Archiwa tagu: wieczność

Izba przyjęć drugiego narodzenia

Henry Ossawa Tanner - Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons
Henry Ossawa Tanner – Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie należy mieszać w głowach prostaczków i uczonych twierdzeniami, jakoby w sposób prosty dało się wyjaśniać nadprzyrodzone tajemnice. Pogadać to sobie można o pogodzie, a o nadnaturze można w najlepszym wypadku pogawędzić prostymi słowami. Pod tym wszakże warunkiem, że stanie się to jedynie katafatyczną odskocznią dla apofatyzmu tajemnicy, w którą potem będzie się wnikało w nocnych rozmowach z Chrystusem. Oczekiwanie, że da się chrześcijańskie pojęcia, brzemienne treściami dostępnymi jedynie przez wiarę, sprowadzić do poziomu sprzed ich nawrócenia, to aborcja dokonana na tym, co poczęło się w zetknięciu ludzkiego z Boskim.

Skorzystać z przypowieści „z życia wziętych” jest dobrym punktem wyjścia, ale nie dojścia. Od paraboli należy odbić się jak od trampoliny, tyle że nie wzwyż, a w głąb Objawienia. Potrzeba po oglądnięciu słownej ilustracji przypowieściowej udać się na osobność, żeby tam poddać się majeutyce Rabbiego. Jedynie Ten Bosko-ludzki Relewator jest bowiem w stanie akuszerować przy porodzie tego, co sam począł najpierw w człowieku przez swoje słowo „wcielone” w ludzki język. W przeciwnym razie kenoza – drugie imię „wcieleniowego” algorytmu objawiania się Boga – okaże się Jego ostatnim słowem. Ale jak z barłogów Wcielony ma przecież wstąpić w ślicznie niebo razem z tym, co ludzkie, tak nie można pozwolić na to, żeby nadnaturalne prawdy wiary zostały sprowadzone na zawsze do naturalnych obrazów, które miały być jedynie dla tamtych trampoliną.

Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons
Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons

Pierwsze narodziny pozwalają zajrzeć za zasłonę narodzin drugich. Ale o tym trzeba rozmawiać nocą, kosztem snu, czyli naturalnej potrzeby. A więc nie obejdzie się bez ascezy – czy ktoś, zarówno z uczniów, jak i z kościelnych nauczycieli – bierze to poważnie pod uwagę? Nikodem przychodzi dziś nie nocą, kiedy współczesny rabbi i tak śpi, ale w „godzinach urzędowania”, czyli w pozostałym mu, nieprzeciekłym przez palce, czasie wolnym. Może dlatego nie usłyszy, że trzeba mu się powtórnie narodzić z wody i Ducha. Zresztą, narodził się już jako niemowlak i niemową pozostał do dziś. On milczy, Bóg milczy, zawsze to lepsze niż trud dogadywania się z Tym, który zawsze ma rację.

Dosyć tych zgryźliwych żartów, czas na kawał pobożny. Katechetka pyta uczniów: „Czy rodzimy się chrześcijanami?”, na co jeden z nich odpowiada: „Nie, proszę pani, rodzimy się normalni”. W tym właśnie nasz problem, że chcemy pozostać normalnymi. Nie spędza nam snu z powiek misterium narodzenia się na nowo. Niech się Bóg martwi, skoro chciałby nas mieć „nienormalnych”. Zresztą, już poddaliśmy się procedurze zapłodnienia duchowego we chrzcie, nie dalej jak w roku 966. Poczęliśmy się przecież, a poczęci z mlekiem matki Polki wyssaliśmy katolicyzm. Trzy krople wody – Bóg nie jest małostkowy – zwilżyły nasze pomarszczone darciem się wniebogłosy czoło, wystarczy. Bóg wykonał swoje, Bóg może odejść.

Jesteśmy, jak przypomina święty Piotr, „ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa” (1 P 1, 23). Ale teraz pora na karmienie, przy czym, w odróżnieniu od „normalnych” bobasów, głód „nienormalnych” jest nie tyle naturalny, co zależny od ich woli: „jak niedawno narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego, nie sfałszowanego mleka, abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu” (1 P 2, 2). Zgodnie jednak z obowiązującym w relacji z Bogiem paradygmatem inkarnacyjnym, potrzeba ze strony człowieka współpracy w nowym życiu nadprzyrodzonym. Owszem przede wszystkim muszą się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego” (Dz. 1486), żeby mógł nas zrodzić – ale samo Boskie parcie nie wystarczy, kiedy człowiek nie akuszeruje własnemu przychodzeniu na świat nadprzyrodzony. Dlatego właśnie drugie narodzenie dokonuje się w czasie, że czas jest drugim imieniem wolności (odziedziczonym po matce łasce).

Czy nie wystarczy jednak poprzestać na pierwszym narodzeniu? Żyć naturalnie, normalnie, po prostu „jak człowiek”, po ludzku. „Sęk paradoksu” w ludzkiej naturze, która została stworzona po to, aby mogła przyjąć ponadludzkie powołanie do życia nadnaturalnego. Słuchają czy zatykają uszy, do znudzenia lecz nie do ziewania powtarzam, że człowiek jest człowiekiem dopiero, gdy żyje życiem Boskim. Wracając do przypowieści z życia wziętych, od których jeszcze ani na moment nie oddaliliśmy się na osobność. Kto chciałby odrzucić duchowe narodziny i poprzestać jedynie na pierwszych, ten podobny byłby dziecku poczętemu w łonie matki, które odmawia przyjścia na świat. To sprawdza się jedynie do czasu – „ciąża przenoszona” nie jest najlepszym rozwiązaniem dla dziecka.

Pogawędzilim w przypowieściach, pogaworzylim jak dzieci. Czas na ascezę nocnych rozmów z Rabbim. Izba przyjęć czynna od zmierzchu do świtu. Wstęp jedynie dla dorosłych.

Sławomir Zatwardnicki

Bóg ponad światem

Czy Bóg ma imię? Na podstawie dwóch charakterystycznych tekstów można ukazać Boga doświadczanego jako „najstarszą tajemnicę”, Boga przeżywanego jako przekraczającego wszelkie wyobrażenie.

Mądrość Syracha:

Wiele moglibyśmy mówić, ale do końca byśmy nie doszli,
zakończeniem zaś mów niech będzie: «On jest wszystkim!»
Jeżeli zechcemy jeszcze Go chwalić, gdzie siłę znajdziemy:
Jest On bowiem większy niż wszystkie Jego dzieła.
Panem jest straszliwym i bardzo wielkim,
a przedziwna Jego potęga.
Gdy wychwalać będziecie Pana, wywyższajcie Go,
ile tylko możecie, albowiem i tak będzie jeszcze wyższym,
a gdy Go wywyższać będziecie, pomnóżcie siły,
nie ustawajcie, bo i tak nie dojdziecie [do końca].
Któż Go widział i mógł to opowiedzieć,
i któż Go tak wysławił, jak tego jest godzien? (Syr 43, 27—31).

Hymn do Boga Grzegorza z Nazjansu:

O Ty, nad wszystko najwyższy! Bo jakże inaczej zwać Ciebie?
Jakież Cię słowo wysłowi? Słów braknie, by Ciebie wyrazić.
Jakaż myśl ciebie ogarnie? Daremny jest myśli wysiłek.
Tyś jeden niewysłowiony, boś stworzył wszystko, co mówi;
Tyś tylko sam niepojęty, boś stworzył wszystko, co myśli.
Wszystko, co myśli i co nie myśli, cześć Ci oddaje,
Ku Tobie bowiem zmierzają powszechne wszystkich pragnienia
I wszystkie boleści. Wszystko się modli do Ciebie, wszystko,
Uznając Twoje wyroki, hymn Tobie szepce milczący.
W Tobie wszystko istnieje, Ty wszystko razem ubóstwiasz,
Ty celem jesteś wszystkiego, Tyś jest jednością, wszystkim i niczym,
Nie będąc jednością ni wszystkim. Jak Cię, wieloimienny, zwać będę?
Tyś jeden nieogarniony, jakiż to umysł przeniknie
Nieprzebytą oponę niebieską? Bądź miłościwy,
O Ty, ponad wszystko najwyższy, bo jakże inaczej zwać Ciebie? (w: Andrzej Bober SJ, Antologia patrystyczna, Kraków 1965.)

