Archiwa tagu: śmierć

Od Miłości do Miłości

Książka Tomasza Ponikły jest wielowymiarowa. Biograficzna i intelektualna, refleksyjna i historyczna, a nade wszystko intymna. Jest to nie lada odkrycie dla wszystkich, którym się wydawało, że z Tischnera przeczytali wszystko i o Tischnerze wiedzą wszystko. Nie wiedzą.

„Na początku była Miłość. I na końcu Miłość będzie” – wyśpiewują na płycie „Tischner” Trebunie-Tutki i Voo Voo. Autorem słów piosenki jest Roman Kołakowski, poeta, piosenkarz, kompozytor, który mówi o nich: „Wielkie, poruszające trafienie bez celowania. Nie herezja… Cały Tischner…”. Słowa te samoczynnie zaczynają człowiekowi grać w duszy po lekturze książki Tomasza Ponikły Józef Tischner – myślenie według miłości, która ukazała się ostatnio nakładem krakowskiego Wydawnictwa WAM. Tym razem jednak nacisk pada na drugą część frazy: „I na końcu Miłość będzie”.

O czym jest ta książka? Jej przedmiot Autor wyjaśnia klarownie już we Wstępie. Jest to rzecz o trzech ostatnich latach życia Tischnera, czyli o okresie po zdiagnozowaniu u filozofa choroby nowotworowej. Pojawiają się wówczas, i to w formie źródłowej, nowe doświadczenia: choroba, cierpienie, wreszcie śmierć. Jest kontakt ze służbą zdrowia i refleksje o medycynie. Niezwykle konkretne i dojmujące doświadczenie własnej cielesności. Nie może nie pojawić się odwieczne pytanie o zło (odwieczne unde malum?). A także próba duchowego i intelektualnego przepracowania sytuacji, w którą filozof został „wrzucony”, co otwiera drogę do zgłębiania zagadnienia miłości i miłosierdzia. Bez przesady można powiedzieć, że trzy ostatnie lata życia Tischnera to nagromadzenie najważniejszych pytań metafizycznych i egzystencjalnych, jakie ludzkość sformułowała przez całe tysiąclecia. I zmaganie się z nimi Tischnera. Jakby chciał zdać najważniejszy egzamin z filozofii w swoim życiu.

Tomasz Ponikło zastrzega zaraz na początku, że „chociaż książka dotyczy filozofa, sama nie jest pracą filozoficzną” (s. 15). Z drugiej strony należy powiedzieć, że nie jest to również książka czysto biograficzna. Jej charakter sytuuje się gdzieś na skrzyżowaniu tych dwóch wymiarów: myśli i życia filozofa. Życie Tischnera w ciągu trzech ostatnich lat dostarczyło nowego materiału do przemyśleń. Myśl z kolei pomaga znosić ból istnienia, poszukiwać sensu, zwłaszcza tego, który prima faciae pozostaje ukryty. To wzajemne sprzęgnięcie się życia i myśli filozofa może być potraktowane jako klucz hermeneutyczny do omawianej pozycji. Wielkie uznanie należy się Autorowi za dostrzeżenie tego związku i konsekwentne wyeksploatowanie go. Jest to bezcenny moment, zwłaszcza dla filozofii o podłożu fenomenologicznym.

Książka składa się z pięciu rozdziałów. W każdym z nich bez trudu odnajdujemy dwie płaszczyzny, na których narracja jest prowadzona: biograficzną i problemową. O płaszczyźnie biograficznej już wspomnieliśmy – obejmuje ona trzy ostatnie lata życia Tischnera, od zdiagnozowania choroby nowotworowej aż po śmierć w czerwcu 2000 roku. Natomiast na płaszczyznę problemową składają się takie tematy, jak filozofia śmierci, refleksje o cierpieniu i chorobie, filozofia medycyny, filozofia ciała ludzkiego, wreszcie refleksja o miłości i miłosierdziu.

Rozdział I nosi tytuł „Rozmowy z chorym” i wprowadza nas w horyzont nowej sytuacji Tischnera. Rozpoczyna się ona gdzieś na wiosnę 1997 roku. Nic jeszcze złego się nie dzieje, dramat nie osiągnął swojej pełni, jedynie pojawiają się nieśmiałe zwiastuny tego, co „nadciąga”. Takim podstawowym symptomem jest dokuczliwa chrypka. Tischner próbuje ją zlekceważyć, potem podejmie pewne próby wyleczenia, ostatecznie przyjdzie mu ją oswoić. Chrypka, choć zrazu niewinna, ma jednak charakter żywiołu. Po mistrzowsku Autor książki wkomponowuje Tischnerową chrypkę w opowieść o innym żywiole – o powodzi, jaka latem 1997 roku nawiedza znaczną część Polski, w tym Podhale i Łopuszną. Żywioł to doniosłe pojęcie dla współczesnej filozofii. Posługiwał się nim bliski naszemu filozofowi Emmanuel Lévinas, a także sam Tischner w Filozofii dramatu, mówiąc o żywiole prawdy, dobra, piękna. Czym jest żywioł? Poza tym, że jest to najbardziej elementarny składnik rzeczywistości, ważna jest jego bezpostaciowość, nieokreśloność, która sprawia, że człowiek w starciu z nim nie ma szans. Nadciąga i zagarnia, wsysa w siebie to, co spotyka po drodze. W żywiole człowiek może też pobłądzić. Teraz dopiero, z perspektywy czasu, wiemy jaki żywioł nadciągał i co tak naprawdę zwiastowała owa chrypka i kłopoty z gardłem. Tischner nie będzie już poruszał się w żywiole dobra i piękna, lecz wejdzie w żywioł choroby, cierpienia i śmierci.

