywa wystawiana miłość, z czym łączy się ryzyko opacznego jej pojmowania, odłączania od działań etycznych i w każdym wypadku uniemożliwienia jej prawidłowej oceny” (Caritas in veritate).

W związku z tym autor encykliki wskazywał na potrzebę „łączenia miłości z prawdą nie tylko we wskazanym przez św. Pawła kierunku, «veritas in caritate» (Ef 4, 15), ale również w odwrotnym i komplementarnym kierunku — «caritas in veritate»”. Kiedyś trzeba było przypominać o miłości, by prawda nie zabiła; dziś chrześcijanie trąbić mają o prawdzie, bez której miłość się wypacza. Niewdzięczne to zadanie, które powoduje, że w „licytacji na miłość” (specjalność zwłaszcza polityków przed wyborami) nie mają wierzący szans – przynajmniej po ludzku rzecz rozpatrując.

Jak idee mają swoje konsekwencje, tak również polityka państwa ma swoje owoce, przy czym żeby ocenić ich wartość, należy schylić się: im bliżej ziemi, tym lepiej, choć można ich szukać również jakieś 0,7 m nad ziemią, a dokładnie nad posadzką toalety. W mieszkaniu gminnym, sponsorowanym lekką ręką urzędnika z ciężko zarabianych pieniędzy podatników; bez jakiejkolwiek ofiary ze strony urzędnika, za to z przymusowych ofiar innych. Jeśli można mówić o jakimkolwiek poświęceniu, to jedynie współmieszkańców kamienicy, którym dane jest mieszkać z dotowanym lokatorem, który swoją obecność zaznacza fetorem wydostającym się z legalnie okupowanego lokum.

Psychodidae species.jpg, źródło: Wikimedia commons
Psychodidae species.jpg, źródło: Wikimedia commons

Są to „perwersje państwa dobroczynnego” (© Maciej Rybiński). Śmierdzi z daleka rzekoma wielkoduszność państwa – albo zamienia się w pomoc bezduszną, albo w duszącą, jak w tym przypadku. Raz w nieprawdziwym miłosierdziu wpuszczony do lokalu alkoholik – nie wpuszcza nieproszonych gości, nawet jeśli miałaby to być ekipa remontująca zepsutą kanalizację. Jeśli wpuszcza, to w maliny, umawiając się na kolejne terminy i obowiązkowo ich nie dotrzymując. I co zrobisz takiemu? Żona pijącego może przestać prać uzależnionemu bieliznę czy dzielić z nim łóżko. Współuzależnieni mieszkańcy kamienicy pozbawieni są tych możliwości.

Paradoks polega na tym, że to samo państwo, które rzekomo przeciwdziała alkoholizmowi (PARPA), pomaga trwać uzależnionemu w nałogu! Nie pozwala mu sięgnąć dna, chyba że dna butelki, którą mu pośrednio funduje. Jeśli „państwo, którego biurokracja opiekuje się biednymi tak troskliwie, że zamyka im tą opieką całkowicie drogę do podjęcia próby indywidualnego wzbogacenia się na własną rękę”, jest zdaniem cytowanego wyżej felietonisty „państwem opętanych ideologicznie głupców”, to państwo niańczące alkoholików jest państwem wprost patologicznym.

Można by użyć epitetu „państwo współuzależnione”, ale byłoby to z obrazą dla współuzależnionych, których prócz „haju” z ratowania uzależnionego dosięgają negatywne skutki życia z nałogowcem.

Sławomir Zatwardnicki

Jak rozumieć ofiarę Chrystusa

Ofiara Chrystusa jest jedną z najbardziej kluczowych kwestii chrześcijaństwa. W zależności od tego jak ją interpretujemy, podpisujemy się pod określonym obrazem Boga. Albo też być może w zależności od obrazu Boga, jaki nosimy w sobie, różnie interpretujemy ofiarę Chrystusa. Według mnie ofiara Chrystusa nie polega na zadowoleniu Ojca ze śmierci Syna. Jej istotą nie jest cierpienie, męka i śmierć. Bóg chrześcijan nie łaknie krwawych ofiar, aby darować ludziom winy i dać im zbawienie. Bóg chrześcijan nie pragnie też cierpienia swoich stworzeń. Jego celem jest uwolnienie świata od cierpień. Niestety ofiara Chrystusa była przez wieki rozumiana jako pełna analogia do Starotestamentowych ofiar rytualnych, polegających na zabijaniu zwierząt ofiarowanych Jahwe. Nie świadczy to najlepiej o obrazie Boga, jaki mają niektórzy chrześcijanie. Dobra nowina chrześcijaństwa gdzieś się w tym podejściu zagubiła. Należy zatem na nowo zanalizować i zinterpretować koncepcję ofiary Chrystusa.