Dla wielkich Ojców Kapadockich żyjących w IV wieku Bóg ma wszystkie imiona i nie ma żadnego. To postawa charakterystyczna dla jeszcze wcześniejszych myślicieli. Wychodzili z przekonania, że kto pojmuje Boga, to nie wie kim jest Bóg. Jakże bowiem można nazwać Tego, który jest niczym i jest wszystkim? Bazyli Wielki uczył pokory wobec piękna przyrody, a cóż dopiero wobec „najstarszej tajemnicy”, czyli Boga. Grzegorz z Nyssy podkreślał piękno Boga, ale i piękno człowieka, a mimo to miał odwagę ukazywać je jako tajemnicę.

Dyskusja z ateizmem w ostatnich wiekach ukazała, jak bardzo nietrwałe i zagrożone jest nasze pojęcie Boga. Wydaje się, że dzisiejsza teologia wymaga rozumowania ukierunkowanego na tajemnicę, a takie myślenie wymaga dużej pokory wobec rzeczywistości. Dla Grzegorza z Nazjansu jest oczywiste, że nie każdy może uprawiać teologię.
Nie każdą rzeczą jest rozprawiać o Bogu…Nie dla wszystkich, lecz tylko dla doświadczonych i posiadających umiejętność, a jeszcze bardziej dla czystych na duszy i na ciele, lub przynajmniej będących na drodze do oczyszczenia… ( Mowa 27, w: Etienne Gilson, Historia filozofii chrześcijańskiej). Ale już w mowie następnej Teolog mówi o zakresie i możliwości naszego poznania Boga.

Zarówno biblijni jak i kapadoccy myśliciele mieli świadomość tego, że to nie my ogarniamy Boga, ale to on nas ogarnia, czasem w sposób bezwzględny i nieprzewidzialny. Bóg rozpoznaje się nam często jako przyczyna sprawcza naszego stawania się, przejścia ku nieskończoności. Człowiek jest jakby „wiecznym poszukiwaczem” owej prawdziwej nieskończoności, której jednak nie pojmuje, a zatem nie może o niej mówić. Te nasze nieskończone poszukiwania prowadzą ku nieskończonemu Bogu. Ale jak to jest naprawdę z tym szukaniem? Czy przez nie Bóg stanie się znany? A może on nadaje jedynie jedyny sens tym naszym wiecznym poszukiwaniom i dążeniom?

Wydaje mi się, że najpełniejszą odpowiedź daje Grzegorz z Nyssy. Człowiek wiele pojmuje z Boga, ale nieskończenie więcej pozostaje poza tym, co można pojąć. Nasze pojęcia zawsze zawierają jakiś element cielesny. Jakże więc człowiek zmysłowy mógłby wyrazić czystą duchowość Boga? Jednak człowiek wieczny wędrowiec nie może ustawać w drodze. Dla umysłu ludzkiego istnieje tylko jeden sposób poznania Boga: Nigdy się nie zatrzymywać w rozumowaniu. Jednakże i to nieustanne rozumowanie może być niebezpieczne. Są takie granice poznania, których nie wolno przekraczać. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć całej rzeczywistości, a nasze sformułowania zmieniają się w czasie.

Bóg nie chce, abyśmy Go całkowicie ogarnęli w tym życiu. Czy nie objawił nam wszystkiego, co jest potrzebne dla naszego zbawienia? Ponieważ Bóg jest nieskończony, to ma nieskończenie wiele tajemnic. Niewiele z nich poznaliśmy. Trzeba wierzyć, że dopiero w niebie Bóg stopniowo objawi nam to wszystko, co w sobie kryje. Ale i tam nie poznamy całkowicie Jego nieskończonej pełni. Każde nasze spełnienie płynące z odkrycia tajemnicy jest zarazem nowym początkiem przybliżenia się do jeszcze głębszego spełnienia. Nasze życie, a także niebo pojmujemy jako ciągłe dynamiczne stawanie się. I w niebie i na ziemi spełnienie tak rozszerza nasze istnienie, że w następnym przebłysku (chwili) będzie ono mogło być jeszcze bardziej wypełnione Bogiem. Bo czy raz na zawsze odnaleziony Bóg byłby nadal naszym Bogiem? Pana Boga szukamy podczas naszego doczesnego wędrowania, ale i w wiecznej szczęśliwości. Jest niezmierzony dlatego, aby Go szukać nawet wtedy, kiedy się Go już znalazło.
***
Znawczyni myśli Grzegorza z Nyssy dr Marta Przyszychowska może łatwo wykazać powierzchowność tego szkicu. Osoby zainteresowane pogłębieniem wiedzy zachęcam do zapoznania się z jej dorobkiem naukowym. Sam nie mam pewności, czy dobrze rozumiem dociekania filozoficzne Kapadocyjczyków. Przecież mam pociechę w tym, że w filozofii ( i nie tylko) wszelkie wyobrażenia i pojęcia są nietrwałe.

Doświadczenie Boga w świecie.

Niegdyś byłem zafascynowany myślą św. Augustyna, a zwłaszcza jego „ Wyznaniami”, w których w sposób genialny przedstawił całą swoją grzeszność, zwątpienie i lęk, dramatyczne przełomy, wzloty i upadki, długą i krętą drogę poszukiwania Boga. Dziś mam wobec „ ojca teologii zachodniej” stosunek ambiwalentny. Nie jest mi łatwo pogodzić się z niektórymi jego pojęciami teologicznymi zaczynając od pojęcia „ łaski”, jako siły koniecznej do zbawienia, którą grzesznik może otrzymać( lub nie) całkowicie darmo od Boga. Za tym pojęciem (nietożsamym z „łaską wiary” św. Pawła) idą inne. Grzech pierworodny był dla biskupa Hippony uwarunkowany seksualnie, przekazywany każdemu za pośrednictwem aktu płciowego, a za tym powstało wrogie nastawienie do ciała. W efekcie mogło to oznaczać, że tylko niektórym ludziom jest przeznaczone zbawienie (predestynacja), większość stanowi rzeszę potępioną ( massa domnata). Nie godzę się z tym także. To zupełne przeciwieństwo nadziei Orygenesa na powszechne pojednanie z Bogiem.

Nie chcę wnikać głębiej w bogatą soteriologię św. Augustyna, wykuwaną w długich sporach z manichejczykami, donatystami czy pelagianami, a której najprawdopodobniej nie rozumiem. W tych prostych szkicach o moich bohaterach wiary, adresowanych do osób poszukujących drogi, chcę opowiadać tylko o różnych doświadczeniach Boga. Szczególnie jedna wypowiedź św. Augustyna w sposób niezrównany ukazuje jego doświadczenie:

Lecz co ja właściwie miłuję, kiedy miłuję Ciebie? Nie urodę cielesną ani urok życia doczesnego. Nie promienność światła tak miłego moim oczom. Nie melodie słodkie pieśni rozmaitych, nie woń upajającą kwiatów, olejków, pachnideł. Nie mannę ani miód. Nie ciało, które pragnąłbym uścisnąć. Nie takie rzeczy miłuję, gdy miłuję mojego Boga. A jednak kocham pewnego rodzaj światło, pewnego rodzaju głos, woń i pokarm, i uścisk, gdy mego Boga kocham jako światło, głos, woń i pokarm, uścisk we wnętrzu mojej ludzkiej istoty, gdzie rozbłyska dla mej duszy światło, którego nie ogarnia przestrzeń, gdzie dźwięczy głos, którego czas ze mną nie unosi, gdzie bije woń, której wiatr nie rozwiewa, gdzie doświadcza się smaku, którego nie psuje najedzenie, gdzie się trwa w uścisku, którego nasycenie nie rozerwie. To właśnie kocham, gdy kocham mojego Boga. (Wyznania, ks. X,6).

W tak skondensowanej formie św. Augustyn ukazał doświadczenie Boga poprzez kontemplację stworzenia. Ale czy można mówić wręcz o zmysłowym doświadczeniu Boga? Niedawno zalecono mi spacery i jazdę na rowerze. To dobry sposób na podreperowanie zdrowia, a przy okazji możliwość delektowania się pięknem przyrody mazurskiej. Pożegnanie wiosny i początek lata to czas, aby zachłysnąć się orgią zapachów płynących z pól i łąk. I gdy pochylam się nad nabrzmiałymi pąkami maków polnych czy dzikich róż, a teraz już nad pięknymi kwiatami i dojrzałymi owocami, myślę o owocu wieczności, który nigdy nie przeminie. Ale gdy przyjdą słoty i chłody jesieni i rzadko będę wychodził z mieszkania, wyobrażę sobie chłodną samotność duchową Boga, a w ciszy białej zimy odczuję Boga niezgłębionego milczenia. Być może więcej niż zwykle będę słuchać bluesa, muzyki wyrażającej niewypowiedzianą tęsknotę duszy. A słuchając czystych tonów Mozarta czy wesołych mazurków Chopina moja myśl pobiegnie do tego, który jest „wiecznie starą i wiecznie nową pięknością”(Augustyn).