We wrześniu 1997 roku u Tischnera zostaje zdiagnozowany rak, a w miesiąc później przechodzi operację, w wyniku której traci znaczną część krtani. Zostaje mu tylko jedna struna głosowa. Tischner zmienia swoją rolę – teraz w pierwszej kolejności jest pacjentem szpitala i człowiekiem chorym. Jaka jest pierwsza refleksja o chorobie? Tomasz Ponikło wskazuje na rozróżnienie między złem a nieszczęściem – nowotwór to nieszczęście (s. 36). Następnie pojawia się góralska ironia Tischnera i dystansowanie się wobec swojej choroby, jakby próba oswojenia jej. W końcu musi pojawić się intelektualno-duchowa rozprawa z chorobą. Autor przypomina ważne, a mało znane teksty Tischnera sprzed lat, w których filozof podejmował zagadnienie cierpienia i choroby. Bardzo ważny jest tutaj tekst z 1976 roku Rozmowy z chorymi, na który składają się pogadanki z chorymi na białaczkę. Co wówczas powiedział Tischner? Czy teraz, w swojej sytuacji choroby nowotworowej pamiętał, że choroba jest tajemnicą, że nie cierpi się samemu, lecz cierpią też inni, że jest to czas „wewnętrznego przebudzenia”, okazja do spotkania się z sobą samym? Czy zgodziłby się z tymi tezami? Oczywiście, odpowiedź na to pytanie pozostanie tajemnicą, ale jedna rzecz daje do myślenia. Tischnerowska filozofia choroby z lat 70. osadzona jest w horyzoncie nadziei. Człowiek cierpiąc może wzrastać wewnętrznie, przekraczać samego siebie i w ten sposób wzrasta również jego nadzieja. Nadzieja jest niezbędna do przekroczenia samego siebie. Tymczasem teraz, samemu będąc chorym, Tischner wie, że z chorobą nie poradzi sobie „za pomocą” samej nadziei. Może być taki stan chorego, że nadzieja nie jest już możliwa. Filozof sięgnie po inny środek, a będzie nim miłość. Żywioł choroby staje się żywiołem miłości. Tischner wyrazi to pod koniec życia dosadnie: „Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”.

W rozdziale II „Wydeptana droga” Autor próbuje zrekonstruować i przedstawić Tischnera myślenie o śmierci. Choć należałoby chyba powiedzieć, jego milczenie o śmierci. Do końca niechętnie podejmował to zagadnienie, m.in. wyrzuci je z planu tematów do rozmowy-rzeki Przekonać Pana Boga. Z drugiej strony śmierć stale jawiła się gdzieś na horyzoncie i warunkowała jego refleksję. Prowadzący wywiad Jarosław Gowin i Dorota Zańko zauważą specyficzny nastrój i klimat tej rozmowy, jakby Tischner „dyktował swój religijny testament” (s. 72). Na tischnerowską filozofię śmierci składają się trzy teksty: „Naprawić ludzką śmierć”, zapis konferencji rekolekcyjnej, wygłoszonej u poznańskich dominikanów (1966), „Noc zdziwienia” (1967) i „Prolegomena chrześcijańskiej filozofii śmierci” (1968), dwa ostatnie z tomu Świat ludzkiej nadziei. Zatem refleksja Tischnera o śmierci pojawia się praktycznie tylko w początkach jego twórczości, by później zaniknąć. Wątek ten nie znajduje kontynuacji nawet w Filozofii dramatu, ani w Sporze o istnienie człowieka. Co innego będzie charakterystyczne dla „późnego” Tischnera – mianowicie podejmowanie „gry ze śmiercią”. Ten ostatni wątek jest niezmiernie ciekawy i przez Autora książki celnie wydobyty i omówiony.

Warto może jednak – tu mała uwaga do Autora – sięgnąć szerzej po kazania Tischnera, zwłaszcza te niepublikowane. Nawet jeśli Tischner rzeczywiście nie podejmował kwestii śmierci w tekstach stricte filozoficznych, to przecież jako kapłan i duszpasterz nie mógł jej uniknąć w kazaniach. Tym bardziej, że jego filozofia śmierci jest wyprowadzona z postaci Jezusa. O dziwo, zagadnienie śmierci pojawia się w homilii na Mszy św. prymicyjnej w miejscowości Łapsze Wyżne, gdzie Tischner mówi o śmierci ciała i śmierci serca, po czym zestawia dwie postaci – lekarza i kapłana, z których pierwszy ratuje od śmierci ciała, drugi od śmierci serca. Ciekawie mówi też Tischner o śmierci w cyklu kazań wygłoszonych w 1986 r. w kościele św. Anny – tutaj śmiercią jest dla niego „życie pozorne”. Wreszcie w starosądeckim kazaniu „Obumieranie” (z tomu Wiara ze słuchania) rozwinie soteryczną koncepcję śmierci. Sięgnięcie po kazania Tischnera byłoby cennym uzupełnieniem jego koncepcji filozoficznych. Autor przeanalizował tylko jedno kazanie z 1987 roku z Uroczystości Wszystkich Świętych, w którym Tischner mówił o problemie „własnej śmierci”.

Rozdział III pracy „W świecie ludzkiej nadziei” przynosi jeszcze inną perspektywę. Tomasz Ponikło omawia bowiem postaci, które ukształtowały tischnerowską myśl o chorobie, cierpieniu i śmierci, przy czym nie chodzi tu o wpływy wyłącznie intelektualne. Autor zrekonstruował środowisko ludzkie, w którym przebywa Tischner. To niesamowity konglomerat relacji i spotkań, a każda z tych nitek międzyludzkiego porozumienia zostawia w filozofie jakiś ślad. Kogo spotykamy w „środowisku tischnerowskim”? Jest tu Antoni Kępiński i Juliusz Aleksandrowicz, jest św. Franciszek z Asyżu i św. Maksymilian Maria Kolbe, Jacek Żakowski i Adam Michnik, jest Karol Wojtyła i Jan Pietraszko, Mistrz Eckhart i Emanuel Lévinas, Hans Urs von Balthasar i Gisbert Greshake. A nade wszystko, dwa podmioty zbiorowe: świat medycyny (lekarze, pielęgniarki i kapelani szpitalni) oraz rodzina, która heroicznie podjęła troskliwą opiekę nad chorym krewnym, oszczędzając mu zwłaszcza dojmującego doświadczenia samotności.

