Archiwum kategorii: Recenzje

Przedostatniość rozmów z BXVI

Ktoś kiedyś napisał, że rynkiem wydawniczym rządzi marketing. Ja to napisałem przed chwilą. Tak właśnie jest z niniejszą publikacją, której interpretacja została już z góry narzucona przez specjalistów od sukcesu. Nieładnie jednak robić z tata wariata, a z prawie dziewięćdziesięcioletniego Ojca Świętego wciąż w pełni sprawnego intelektualnie rozmówcę, skoro ten już przed trzema-czterema laty uznał osłabienie sił zarówno ciała, jak i ducha za powodujące niezdolność dobrego wykonywania powierzonej mu posługi. Być może są to ostatnie rozmowy, ale przeprowadzone „przedostatnio”, przed i świeżo po abdykacji. Najświeższe pogawędki datują się na przełom 2013/2014 roku, skoro wspomina się w nich adhortację Evangelii gaudium jako ostatni dokument, a Putin okazuje się przekazywać „ostatnio” (listopad 2013) ikonę Franciszkowi, którego z kolei pontyfikat jest oceniany przez Benedykta XVI po roku sprawowania posługi Piotrowej.

Z powodu tej „przedostatniości” tracą nieco na wyrazie te stwierdzenia „Ojca Benedykta” (tak ponoć papa emeritus życzy sobie, by się do niego zwracać), które idą pod prąd środowisk tradycjonalistycznych próbujących zawłaszczyć dla siebie papieża rzekomo konserwatywnego i jakoby z innej gliny lepionego od swojego następcy. Ale i tak wyznawcy spiskowych teorii Antonio Socciego otrzymują twardy orzech do zgryzienia, podczas gdy fanom Franciszka miód leje się na serca, choćby wtedy gdy interlokutor niemieckiego dziennikarza komplementuje Ojca Świętego i jego styl bycia, a zbrodnię polegającą na nie założeniu przez niego mozzetty kwituje krótkim: „ale to było mi obojętne” (zanotujmy!). Byłby knock out, a tak jest tylko liczenie – bo przecież papież-senior nie usłyszał jeszcze dźwięku furtki otwierającej rozwodnikom drogę do Komunii Świętej. Tak czy siak, prawdziwy Benedykt XVI nie wykazuje podobieństwa do fałszywego, zrodzonego w głowach ideologów integryzmu; dla tego, kto zna jego twórczość, nie jest to zresztą nowość.

Ratzinger jawił się jako postępowy i krytyczny, chcący uprawiać nowoczesną teologię, zaliczał się do obozu progresywnego, a życzliwszym okiem na konserwatystów spoglądnął dopiero, gdy progresywizm oderwał się od wiary i zaczął przynosić pustoszące efekty. Jest w swoim mniemaniu reformatorem i konserwatystą zarazem, szukającym nowych dróg na bazie „starego fundamentu”. Trudno byłoby w nim dopatrzeć się zwolennika powrotu do epoki przedsoborowej, owszem zwołanie Soboru wybiło we właściwej godzinie i cieszy go „reforma soborowa, gdy przyjmuje się ją zgodnie z właściwym jej duchem”. Bez wiary, od której wyszli i którą reflektowali Ojcowie Soboru, nie można dokonać właściwej interpretacji dziedzictwa Vaticanum Secundum; jednak w tej mocy zgromadzenia, o paradoksie, kryła się słabość: „za daleko poszliśmy w teologię i nie zastanowiliśmy się nad tym, jakie implikacje pociągną te sprawy za sobą na forum zewnętrznym”. Jako „budowniczy mostów” wydaje się łączyć starą i nową erę: „nie należę już do starego świata, a nowy jeszcze tak naprawdę nie zaistniał”. Wyrazem pontyfikatu może być Rok Wiary stanowiący ponowną zachętę do odkrycia na nowo i „od środka” Boga objawionego w Chrystusie i centralnego miejsca wiary w życiu.

Jest pouczające, w jaki sposób „papież, który abdykował” odpowiada na zarzuty wielu, w tym naszego rodzimego katolicko-prawicowego publicysty, który, jak pamiętam, upierał się przy naturalistyczno-pobożnej wersji, że jak ojcem jest się do końca, tak Ojcu Świętemu również nie wolno pozostawiać dzieci. A jednak paradoksalnie właśnie takie podejście okazuje się być podyktowane funkcjonalizacją i zeświecczeniem, bowiem misję wiąże nierozerwalnie z wykonywaniem funkcji. Optyka wiary każe jednak widzieć – podpowiada papa emeritus, który rozszerza na papieża to, co już wcześniej przyjęto względem posługi biskupiej – że wewnętrzna odpowiedzialność nie musi pokrywać się z pełnieniem urzędu i w zakresie oddawanych odpowiedzialności „nawet ojciec przestaje być ojcem” w pewnym wieku (w przypadku biskupów – 75 lat i basta).