Konkretnie ( mniej poetycko) mówiąc, przyczyna doświadczenia Boga w świecie nie jest jeszcze Bogiem, ale może do niego prowadzić. Św. Augustyn dostrzegł, że Bóg jest konieczny we wszystkich rzeczach, jako ich podstawa, głębia, która wskazuje na tego, który jest ponad nimi. Niewątpliwie Bóg nie jest żadnym wierzchołkiem świata, ani najdoskonalszym stworzeniem. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem wyobrażałem sobie Boga z długą, siwą brodą siedzącego na chmurce. Później przyszedł czas szkoły, gdy Boga pojmowałem jako prawo, Boga nakazów i zakazów, Boga niepokoju. A jeszcze później, jako  wiecznie milczącą najwyższą siłę, która pozwala dostrzec własne słabości. Teraz coraz częściej myślę o Bogu jesieni życia –uśmiechającego się spokoju. Wierzę, że Bóg jest poza materią i poza duchem i dlatego jest bliski w każdym czasie każdemu stworzeniu. Św. Augustyn zauważa, że z tej przyczyny nie wolno nam lekceważyć żadnego stworzenia, żadnej siostry ani brata (nawet brata wilka św. Franciszka), żadnego ziemskiego doświadczenia.

Czasy św. Augustyna były nieporównanie tragiczniejsze niż nasze czasy. Pod koniec swego życia biskup Hippony naocznie doświadczył przełomu dziejów. W roku 410 został zdobyty Rzym przez Wizygotów. Przez wiele dni kobiety były gwałcone, senatorowie mordowani, a domy plądrowane. Św. Augustyn zareagował na te wydarzenia pisząc ostatnie swoje wielkie dzieło: O Państwie Bożym. W nim przemyślał na nowo całą teodyceę. Całe dzieje świata to zacięte zmagania między civitas terrena – społecznością ziemską, a civitas Dei— społecznością Bożą. To ścieranie się wzajemne wiary i niewiary, miłości i żądzy władzy, zbawienia i potępienia, aż do ostatecznego rozdzielenia u kresu czasów i powstania wiecznego Królestwa Bożego. W dwa lata po ukończeniu tego dzieła, Wandalowie dotarli do Afryki grabiąc i paląc wszystko po drodze. W 430 roku zaczęło się oblężenie Hippony. Bardzo chory biskup już nie pisał, ale organizował pomoc dla uciekinierów z Hiszpanii i Gibraltaru. Biografowie ponadto opisują, że „św. Augustyn, trawioną gorączką, szykował się na śmierć z psalmami Dawida na ustach”. Zanim Wandalowie przełamali obronę miasta, św. Augustyn zmarł. Niebawem władza Rzymu w północnej Afryce skończyła się. Na gruzach Imperium rzymskiego rodziła się nowa Europa, gdzie myśl św. Augustyna triumfowała. Gdy patrzę na dzisiejszą zmieniającą się i niespokojną Europę, przychodzą na myśl ostatnie mądre słowa traktatu O państwie Bożym:

Teraz odpoczniemy i będziemy patrzeć. Będziemy patrzeć i kochać. Będziemy kochać i chwalić. Pamiętajmy o tym, co będzie na końcu i nie będzie miało końca. Bowiem cóż innego jest końcem naszym jak tylko wejście do tego królestwa, które nie ma końca?”

Bóg jako światłość u św. Jana Ewangelisty

Egzegeta może zajmować się postacią Jezusa w Ewangelii mniej lub bardziej bezbożnie. Dobrze to ukazał w ostatnim swoim felietonie Sławomir Zatwardnicki i nie ma potrzeby wracać do tego tematu. Z drugiej strony jednostronne ukazanie frasobliwego Jezusa pełnego miłosierdzia również nie jest prawdziwe. Chciałbym naszkicować doświadczenie Chrystusa w duchu świętego Jana, „umiłowanego ucznia Pana” i autora słów „ Bóg jest miłością”. Czy św. Jan, apostoł i mistyk, im więcej rozmyślał o postaci Jezusa tym bardziej mógł czuć się wstrząśnięty? W serdecznej bliskości Jezusa, całkowitym otwarciu na nędzę i cierpienie człowieka mógł dostrzec po latach coś, co niewytłumaczalne? Patrzącego Jana, także na coraz częstsze masowe i krwawe prześladowania, ogarnia święta trwoga, o której pisze w Apokalipsie:

I obróciłem się, by widzieć, co za głos do mnie mówił;
a obróciwszy się, ujrzałem siedem złotych świeczników,
i pośród świeczników kogoś podobnego do Syna Człowieczego…
Głowa Jego i włosy – białe jak biała wełna, jak śnieg,
a oczy Jego jak płomień ognia.
Stopy Jego podobne do drogocennego metalu,
jak gdyby w piecu rozżarzonego,
a głos Jego jak głos wielu wód.
W prawej swej ręce miał siedem gwiazd
i z Jego ust wychodził miecz obosieczny, ostry.
A Jego wygląd – jak słońce, kiedy jaśnieje w swej mocy.
Kiedym Go ujrzał, do stóp Jego upadłem jak martwy…( Ap.1,12—17).

W tej jego wizji postać Jezusa, ducha przenikającego cały kosmos jest przerażająca. Postać Jezusa żarzy się i świeci, a na Jego obliczu jaśnieją światła całego świata. (Nie maja racji ci teologowie, którzy podważają światłość Boga i radzą przed światłem uciekać). W tej wizji świat, jakby zjednoczony, rozpala się w istocie Jezusa. Czyż nie jest On życiem życia, „światłością ze światłości”, blaskiem wszelkiego stworzenia? I czy ta wieczna światłość, lśnienie wspaniałości Boga, nie zstąpiła na świat ciemności? Ten potężny blask Boga we wszechświecie rzuca światło na rzeczy, zdarzenia i serca. Wtedy ukazał się zamęt, zło i nikczemność świata. Czas sądu musiał nadejść.

Ale ten sąd jest jednocześnie zbawieniem, bo oświeca ludzkie serca i daje możliwość wyboru. Ci, którzy wybrali Chrystusa muszą zmienić się we wszystkich patynach swego jestestwa. Dopiero wtedy będzie mógł powstać świat całkowicie przenikniony przez światło Chrystusa. Dla św. Jana wybór Chrystusa oznacza stawanie się nieba. I w Ewangelii, i u św. Pawła, i w Apokalipsie widać wyraźne przekonanie, że ci, którzy w Chrystusa uwierzyli, którzy przyjęli chrzest w Jego imię i pozostali wierni temu chrztowi, są wyłączeni z sądu. ( Henryk Pietras SI). A może ci, którzy sadzą sami siebie, nie będą już sądzeni i będą mogli wejść do świata przenikniętego Chrystusem.? W dalszym ciągu wizji czytamy:

Przestań się lękać!
Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący.
Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków
i mam klucze śmierci i Otchłani ( Ap.1,17—18).

Prawica Chrystusa, która podtrzymuje gwiazdy, kładzie się delikatnie na śmiertelnie przerażonym Janie. Czy potrafię przetrzymać strach spotkania z Nim ( w śmierci)? Jeśli tak, to potrafię wytrwać w oślepiającej Boskości w życiu wiecznym. Chrystus prowadzi nas przez straszliwe doświadczenie śmierci i zagrożenia, abyśmy umieli znieść wieczną radość w Bogu. Na ruinach naszego bytu nadejdzie stan wiecznie Nowego, którego nie da się opisać. Św. Jan może go zaledwie próbować opisać gromadząc i mieszając wszystkie obrazy i kosztowności ziemi:

I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową,
bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły,
i morza już nie ma.
I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe
ujrzałem zstępujące z nieba od Boga,
przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża.
I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu:
«Oto przybytek Boga z ludźmi:
i zamieszka wraz z nimi,
i będą oni Jego ludem,
a On będzie „BOGIEM Z NIMI”.
I otrze z ich oczu wszelką łzę,
a śmierci już odtąd nie będzie.
Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu
już [odtąd] nie będzie,
bo pierwsze rzeczy przeminęły».
I rzekł Zasiadający na tronie:
«Oto czynię wszystko nowe».
I mówi:
«Napisz:
Słowa te wiarygodne są i prawdziwe».
I rzekł mi:
«Stało się.
Jam Alfa i Omega,
Początek i Koniec.
Zwycięzca to odziedziczy
i będę Bogiem dla niego...( Ap.21,1—7).