Okres pogłębiającej się choroby Tischnera to podjęcie refleksji nad miłością i miłosierdziem. Tzw. teksty misericordialne Tomasz Ponikło omawia w rozdziale IV książki, zatytułowanym „Myślenie w żywiole cierpienia”. Tischner jako pacjent pisze „Pomoc w rachunku sumienia”, wyjaśniając czym jest nawrócenie. Następnie podejmuje zagadnienie miłosierdzia w artykułach, które wejdą później do tomu Ksiądz na manowcach. Wreszcie zainspirowany Dzienniczkiem św. Faustyny Kowalskiej napisze Drogi i bezdroża miłosierdzia. Każdy czytelnik odczytuje książkę po swojemu i ma do tego prawo. Dla piszącego te słowa ten rozdział IV, wydobywający tischnerowską koncepcję miłości miłosiernej, jest sercem i sednem całej pracy. To tutaj dokonuje się najwięcej. Mówiąc filozoficznie, jest przejście od aksjologii do agatologii, a następnie od myślenia w horyzoncie nadziei do myślenia w horyzoncie miłości. Tylko w perspektywie miłości miłosiernej wszystko jest darem, nawet zło, które może stać się okazją do tworzenia zwyciężającego je dobra. Miłosierdzie trzeba odróżnić od współczucia i litości, a także osadzić je w relacji ze sprawiedliwością. Autor ciekawie wydobywa także tischnerowską drogę dochodzenia do miłosierdzia, która wiedzie przez przebaczenie i wspaniałomyślność. I te przejmujące słowa: „Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co wydobywa człowieka spod nawarstwień zła, jest miłość”. Rozważania Tischnera o miłości są niezwykle mocne. Podszyte Hiobowymi pytaniami, które stawia każdy z nas. Zilustrowane wzruszającym i przejmującym spotkaniem z Janem Pawłem II na Wawelu w 1999 roku. Dobrze, że Tomasz Ponikło wydobył i pokazał nam tę zapomnianą cząstkę twórczości Tischnera – sporo się w niej dzieje.

Po takim duchowo-intelektualnym przygotowaniu, może nadejść to, co „nadciągało” od trzech lat. Ponikło krótko opisuje odchodzenie Tischnera i jego śmierć w czerwcu 2000 roku w ostatnim V rozdziale książki, który nosi trafny tytuł „Miłość mnie zrozumie”. Poza faktami czysto biograficznymi mamy tutaj niezwykle poruszające doświadczenie ciała człowieka chorego, które nie tylko jest słabe, stale ospałe, które ciągle boli, ale także jest zawstydzające, bo nie ma nad nim już kontroli. Odleżyny, pieluchomajtki, zaparcia i lewatywy. W takich barwach zostaje odmalowany stan ciała człowieka starego i chorego. Jednakże stan ten zbiega się u Tischnera z odkryciem nowego wymiaru bliskości. Rok przed śmiercią zaczyna godzić się na bliskość. Lubił trzymać kogoś za rękę, co go uspokajało. Aż do 28 czerwca 2000 roku, kiedy do rodziny zadzwonił lekarz: „Proszę przyjechać, to będzie dziś”.

Książka Tomasza Ponikły jest wielowymiarowa. Biograficzna i intelektualna, refleksyjna i historyczna, a nade wszystko intymna. Jest to nie lada odkrycie dla wszystkich, którym się wydawało, że z Tischnera przeczytali wszystko i o Tischnerze wiedzą wszystko. Nie wiedzą. Po lekturze książki Tischner staje się bliższy, bo towarzyszymy mu w tym, co takie osobiste i trudne zarazem. Dzięki lekturze możemy nie tylko lepiej zrozumieć Tischnera, ale także samych siebie. Zresztą, to ostatnie doświadczenie nie jest akurat zaskoczeniem, tak się dzieje zawsze, gdy czytamy coś z Tischnera. A jeśli takie uczucia towarzyszą czytelnikowi po lekturze, to jest to tylko potwierdzeniem, że książka została napisana „po tischnerowsku”. Wielkie gratulacje! Dzięki książce Tomasza Ponikły możemy choć na moment stanąć przy łóżku Tischnera i potrzymać go za rękę. Pożegnać się. Przeżyć jego odejście. A to ustanawia niezwykłą wspólnotę i ponadczasową przyjaźń z Filozofem.

Jeden z ciągle powtarzanych stereotypów w kręgach tischnerowskich mówi, że filozofia Tischnera jest niedokończona. Zmarł przedwcześnie, planował trzeci tom filozofii dramatu, nie zdążył. Nie pozostaje nic innego, jak tylko wyczekiwać, aż jakiś zdolny filozof dzieło Tischnerowskie podejmie i dokończy. Książka Ponikły pokazuje, że nie ma takiej potrzeby. Trzeci tom został dopisany życiem i umieraniem. Po analizach miłości i miłosierdzia nic już nie pozostaje do dodania. Miłość ma ostatnie słowo. Koniec. Kropka. „Na początku była miłość. I na końcu Miłość będzie”.

tischnerTomasz Ponikło, Józef Tischner – myślenie według miłości. Ostatnie słowa, Wydawnictwo WAM, Kraków 2013, ss. 328.

Piekło

Nie znajdziesz się w zaświatach niespodziewanie [1]

Myślisz, że pewnego dnia niespodziewanie znajdziesz się w zaświatach: piekle, czyśćcu albo niebie? Wypadek, zawał, udar i już śpiewasz w anielskim chórze albo porywają cię rogate diabły. Co by jednak miało znaczyć owo niespodziewanie? To znaczy, że się tej swej śmierci nie spodziewasz, czyli nie wiesz, że umrzesz, powiedzmy, dzień wcześniej, i nie spodziewasz się, że trafisz akurat do tego „miejsca” w zaświatach, do którego trafiasz. Ale jedno i drugie jest niemożliwe, jednego i drugiego się spodziewasz. Absurd? Niekoniecznie.