Dla zrozumienia idei ofiary w chrześcijaństwie konieczne jest zapoznanie się z kultami ofiarniczymi innych religii, w których istotnym elementem kultu było składanie ofiary. Weźmiemy tu pod uwagę religie Indii, Ameryki prekolumbijskiej oraz  rozmaitych ludów europejskich i azjatyckich.

Obraz boga w religiach ofiarniczych

Ofiarami składanymi bóstwom były zabijane i spalane zwierzęta, czasem ludzie, pokarmy, napoje, w tym napoje odurzające. Ofiary miały trzy podstawowe cele: przebłaganie za złe uczynki (prośba o przebaczenie), prośba o spełnienie życzeń ludzkich oraz dziękczynienie za otrzymane dobra. W jaki sposób zabijanie, unicestwianie ofiar miało zapewnić satysfakcję bogów? Uważano, że bogowie potrzebują ofiar w postaci pożywienia dla wzmocnienia ich sił witalnych, dla podtrzymania bądź uprzyjemniania ich życia. Byli to bogowie, którzy bywali głodni, spragnieni, znudzeni (dlatego potrzebowali rozrywek lub alkoholu). Bogowie byli łasi na komplementy i chętnie słuchali pochwał na swój temat. Jeśli człowiek chciał dostać cokolwiek od boga, musiał mu za to w jakiś sposób zapłacić. Tą zapłatą była ofiara. Bogowie bowiem nie byli bezinteresowni, nie zależało im na szczęściu ludzi. Zależało im na własnym szczęściu i sytości. Nie współczuli ludziom z powodu ich ofiar w postaci zabijanych dzieci, z powodu ich cierpień. Cierpienie ludzkie nie liczyło się dla bogów. Było konieczną ceną ofiary. Bogowie udzielali ludziom swej mocy za odpowiednią zapłatą. Zapłatą tą często było ludzkie życie. Uśmiercony człowiek lub zwierzę stawali się pokarmem boga. Układ człowieka z bogami polegał na wymianie świadczeń. Bóstwa nie przejawiały miłości do człowieka i nie zależało im na ludziach. Ludzie byli środkami do zaspokojenia ich własnych potrzeb. Nie były to bóstwa całkiem wszechmogące i czysto duchowe. Żywiły się materią, a ich moc zależała w pewnej mierze od człowieka.

Uświęcający sens rytuałów ofiarnych

Na pewno nie rozumiemy dzisiaj do końca sensu ofiar rytualnych. Odkrywczą interpretację kultów ofiarniczych przedstawiają Henri Hubert i Marcel Mauss w Eseju o naturze i funkcji ofiary.

Główna ich teza polega na tym, że ofiara jest rozwiniętą formą podstawowego aktu religijnego – konsekracji. Postawą religii jest podział na rzeczy świeckie i święte, profanum i sacrum, a ofiara jest środkiem komunikacji między tymi dwoma światami. Ta komunikacja zachodzi za pośrednictwem żertwy, czyli rzeczy niszczonej w czasie ceremonii.

Ofiary pokutne, ekspiacyjne, błagalne przywracają utracony związek między bogiem a człowiekiem, przywracają zerwane przymierze. Przymierze jest zrywane przez grzechy, a zatem potrzebna staje się ofiara przebłagalna, aby grzechy zostały przebaczone i bóg znów sprzyjał człowiekowi.

Ofiara (sacrifice) zawsze sugeruje konsekrację. W każdym obrzędzie ofiarnym przedmiot przechodzi z dziedziny świeckiej do religijnej, jest konsekrowany, poświęcony. Żertwa (victim) jest czymś innym na końcu obrzędu niż na początku. Jest uświęcona: wchodzi do stanu łaski, wychodzi ze stanu grzechu.