Tkliwa miłość Chrystusa do ludzi tak wyraźna u synoptyków jest również zaznaczona u św. Jana. Ale u Ewangelisty jest również mocno zarysowana potęga Zbawiciela, która może przerażać. Św. Jan pozwala prowadzić się tej sile w stronę życia i światła bez końca. Chrystus jest dla niego życiem i światłością. I wszędzie, gdzie jest życie i światłość, stoi przed nim Chrystus, może zakryty, ale rzeczywisty. W naszych jakże częstych ciemnościach powinien zabłysnąć wieczny byt, wieczna światłość, boski Logos. Takie było doświadczenie Chrystusa w życiu św. Jana Apostoła i takie jest jego żądanie wobec nas.

Historia dwóch Adamów

Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons
Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons

Mamy dwóch ojców Adamów, odkąd Stwórca zechciał podzielić się z człowiekiem wszystkimi swoimi przymiotami. Odwieczny zrodził nas w czasie, wszechmoc stwórczą Chrystusa godząc z ludzkim współdziałaniem. Rodzimy się nie tylko z Boga, ale i z czynu Adama i Ewy, którzy współudział stwórczy zamienili na współudział w zbrodni diabła. Nasze poczęcie nie dokonało się jak w „szczycie lenistwa” z kolonijnych lat dziecinnych: położyć się na kobiecie i poczekać na trzęsienie ziemi. Nie było na co czekać, skoro trzęsienie ziemi to dopiero efekt potrząsania drzewem wiadomości złego i dobrego, z którego „człowiek opchał się owoców”, skutkiem czego „stał się istotą odrażającą” (Stefan Kisielewski). Początki ludzkości zależały nie tylko od drugiego Adama, jak Paweł nazywa Chrystusa, ale i od Adama pierwszego.

Odtąd cała nasza historia – nasza „osobista” oraz „naszej” ludzkości, od której nie daje się nas oddzielić – jest zdeterminowana wpływem dwóch Adamów. Jeśli życie ludzkie można porównać do gry w szachy, to nie człowiek w tej na śmierć i życie partii „gra koniem, ale koń gra tymi szachami” (Antoni Słonimski). Czarny koń dosiadł nas, a Zbawiciel usiłuje zrzucić nas z niego, jak uczynił to z Szawłem, który odkrywa przed nami znaczenie typologii Adam-Chrystus w historii zbawienia (indywidualnej i całej ludzkości – bez rozdzielania). Przy czym – raz jeszcze Kisiel – „diabeł nie siedzi w jakiejś czarnej, piekielnej fortecy, z której od czasu do czasu robi wypady na ludzi, jak to sobie niektórzy idyllicznie wyobrażają”. Owszem jest on „w każdym z nas: gnieździ się on na owych czarnych polach szachownicy, przeskakuje z jednego na drugie, to jest jego kraina”. On jest władcą owej czarnej „krainy” naszej pokalanej natury, odkąd Adam Rajski mu ją poddał.

Ale przecież stworzeni zostaliśmy w Adamie drugim, w Chrystusie (por. Kol 1,15). Na sam akt stwórczy należy patrzeć jak na łaskę pierwszą, do której tak się przyzwyczailiśmy, że wydaje nam się być ona czymś „naturalnym”. Jakbyśmy musieli się narodzić, a nie zostało nam to dane „z góry”. I jakby nie była „bonusem miłosierdzia” nasza stworzona zdolność do przyjęcia zbawienia, gdyśmy znaleźli się „na dnie”. To, co uznajemy za naturalne, jest bardziej nadprzyrodzone niż nam się zdaje; albo, od drugiej strony patrząc: uznajemy życie za naturalne, bo w sercu swoim odrzuciliśmy nadprzyrodzoną łaskę. Wierzgamy niemiłosiernie przeciw łaskawemu Stwórcy, dlatego nie potrafimy oddać Mu sprawiedliwości, czyli wdzięczności. Ale łaska Pańska nie jeździ na pstrym koniu. Stworzenie od zbawienia należy rozróżniać, ale nie rozdzielać.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy historia, na którą wpływają obaj Adamowie, nie jest w takim razie chrześcijańską odmianą yin-yang? Nie, ponieważ Stwórca dał nam i sobie czas, w którym dokonuje swojego zbawczego dzieła. Póki czas nie zostanie eschatologicznie uwielbiony w wieczności, póty Adamowie pierwszy i ostatni będą mieli coś do powiedzenia i uczynienia w czasie. A jednak w różny sposób będzie się ich wpływ „rozkładał” w historii osobistej oraz całej ludzkości – na tym właśnie polega łaska zbawienia. Czym innym bowiem życie przed Jezusem, a czym innym po tym, jak dokonał odkupienia; czym innych czas przed chrztem, a czym innym po przyjęciu daru udzielającego Chrystusowego sakramentalnego „fiat” człowiekowi.

Należy rozróżnić historię przed i po Chrystusie, ale nie może to oznaczać wydzielania z historii zbawienia czasu nieobjętego odkupieniem. Nasze „szczęście w nieszczęściu” polega na tym, że to sam wiecznie żyjący Syn Boży stał się Adamem, a więc jest zarówno w historii, jak i panuje nad nią – również jako człowiek, po wejściu do chwały! To od Joachima de Fiore – zwracał na to uwagę Joseph Ratzinger ponad pół wieku temu – przejęliśmy niechrześcijańskie rozumienie wydarzenia Chrystusa, które mieści się wewnątrz samej historii. Pokutuje ono nawet w teologii – również ta ma swoje „czarne pola”, które wymagają przezwyciężenia. W akcie zadośćuczynienia za grzechy teologii odmówmy za Międzynarodową Komisją Teologiczną wyznanie wiary: „w każdej chwili i w każdej sytuacji Bóg daje ludzkości zbawcze remedium”.

Łaska zbawcza działa już, zanim człowiek tę łaskę przyjął. Brzmi paradoksalnie, ale za to zgodnie z tajemnicą Niepokalanego Poczęcia: odkupiona uprzednio zostaje powołana do wyrażenia zgody na to, by Zbawiciel mógł się narodzić i dokonać odkupienia (tu również widać, że jedno „tak” rozciąga się od stworzenia ludzkiej natury Chrystusa aż po Jego zbawczą dla nas Paschę). Adam drugi jest w rzeczywistości pierwszy po to, aby Adam pierwszy mógł zostać pokonany, czyli niezwyciężony. Jest zarazem Alfą i Omegą, jak sam się prezentuje w Apokalipsie. Ludzkość cała i ludzkość we mnie, do tej pory zanurzona w śmierci Państwa Rajskich, dzięki zastępstwu nowego Adama i współpracy nowej Ewy zostaje powołana do nowego życia. Paradoksalnie, mimo że partia została wygrana, szach-mat „dokonało się” w Chrystusie, to przecież egzystencja ludzka pozostaje naznaczona dwuznacznością wpływu dwóch Adamów, których historie biegną obok siebie w życiu wierzącego.

Ale już inaczej, odtąd bowiem – wracamy do „współprzymiotów” człowieka i Boga – ochrzczony zostaje uzdolniony do stawania się całym swoim życiem tym, czym stał się na mocy chrztu. Na tym polega zbawienie człowieka, że nie może się wypełnić bez „szczytu współpracy” ze strony człowieka, skoro uprzednio dokonało się mocą człowieka, którym stał się Bóg. Paralelizm użyty przez apostoła nie jest „symetryczny”, zostaje zakwestionowany ideą „o ileż bardziej”, która odwraca porządek historii osobistej i wspólnotowej na korzyść solidarności z Adamem drugim. Rzuca to światło również na początek stworzenia: miłość jest już wtedy uprzednia względem grzechu pierworodnego, nie „pierwszy człowiek, Adam” (πρῶτος ἄνθρωπος, ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45. 47), ale właśnie „drugi człowiek” (δεύτερος ἄνθρωπος – 1Kor 15,47) sprawuje prymat. Nie byłoby to możliwe, „gdyby nie palec opatrzności, a raczej zastępca tego palca w postaci człowieczej” (Michał Bałucki), który zapędził przeciwnika w kozi róg, choć wydawało się, że sam przegrał.