Jeśli nie jesteś nieśmiertelny, a zakładam, że nie jesteś, to dłużej niż 200 lat raczej nie będziesz żył. Zatem w 199 roku i 364 dniu swego życia będziesz już wiedział, że nazajutrz trafisz w zaświaty. Śmierć w tym 365 dniu dwusetnego roku życia nie będzie śmiercią niespodziewaną. Śmierć w dniu 364 też nie będzie niespodziewana, bo skoro wiesz już, że nie możesz umrzeć niespodziewanie w dniu ostatnim, to wiesz w dniu poprzedzającym 364, że nazajutrz umrzesz. Tak samo jest z dniami kolejnymi aż do dzisiejszego. Jutro nie możesz umrzeć niespodziewanie, bo dzisiaj wiesz, że musi to nastąpić jutro. Zatem naprawdę niespodziewanie możesz umrzeć tylko dzisiaj, przy założeniu, że wczoraj nie wiedziałeś o tym, że stanie się to dzisiaj. Jeśli jednak jutro będziesz żył, to znaczy, że niespodziewanie nie znajdziesz się w zaświatach.

Dlaczego jednak masz się wyrzekać tego, że niespodziewanie przypadnie ci jakieś „miejsce” na tamtym świecie? Skąd możesz wiedzieć, co cię czeka w zaświatach? Jutro nie umrzesz niespodziewanie i będziesz też się już spodziewał, gdzie po śmierci trafisz. Na pewno będziesz się tego spodziewał – a zakładam, że potrafisz wyciągać wnioski z biblijnych przesłanek – 365 dnia dwusetnego roku życia, a zatem niespodziewane mogłoby to być 364 dnia. Ale tu można powtórzyć całe rozumowanie dotyczące niespodziewanej śmierci. Zatem miejsce w zaświatach może być niespodzianką jedynie dzisiaj.

Jeśli zatem mówisz o niespodziewanej śmierci i niespodziewanej kwaterze w zaświatach, to znaleźć się w niej możesz tylko dzisiaj. A jeśli tam się dzisiaj nie znajdziesz, to jutro będziesz już się jej spodziewał. Skoro jednak od jutra będziesz już się jej spodziewał, to będziesz też przecież żył w świetle (lub mroku) tego, czego się spodziewasz, w rzeczywistości, jaka cię czeka, w czasie eschatycznym, będziesz żył tym, czego się spodziewasz. Nie może być inaczej, jeśli tego się spodziewasz, nie możesz nie żyć tym, co dowolnego dnia może się stać twoim udziałem. Co więcej, spodziewasz się tego dlatego, że tym żyjesz.

Czy jednak to możliwe, że spodziewasz się piekła? Że już dzisiaj nim żyjesz i masz zamiar nim żyć?

O piekle na wesoło?

 Kazimierz Bem poproszony o artykuł na temat koncepcji piekła w kalwinizmie, zwrócił się o pomoc do znajomych pastorów. Niektóre odpowiedzi były humorystyczne: to wieczna msza zielonoświątkowców (kalwińskie nabożeństwa słyną z surowości liturgii, zielonoświątkowe – przeciwnie), to zebranie kościelne, na którym wszyscy będą zgadzać się ze sobą (na ziemi jest to ponoć nie do pomyślenia u ewangelików reformowanych).  Idąc tym tropem, można wyobrazić sobie odpowiedzi polskich katolików. Dla tradycjonalisty piekło to wieczne msze oazowe albo wieczne msze księży z grzechotkami; dla oazowicza to niekończące się msze trydenckie, dla czytelnika „Tygodnika Powszechnego” to słuchanie „Rozmów niedokończonych”, a dla słuchacza „Radia Maryja” to czytanie tekstów ks. Adama Bonieckiego.

Czasem jednak ochota do żartów przechodzi. Chociażby po przeczytaniu fragmentu tekstu „Brygada potworów”:

Esesmani wpadli do wnętrza budynku. Pokonali kilka schodów i znaleźli się w olbrzymiej sali. W oczy uderzył ich niezwykły widok. Sala była pełna dzieci w wieku od czterech do dziewięciu lat. Na widok żołnierzy jednocześnie podniosły rączki do góry. Esesmani zawahali się. Do sali wpadł ich dowódca. „No co tak stoicie jak barany! Wiecie, co macie robić!”.

Doskonale wiedzieli, co mają robić: aby zaoszczędzić amunicję, rozbili głowy kilkuset dzieciom kolbami karabinów.

Madejowe łoże

To opis zaledwie jednego z wielu bestialstw „żołnierzy” z oddziału Oskara Dirlewangera w czasie powstania warszawskiego. Takim „bohaterom” zupełnie odruchowo chcielibyśmy zafundować coś o wiele gorszego, niż oni sami byliby w stanie wymyślić. Wcale nie podług zasady „oko za oko, ząb za ząb”, lecz najlepiej, żeby to była kara wieczna. I może nawet mamy pretensje do Kościoła, że raczej opowiada się przeciwko karze śmierci i o nikim, nawet o Dirlewangerze, oficjalnie nie powiedział, że na wieki doznaje nieopisanych kaźni.

Myśląc w ten sposób, jesteśmy spadkobiercami wielowiekowej tradycji, w której piekło to nic innego niż projekcja ludzkich okropności, tyle że spotęgowanych do granic możliwości. Dante w „Boskiej Komedii” poumieszczał w piekle swoich współczesnych, jak chociażby Filippo Argentiego, przeciwnika politycznego, czy nawet, jak uważa duża część znawców jego twórczości, papieża Celestyna V (kanonizowanego w 1313 r., a więc zaraz po ukończeniu pierwszej części utworu) i bez wątpienia papieża Mikołaja III. System kar dostosował do rodzaju grzechów (np. ci, którzy nie podzielili się z nikim jedzeniem, cierpią nieustanny głód). Być może Dantemu, podobnie jak wielu osobom przed nim i po nim, pociechę przynosiło przekonanie, że jego krzywdziciele będą cierpieć bez końca.