Ofiarujący – ten, kto doznaje korzyści ze złożenia ofiary, nie ma bezpośredniego kontaktu z bogiem, potrzebuje zatem żertwy, która nabrawszy cech świętości ma dostęp do bóstwa. Żertwa jest pośrednikiem w kontakcie człowieka z bóstwem.

Cechą każdej ofiary jest wyrzeczenie się czegoś, aby coś uzyskać. Ofiara nie jest bezinteresowna. Dwie strony wymieniają wzajemne usługi. Bogowie potrzebowali świeckich, jak i na odwrót. Świeckość podtrzymywała świętość.

Ofiara Chrystusa także jest środkiem komunikacji między dwoma światami: ludzkim i boskim. Ma ten sam cel, co ofiary z zabijanych rytualnie zwierząt: uzyskać kontakt z sacrum, uświęcić siebie. Jednak sposób osiągnięcia tego celu jest w chrześcijaństwie inny. To Bóg wykazuje inicjatywę, Bóg ofiaruje dar ludziom.

Rozumienie ofiary Chrystusa w chrześcijaństwie

Powszechnie podzielany pogląd co do ofiary Chrystusa wygląda następująco: Bóg Ojciec nie był zadowolony z ofiar, jakie składali Mu Izraelici w postaci zwierząt. Dla Jego przebłagania za grzechy potrzebna była inna ofiara: nieskalana i święta. Taką charakterystykę posiadał tylko Chrystus, Syn Boży. Ludzie zabijając Go złożyli Ojcu ofiarę z Syna. Ojciec był nią usatysfakcjonowany i odtąd nie chciał już więcej ofiar, bo otrzymał ofiarę doskonałą – życie Swego Syna. Odtąd Syn siedzi po prawicy Ojca i jest na wieki źródłem przebłagania, a co za tym idzie zbawienia ludzi. Pogląd ten jest wielkim uproszczeniem i zafałszowaniem przesłania chrześcijaństwa. Bóg Ojciec jawi się tu jako ktoś odrębny od postaci Syna, ponieważ Syn musi złożyć Mu siebie w ofierze. Ojciec i Syn są w chrześcijaństwie jednością, czyli mają wspólne interesy i nie rozdzielają się na darczyńcę i darobiorcę. Takie oddzielenie dwóch postaci Boskich skutkuje w teologii poglądami jakoby miłosierny Syn chronił wiernych przed gniewem sprawiedliwego Ojca. A przecież Syn jest „w drużynie” Ojca, mają jeden cel: zbawienie ludzi.

Takie „tradycyjne” podejście do ofiary Chrystusa prowadzi do wniosku, że Ojciec pragnął śmierci Syna i ta śmierć dała Mu satysfakcję. Bez tej śmierci nie przebaczyłby ludziom. Dochodzimy do kuriozalnych wniosków, że posłał Syna, aby Go otrzymać zabitego przez ludzi w ofierze. Nawet zaczyna nam się wydawać, że Bóg pragnął męczeńskiej śmierci Syna i że bez cierpień ofiara nie byłaby ważna. Tymczasem św. Paweł wyraźnie mówi, że gdybyśmy znali Pana chwały, nie zabilibyśmy Jego Syna. Zabiliśmy Go przez to, że Go nie rozpoznaliśmy.

Bóg Izraela miał dość ofiar ze zwierząt. Kazał ludziom zastanowić się, jaki miałby mianowicie odnosić z nich pożytek. Bóg Izraela nie chciał, żeby myślano o Nim jako o Bogu, który jest głodny krwi i ciała ofiar. On chciał, żeby ludzie zmienili o Nim zdanie. Żeby myśleli, że On pragnie tylko ich miłosierdzia. Dlatego to On dał ludziom dar (ofiarę) w postaci Syna, który przyszedł nam obwieścić, jaki jest nasz Bóg Ojciec. Ludzie jednak odrzucili ten dar, nie chcieli słyszeć, że Bóg ma wobec nich większe wymagania niż przestrzeganie rytuałów. Woleli iść na łatwiznę, dalej zabijać owieczki i mieć resztę z głowy. Dlatego droga Jezusa nie odpowiadała im, wymagała za dużo pracy wewnętrznej.

To nie myśmy złożyli dar (ofiarę) Bogu, ani Bóg nie złożył daru sam sobie, ale Bóg złożył dar nam w ofierze. Tym darem był On sam. Na tym polega ofiara Chrystusa.

