Po głosach Ewy Kiedio i Roberta M. Rynkowskiego kilka zdań ode mnie. O tej książce dość przewrotnie można powiedzieć, że treść nie odpowiada tytułowi. „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”. W pewnym sensie ani to nie jest o Jezusie, ani o Jego dzieciństwie. Jezusa spotykamy dopiero… w epilogu. Benedykt, który pontyfikat buduje na wskazywaniu Boga żywego i osobowego wymiaru wiary – tu odchodzi od tych standardów. Oczywiście, że to sąd na wyrost, a problem jest źródłowy (znikomość relacji o dzieciństwie), ale coś chyba jest na rzeczy. Papież nie pisze tu w perspektywie osobowej, ani o Jezusie, ani o innych bohaterach (włącznie z Maryją, co zauważyła Ewa, czy o Józefie, bądź co bądź patronie autora). Zajmują go kwestie drugorzędne: miejsce i czas narodzin, żłobek, gwiazda betlejemska – koniec końców są to „sprawy techniczne”, które nie za wiele mówią nam o Bogu.
Zapewne najwięcej dowiedzielibyśmy się o Nim z komentarza Ratzingera do tajemnicy wcielenia, na którą wskazują Ewa i Robert. Tu linia obrony książki mówi, że wtedy tekst stałby się teologiczną interpretacją. Wolałbym taki tekst. Bo cóż z tego, że zainteresowały nas uwagi papieża dotyczące relacji Boga do materii i wkroczenia w świat ludzkiej rzeczywistości – uznanie, że Bóg z materią może sobie poradzić na sobie właściwy sposób – jeśli potem czwarta część książki poświęcona jest kwestii faktyczności gwiazdy betlejemskiej? Na dodatek sam papież na koniec rozważań przyznaje, że to wątek całkiem poboczny. W tym znaczeniu uznaję to za marnowanie sił przez papieża, które przeniósłbym na rozbudowanie tematyki wcielenia.
Miałem okazję wysłuchać kilku głosów o tej książce osób publicznie zaangażowanych w pisanie o wierze i Kościele. Jeden z publicystów stwierdził, że przecież nie jest tak ważne pisanie o wcieleniu, bo dla rdzenia chrześcijańskiej wiary ważniejsze jest zmartwychwstanie. Piękne publicystyczne pustosłowie, które wskazuje na nasze przypadłości powszechne: brak całościowego spojrzenia na wiarę i w związku z tym hasłowość nie tylko wypowiedzi, ale i rozumowania. Bo rzucanie hasła zmartwychwstania i wartościowanie nad wcielenie to jednak brak refleksji. W tym przypadku, z jednej strony, potraktowanie zmartwychwstania jako czegoś abstrakcyjnego, co dzieje się poza ciałem, kiedy przecież ciało jest tu podstawą, z drugiej strony, zagubienie świadomości, że nie tylko zmartwychwstanie jest zmartwychwstaniem dzięki wcieleniu, ale w ogóle wiara i chrześcijańska relacja z Bogiem na tej tajemnicy się opiera – włącznie przecież z eucharystycznym spotkaniem z Panem. Tak więc ciężko mi przyjąć tego typu stanowisko, a jednocześnie mam poczucie, że może ono reprezentować pewną cześć z nas, wierzących. (Charakterystyczne zresztą, że ów mówca określając „rdzeń” naszej wiary wymienił trzy zagadnienia, a żadnym z nich nie było… zbawienie). Co wobec tego? O wcieleniu możemy przeczytać na Kleofasie m.in. tekst ks. W. Hryniewicza – polecam włącznie z dyskusją, jaką autor prowadzi pod swoim tekstem!