Jednakże jego dzieło, zresztą jak wiele innych w tym stylu, miało przede wszystkim cel pedagogiczny, a więc z jednej strony nakłonienie czytelników do zejścia z drogi występku za pomocą przerażających wizji mąk piekielnych, z drugiej zawierało zachętę do cnotliwego życia przez ukazanie słodkiej perspektywy raju. Nie wiadomo, ilu adresatów „Boskiej Komedii” wzięło sobie do serca te przestrogi i uniknęło rozmaitych wykroczeń. Jednak ta taktyka na pewno do zła ich nie popychała. Nie była to więc sztuka dla sztuki ani straszenie dla samego straszenia. Ten dydaktyczny zabieg miał sprowokować taką przemianę, jaka nastąpiła w przypadku zbója Madeja, który na wieść o czekającym go w piekle łożu tortur, nawrócił się i odpokutował za wszystkie swoje zbrodnie.

Nie jestem zbójem Madejem

Pewnie bez zająknięcia zgodzilibyśmy się, żeby na piekielne madejowe łoże wysłać na wieki takiego łotra jak Dirlewanger. Może chętnie dorzucilibyśmy mu do towarzystwa osobników jego pokroju: morderców, gwałcicieli, tyranów… Ale raczej nie umieścilibyśmy tam – w przeciwieństwie do naszych przodków, którzy drżeli na myśl o swoim pośmiertnym losie – samych siebie lub kogoś spośród naszych krewnych i przyjaciół. Bo skoro ręce nasze nie ociekają krwią, to za jakie grzechy miałoby nas spotkać takie nieszczęście.

O. Dariusz Kowalczyk SJ w tekście „Spowiedź, czyli przekonanie o grzechu i miłości” słusznie wskazuje, że dzisiaj mówimy raczej nie o życiu dobrym, którego wyznacznikiem jest wierność obiektywnym wartościom, ale o życiu autentycznym, w którym przede wszystkim chodzi o dobre samopoczucie. Głoszone jest orędzie bezgrzeszności i moralnej nieskazitelności. Bo skoro człowiek może zmieniać rzeczywistość na własną modłę, to może ją przekształcać we wszystkich możliwych aspektach, a zatem i grzech to sprawa wyobraźni i kultury, czyli coś płynnego i niestabilnego

Poza tym – jak wieszczą niektórzy myśliciele – nie istnieje etyka uniwersalna, więc i pojęcie grzechu zależy jedynie od konkretnego kręgu kulturowego. To, co w jednym regionie świata postrzegane jest jako złe, nie musi takim być w innym zakątku ziemi – przekonują. Z kolei różne kierunki psychologii i socjologii starają się wytłumaczyć ludzkie zachowania, szczególnie wybielić czyniącego zło, wskazując na mechanizmy, wobec których człowiek jest bezradny. I tak, na przykład, zranienia z dzieciństwa mogą w dużej mierze zdeterminować postępowanie osoby dorosłej, zaś wpływ wadliwych struktur społecznych wręcz zmusza człowieka do popełniania złych czynów. I sprawa załatwiona.

Memling czy Dali?

Przekonaniu, że piekło to nie temat na dzisiejsze czasy, zdają się ulegać również księża, którzy właściwie nie odważają się powiedzieć kazania na temat ewentualności potępienia. Może to być skutek poddania się czarowi owego orędzia bezgrzeszności, ale i pewnie tego, że piekła nie meblujemy już madejowym łożem, gdyż te wyobrażenia nie tylko zostały skutecznie ośmieszone, lecz także okazały się niezgodne z przekazem biblijnym. Jak jednak zauważa Zdzisław Kijas w książce „Niebo, Czyściec, Piekło”: „Współczesny świat odrzucił stare wyobrażenia o zaświatach, lecz nie zdobył się jeszcze na to, aby zaproponować nową, jaśniejszą i bardziej komunikatywną wizję owej ciemnej rzeczywistości”. Można dodać – kontynuuje franciszkanin – że piekło „jako stan świadomego oddalenia się od Boga, dobrowolnego zerwania z Jego miłością, odwrócenia się od Tego, który jako jedyny może dać życie w obfitości” – a tak chcą go widzieć współcześni teologowie – nie ma tej siły przekonywania (zwłaszcza w czasach kultury obrazkowej), jaką dysponowała wizja Dantego. Nasza wyobraźnia potrzebuje obrazów na miarę dzieł Hieronima Boscha czy Hansa Memlinga, tymczasem od współczesnej teologii dostajemy surrealistyczne ilustracje podobne do miniatur Salvadora Dali do „Boskiej Komedii”. Są jednak przynajmniej dwa powody, by ich szukać: doświadczenie piekła na ziemi oraz jednoznaczne nauczanie Kościoła. Problemem nie jest więc to, czy mówić o piekle, ale co i jak o nim mówić.