Jednak zabiliśmy Bożego wysłannika, odrzucając Boży dar. Nie rozpoznaliśmy w Nim świętego Pańskiego, samego Boga. Bóg się jednak nie poddawał. Nie zraziło Go odrzucenie Jego daru przez ludzi. Pokazał nam przez zmartwychwstanie Jezusa, że ten Jego dar ciągle żyje, ciągle jest aktualny, ciągle jest dla nas źródłem łaski. Możemy Boga zabić, a On w nas będzie wierzył, On nas nie porzuci – na tym polega wieczne przymierze, „łaska na wieki”. Tak jak Hiob zaręczał, że nawet jeśli Bóg go zabije, On nie przestanie Mu wierzyć, tak teraz Bóg nas zapewnia, że nie przestanie nam pomagać nawet, jeśli będziemy Go odrzucać, nawet jeśli Go zabijemy. Bo Bóg chce, żebyśmy mieli o Nim dobre mniemanie: że jest cierpliwy, wyrozumiały, współczujący, dobrze nam życzy, nigdy nas nie opuści. Bóg nie chce, żebyśmy o Nim myśleli jak o bogach żądających ofiar na przebłaganie, ofiar za pomyślne załatwienie naszych spraw, ofiar na podziękowanie. On jest Ojcem bezinteresownym. Chce tylko nas, naszych serc pełnych miłosierdzia. Miłosierdzie czyni warunkiem kontaktu z sobą, nie ofiarę.

Bóg nie potrzebuje od ludzi ofiar, to raczej On nas obdarza. Św. Paweł mówi tak na Areopagu: „On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko”. (Dz 17, 24-25) To Bóg jest dawcą. My możemy dać Mu jedynie to, że Jego dary przyjmiemy. On tylko tego pragnie.

Pomiędzy Ojcem i Synem, czyli współcierpiąca miłość ofiary

Częścią Paschy Chrystusa jest Jego ofiara. Kilkanaście lat temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” odbyła się dyskusja na temat adekwatności kategorii „ofiary Chrystusa”.

„Jeżeli samo pojęcie ofiary zawiera element przemocy, czy nadal wolno bezkrytycznie posługiwać się kategorią krwawej ofiary Chrystusa, która jedna ziemię z niebem?” – pytał W. Hryniewicz („TP” 2/2001). „Chrześcijaństwu, bardziej niż cokolwiek, potrzebna jest zmiana języka. Nie można już posługiwać się językiem ofiary…” – postulował stanowczo M.P. Markowski („TP” 3/2001). „Rezygnacja z pojęcia ofiary domagałaby się […] także reinterpretacji tych biblijnych i teologicznych pojęć: zadośćuczynienia, usprawiedliwienia, odkupienia…” – zauważył T. Gadacz („TP” 4/2001). Niewątpliwie żadnym pojęciem, a szczególnie pojęciem używanym w przepowiadaniu Ewangelii, nie należy posługiwać się bezkrytycznie, ale – z drugiej strony – nie należy również odrzucać jakichś kategorii tylko dlatego, że źle nam się kojarzą, albo że ktoś kiedyś nadał im niewłaściwe znaczenie.

 Zmaganie się ze słowem

To prawda, że jednym z podstawowych zadań teologii, czyli krytycznej refleksji nad przepowiadaniem, jest zmaganie się z tym, co powoduje degenerację słowa. W obliczu słabości słów, które łatwo ulegają nadużyciom, wielu postuluje uwspółcześnienie, odnowienie języka, zmianę jednych słów na inne. „Ofiara” należy do takich właśnie słów, które są podejrzewane albo wprost oskarżane o to, iż oznaczają coś, co jest nie do przyjęcia. Formułuje się wówczas nieco patetycznie brzmiące zdania w rodzaju: „zaklęty krąg ofiary nie jest otwartą przestrzenią daru”. Tego rodzaju semantyczne operacje nie wydają mi się najlepszym rozwiązaniem.