A co ze świętymi – jak w ich życiu przejawia się wpływ Adama pierwszego? Wcześniej grzeszyli w Adamie, a w ten sposób powiesili na Krzyżu Chrystusa. Teraz uświęceni w drugim Adamie, sami są krzyżowani przez grzech pozostających w Adamie pierwszym. Bo to Adam uśmiercił Tego, który go stworzył i zbawia. „Ostatni Adam” (ἔσχατος ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45) ma pierwsze i ostatnie słowo, nawet jeśli palec milczenia kładzie się na ustach Ukrzyżowanego.

Sławomir Zatwardnicki

Chrystus ukościelniony, Kościół uchrystusowiony

Zastanawiam się nad świętością i grzesznością Kościoła. Dlaczego nie da się ich rozdzielić, wskazać gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, wyznaczyć linię demarkacyjną, wyraźną jak ta pomiędzy asfaltem pamiętającym jeszcze czasy prylu a fragmentem wyremontowanej za europieniądze drogi, którą idę w czasie mojego „medytacyjnego spaceru”? Zresztą, i tutaj nie należy dać się zwieść uproszczeniom – zbaczam na niepobożne pobocza – niegodziwość mamony nie zna granic czasu.

Pomieszanie czasu z wiecznością dawało i z powodu grzechu oraz upośledzenia umysłu dawać będzie się wciąż we znaki, również w autorefleksji Kościoła nad sobą samym; nad sobą tajemniczym, zarazem świętym jak i grzesznym. Jakiej trzeba było anoreksji świętości, żeby uznać że społeczność święta nie potrzebuje pokuty i uświęcenia; jakiego pomieszania ziemskiej pielgrzymki z eschatologicznym spełnieniem! Ale nie jesteśmy świętsi od naszych przodków, kiedy z kolei plączemy świętość z grzesznością, zamiast pokornie uklęknąć przed świętością a biczem żarliwości chłostać grzech.

Mater Ecclesia.jpg, źródło: Wikimedia commons
Mater Ecclesia.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z wnętrza czasu zboże i chwast są nieodróżnialne, świętość się jeszcze nie wykłosiła ostatecznie, a chwast nie został jeszcze wyplewiony. Grzesznymi chęciami nasze niebo jest brukowane, każdy czyn plamiony skalaniem. Słusznie radził św. Ludwik Maria Grignion de Montfort: „Będziesz na siebie patrzył jako na ślimaka, który brudzi wszystko swoją śliną”. Ale przecież już teraz chwast jest chwastem, a zboże zbożem, choć, jak zauważył prof. Marian Grabowski, „tę absolutną różnicę można objąć tylko w skali eschatologicznej”, która „nie jest na naszą miarę. W niej skutecznie działa Bóg, nie człowiek”. Uznanie realnej świętości Kościoła wymaga wiary, bowiem świętość wierzących jest ukryta razem z Chrystusem w Bogu (Kol 3, 3) i „stamtąd”, z dokonanego już panowania Zmartwychwstałego nad grzechem, działa „tutaj” w Kościele. Tylko dlatego porywamy się z motyką na świętość, że Wieczny wcielił się w czas. Kościół żyje w historii, ale zarazem ją przekracza.

Kościół jest święty, bo działa w Nim Święty. Jeśli szukać dowodów – choć i te dostrzega się jedynie przez „okulary wiary” – na świętość Kościoła, to w fakcie, że rodzi on świętych. Właśnie w ten sposób Zbawiciel „nadal wędruje przez czas i wszystkie miejsca” (Benedykt XVI), że zbawia w Kościele. Czy, od drugiej strony: Kościół może zbawiać, ponieważ „Jezus Chrystus – którego jest ciałem mistycznie przedłużanym w historii – wziął na siebie raz na zawsze grzechy świata” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Zbaczają z ortodoksyjnej „wąskiej ścieżki” ci, którzy chcieliby widzieć zbawienie jako dokonane przez Chrystusa z pominięciem Kościoła. Owszem skandal Wcielenia rozszerza się i na Kościół, który według Soboru Watykańskiego II na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się do Słowa wcielonego.

Przy czym nie chodzi o jakieś pośrednictwo „piętrowe” (człowiek – Kościół – Chrystus – Bóg), ale o wcieleniowe zejście w dół, o wypicie kielicha człowieczeństwa aż „do dna”, o sięgnięcie po ostatniego członka Kościoła (Bóg uczłowieczony – Chrystus ukościelniony – Kościół uchrystusowiony – członki Chrystusowe). Dlatego zbawia nas Kościół. Jest On jak Matka, oczywiście bolesna, bo w bólach rodząca świętość w Kościele odpowiadającą świętości Kościoła. Kościół święty przyjmuje na siebie grzechy chrześcijan i w tym sensie staje się grzeszny, analogicznie do Chrystusa stającego się dla nas grzechem (por. 2 Kor 5, 21). Z kolei jako święty rodzi jednych dzięki drugim.

Głowa działa w Ciele w ten sposób, że poszczególne członki ciała świadczą sobie zbawienne posługi i wzajemnie obdarowują innych uświęceniem. Dzięki temu każdy z członków może stać się dla drugich rodzącą matką, na pewno zaś jest rodzącym się synem. Nie ma innego zbawienia, jeśli ma ono nie pozostawać poza człowiekiem. A nie wolno rozdzielić Boga i człowieka, choć przecież nie można ich pomieszać.

Sławomir Zatwardnicki

Kim jest ta Kościół?

Eglise du Saint-Sauveur, transept sud les noces de Cana, fragment. Géorgie, Tsalendjikha.jpg, źródło: Wikimedia commons
Eglise du Saint-Sauveur, transept sud les noces de Cana, fragment. Géorgie, Tsalendjikha.jpg, źródło: Wikimedia commons

Stopniowo odsłania się przed wierzącym, że to, co widzialne, nie oznacza pełni Kościoła, nawet jeśli ona zaznacza się w tym, co widzialne; że najważniejsze jest to, co zasłonięte. Tajemnica Kościoła, bardzo być może tajniejsza niż misterium Słowa stającego się człowiekiem.

Bo w istocie chodzi może nie o dwa różne tajniki wiary, ale właśnie o jeden. Wcielenie Syna Bożego, jeśli ma być przeżyte do końca, nie kończy się przecież nigdy – urodzony, ukrzyżowany, zmartwychwstały, zsyłający Ducha, zjednoczony z Kościołem, swoim Ciałem, na wieczność – a wszystko to, jak wyznajemy co niedziela czy od święta, „dla naszego zbawienia”.

Ujawnia się z wolna, ale nieubłaganie, że nie tylko Bóg rodzi, ale i Kościół; albo, więcej jeszcze prorokując Czytelnika i samego siebie: nie tyle Bóg, co właśnie Bóg przez Kościół. Nie to, co Boskie może zrodzić człowieka do życia w Bogu, ale to, co ludzkie a przebóstwione, bo poślubione Panu.

Jak Matka Boża powiła nam Boga uczłowieczonego, tak Kościół Matka rodzi nas uchrystusowionych. Nie Oblubieniec wydaje na świat nadprzyrodzony, ale Jego płodna dzięki Niemu Oblubienica. Gdyby nie Kościół Matka, misja Chrystusa skończyłaby się fiaskiem. Pan młody pozostałby sam, nie miałby kto pić wina czynionego z wody. Dlatego konieczna jest obecność Niewiasty u Jego boku, w Kanie ziemskiej i niebieskiej.

Nie należy jednak w poszukiwaniu Eklezji ulegać pokusie ucieczki w stronę Niewiasty obecnej na weselu i już wierzącej, gdy uczniowie byli uczniami dopiero „na kredyt”. Nie ułatwiajmy sobie zadania, nie przecinajmy węzła tajemnicy tylko dlatego, że niełatwo poddaje się rozwiązaniu. Nie Matka Boża – w każdym razie nie tylko Ona – jest ową Matką Kościołem. Bez skazy Oblubienicą Oblubieńca.

Giusto de' menabuoi, nozze di cana, 1376-78, battistero di Padova.jpg, źródło: Wikimedia commons
Giusto de’ menabuoi, nozze di cana, 1376-78, battistero di Padova.jpg, źródło: Wikimedia commons

Owszem jest Maryja Matką Kościoła, i w tym sensie porodziła również nas. A jednak wydaje nas Bogu również Matka Kościół. I w tym słychać echo Wcielonego Słowa, które daje się słyszeć dwa razy (Ps 62,12): zarówno w Niepokalanej Maryi, jak i w Kościele świętym, choć złożonym z grzeszników. Gdzie szukać Tej nieskalanej Niewiasty, by dała się znaleźć?