Piekło w Biblii

Zaskakiwać może to, że – jak wskazuje Kijas – Jezus i Jego uczniowie nie poświęcili piekłu zbyt wiele uwagi. Ta sprawa nie należy to kluczowych zagadnień Ewangelii. O wiele ważniejsze jest w niej zorientowanie wierzących na życie przyszłe, a nie szczegółowe opisy wyglądu „tamtego” świata. Uczniowie Jezusa mieli być pielgrzymami na ziemi ze wzrokiem utkwionym w przyszłość, którą jednakowoż okrywała zasłona tajemnicy

Poza bardzo ogólnym opowiadaniem o Łazarzu i bogaczu (Łk 16, 19-31), Jezus nie wdawał się w soczyste opisy potępienia i mąk piekielnych. W całym Nowym Testamencie nie znajdziemy wielu wzmianek na temat sytuacji odrzuconych. Istotą potępienia jest niewątpliwie utrata Boga, bycie „zapomnianym” przez Niego. Pojawiający się w niektórych tekstach „ogień”, ma raczej znaczenie metaforyczne. Oznacza on wypalone życie duchowe, życie puste, pozbawione miłości, spragnione Bożego ciepła, a przez to dotkliwie cierpiące, które „spala się” z wielkiej tęsknoty za Bogiem, bo wie, że tylko w Nim jest jedynie prawdziwe szczęście, radość i wieczna dobroć.

Nowotestamentowy obraz piekła bliski jest starotestamentalnemu poglądowi na Szeol (Otchłań). Dlatego tak istotne są wzmianki (Rz 10, 7; Ef 4, 8-10; 1P 3, 19-20) dotyczące zstąpienia Jezusa do królestwa zmarłych pomiędzy Wielkim Piątkiem a Niedzielą Zmartwychwstania. Teksty te stały się podstawą dla znanej z Apostolskiego Wyznania Wiary formuły „zstąpił do piekieł”. Są to wypowiedzi dość wieloznaczne, a wyraz „piekło” w oryginalnej wersji Credo nie zostaje użyty. Teksty te wskazują raczej na pójście Jezusa do Szeolu, czyli świata zmarłych, aby obdarzyć ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie.

Biblijny Szeol był jednakowo smutny i beznadziejny dla wszystkich: dobrych i złych. Wieczność dla każdego była tak samo przygnębiająca, mroczna i nudna. Wszyscy pozbawieni byli nadziei, a poprawa leżała poza zasięgiem możliwości człowieka. Nie było w Otchłani wyraźnych podziałów na dobrych czy złych, lepszych czy gorszych. Dość ogólna idea Bożej kary spotykającej niegodziwców pojawia się we wczesnych tekstach Starego Testamentu (zob. Pwt 32, 22; Iz 33, 14). Wyraźna koncepcja piekła jako jeziora czy otchłani ognia zarysowuje się stosunkowo późno, w grecko-rzymskim okresie historii Izraela.

Czym więc jest piekło?

Na ciekawy aspekt Szeolu wskazuje Gisbert Greshake w „Życiu silniejszym niż śmierć”: to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, odcięcia od Boga, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem. Nic dziwnego, że Jezus, zstępujący do Szeolu, przeżywał oddzielenie od Ojca: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). Dlaczego jednak jeszcze przed swoją śmiercią? Może dlatego, że – jak twierdzi biblista Gerhard von Rad – Izrael miał znacznie bardziej skomplikowane wyobrażenie śmierci niż nasze. To nie było jedynie wygaśnięcie życia psychicznego. Domena śmierci sięgała znacznie głębiej i obszerniej. Już słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów były uważane za przejaw śmierci. Zrozumiałe więc stają się liczne wypowiedzi psalmów, że umarli zakosztowali Szeolu, ale zostali stamtąd „wyrwani” przez Jahwe. Otchłań jest więc ekspansywna: wciska się w każdy obszar życia. Nic więc dziwnego, że obejmuje także umieranie Jezusa.

To by oznaczało, że piekło nie zaczyna się w zaświatach, lecz na ziemi; nie spada na nas znienacka, bo Szeol jest nieodłącznym towarzyszem życia, zwłaszcza tam, gdzie ustaje komunikacja z Bogiem. Triumfowi Otchłani nad życiem skutecznie zapobiega miłość (mocniejsza niż śmierć), której najwyższą manifestacją jest dzieło Chrystusa. Przywraca ona też komunikację z Bogiem. Nie bez powodu Jezus dał swoim uczniom nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34).

Człowiek może jednak poddać się Szeolowi już na ziemi, pogrążyć się w śmierci, oddzielić się od Boga i ludzi. Co więcej, może uczynić go swoją wizją świata, a swoimi działaniami przyczyniać się do jego rozszerzenia jak wspomniany Dirlewanger czy inni zbrodniarze. Zrealizowanie przykazania miłości to o wiele więcej, niż niebycie Dirlewangerem. Nie bez kozery Jezus porównał uczonych w Piśmie i faryzeuszy do grobów pobielanych (Mt 23, 27-28), choć oni sami mieli o sobie świetne zdanie.

Niewątpliwie, obraz piekła jako Szeolu wkradającego się podstępem w nasze życie nie posiada takiej nośności jak wizje Dantego, Boscha czy Memlinga. Pozwala jednak spojrzeć na piekło inaczej. To nie jest rzeczywistość, którą powinniśmy się zacząć przejmować dopiero na starość, a tym bardziej, nie jest to spadający na nas wyrok jak grom z jasnego nieba. Szeol towarzyszy nam każdego dnia i nieustannie musimy walczyć, by nie zawładnął naszym sercem. A przede wszystkim modlić się, by dla nikogo nie stał się stanem na wieki. Bo piekło to nic innego jak przedłużenie otchłani, dobrowolnie wybranej już na ziemi.



[1] Podrozdział inspirowany tekstem: Jacek Filek, „Nie umrę niespodzianie”.

„Zstąpił do piekieł”, czyli dokąd i po co?

Zawarta w Apostolskim Wyznaniu Wiary, odnosząca się do Chrystusa, formuła „zstąpił do piekieł” wskazuje dość tajemniczy moment Paschy Chrystusa. Co konkretnie ona oznacza? Do jakich piekieł zstąpił Jezus w Wielką Sobotę i co takie zstąpienie miało na celu? Aby odpowiedzieć na te pytania, warto najpierw zastanowić się, jaka jest podstawa biblijna tego zstąpienia i jak mogło być ono rozumiane w czasach Chrystusa.