Zauważmy, że nawet słowo „Bóg” bywa podejrzewane i niekiedy proponuje się jego usunięcie. Radykalni interpretatorzy teologii sekularyzacji głosili przecież nie tylko „śmierć Boga”, ale również śmierć samego słowa „Bóg”. Patrząc na historię tego słowa oraz na ludzkie działania podejmowane w imię Boga, można by w odruchu zgorszenia zgodzić się z manifestem P. van Burena i innych. Czy da się sensownie używać pojęcia „Bóg”, skoro tak naprawdę nie wiadomo, co ono oznacza? Albo inaczej: skoro wypowiadane jest ono po to, aby wskazać na tak wiele różnych, czasem sprzecznych, rzeczywistości, to czy nie byłoby lepiej zastąpić je innym słowem albo w ogóle o nim zapomnieć? M. Buber przyznaje, że słowo „Bóg” zostało, tak jak żadne inne, skalane i poszargane: „Pokolenia rozdarły to słowo na strzępy przez rozłamy religijne. Ludzie zabijali dla niego i umierali za nie. Nosi ono ślady palców i krwi ich wszystkich” (Zaćmienie Boga, Warszawa 1994, 9-10). Pomimo to, a raczej właśnie dlatego Buber twierdzi, że nie wolno mu się tego słowa wyrzec.

Jestem przekonany, że nie wolno wyrzec się nam także słowa „ofiara”. Po pierwsze, wiara szukająca zrozumienia nie powinna ulegać łatwym modom, a po drugie – i to jest ważniejsze – Słowo Boże wymaga od nas, abyśmy pojęcie „ofiary” podejmowali wciąż na nowo. Przecież Bóg, który ostatecznie przemówił do nas w Chrystusie, już doprowadził i jeszcze prowadzi do spełnienia rzeczywistość ofiary. Reinterpretacja biblijnych i teologicznych pojęć jest zapewne pożyteczna, a nawet konieczna dla – prowadzonego przez Ducha do całej prawdy (por. J 16,13) – Kościoła, jednak warto zauważyć, iż niezastąpionym i niewyczerpanym źródłem reinterpretacji jest najpierw sama Biblia, która od początku do końca nie rezygnuje z pojęcia ofiary, ale je ocala, to znaczy znosi i zarazem podnosi umieszczając w odpowiednim kontekście. Raz słyszymy Jezusowe wezwanie: „Starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Innym razem dociera do nas słowo Pawła Apostoła: „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1).

W Pięcioksięgu czytamy o tym, jak to Bóg wezwał Mojżesza i pouczył go, że Izraelici mają zabić baranka jako ofiarę Paschy, a krwią baranka pokropić drzwi ich domów (por. Wj 12). Słowo to było obietnicą wyzwolenia, które zrealizowało się na ich oczach, a jednocześnie zapowiedzią dalszej przyszłości, obietnicą pełnego wyzwolenia, które ma nadejść. Ofiara baranka otwierała – jako język Boga – krąg możliwości, który ostatecznie wcale nie okazał się przeklętym kręgiem zemsty, odpłaty i nienawiści. Kiedy Apostołowie szukali racji dla haniebnej, krzyżowej śmierci Jezusa, tym bardziej, że mógł On, gdyby chciał, tej śmierci uniknąć, nie mogli nie odwołać się do pism Starego Testamentu, w tym do ofiary paschalnej. „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29) – mówi Jan Chrzciciel w czwartej ewangelii. Ta Tradycja, dopatrująca się w Chrystusie prawdziwego Baranka paschalnego, sięga swymi korzeniami – jak zauważa X. Leon-Dufour – samych początków chrześcijaństwa, tj. okresu grubo sprzed lat 55-57, kiedy to św. Paweł pisał do Koryntian: „Chrystus został złożony w ofierze jako nasza Pascha” (1 Kor 5,7). Uczniowie Jezusa zrozumieli w świetle wielkanocnego poranka, że krzyżowa śmierć Pana zniosła starotestamentalne ofiary w tym sensie, że spełniła to wszystko, co one wyrażały i zapowiadały. Stąd swoista dialektyka Listu do Hebrajczyków, w którym czytamy: „Ofiar, darów, całopaleń i ofiar za grzech nie chciałeś […]. Następnie powiedział: Oto idę, abym spełniał wolę Twoją. Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną. Na mocy tej woli uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze” (10,8-10). W powyższej perspektywie trudno zgodzić się z W. Hryniewiczem, który napisał: „Jezus stał się «ofiarą» (w sensie łacińskiego słowa «victima»!) ludzkich zamysłów i konfliktów. […] Chrześcijanie uczynili z Niego z czasem «Baranka ofiarnego», zbawczą ofiarę przebłagalną wobec Ojca (w sensie łacińskiego «sacrificium»)” („TP” 2/2001). Chrześcijanie nie uczynili z Jezusa Baranka, ale odkryli sens, jaki On sam nadał swojej śmierci.