Już w światłości świata zakładał ówczesny Ojciec Święty możliwość zrezygnowania ze stanowiska, jeśli siły fizyczne czy psychiczne miały uniemożliwiać sprawowanie powierzonej mu władzy. Właśnie ten ubytek sił został przywołany jako powód abdykacji pamiętnego dnia 11 lutego 2013 roku. Zawsze uważałem, zgodnie zresztą z podstawową zasadą hermeneutyki, że w interpretacji osoby i słów Benedykta XVI trzeba wychodzić i nie odrywać się od „litery” tego, co w swojej szczerości był powiedział. Dlatego nie poddałem się wtedy poszukiwaniu „antyducha” spiskowych teorii, nawet tych „pobożnych” (źródłem decyzji – przeżycie mistyczne), oderwanych od rzeczywistości. Zamiast „hermeneutyki podejrzeń” – należy się oprzeć na „hermeneutyce wiary”, zgodnie z którą należy patrzeć również na abdykację. A wiara chrześcijańska, stojąca na fundamencie Boga stającego się człowiekiem, nie może bać się tego, co ludzkie; również papiestwo „nie straciło nic ze swojego autorytetu, nawet jeżeli bardziej widoczna stała się jego ludzka strona”.

Sam zaś Padre Benedetto jest właśnie ludzki „do bólu”. Potrafi zażartować, jak wtedy, gdy wspomina „wstępowanie do nieba” odlatującego helikopterem papieża, ale i przecierać ze wzruszenia oczy w trakcie udzielania wywiadu. Wynalazcę spinek do mankietów chciałby widzieć głęboko w czyśćcu, w niebie zaś – a nadzieję tę wyraża autor naukowej książki o eschatologii! – „będzie tak samo wspaniale, jak było u nas w domu”. Nie czuje się na tyle silny, by stale poświęcać się sprawom Bożym i duchowym, a mistycznych „ciemnych nocy” nie doświadczył, bo „pewnie nie jestem na tyle święty, żeby popaść w tak mroczną otchłań”. Z kolei nocami nie może pracować, bo „sen to stały punkt w programie (uśmiech), którego nie pozwalam nigdy naruszyć”. Nie jest zatem, przyznaje, tak pracowity jak de Lubac czy Congar, a w swoim dorobku nie może się mierzyć z Balthasarem. Ponieważ miał „wewnętrzną potrzebę zwrócenia się do ludzkości”, funkcję prefekta Kongregacji Nauki Wiary zgodził się przyjąć jedynie pod warunkiem dalszego pisania. Jako papież „uczony i jezusowy” wydał jedynie trzy encykliki, pisał bowiem (ołówkiem) trylogię o Jezusie: „po prostu czułem, że muszę je pisać”. Nie mógł na stolicy Piotrowej podejmować długoterminowych projektów ze względu na to, że nie miał to być długi pontyfikat, a w porównaniu z „mistycznym i maryjnym” poprzednikiem, wyznaje Vater Benedikt, „miałem inny charyzmat albo wcale go nie miałem”.

A jednak potwierdza się, że marketing rządzi odbiorem książki – i ja poświęciłem lwią część recenzji na kwestię abdykacji, która, pod prąd chronologii rozmów, znalazła się nie na końcu, a na początku książki, i która zajmuje proporcjonalnie mało objętości w stosunku do tego, co mogłaby sugerować okładkowa notka czy prolog wywiadobiorcy: „Niech ta książka będzie drobnym przyczynkiem służącym skorygowaniu fałszywych obrazów i rozjaśnieniu ciemności, zwłaszcza towarzyszących okolicznościom jego ustąpienia, które tak zszokowało świat”. Oprócz tych mało sensacyjnych sensacji otrzymuje przecież czytelnik wspomnienia całego życia, od dzieciństwa w rodzinnym domu, czasu wojny, przez późniejsze przygody „teologicznego nastolatka” uczestniczącego jako peritus w Soborze Watykańskim II, pracę na stanowisku profesora teologii, a potem w roli „psa gończego papieża” (jak epitetowało się prefekta kongregacji stojącej na straży wiary), wcześniej jeszcze pełnienie funkcji biskupa, a w końcu poddanie swojej głowy „toporowi” wyboru kardynałów zgromadzonych na konklawe. Seewald pyta o papieskie podróże i spotkania, wskazuje na zaniedbania i problemy, proponuje też swoiste résumé pontyfikatu.