Chyba nie w kościele parafialnym, nie w tych wszystkich praktykach pobożnościowych nazbyt chyba męskich, skoro nie prowadzą ku kobiecej uległości poślubionemu Chrystusowi? A choć to, co niewidzialne – zgodnie z przyjętymi przez Pana regułami – musi nierozdzielnie pozostawać złączone z widzialnym, to przecież nasza Pani Kościół daje się jednak rozróżnić w swojej istocie od przygodnych form, w jakie się ją ubiera nie pytając o zdanie.

Kim więc jest Kościół? Ta – rodzaj żeński, tylko język polski genderyzuje – Kościół, ta Oblubienica, która staje się Matką? Czy może jest Ona tą pełnią, którą osiągnie w chwale niebieskiej, a która w łonie Ojca niebieskiego zrodzona została odwiecznie? I teraz Ona, z przyszłości, zaczynem samej siebie zaczynia eklezjalne ciasto, aby rosło w czasie? Podobnie jak my we chrzcie, dzięki Matce Eklezji, otrzymujemy całego Chrystusa, żeby do Niego dorosnąć?

W tym sensie cel uświęca środek: eschatologia i protologia, nasz koniec i początek wyłaniające się z odwiecznej Bożej woli, zapewniają „sterylną świętość”, warunek naszego powicia. Sam Kościół Matka, poczęty i już znajdujący się w Trójcy, akuszeruje naszemu – w bólach pogrzechowych się dokonującemu – porodowi. W czasie dokonuje się dorastanie do niemowlęctwa w Bogu.

Również w czasie dojrzewa refleksja o Rodzicielce Eklezji. Śmieszno i znacząco, gdy piszę te słowa, krzyżują się drogi moje i osoby, u której zauważam takie same buty jak moje, po pięć dych za parę. Jakbym spotkał siebie przyszłego. Schodzę z drogi starszemu, który poprzedził mnie w czasie. Ustępuję miejsca Pierwszej, która wyprzedza mnie w wieczności.

Kim jesteś ty, wsparta na oblubieńcu swoim (por. PnP 8,5)? Oblubienico, która weselisz się w eschatologicznej Kanie, tam i wtedy gdy Wcielenie dopełniło się w końcu. Czy można z tobą rozmawiać, jak rozmawia się z Panem? W każdym razie, o Pani, wolno chyba wyznać swoją miłość do ciebie, niemal poetycko, gdy prozie słów nie starcza? A eschatologiczne wino szumi w głowie? O, tajemnicza Kościele!

Sławomir Zatwardnicki

Dwóch Benedyktów XVI, dwie pary hermeneutyk SWII

BenediktXVI.MariaBernarda.jpg, źródło: Wikimedia commons
BenediktXVI.MariaBernarda.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jest dwóch Benedyktów XVI, widziałem na własne uszy. To wpisuje się zresztą w pewną tradycję oszustw wydarzających się w Watykanie. Wiadomo, co prawda z niepewnych objawień, że już Paweł VI miał sobowtóra. Prawdziwego od fałszywego Montiniego można było odróżnić między innymi po znamieniu przypominającym pieprzyk a znajdującym się między lewym okiem a lewym uchem. Zaś fałszywego Benedykta XVI wyróżnia pieprzyk pomiędzy jego ustami a uszami tych, którym się popieprzykowało, i gdy papież mówił o „hermeneutyce reformy”, podstawiono sobowtóra postulującego „hermeneutykę ciągłości”.

Skutkiem tego mamy dwie pary hermeneutyk, jedną wymienioną przez Benedykta XVI w czasie przemówienia wygłoszonego do kardynałów, biskupów i pracowników Kurii Rzymskiej w 2005 roku, a drugą z „integrystycznym znamieniem”. Przypomnijmy, że prawdziwy papież w temacie recepcji soborowego dziedzictwa wskazał na kwestię wyboru właściwego „klucza” interpretacyjnego spośród dwóch zaistniałych: „hermeneutyki nieciągłości i zerwania z przeszłością”, będącej w istocie nie kluczem lecz progresistowskim wytrychem, oraz „hermeneutyki reformy”. Sfałszowana para hermeneutyk powstała przez podmianę tego klucza na „hermeneutykę ciągłości”.

Paradoks polega na tym, że ten ruch wymagał właśnie „hermeneutyki zerwania” z tym, co papież miał do powiedzenia w temacie hermeneutyki. Z perspektywy wiary, która nie daje się oczywiście sprowadzić do ideologicznych gierek pomiędzy, jak to nazywa George Weigel, „postępozą” i „lamusozą”, jawi się oczywiste, że dynamika i wierność nie tylko że sobie nie przeczą, ale właśnie podczas Soboru mają się stawać jednym. Dlatego przeciwieństwem hermeneutyki nieciągłości nie jest i nie może być hermeneutyka ciągłości, nawet jeśli komuś, w odruchu mentalnego Pawłowa, samonasuwa się takie skojarzenie, ani tym bardziej wtedy, gdy sam podsuwa innym takie skojarzenie świadomie, w imię właśnie ideologii wyrosłej na gruncie niewiary.

Mamy więc do wyboru – pobawmy się w poważne gry słowne – z jednej strony „nieciągłą nieciągłość”, czyli zerwanie oraz „ciągłą nieciągłość”, czyli reformę; z drugiej zaś strony każe nam się wybierać pomiędzy „zrywającą nieciągłością” a… „zrywającą ciągłością”! Bo w „hermeneutyce ciągłości” w gruncie rzeczy chodziłoby o zakopanie skarbu w „ziemi przeszłości”. Jednak z samej natury Kościoła oraz powierzonego mu daru wynika konieczność jego pomnażania. Chodzi o „dynamikę wierności” czy „wierność dynamiczną”, bez której to dynamiki następuje zerwanie z wiernością czy nawet z wiarą, jedyną możliwą perspektywą w odczytywaniu „Soboru wiary”.

Pope Benedict XVI Blessing.jpg, źródło: Wikimedia commons
Pope Benedict XVI Blessing.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ci, którym brakuje wiary, nie przyznają że „Sobór ojców urzeczywistniał się w obrębie wiary” (Benedykt XVI), a oceny spuścizny soborowej dokonywać będą nie według „hermeneutyki wiary”, ale w zgodzie z „hermeneutyką nie wiary, lecz podejrzeń”, własną niewiarę rzutując na rzekomą nieciągłość SWII, w bezsilności niewiary nie potrafiąc usłyszeć ciągłości znajdującej się na głębszym poziomie niż elementy nieciągłe. Aggiornamento odsądzane od czci i wiary nie oznacza wcale, jak chcieliby krytycy Vaticanum Secundum wmówić nam, niżej podpisanemu (pluralis maiestaticus), „dostosowanie” się Kościoła do świata. „Udzisiejszenie” wynika z przekonania o tym, że, jak podkreślał Benedykt XVI (ten bez znamienia), „za pośrednictwem Kościoła tajemnica wcielenia pozostaje obecna na zawsze”, a „Chrystus nadal wędruje przez czas i wszystkie miejsca”.

Soborowa reforma oznaczała również rozbicie „murów, które przez zbyt długi czas trzymały Kościół w zamknięciu jak w uprzywilejowanej cytadeli” (Franciszek, papież prawdziwy – dopisek dla wyznawców Antonio Socciego). Zaprawdę ortodoksyjne było z punktu widzenia wiary odrzucenie niebezpiecznego dualizmu Kościół-świat, bo nawet jeśli ceną za konieczne wychylenie wahadła w drugą stronę była „symetryczna” herezja monistycznego pomieszania Kościoła ze światem wyznawana przez tych „nawróconych na świat” (Hans Urs von Balthasar), to przecież ona również sprzeciwiała się wierze i wyrosła na tym samym gruncie niewiary.

Znamienne, że kto miecz „hermeneutyki ciągłości” chowa do pochwy, ten od miecza „hermeneutyki reformy” musi zginąć. W tym sensie dziedzictwo Ojców Vaticanum II również musi poddać się procesowi oddzielenia „ziaren ciągłości” zasad (do których należy relacja istniejąca między Kościołem a światem) od „plew nieciągłości” wynikających z konkretnych uwarunkowań (nadmierny optymizm Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym). Według Balthasara rezultatem Soboru było „bezbronne wystawienie Kościoła na świat. Zburzenie bastionów; rozplantowanie wałów obronnych i uczynienie z nich bulwarów”. Całkiem jednak możliwe, że ta droga spacerowa okaże się dla Kościoła Drogą Krzyżową. „Nagi” Kościół zostanie ukrzyżowany przez ten świat, z którym chciał się, bez wzajemności, jak wskazuje okres posoborowy, bratać.