Cur Deus Homo?

Istnienie złych koncepcji ofiary nie jest powodem wystarczającym do odpowiedzialnego twierdzenia, że „chrześcijańska teologia ofiary i cierpienia jest szkodliwą interpretacją nauk Jezusa” („TP” 3/2001). Ponadto porzucenie słowa „ofiara” na rzecz słowa „dar” niewiele zmienia, gdyż zawsze można z oburzeniem zapytać: A cóż to za Bóg, który chce takiego – przecież krwawego – daru!? Skandal Krzyża pozostaje bowiem „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23), nawet wówczas, gdy w opozycji do języka ofiary rozwijać będziemy retorykę daru. Język daru też jest bowiem niejednoznaczny i narażony na niebezpieczeństwo zafałszowania, o czym świadczy List do Hebrajczyków: Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś mi utworzył ciało…” (10,5). Nie jest więc żadnym raz na zawsze zadowalającym rozwiązaniem rozróżnienie i przeciwstawienie języka ofiary i języka daru albo ofiary-krwi i ofiary-daru.

Winą za złą koncepcję ofiary obarcza się niekiedy Anzelma z Canterbury (zm. 1109), który szukał odpowiedzi na pytanie: Dlaczego Bóg stał się człowiekiem i umarł na krzyżu? Św. Anzelm starał się wywieść kształt misji Jezusa z koniecznych racji. Wskazuje on na to, że człowiek grzesząc obraża Boga. Nie chodzi tu oczywiście o bycie obrażonym w sensie uczuciowego zagniewania, które domaga się szczególnych przeprosin, ale o naruszenie obiektywnego porządku, ustanowionego przez Stwórcę. Tak rozumiana obraza jest nieskończona, gdyż dotyczy nieskończonego Boga. Człowiek – jako istota skończona – nie może sam z siebie zadośćuczynić tej obrazie, czyli przywrócić naruszony porządek. Innymi słowy, osoba ludzka może odrzucić swego Stwórcę i Pana, ale nie jest w stanie odkupić siebie samej, czyli przywrócić ożywczej relacji z Bogiem. Z tej bezsilności może wybawić ludzi tylko ten, kto jest nieskończony, a jednocześnie jest człowiekiem. Kimś takim okazał się Jezus Chrystus, Bóg, który stał się człowiekiem. Umiera na krzyżu, biorąc na siebie ostateczne konsekwencje grzechu, oddaje Ojcu chwałę i w ten sposób czyni zadość nieskończonej obrazie oraz przywraca naruszony porządek, czyli relację człowieka do swego Stwórcy.

Anzelmiańską teorię zadośćuczynienia podejmowano na różne sposoby na zachodzie chrześcijaństwa. Niestety, nie brakowało ujęć skrajnych i zwulgaryzowanych, prowadzących do budzącego grozę obrazu Boga. Teologia mściwej, domagającej się krwawych ofiar, Bożej sprawiedliwości rozwijała się przede wszystkim od XVI wieku. Odwoływano się głównie do dwóch tekstów: Ga 3,13 i 1 Kor 5,21, w których św. Paweł stwierdza, że Bóg uczynił Jezusa grzechem i przekleństwem. Później, szczególnie w wieku XIX powstają liczne zgromadzenia, które propagują duchowość wzywającą do aktów zadośćuczynienia i wynagrodzenia Sercu Bożemu, zranionemu przez niewdzięczność i zapomnienie. Kaznodzieje prześcigają się w szokowaniu słuchaczy. Jeden z nich, podczas słynnych konferencji wielkopostnych głoszonych w Paryżu w katedrze Notre-Dame, wołał: „Bóg widzi w Nim [Jezusie] żywy grzech […]. Jego święte ciało staje się, w zamian za nas, przedmiotem przeklętym […]. Wobec Niego sprawiedliwość Boża zapomina o wulgarnym stadzie ludzi i widzi tylko to dziwne i monstrualne zjawisko, na którym sobie czyni zadość. Oszczędź Go, oszczędź Go, Panie, to przecież, Twój Syn. – Nie, nie, to jest grzech. Trzeba, by był ukarany” (cyt. za B. Sesboüé, Jésus-Christ l’unique Médiateur, Paris 1988, 74-75).