Całość wieńczy jeszcze „nota biograficzna” oraz aneks, w którym przywołano tekst Ratzingera z końca lat pięćdziesiątych. „Neopoganie i Kościół” mają być swego rodzaju proroctwem dotyczącym przyszłości Kościoła. W gruncie rzeczy sama diagnoza nie różni się od tego, co pokątnie wypowiadają zdrowo myślący katolicy zbierający się w przyparafialnych salkach, tyle że teraz dzięki autorytetowi stawiającego diagnozę te „oczywiste oczywistości” zostają ogłoszone „na dachach” firmy Seewald-Ratzinger: „Właśnie to jest cechą charakterystyczną Kościoła naszych czasów, podobnie jak i neopogaństwa, że mamy do czynienia z pogaństwem w Kościele oraz z Kościołem, w którego sercu krzewi się pogaństwo”. W związku z tym autor tekstu postuluje porzucenie utożsamienia Kościoła ze światem, swoistą „sakralizację” polegającą na odkrywaniu tego, czym Kościół jest w swojej istocie. Od masowości Kościół zmierzać będzie w kierunku żyjących wiarą wspólnot, dlatego zamiast restauracji dawnego modelu życia – trzeba szukać nowych form życia wiarą. Najciekawszy w tekście wydał mi się nowy paradygmat ewangelizacyjny zaproponowany przez młodego teologa – „punktem Archimedesowym” nie tyle jest dążenie do uczynienia chrześcijan ze wszystkich pogan, ile raczej oddanie się „niewielu” (chrześcijan) na służbę „wielu” (pogan), podobnie jak Jeden Chrystus oddał się dla wszystkich.

Seewald, zwłaszcza w prologu prezentującym postać wywiadodawcy, pozwala sobie na nieco emfatyczny styl, który dał nam już wcześniej poznać, i któremu zresztą nie należy się dziwić, jeśli pamięta się, że wywiad przeprowadza w jakimś sensie duchowy syn Ratzingera (choć ten zwraca się wciąż do niego na „pan”… Ale nie „tykał” się nawet z Wojtyłą!). Rozmowa z kolei stanowić może jakąś bardziej niewinną formę tak ludzkiego plotkowania, bez którego trudno sobie wyobrazić ludzkie życie i poznawanie rzeczywistości. Dla jednych będą to sprawy nowe, dla „chomików” informacyjnych wspominki będą raczej przypomnieniem oraz uzupełnieniem wiadomości znanych już z poprzednich wywiadów czy z autobiografii Ratzingera. Całość czyta się „lekko, łatwo i pożytecznie”, a użyty przez polskiego wydawcę miły w dotyku papier mile łasi się pod palcami. Usypia to czujność czytelnika, który nie zapyta, czy to możliwe, żeby ten człowiek – co prawda papież, ale przecież poddany biologii – rzeczywiście pamiętał te wszystkie szczegóły i szczególiki, którymi okraszona jest konwersacja? Raz jeden Benedykt XVI nie potrafi sobie przypomnieć… nazwy pewnego hotelu – może właśnie dla uśpienia podejrzliwości zostawił dziennikarz ten ślad słabości? Oto moja osobista teoria spiskowa, nie do końca poważna.

A druga jest taka: jeśli wywiadu udzielono ładnych parę lat temu, czy nie dlatego zostaje on wydany właśnie teraz, że zgodnie z dżentelmeńską umową miał ujrzeć światło dzienne, gdy emerytowany papież poczuje, że zbliża się jego wieczny odpoczynek? A może chodzi raczej – marketing musi mieć ostatnie słowo – o przygotowanie gruntu pod kolejny bestseller? Otóż nie powinno ujść uwagi czytelnika, że „Ostatnie rozmowy” mają być według Seewalda jedynie tłem do jego pracy nad biografią Benedykta XVI, której rzeczywiście należy z niecierpliwością wyczekiwać; zapewne nie będzie mniejsza objętościowo od biografii Jezusa, która wyszła również spod jego pióra. Jeśli na ten smakowity kąsek połakomi się ten sam wydawca, niech uważa na błędy oraz niedociągnięcia, których nie ustrzegł się w przypadku wspomnianej biografii (literówki, „wyrazówki” i inne) oraz recenzowanego wywiadu (dla przykładu tłumaczenie „ortodoksyjny” zamiast „prawosławnego” czy niewiele wnoszące przypisy – kto z nr 21 domyśliłby się, że chodzi o „małą Bernadetkę”?).