Wydaje się, że modlitwa Jana XXIII o nowe Zesłanie Ducha Świętego została wysłuchana, tyle że Duch, jak przystało na Boga, wieje kędy chce; słychać szum, gdy przyłożyć odpowiednie ucho. Dwie są bowiem Pięćdziesiątnice: pierwsza uzdalniająca Kościół do wyjścia ku światu, a druga przygotowująca do ukrzyżowania przez świat. Jak ze śmierci Chrystusa na Krzyżu zrodziło się życie Kościoła, tak być może dopiero Pascha Chrystusa żyjącego w bezbronnym Kościele przyniesie życie Boże światu. Kto wie, może usłyszymy to na własne oczy? Dwóch jest Benedyktów XVI, przy czym tylko jeden prawdziwy papież i jedna „hermeneutyka wiary”. „Okulary wiary” pozwalają z kolei rozpoznać, że dwie Pięćdziesiątnice napełniają Kościół tym samym jednym Duchem, który „Drogą-Chrystusem” prowadzi pielgrzymujący w czasie Kościół ku wieczności.

Sławomir Zatwardnicki

Straszliwszy Mistrz – nieustraszona miłość

Agat Święta Rodzina.JPG, źródło: Wikimedia commons
Agat Święta Rodzina.JPG, źródło: Wikimedia commons

Przyłapać Bożą łaskę „na gorącym uczynku” najłatwiej w życiu Maryi. Dzięki Chrystusowi zostaje odkupiona w sposób uprzedni – o czym każe przedostatni z maryjnych dogmatów – ze względu na specjalne powołanie do Bożego macierzyństwa. Niepokalanie Poczęta dzięki łasce zbawienia będzie mogła wypowiedzieć swoje, choć również w naszym imieniu, fiat. Najpierw w Zwiastowaniu, a potem całym życiem, a może raczej odwrotnie: ponieważ całym życiem, to i w czasie angelofanii. Bez tego nie narodziłby się Zbawiciel, nasz i Jej, zgodnie z poezją Magnificat: „raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy” (Łk 1,47).

Można w tych wydarzeniach widzieć Maryjno-Boską esencję historii zbawienia, algorytm Bożego działania i ludzkiej współpracy, do której łaska uzdalnia, obowiązujący w życiu osobistym oraz wspólnotowym: małżeńskim i całego Kościoła. Zwłaszcza ten wymiar wspólnotowy zasługuje na uwagę w kontekście antyznaku czasu, jakim jest kryzys małżeństw, także chrześcijańskich. A przecież sakrament działa. „A co jeśli nie działa?” – mógłby zapytać jakiś Gałkiewicz czy inny Zatwardnicki, i usłyszeć odpowiedź: „Jak to nie działa, jeśli tłumaczyłem, że działa”. A jednak jeśli sakrament nie ma być „białą magią”, skuteczny może być tylko w tym, w którym zrodziła się wiara, a tę poczyna głoszone Słowo Chrystusa (Rz 10,17); w pewnym sensie sakrament to „Słowo Boże skondensowane”.

Apostoł Paweł głosił tajemnicę wielką „jednego ciała”, tę samą w odniesieniu do relacji Chrystusa z Kościołem, i do związku mężczyzny i kobiety (por. Ef 5,31-32). W pierwszej chwili wydawałoby się, że do opisu Kościoła i Chrystusa została spasożytowana „metaforyka małżeńska” wzięta z naturalnych oblubieńczych męsko-damskich relacji, z której korzystali już, w opisoobjawieniu nastawienia Jahwe do narodu wybranego, prorocy. Jednak pamiętając o „Maryjnej perspektywie”, od której rozpocząłem, należałoby zadać pytanie, co tak naprawdę jest pierwsze? Ozeasz mógłby odpowiedzieć, że wpierw Bóg stworzył oblubieńca i oblubienicę; ale Ozeasz jest aż prorokiem przynoszącym Objawienie, a nie tylko teologiem dumającym nad tym, co już odsłonięte.

Jednak przemyślana przez tego drugiego objawiona kwestia okazuje się podsuwać inne rozwiązanie: należy iść „od tyłu”, „pod prąd” czasu, zgodnie z logiką, że wszystko zmierza do odwiecznego celu przewidzianego przez Boga, a zatem to, co ostatnie, nie tylko że tłumaczy to, co pierwsze, ale również umożliwia to, co było „od początku”. Ze względu na łaskę Chrystusa wyświadczoną Kościołowi, z którym Głowa tworzy związek „jednego Ciała”, zostało ustanowione przymierze małżeńskie. Więcej, ma wielkie szanse powodzenia, właśnie dzięki „uprzedniej łasce” Nowego Przymierza Boga stającego się człowiekiem z człowiekiem, który staje się Bogiem.

Wydaje się, że w takim razie relacja męsko-damska od początku nie była jedynie relacją horyzontalną, ale aż horyzontalno-wertykalną, otwartą na Boga z łaski Bożej. Być może już sama miłość „naturalna” jest w rzeczywistości nadprzyrodzona, niemożliwa bez łaski, a możliwe, że będąca w istocie swojej po prostu łaską. Tym bardziej po grzechu nie obejdą się małżonkowie bez łaski, która swoje źródło znajduje w Ukrzyżowanym Oblubieńcu oddającym życie za Oblubienicę. Dlatego Oblubieńcem na godach eschatologicznych jest Baranek zabity, a żyjący. Podobnie wesele w małżeńskiej Kanie odbywa się nie inaczej niż przez krzyż, z którego spływa na małżeństwo łaska; i w który to krzyż zostają włączeni małżonkowie, bo gdzie Boski Oblubieniec, tam i ludzka Oblubienica.

Właśnie, przez głupstwo głoszenia Ukrzyżowanego zbawieni mogą zostać małżonkowie, jeśli tylko przyjmą Dobrą Nowinę o tym, że małżeństwo w świecie „po upadku” pierwszego małżeństwa czerpie swoją moc ze słabości Krzyża. Łaska Boża, która z wieczności – niejako z eschatologicznej przyszłości – działa „wstecz”, napotyka grzech i jego konsekwencje. Nie polega odkupienie na ich „magicznym” unicestwieniu, ale na przemianie narzędzia śmierci w narzędzie życia. Dlatego małżonkowie mają pracować w pocie oblicz swoich i rodzić w bólach siebie, siebie nawzajem i swoje dzieci (Rdz 3,16-19).

Jeśli „moce przyszłego wieku” działają w teraźniejszości, to są jedynie/aż „łaską uprzednią” uzdalniającą do pielgrzymki w kierunku wieczności. W Kanie ze względu na przyszłość woda zamienia się w wino, i to młode (w Bożym świecie wino im młodsze, tym lepsze), ale jeszcze nie eschatologicznie młode. Paradoksalnie dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli „pojąć” pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa” (KKK 1615)

Jezus „zliberalizowany” miałby ponoć łagodzić starotestamentalne wymagania, podczas gdy stawia On wszystko „na ostrzu noża”, właśnie ze względu na to, że jednocześnie z wymaganiem darowuje nowotestamentową łaskę jego realizacji. „Jeszua jest najstraszliwszy spośród nauczycieli. – odrzucał tezę o chrześcijaństwie jako soft wersji judaizmu Claude Tresmontant – Żadna doktryna nie budzi tyle lęku i nie jest tak wymagająca, jak doktryna chrześcijaństwa”. Tyle że miłość objawiona w „najstraszliwszym nauczycielu” usuwa wszelkie strachy (por. 1 J 4,18). „Jezus nie obarczył małżonków ciężarem niemożliwym do udźwignięcia i zbyt wielkim, bardziej uciążliwym niż Prawo Mojżeszowe”, ale „przychodząc, by przywrócić pierwotny porządek stworzenia, zakłócony przez grzech, Jezus daje siłę i łaskę do przeżywania małżeństwa w nowych wymiarach Królestwa Bożego” (KKK 1615).