Powyższa teologia odkupienia, oparta na swoistej koncepcji sprawiedliwości Bożej, która musi poprzedzać Jego miłosierdzie, jest w gruncie rzeczy obca chrześcijańskiemu, czyli nowotestamentalnemu rozumieniu ofiary. Nie o to też chodziło św. Anzelmowi. To prawda, że jego teoria zadośćuczynienia jest zbyt jurydyczna i jednostronna, ale – z drugiej strony – w pewnym stopniu tłumaczy, dlaczego dzieło odkupienia człowieka nie było zwyczajną amnestią, zarządzoną przez Boga skinięciem ręki, lecz dokonało się na Krzyżu. Anzelmowi zależy na podkreśleniu znaczenia ludzkiej wolności w spotkaniu z Bogiem. To właśnie z racji poszanowania wolności człowieka Bóg nie chce odpuszczać winy jedynie jakimś zewnętrznym wobec ludzi dekretem. Nie chce traktować człowieka tak, jak gdyby ten nie był tak naprawdę odpowiedzialny za swoje czyny. Miłość Boga traktuje poważnie ludzkie wybory oraz wynikające z nich konsekwencje. To, co zostało przez człowieka zniszczone, winno być przez niego naprawione. W Jezusie ludzkość ponosi odpowiedzialność za swój grzech. Celem tego nie jest jednak nakłonienie zagniewanego Boga do pojednania, ale włączenie ludzkiej wolności w Boży dar nowej sprawiedliwości. Człowieczeństwo Chrystusa nie jest biernym narzędziem w rękach Boga, ale aktywnym podmiotem pojednania ludzi z Bogiem.

Anzelm z Canterbury pokazuje, że – jak to zauważa J. Ratzinger – „żyjemy nie tylko bezpośrednio dzięki Bogu, lecz także jedni dzięki drugim i ostatecznie dzięki temu jednemu, który żył dla nas wszystkich” (Wprowadzenie w chrześcijaństwo, Kraków 1994, 226). To bycie „dla” drugich opisywane jest jako dar, oddanie się, miłość, a także jako ofiara, wyrzeczenie, przyjęcie cierpienia. Na krzyżu miłość człowieka Jezusa do Boga przybiera formę ofiary ekspiacyjnej złożonej za grzechy ludzi: „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk 10,45). Połączenie dobrowolnej „służby” i „okupu” wskazuje na to, że ofiary ekspiacyjnej Jezusa nie należy rozumieć w sensie zapłaty, której domaga się srogi Ojciec, ale w perspektywie tego rodzaju jedności pomiędzy wszystkimi ludźmi, która sprawia, że czyn (ofiara) jednego człowieka może mieć znaczenie dla innych. Św. Paweł wskazuje na tę perspektywę, kiedy stwierdza: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5,19).

Cierpienie Boga Ojca

Wstępująca perspektywa śmierci Jezusa, który jako nowy Adam udziela Bogu dobrowolnej, pozytywnej odpowiedzi, byłaby niepełna bez wskazania na linię zstępującą: od Boga Ojca ku ludzkości. Innymi słowy, oddolne spojrzenie na ofiarę Krzyża wymaga, z drugiej strony, perspektywy doksologicznej, w której wszystko zaczyna w Bogu Ojcu i do Niego z powrotem prowadzi. To przecież Ojciec jest początkiem całego planu zbawienia. A jeśli konkretna historia jednania Boga z ludźmi nie dokonuje się bez cierpienia, wyrzeczenia i ofiary, to trzeba powiedzieć, że pierwszym, kto w sposób wolny przyjął cierpienie jest Bóg Ojciec. Niezrozumienie tego faktu znajdowało się niejednokrotnie u podstaw interpretowania krzyżowej ofiary Jezusa jako woli surowego, a nawet okrutnego Boga sprawiedliwości. Zauważmy, że sam Chrystus zaprasza nas, abyśmy dostrzegli w Jego cierpieniu na krzyżu tajemnicze cierpienie Ojca. „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9) – to zapewnienie Jezusa byłoby mylące, gdyby Ukrzyżowany nie objawiał nam Boga, który cierpi. Jeśli Krzyż jest kulminacją objawienia, to trzeba w nim widzieć najdoskonalszy obraz miłości Ojca. A miłość ta jest miłością cierpiącą. Ojciec nie jest więc srogim i dalekim Sędzią domagającym się należytego zadośćuczynienia, ale jest Ojcem miłującym i współcierpiącym razem z Synem, którego posłał dla naszego zbawienia.