Sławomir Zatwardnicki

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2017) nr 1

Rybak z Galilei – czyli o literaturze pobożnościowej…

Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy opublikowało książkę jezuity Stanisława Biela, Rybak z Galilei. Droga Piotra z Betsaidy do Rzymu. Medytacje biblijne. Dla mnie jest to interesujące uzupełnienie jego wcześniejszej książki Pawle z Tarsu. Jakoś tak jest, że ci dwa wielcy apostołowie i twórcy Kościoła muszą się duchowo uzupełniać. I należy na samym początku zaznaczyć, że omawiana książka nie jest pracą z zakresu biblistyki lecz swoistym podręcznikiem duchowym, książką pobożną do duchowych ćwiczeń przeznaczoną. 

Kim był Piotr i jak to się wydarzyło, że prosty rybak z Galilei stał się przywódcą nowej wiary, nowej religijnej drogi. Celowo unikam słowa Kościół, bo je pisząc popełniłbym poważny anachronizm – wierni w czasach apostolskich organizowali się inaczej niż początkach XXI wieku i liderowanie Kefasa inaczej wyglądało niż jego następców. A zarazem książka wielebnego jezuity jest niczym innym jak swoistym „uwspółcześnianiem” postaci pierwszego spośród apostołów i znajduję to jako raczej pozytyw niż wadę. W czym rzecz?

Praca Stanisława Biela, jezuity, jest niewątpliwie częścią wielkiej tradycji Kościoła – książką pobożnościową, która ma nie tylko dawać wiedzę czytelnikowi ale także (a nawet przede wszystkim) wzmacniać jego wiarę. Swego czasu franciszkanin Celestyn Napiórkowski napisał o niej, że zadamawia się ona w bibliotekach i klęcznikach i nie pozostaje bez wpływu na życie Ludu Bożego, i to jego lepszej części. Byłby więc Rybak z Galilei następcą Naśladowania Chrystusa? Odpowiedź z cała pewnością pozytywna jest jednocześnie wielkim zobowiązaniem dla autora. Stawać w takim szeregu to niewątpliwie wielkie zobowiązanie.

Warto zatem zadać sobie dwa pytania:

  1. czy takie książki są potrzebne? przecież powstały arcydzieła literatury duchowej, a wielcy mistrzowie są jak owi wiktoryńscy olbrzymi, a których ramionach siedzą współczesne karły…
  2. jakie treści teologiczne daje nam lektura Rybaka…  jak przekazuje je czytelnikom?

Odpowiedź na pierwsze jest wbrew pozorom banalna. Rozwój myśli teologicznej jest nieustanny i zatrzymanie się jedynie na starych mistrzach jest błędem. To tak jakby wciąż opierać się na Akwinacie w naszych rozważaniach nad problemem Niepokalanego Poczęcia. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy wadze myśli tomistycznej w naszej duchowości. Nie sposób – znowu powtarzam za Celestynem Napiórkowskim – nie sposób podchodzić bezkrytycznie do tekstów Maksymiliana Kolbego, przecież świętego Kościoła.  Należy podchodzić krytycznie także do pisania świętych i trzeba dokonywać selekcji ich wypowiedzi, jeśli się je proponuje jako chleb dla współczesnej pobożności.

Dlatego musi bardzo niepokoić rozjazd miedzy teologią a duchowością, zauważaną od wielu lat. Tym bardziej, że o ile teologie jesteśmy jakoś interpersonalnie zdefiniować, to trudno nam jest jednoznacznie określić czym owa duchowość tak naprawdę jest.  A może tak naprawdę takiego tworu nie ma i tylko określamy tą nazwą pewne nie do końca określone intuicje związane z naszym życiem, nie tylko religijnym. Warto też mieć ten problem w głowie gdy zastanawiamy się nad wartością każdej książki z osobna, także nad Rybakiem…

Bywa bowiem duchowość definiowana poprzez stany życia wewnętrznego każdego człowieka, może też być rozumiana jako swoista doktryna, nauka duchowa. Torrel pisze:

Nauka ta wykładana przez osobę, która sama wyróżnia się duchowością, jest najczęściej sformułowaniem jej własnego doświadczenia, często ledwie oczyszczonego z najbardziej osobistych cech. Nasuwają się tu oczywiście na myśl pisma świętych, Teresy z Avili czy Jana od Krzyża, praktyczne zalecenia św. Ignacego, ale można tez pomyśleć o regułach świętych założycieli, takich jak św. Benedykt czy św. Franciszek, którzy uczą sztuki życia Ewangelią i dają początek określonej duchowości – benedyktyńskiej, franciszkańskiej itd. W takich wypadkach , i wyraźnie to czujemy, „teoria” opiera się na praktyce i te nauki wypływają nie tyle z nauki przyswojonej przez umysł, ile z wiedzy nabytej przez długie terminowanie pod kierunkiem Ducha. Nie zawsze tak jest, ale czasami  to się narzuca: można tu mówić o zarówno o duchowości, jak i o nauce duchowej, czy nawet teologii duchowej.

Zatem  nowa literatura pobożnościowa jest wręcz koniecznością, inaczej może grozić nam poważna duchowa i religijna schizofrenia.  Jakie warunki winna spełniać „literatura pobożnościowa”, aby można było ją uznać za wartościową? Czy wystarczy, że nie zawiera wyraźnych błędów we wierze i w nauce o moralności? Czy nie należałoby więcej wymagać od tekstów, które z założenia (na co wskazują wysokie nakłady) mają ambicję kształtowania chrześcijańskiej pobożności i to w szerokim zakresie?

Jacques Maritain zaproponował nam dwa poziomy nauki duchowej. Są nimi wiedza praktycznie praktyczna oraz wiedza spekulatywnie praktyczna. Chodzi o rozróżnienie pomiędzy regułami życia,  a teologią moralną czy etyką. Niestety często autorzy i wydawcy współcześni (o mistrzach duchowych nie wspominając) nie rozróżniają tych sfer – nie wiedzą nawet o tym, że nie jest to jedno. A może po prostu jest im wszystko jedno?

Problem z książką Biela SJ jest następujący. Czy to jest swoisty strumień świadomości czy tez mamy do czynienia z książką która zawiera istotne treści teologiczne oraz wskazówki postępowania, które pozwolą na utrwalenie dobrych chrześcijańskich nawyków. A może nawet na nabycie nowych. Odpowiedź jest pozytywna, Jezuita proponuje nam stosowanie – wyraźnie widocznej choć zmodyfikowanej ad usum populi – metody jezuickiej (ignacjańskiej ?) do odczytywania Pisma Świętego aby życie Piotra pozwoliło nam na znalezienie właściwych ścieżek naszego chrześcijańskiego życia. Zatem zaprasza on nas w drogę z Galilei, poprzez Jerozolimę i Antiochię do Rzymu, gdzie spełni się jego życie, jego powołanie. Jeżeli uda nam się taką drogę duchowa powtórzyć, to korzyść będzie z całą pewnością duża. Pomocne w tej drodze mają być być pytania – zaproszenia do rozważań. Swoisty rachunek sumienia – odbywany po każdym krótkim rozdzialiku, – komentarzu do kolejnej perykopy.

Czy to dobra metoda? Na pewno nie najgorsza i nie najgorzej poprowadzona. U autora widać wiedzę biblijną oraz teologiczną oraz spore zacięcie duszpasterskie. I to ostatnie może zbyt mocno dominuje nas wiedzą spekulatywnie praktyczną, ale w dopuszczalnych jeszcze proporcjach. Poważną słabością książki jest natomiast pomijanie – prawie całkowite – tradycji Kościoła, także tej przez wielkie „T”. Gdyby autor poważył się na wzbogacenie swego odczytania Pisma tradycją oraz historia biblijną to byłoby to z dużą korzyścią dla czytelników oraz samego autora. Ale i tak książkę należy pochwalić i czekać, ze Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy będzie  umiało znajdować kolejnych autorów i kolejne ciekawe pozycje.