Zgodnie z proponowaną przez Ewę Kiedio linią „osobistości” zmagań bohaterów, fascynująca byłaby dla mnie lektura papieskich refleksji o „latach ukrytych” Jezusa. Owszem, ewangelie milczą, ale w swojej wierze – w osobistej relacji z Jezusem, jak mówi papież – nie sposób myśli o tym „wyciąć”. Czym to jest w jego życiu? W książeczce, o której wspominałem poprzednio, pisze np. o sensie Bożego Narodzenia przejmująco: „Jezus, który sam jest życiem, stał się tak mały, że możemy Go zamknąć w naszych dłoniach. Chce być od nas zależny po to, aby nas wyzwolić, aby nas uleczyć z naszej »choroby, która prowadzi do upadku«. Nie zawiedźmy Jego zaufania. Powierzmy się Jego dłoniom, tak jak On powierzył się naszym”.
Odnośnie zaś do paralityka w przywoływanym już przeze mnie „Skandalu miłosierdzia” tę podobną myśl rozwija bp Ryś (akurat ten fragment książki jest on-line: http://tygodnik.onet.pl/1,78540,druk.html). Natomiast co do symboliki: rozumiem niechęć Ewy Kiedio. Odpowiedziałbym jednak inaczej niż Robert M. Rynkowski – jednocześnie łącząc tę symbolikę ze zjawiskiem „typów” na przykładzie Maryi. To jak dla mnie problem teologów (w ogóle specjalistów w humanistyce) ze zwięzłym wyrażaniem istotnych treści. Z łatwością można się na tym złapać samemu: kiedy chcesz w jednym zdaniu albo nawet akapicie powiedzieć coś, co masz dobrze przemyślane, użyjesz zapewne słów, które w końcowej zbitce w Twoich oczach będą pełne znaczenia, ale dla czytelnika okażą się kościelną nowomową. Tak widzę na przykład problem z Maryją jako ikoną Kościoła – ma to sens, ale tylko wówczas, gdy jest wyjaśnione i osadzone we właściwym sobie kontekście.
Nie wiem, pod którym postem pisać, no ale ten mi się kliknął. Chcę tylko powiedzieć, że ta książka jest naprawdę słaba. Po pierwsze słaba dla mnie subiektywnie- jest po prostu całkiem obok tego, co myślę i czuję o sprawach Ewangelii dzieciństwa, jest po prostu w ogóle dla mnie nie pociągająca. Po drugie- słaba obiektywnie- pisana trochę na przekór nowszej egzegezie, zajmująca się wbrew tytule bardziej jakimiś faktami historycznymi niż samym Jezusem, mało odkrywcza i rzeczywiście niespecjalnie wiele wnosząca. Mimo całej miłości do papieża jako papieża i całej miłości i respektu wobec Ratzingera personalnie, nie potrafię udawać przed samym sobą, że książka jest dobra. No nie jest, po prostu.
No to może ogólnie o książce niech będzie tu, a gdyby miała być jakaś polemika z konkretnym autorem, to wtedy pod właściwym wpisem.
Jak już pisałem w swoich tekstach, gdyby była to książka jakiegoś, dajmy na to, księdza X, to prawdopodobnie w ogóle byśmy o niej nie rozmawiali („Znak” pewnie też by jej nie wydał). Też trudno uznać mi ją za bardzo dobrą czy nawet dobrą. Jednak tego, że jest ona pisana trochę na przekór egzegezie, nie uznaję za jej największą wadę. Nie bardzo wyobrażam sobie, że papież mógłby zastanawiać się, czy Jezus nie był przypadkiem prorokiem apokaliptycznym, który się pomylił co do zapowiedzi rychłego końca świata (wtedy pisanie o ewangelii dzieciństwa w ogóle nie ma sensu, bo wiadomo, że wszystkie opowiadania to wymysł jego uczniów). Po prostu niektóre teorie trzeba odrzucić w przedbiegach. Bardziej martwi to, że papież nie podjął wątków ciekawszych niż problem gwiazdy betlejemskiej. Z drugiej strony dobrze wiedzieć, że papież wierzy, że Jezus Chrystus był prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. To akurat książka potwierdza.