Od Biblii do Credo

Podstawa biblijna nie jest zbyt obszerna, bo są nią jedynie dość enigmatyczne teksty z listów św. Pawła i św. Piotra: Rz 10, 7; Ef 4, 8–10; 1P 3, 19–20, 1P 4, 6. W przypadku św. Pawła jest to o tyle ciekawe, że teksty o tym zstąpieniu to jedyne wzmianki o zaświatach, jakie znajdujemy u niego. Teksty te zdają się oznaczać pójście Jezusa do świata zmarłych pomiędzy Wielkim Piątkiem i Niedzielą Wielkanocną w celu obdarzenia ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie. Są to jednak wypowiedzi dość wieloznaczne, a sam wyraz „piekło” nie zostaje w nich użyty (użyte słowa greckie to abussos – otchłań, katotera mere tes ges – niższe części ziemi, phulake – więzienie). Nic więc dziwnego, że jako oficjalna formuła określająca ten aspekt dzieła Chrystusa, wyrażenie „zstąpienie do piekieł” przyjęło się w nauce Kościoła dopiero w roku 359. Pojawiło się mianowicie w czwartej formule z Sirmium, zredagowanej przez Marka z Aretuzy, i w V w. weszło na stałe do Apostolskiego Wyznania Wiary (Zdzisław Kijas, Niebo, czyściec, piekło, s. 535).

Warto jednak zastanowić się, czym był ten świat zmarłych. Problem w tym, że pojawiające się w greckiej wersji wyznania wiary greckie wyrażenie katelthonta eis ta katotata niekoniecznie oznacza zstąpienie do piekieł. Tak naprawdę chodzi tu o dół, a słowo katotata koresponduje z katotera (niższe) z Ef 4, 9. Przyjęte w tłumaczeniu łacińskim wyrażenie descendit ad infernos (Sobór Laterański IV, 1215 r.) sugeruje piekło. W tekście greckim chodzi jednak o starotestamentowy Szeol (gr. Hades), nie zaś piekło we właściwym sensie, takim, w jakim dzisiaj jest rozumiane.

Kraina zmarłych u Izraelitów

Czy jednak ta różnica terminologiczna jest istotna? Czy nie chodzi tu w gruncie rzeczy o to samo? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba poświęcić trochę uwagi poglądom Izraelitów, zwłaszcza tych współczesnych Jezusowi, na los człowieka po śmierci.

Generalnie wiara ta sprowadzała się do przekonania, że zmarli trafiają do Szeolu, krainy umarłych. Był on rozumiany jako jednakowo smutny i jednakowo beznadziejny dla wszystkich, dla dobrych, mniej dobrych i złych. Wieczność dla każdego była tak samo przygnębiająca, mroczna i nudna. Wszystkich pozbawiał on nadziei i wykluczał możliwość poprawy (Kijas, s. 488). W Szeolu nie było już wyraźnych podziałów na dobrych czy złych, lepszych czy gorszych. Literatura kanoniczna nie odważyła się dzielić ludzi w zaświatach, nie nagradzała dobrych i nie karciła złych. Uczyła raczej, że przeznaczenie jednych i drugich jest identyczne (Kijas, s. 485). Dość ogólna idea Bożej kary spotykającej niegodziwców pojawia się we wczesnych tekstach Starego Testamentu (zob. Pwt 32, 22; Iz 33, 14). Wyraźna koncepcja piekła jako jeziora czy otchłani ognia, gehenny zarysowała się stosunkowo późno, w grecko-rzymskim okresie historii Izraela. Wtedy też pojawiła się koncepcja łona Abrahama jako miejsca, gdzie prawi czekali na dzień sądu. Do tej właśnie idei mógł się odwoływać Jezus w przypowieści o bogaczu i Łazarzu (Łk 16, 19–31), choć trzeba brać pod uwagę, że mogło tu chodzić o odwołanie się do popularnych wśród słuchaczy poglądów, by przekazać naukę o konsekwencjach złego używania bogactwa, nie zaś opis zaświatów.

Konsekwencje zstąpienia do Szeolu

Oszczędne i dość nieprecyzyjne wypowiedzi Biblii, a także grecka wersja wyznania wiary wskazują zatem, że Jezus zstąpił do Szeolu, krainy zmarłych, nie zaś do miejsca kary, piekła. Jednak to miejsce, do którego zstąpił, to miejsce beznadziei i odcięcia od Boga. Ciekawe jest to, co w tym kontekście mówi Gisbert Greshake (Życie silniejsze niż śmierć, s. 145n). Zdaniem tego teologa zstąpienie Jezusa do piekieł oznacza doświadczenie przez Niego Szeolu. A Szeol to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, opuszczenia przez Boga. Jest to kraina, w której człowiek przestał chwalić Boga, a Bóg zapomniał o człowieku, a zatem taka, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem.

Jezus swoim zstąpieniem pokonał Szeol. Poszedł do świata zmarłych, aby obdarzyć ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie. Zdaje się jednak, że najistotniejsze jest tutaj przywrócenie Szeolu Bogu, doprowadzenie do tego, że przywrócona została komunikacja między Bogiem a ludźmi. Oto sam Bóg pojawia się tam, w miejscu największego oddalenia od Boga, by wyprowadzić z niego ludzi do Boga. Triumfowi Szeolu nad życiem przeciwdziała miłość (mocniejsza niż śmierć), której najwyższą manifestacją jest dzieło Syna. Przywraca ona też komunikację z Bogiem. Nie bez powodu zatem Jezus dał swoim uczniom nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34).