 

 

 

Stanisław Biel SJ, Rybak z Galilei, Droga Piotra z Betsaidy do Rzymu, Medytacje biblijne, Kraków 2016

Stanisław Celestyn Napiórkowski, OFM Conv., O wznowieniach starej literatury pobożnościowej, Collectanea Theologica 55(1985)

Jean Pierre Torrel, Święty Tomasz z Akwinu – mistrz duchowy, Poznan-Warszawa 2003

 

Emmanuel Carrère jako badacz początków chrześcijaństwa

„Pisałem obciążony tym, czym jestem: inteligentnym, człowiekiem bogatym, ze szczytów hierarchii: tyle ułomności dla kogoś, kto chce wejść do Królestwa. Mimo wszystko próbowałem. A w chwili, gdy się z tą książką rozstaję, zadaję sobie pytanie, czy sprzeniewierza się ona młodemu człowiekowi, którym kiedyś byłem, i Panu, w którego on wierzył, czy też, na swój sposób, pozostaje im wierna.
Nie wiem.”

Emmanuel Carrere, „Królestwo”

„Królestwo” to książka dla wierzących i niewierzących. Mimo ryby na okładce będącej symbolem chrześcijaństwa francuski pisarz stworzył pozycję, która zafascynuje każdego. Swoją erudycyjnością i przenikliwością. Emmanuel Carrere nie tylko zabiera czytelników w podróż po początkach chrześcijaństwa, ale także ujawnia kulisy swojej drogi duchowej, której pokonanie miało bez wątpienia wpływ na historię powstania tej pozycji. Carrere niejednokrotnie zaczynał i przestawał wierzyć. „Królestwo” powstaje w czasie, kiedy on sam znajduje się na rozdrożu, ale daleko mu do uczęszczania co dzień do kościoła. Myślę, że cytat przeze mnie zaprezentowany mówi o autorze może nie wszystko, ale bez wątpienia bardzo wiele.

„Królestwo” to pozycja, która została uznana za najlepszą książkę we Francji, w 2014 roku. Polscy czytelnicy mogli poznać twórczość francuskiego autora już wcześniej przy okazji takich publikacji jak „Powieść rosyjska”, „Limanowa” czy „Wąsy”. Tym, co uderza już od samego początku w jego publikacjach, to niesamowita erudycja i szczerość, która zaskoczyła mnie ze względu na temat tej pozycji. Oczekiwałam przedstawienia w ciekawej formie suchych faktów historycznych, a dodatkowo otrzymałam ciekawy portret autora… To było bez wątpienia inspirujące doświadczenie.

Pierwsze sto stron tej publikacji (powieści?) to wspomnienia autora dotyczące jego samego i jego drogi duchowej. Czytelnik ma okazję dowiedzieć się co nieco na temat jego rodziny, ale przede wszystkim na temat jego wiary i tego, jak ewaluowała. Autor nie kryje, że zmagał się z depresją, usilnie poszukiwał sensu życia. Odkrywa przed czytelnikami rąbek swojego życia, pokazuje przemianę, jaką przeszedł, i nie wstydzi się tego, że obecnie jest osobą niewierzącą, ale cały czas poszukującą. Czego? Prawdy? Zrozumienia? Poczucia bezpieczeństwa? Emmanuel Carrere to twórca w stu procentach świecki, a przy tym niewierzący… to czynniki determinujące fakt, że „Królestwo” to książka dla ludzi wierzących i niewierzących. I dla tych, i dla tych może okazać się powieścią fascynującą, bo pokazującą w sposób bardzo ludzki początki tego, co pociągnęło za sobą tysiące ludzi. Początki chrześcijaństwa.

Carrere nie ukrywa, że pragnie napisać książkę, która odniesie niebywały sukces… Chce się w ten sposób trochę dowartościować i bez wątpienia połechtać swoją próżność. Był niewierzący, a potem wierzący w stopniu ogromnym… ciągłe analizowanie Pisma Świętego, codzienny udział we mszy. To jednak w końcu minęło, a on sam zaczął zastanawiać się nad fenomenem tego, że nie wierzymy w to, że po pocałowaniu żaby przez księżniczkę żaba zamienia się w przystojnego księcia, nie wierzymy w bogów greckich, a wierzymy, że tysiące lat temu żył Chrystus, Mesjasz, który nie dość, że przyszedł na świat z Maryi Dziewicy i umarł na krzyżu… to jeszcze zmartwychwstał. A jeśli spojrzeć na to z dużym dystansem (po odsunięciu swojej wiary), to brzmi to jak obłęd.