Ofiara krzyżowa ma konstytuujący ją wymiar zstępujący: miłość Ojca przychodzi na pomoc człowiekowi. Bóg uznaje jednak – jak to już zostało powiedziane – wymóg naprawienia przez człowieka tego, co on sam zniszczył. To naprawianie, które dokonało się w ludzkiej ofierze Jezusa, nie oznacza jednak, iż Bóg Ojciec przyjął postawę zagniewanego sędziego. Wręcz przeciwnie, to Ojciec jako pierwszy przyjął ciężar związany z tą ofiarą. Innymi słowy, każde ludzkie cierpienie Jezusa, jak i cierpienie wszystkich innych ludzi, zostało poprzedzone przez cierpienie Ojca. Ukrzyżowany nie jest ofiarą woli Ojca, gdyż to Ojciec jako pierwszy wszedł na drogę krzyżową. Bóg Ojciec przyjmuje odkupieńczą ofiarę Syna, ale najpierw sam cierpi dając nam swego Syna: „nie my umiłowaliśmy Boga, ale On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10).

Te dwa aspekty, wstępujący i zstępujący, nie tylko nie są sprzeczne, ale nawzajem się warunkują. J. Galot stwierdza: „Chrystus w swojej ofierze jest darem Boga dla człowieka, a zarazem darem człowieka dla Boga: jak nie ma sprzeczności pomiędzy boską i ludzką maturą, tak samo nie ma opozycji pomiędzy zstępującym darem Boga dla człowieka i wstępującym darem ludzkości dla Boga” (Il mistero della sofferenza di Dio, Roma 1990, 174). Nie bójmy się zatem mówić o Chrystusowej ofierze złożonej Ojcu, gdyż jest ona objawieniem cierpiącego z miłości do nas Boga trójosobowego. Co więcej, bez ekspiacyjnej ofiary Jezusa, Ojciec nie mógłby okazać nam głębi swojej miłości.

Łk 2, 21-24 – znowu codzienność

(21) Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie [Matki]. (22) Gdy potem upłynęły dni ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Je do Jerozolimy, aby Je przedstawić Panu. (23) Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu. (24) Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego.

W wyprawie Józefa i Maryi do Betlejem znowu następuje uspokojenie. Jakby nigdy nic wykonują wszystko, co nakazuje Prawo. Pasterze wprowadzili pewne zamieszanie, ale sobie poszli, czas więc wrócić do normalnego życia i wykonać to, co należy. Jak można jednak tak spokojnie robić to wszystko, gdy wie się, że to Dziecko to Zbawiciel? Wszak Łukasz jest uważany za dobrego pisarza, więc jeśli nawet wyprawa do Betlejem jest jego konstrukcją literacką, musiał widzieć tu pewną niespójność.

Inna sprawa, że Ewangelista, który swoje dzieło adresował do nawróconych pogan o kulturze greckiej, z jakiegoś powodu dużą wagę przywiązuje do spełnienia wymogów Prawa. Być może dzieje się tak dlatego, że adresatami byli również tak zwani bojący się Boga, czyli sympatyzujący z judaizmem, oraz judeochrześcijanie z diaspory, dla których motyw wypełnienia przez Jezusa Prawa był na pewno niezmiernie ważny. Jednak nawet to nie powinno przysłaniać jakiejś zmiany w zachowaniu Maryi i Józefa, która wydaje się całkiem naturalna. A może nie powinno dziwić, że po jakichś trzydziestu latach Maryja jest prawdopodobnie wśród krewnych, którzy wybrali się, żeby Go powstrzymać (Mk 3, 21.31-35, Łk 8, 19-21)? Nie tak prosto uwierzyć, że Zbawiciel jest wśród nas. Nawet, gdy jest się Jego rodzicem…