Jeśli związek mężczyzny i kobiety ma być nierozerwalny, to dlatego, że nierozdzielnym uczynił go sam Stwórca i Zbawiciel: „Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6). Jednym z owych „rozdzielań” jest właśnie widzenie w tej małżeńskiej nierozerwalności ciężaru, a nie łaski. A przecież co Bóg wypowiada, staje się; Boskie fiat na zgodę małżonków – sprawia łaskę jedności; to nie wymaganie, że tak ma być, ale rzeczywistość: tak już jest, by tak było, bo tak mówi „Jestem, który Jestem” (Wj 3,14) i czyni w Chrystusie, który „wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8).

„Liberalizującą” niedorzecznością jest zastanawianie się, czy od małżonków wolno wymagać dozgonnej wierności, jakby nie mieli już oni w sakramentalnym „punkcie wyjścia” tej „łaski uprzedniej” płynącej z nierozerwalnego związku Chrystusa z Kościołem, która uzdolni ich do tego, by doszli tam, skąd właściwie, patrząc „od Bożej strony”, już są, ale w to nie wierzą, bo nikt im tego nie głosi. Nie czerpią oni mocy z małżeńskiego ideału, czyli z nicości, bo wtedy musieliby czynić wszystko własną bezsilnością, owszem odpowiadają na „pełnię łaski”, która na zasadzie akcji-reakcji uzdalnia ich do małżeńskiego fiat, a w przyszłości doprowadzi ich do świętości i nieskalania (por. Ef 5, 27).

Mary and joseph.jpg, źródło: Wikimedia commons
Mary and joseph.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tej wędrówce do celu, który oświetla drogę, z woli Bożej znajduje się nie tylko Bosko-ludzkie, ale również ludzkie „światło”: oblubieńcza relacja pomiędzy Maryją a Józefem. Zamiast ideału – mają zatem małżonkowie wzór idealny małżeństwa. Przy czym nie byłoby tego małżeństwa, gdyby w Jego centrum nie stanął Chrystus, i to już „wpierw nim zamieszkali razem” (Mt 1,18), a dokładniej… „przed wiecznymi czasami” (2 Tm 1,9), czyli w wieczności. Święta Rodzina także pokazuje, że małżeństwo jest „od początku” otwarte na Boga, bez relacji pionowej staje się poziome, chybia celu i sięga dna.

Odkupiona w sposób uprzedni Niepokalanie Poczęta nie przypadkiem, owszem opatrznościowo, wiąże się z Józefem, jakoś analogicznie usprawiedliwionym „uprzednio”, skoro ewangelista nazywa go już „człowiekiem sprawiedliwym” (por. Mt 1,19), zanim jeszcze Sprawiedliwy (Mt 27,19) Bóg-człowiek dokonał odkupienia. Matka Chrystusa i Jego opiekun „razem wzięci” stanowią dla nas „łaskę uprzednią”. „Wielkie rzeczy bowiem opromieniają podobne im rzeczy małe” (Jean Guitton), więcej: umożliwiają im łaskę, nie byłoby bowiem odkupienia, gdyby Bóg nie stał się człowiekiem, a zatem członkiem ludzkiej rodziny.

Nie tylko bez Chrystusa, ale również bez Maryi i Józefa nie uda się stworzyć błogosławionego (czyli szczęśliwego) małżeństwa. Jeśli zgoda człowieka na działanie Boże wyrażona w czasie miała „jednocześnie znaczenie dla duchowej przestrzeni pozahistorycznej, czyli zbawczej” (Mirosław Kowalczyk), wtedy oddziaływanie Matki Chrystusa i Jego, jak mniemano, ojca, rozciągać się musi na całą historię, jeśli nie mają Oni być „aktorami” odstawionymi za kulisy po odegraniu swojej roli.

Sławomir Zatwardnicki

Dziecko „Rodzica B” i „Rodzica C”

Love padlocks at Butchers' Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons
Love padlocks at Butchers’ Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons

W świecie, który odrzuca możliwość ingerencji Boga w ten świat – jak wtedy, tak i teraz, bo przecież nie zmienił się pomimo zmiany dokonanej przez przyjście Chrystusa – pojawił się jednak Bóg. Nie należy się dziwić, że tak mało zdumienia towarzyszy świętowaniu Wcielenia, wydarzeń szokujących nie przyjmuje się do wiadomości „łatwo, lekko i przyjemnie”.

Nie mieściło się w przedchrześcijańskiej głowie, żeby Bóg był miał być na tyle wszechmocny, by móc objawić się w słabości człowieczeństwa. Jeśli Bóg stał się człowiekiem, odtąd nie tylko Bóg, ale i człowiek jawić się musi misterium. Takiemu człowiekowi też trzeba by zabronić ingerencji w świat ludzi redukujących tajemnicę swojego człowieczeństwa. Ale może nie będzie takiej potrzeby, skoro również łeb chrześcijański uparty nie mniej niż osioł w stajence krnąbrnie przyswaja to podwójne, teologiczno-antropologiczne objawienie.

Pozostaje jedna niebezpieczna dla świata: Niepokalanie Poczęta. Nie dość, że rozszczelniła Bogu drzwi do świata ludzkiego, to jeszcze poznała na własnej skórze, co to przebóstwienie człowieka w chwale Bożej. Odtąd nic nie może już być takie samo, bo nawet jeśli nic się nie zmienia, to przecież świat zaryglowuje się już nie przed Bogiem, ale przed Bogiem, który stał się człowiekiem; z kolei przez „szczelinę” człowieka, który stał się Bogiem, padło światło na całą ludzkość, a skoro tak – pozostawanie w ciemności przestało być „po dziecięcemu” naiwne.

Jedyne, co pozostaje wierzącym i niewierzącym, to próbować zatrzymać tajemnicę Wcielenia na etapie Bożego Narodzenia. A przecież zstąpienie Boga w ludzki świat „kończy” się (choć bycie człowiekiem nie ma już dla wiecznego Boga końca) dopiero wraz z Wniebowstąpieniem, gdy Chrystus „wraca” do Ojca razem z uwielbionym, ale przecież tym samym, którego dotykaliśmy dłońmi Maryi w żłobie, człowieczeństwem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji bez wyjścia, a pozostało już tylko jedno: pierwsze mniej humanitarne, przedchrześcijańskie, te którym podążyć chciał Herod – z uwagi na to, że biegu historii nie da się już cofnąć, pozostaje poza naszym zasięgiem; drugie wolno może nazwać „upupieniem” tajemnicy, zinfantylizowaniem podrzuconego jak „kukułcze jajo” święta Dziecka.

Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons
Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy jednak da się „zrobić szopkę” z szopki? Być bardziej dziecinnym od św. Franciszka słodko gaworzącego do Dzieciątka? Zatrzymać Jezusicka na etapie wiecznego dziecięctwa, jakby dało się zatrzymać czas, w który zstąpił Odwieczny Syn? A nawet gdyby się dało – jak się nie da – to czy już sama tajemnica Chrystusowego dzieciństwa nie wstrząsa jak Hitchcockowski prolog, po którym, nawet jeśli udałoby się przerwać prezentację, wiemy że musiało być już „tylko” bardziej dramatycznie?

Załóżmy jednak, że dałoby się Go nawet pozostawić w Betlejem czy innym Nazarecie; wszak sam sobie wybrał na swoje urodziny taki zapadły prezent. Mija rok, dwa, a chłopiec uczy się mówić „Mamo”. Mija kolejna dekada, w której zachowywał się „jak człowiek” (może z wyjątkiem tego, że nie przyklejał „gumy do żucia” w „synagodze do modlitwy”), trudno zatem zakazać Mu wędrówki do Jerozolimy, skoro każdy normalny chłopak w Jego wieku tam chadza. Tam słychać, jak słowo „Ojciec” adresuje do adresata swojej modlitwy. Niedwuznacznie daje do zrozumienia, że prócz człowieczego „Rodzica C” ma jeszcze boskiego „Rodzica B”.

Zaprawdę, jeśli jest trzęsieniem ziemi fakt, że Jezus zwraca się do Boga w sposób właściwy Synowi, to nie mniej wstrząsający musi być rewers Dobrej Nowiny o Wcieleniu: ten sam Syn uznał człowieka za swoją „Mamę”. „Jeśli to odrzucimy, to wtedy przekreślamy ludzkie dzieciństwo Jezusa i pozostawiamy jedynie synostwo Logosu, które ma nam być ukazywane właśnie przez ludzkie dzieciństwo Jezusa” (Joseph Ratzinger).

Właśnie się było ukazało przez to, że się dało usłyszeć.

Sławomir Zatwardnicki