Emmanuel Carrere w swojej książce oprócz podróży po swojej historii – tak ją nazwijmy – religijnej odbywa podróż po historii początków chrześcijaństwa. Robi to jednak w sposób nietuzinkowy, który bardzo mnie zaskoczył. W swoim „śledztwie” nie opiera się jedynie na suchych faktach, ale zastanawia się, jak mogły przebiegać rozmowy, wystąpienia św. Pawła, jak doszło do poznania niektórych bohaterów itp. Należy pamiętać, że Pismo Święte, a nawet dowody świeckie mówiące o rozwijaniu się chrześcijaństwa nie ujawniają nam wszystkiego. Carrere przeprowadza coś na kształt rekonstrukcji wydarzeń, aby odkryć, jak wyglądał prawdziwy rozkwit chrześcijaństwa… i co takiego odróżniało ten sposób życia, religię od innych. Odróżniało na tyle, że to właśnie za nią podążyły tysiące.

Autor „Wąsów” w swojej książce wykazuje się niesamowitą znajomością tematu, ale także odniesień kulturalnych. Znaleźć więc w niej można odniesienia do Dicka, Sienkiewicza, Salingera, Nietzchego i wielu innych postaci, które zapisały się w historii literatury, a co za tym idzie, kulturze.  „Królestwo” to powieść, którą czyta się jak dobrą powieść – to dosyć luźne przemyślenia i refleksje autora na temat chrześcijaństwa i jego prekursorów czy też opiekunów takich jak Paweł z Tarsu czy Łukasz Ewangelista. Carrere to erudyta, a przez to czytanie jego książki było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Mimo tej erudycji to książka także dla „laików” w kwestii historii chrześcijaństwa.

„Królestwo” oprócz tego, że jest książką niezwykle interesującą, w której widać ogromny poziom erudycji autora, jest pozycją, która wciąga i fascynuje. Przedstawia fakty z historii chrześcijaństwa ogólnie znane, ale także wchodzi głębiej w tajemnice jego początków. Carrere mimo ogromnej klasy, z jaką to robi, pisze niesamowicie lekko i przystępnie. „Królestwo” po prostu dobrze się czyta. Chrześcijaństwo intryguje francuskiego pisarza, ale przez to, że jest niewierzący, „Królestwo” nie jest powieścią przesiąknięta ideologią, ale historią ideologii. To rewelacyjna książka o początkach chrześcijaństwa, która przypadnie do gustu wierzącym, jak i niewierzącym. To pozycja wielopłaszczyznowa, która pokazuje, że kwintesencją dobrej, mądrej literatury nie musi być książka napisana kilkadziesiąt lat temu ani powieść napisana ciężkim językiem. Jestem pod ogromnym wrażeniem tej publikacji, tym bardziej że choć ma ponad 500 stron, jej czytanie poszło mi błyskawicznie… Reasumując: „Królestwo” czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, ale to pozycja niesamowicie wartościowa, w której Carrere odkrywa co nieco prawdy o sobie, ale przede wszystkim wykazuje się ogromną erudycją, inteligencją i ciętością języka.

Carrere_Krolestwo_m Emmanuel Carrère, „Królestwo”, Kraków 2016, 536 stron

Nie tylko dla studentów

Nie ma się co oszukiwać, że podręcznik do dogmatyki katolickiej może stać się bestsellerem, nawet jeśli jego autorem jest obecny prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kard. Gerhard Müller. Zwłaszcza w sytuacji, gdy oszałamiające nakłady osiągają książki typu „relacja z nieba” albo o wątpliwej wartości objawieniach prywatnych. A jednak właśnie ze względu na tę sytuację warto na ten podręcznik zwrócić uwagę. Jego pojawienie się w ofercie wydawniczej daje bowiem nadzieję, że intelektualna strona wiary nie stoi na straconej pozycji. Czytaj dalej Nie tylko dla studentów

Pastores nr 69 – czyli o pogoni za horyzontem

Redaktor naczelny Pastores, ksiądz Mirosław Cholewa, wskazuje we wstępie do kolejnego numeru kwartalnika, że jedność uczniów jest najgłębszym pragnieniem Chrystusa. Czy zatem wiernym wypada się temu pragnieniu przeciwstawiać? A czasami można odnieść wrażenie, że uważamy, że jest to jedynie zachcianka, kaprys, naszego Nauczyciela, a sami wiemy o wiele lepiej jak powinny układać się relacje chrześcijanin-chrześcijanin.

Na szczęście kolejny (niemalże jubileuszowy numer) pisma daje nam mocną dawkę leku przeciwko takim urojeniom. Bowiem lekarstwem na brak jedności jest sam Jezus Chrystus – nie chodzi o tłumne, bądź kameralne, konferencje, nie chodzi o książki, referaty czy jeszcze inne narzędzia. Chodzi o to by dążyć do Tego, który jest Prawda i Jednością.