Szeol na ziemi

Ciekawe jest to, co o rozumieniu śmierci i Szeolu mówi Gerhard von Rad: „Izrael był w posiadaniu jakiegoś znacznie bardziej wszechstronnego i bardziej kompleksowego wyobrażenia o śmierci, które nie jest bynajmniej łatwe do opisania. Nasze wyobrażenie, w przeciwieństwie do tamtego, jest niezwykle proste: stan śmierci rozpoczyna się z chwilą wygaśnięcia życia psychicznego. Zdaniem Izraela jednak domena śmierci sięgała znacznie głębiej w sferę życia. Słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów już są pewnym rodzajem śmierci. Kto jest chory do tego stopnia, że jego ważne funkcje życiowe znacznie zostają ograniczone, ten już znajduje się w stanie śmierci. Zrozumiałe więc stają się liczne wypowiedzi psalmów, w których modlący się poświadczają, iż umarli już byli w Szeolu, ale zostali stamtąd «wyrwani» przez Jahwe. Szeol ma jednak również pewien aspekt ofensywny; wciska się wszędzie na obszar życia” (cyt. za Kijas, s. 484). Czy w tej sytuacji może dziwić, że Jezus na krzyżu przeżywał Szeol jako doświadczenie oddzielenia od Ojca: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34)?

Myślę, że w tej sytuacji można jednak przyjąć, że człowiek może także niejako dobrowolnie oddać się temu Szeolowi na ziemi, uczynić go niejako swoją wizję świata, pragnąć i przyczyniać się do rozszerzenia Szeolu. Ogarnia on tych, którzy sami oddają się śmierci, zrywając komunikację z Bogiem i ludźmi. Szaleńcze szerzenie śmierci to przypadek nie tylko zbrodniarzy dawnych i współczesnych, ale i zwykła pogarda dla innych, brak miłości, a wręcz chęć zniszczenia innych. Wtedy również o komunikacji z Bogiem nie może być mowy, bo „jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1J 4, 20). Człowiek może być w Szeolu już na ziemi.

Bóg w ciemnej dolinie śmierci

Czy jednak człowiek, zwłaszcza po zstąpieniu Jezusa Chrystusa do Szeolu, jest w stanie odciąć się od Boga? Czy jest w stanie stworzyć sobie Szeol, w którym Boga by nie było? Ciekawy jest w tym aspekcie znany Psalm 23. Warto go przytoczyć.

(1) Psalm. Dawidowy.
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.
(2) Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
(3) orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach
przez wzgląd na swoje imię.
(4) Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska
są tym, co mnie pociesza.
(5) Stół dla mnie zastawiasz
wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem;
mój kielich jest przeobfity.
(6) Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez wszystkie dni mego życia
i zamieszkam w domu Pańskim
po najdłuższe czasy.

Wiadomo, że jest to psalm ufności, który wyraża radość z niezmiennej opieki, troski i dobrobytu, jakiego doświadczamy od Boga. Wiemy również, że wyraża on ufność w opiekę Boga w najtrudniejszych doświadczeniach życiowych, gdyż „chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23, 4). Zazwyczaj ten wers interpretuje się tak, że tą ciemną doliną są dla człowieka wszystkie trudne sytuacje życiowe, zwłaszcza te sprowadzające się do przemocy zewnętrznej, gdyż w w. 5 jest mowa o przeciwnikach.

Jest to słuszna interpretacja. Michał Wilk wskazuje, że psalm dzieli się na dwie części, wersy 1–3, wersy 4–5, oraz podsumowanie (w. 6). Początek pierwszej części wskazuje, że Bóg troszczy się o człowieka, opiekuje się nim, wskazuje najlepsze drogi i nigdy nie pozostawia go samego; przeciwnie – podąża za nim i chroni przed niebezpieczeństwami. Początek drugiej części wskazuje na to samo: Bóg gwarantuje bezpieczeństwo stworzeniu i podąża tam, gdzie idzie człowiek.

Czy jednak ciemną dolinę należy rozumieć jako wyłącznie trudności życiowe czy zagrożenie ze strony wrogów? Jak zwraca uwagę Albert Gorzkowski, występujący tu rzeczownik złożony należy tłumaczyć jako „ciemna dolina śmierci” lub „najciemniejsza dolina” (Cóż stanie się, Panie, jeśli spytam?, s. 60n). Z kolei Michał Wilk proponuje tłumaczenie „dolina cieni śmierci”. Tak czy inaczej może tu chodzić, jak wskazuje Zdzisław Kijas (Niebo, czyściec, piekło, s. 19), o biblijny Szeol, który dla ludzi tamtych czasów był krajem ciemności i cienia śmierci.

Jednak psalm wskazuje, że Bóg nie pozostawia człowieka w Szeolu. W. 4 mówi o tym, że Bóg podąża za człowiekiem również do Szeolu (potwierdzeniem tego jest zstąpienie Jezusa do piekieł). Psalm wyrażałby więc przekonanie, że Bóg towarzyszy jako pasterz człowiekowi (kij jako narzędzie obronne, laska jako narzędzie pozwalające na kierowanie stadem) we wszystkich sytuacjach życiowych, które można nazwać Szeolem, wtedy, gdy pogrąża on się w ciemnej dolinie śmierci, gdy swoją wolnością niejako buduje piekło na ziemi. Bóg jest z człowiekiem, by ustrzec go przed ulęknięciem się zła. Jeśli z kolei wspomniany w w. 6 dom Pana miałby oznaczać świątynię czy ziemię Izraela, to i tak są to miejsca obecności Boga.

Psalm 23 można więc odczytywać jako wyrażający ufność w wyprowadzenie przez Boga z Szeolu, krainy śmierci, krainy braku komunikacji z Bogiem do krainy życia, krainy obecności Boga. Wyprowadzenie to może dokonać się w tym życiu we wszelkich sytuacjach, gdy znajdujemy się w ciemnej dolinie śmierci, ale być może również poza granicą doczesności. Nadzieję na to daje zstąpienie Chrystusa do otchłani. Ponieważ Jezus zstąpił do Szeolu, nawiązał komunikację z Bogiem. Jest więc nadzieja, że w sytuacji, gdy człowiek wybierze stan bez komunikacji z Bogiem, w swoim piekle spotka jednak Boga, który być może będzie w stanie go z niego wyprowadzić.