Ciekawą propozycja jest kilka tekstów dających czytelnikowi perspektywę teologiczną. Peter Kreeft, katolicki teolog, wskazuje że jak do tej pory wskazywano szereg sposobów na zjednoczenie chrześcijan, które niestety nie przyniosły oczekiwanych rezultatów:

„a) rozsądne kompromisy; b) zrozumienie i edukacja: nadzieja na odkrycie, że w rzeczywistości nie ma między nami niezgody, że tak naprawdę mówimy to samo innymi słowami i po prostu źle się rozumiemy; c) przeżycie mistyczne: jeśli będziemy je mieli, zrozumiemy, że poprzedni punkt jest prawdziwy; d) tolerancja: jakby dwustronny pakt o nieagresji. Dlaczego nie może my po prostu żyć ze sobą w zgodzie?; e) subiektywizm: zredukowanie Prawdy do „mojej prawdy”, „twojej prawdy” albo „naszej prawdy”; f) sceptycyzm: przecież prawdy i tak nikt nie zna; g) racjonalna dyskusja: może potrafimy przekonać się nawzajem jak w naukowym laboratorium; h) mglisty optymizm: jak Micawber u Dickensa2: „Coś się nadarzy!”; i) tymczasowe, taktyczne i prag­matyczne przymierze w walce ze wspólnym wrogiem: ekumeniczny dżihad – dobry, ale niewystarczający” (s. 7-8)

Ten brak powodzenia wskazuje, że wciąż niemożliwa jest jedność chrześcijan i autor stawia podstawowe pytanie: dlaczego? Dlaczego Bóg nie powoduje owej wymarzonej przez Swego Syna Jedności. Otóż – najkrócej ujmując, mając jednocześnie świadomość, ze skróty myślowe mogą mylić – dialog ekumeniczny jest szansą na nawrócenie. On może na przykład doprowadzić protestantów do życia sakramentalnego, ale nasz katolików do Ewangelii.

„Wydaje mi się, że ta ekumeniczna jedność musi zaczekać, dopóki Chrystus obecny w protestantach i Chrystus obecny w katolikach nie spotkają się ze sobą. To znaczy, dopóki jedni i dru­dzy nie zobaczą tego samego Chrystusa, dopóki nie osiągną czegoś, co można by nazwać „ewangeliczną bliskością”. I dopóki nie zaczną wyraźniej dostrzegać Chrystusa w sobie nawzajem. To samo dotyczy Cerkwi prawosławnych. Muszą zobaczyć pięk­no i uwielbienie Chrystusa w nas, jeśli zjednoczenie nie ma być jakimś rozwodnieniem chrześcijaństwa.” (s. 17)

Z nieco innej perspektywy pisze do na biskup Zbigniew Kiernikowski, autor proponuje nam spojrzenie na kwestię jedności z perspektywy paschalnej. Historia ludzkości jest historią podziału i prób jego przezwyciężenia. Doskonałym przykładem jest próba zbudowania wieży Babel opisanej księdze Genesis. Jednakże wszelkie próby odbudowania jedności oparte jedynie na ludzkich siłach nie maja szans powodzenia. Dojście do pełnej jedności jest możliwe jedynie na dorsze paschalnej. Bowiem tylko ofiara Chrystusa przełamała pierwszy i podstawowy rozdział jakim jest spowodowane przez grzech pierworodny oddzielnie stworzenia od Stwórcy. Zatem nasze ekumeniczne wysiłki muszą być – tak jak cała chrześcijańska droga –  oparte na naśladownictwie Mesjasza.

Jeszcze inne ujęcie problemu proponuje nam wybitny patrolog, ksiądz Edward Staniek.

Geniusze kolejnych wieków na swój sposób ujmują jedność Kościoła, zawsze pochylając się nad nią jako nad wielką tajem­nicą i cudem, który jest dziełem Boga i istot wolnych. Kto zacie­śnia Kościół jedynie do samych ludzi i widzi tylko jego ziemską historię, liczącą zaledwie dwa tysiące lat, ten niewiele o jego jedności wie. Jezus wyraźnie oddał jedność Kościoła w dłonie swego Ojca i prosił, aby ta jedność była taką, jaka istnieje między Nim i Ojcem. On zatem sam potraktował ją jako cud, który jest dziełem Ojca niebieskiego. (s. 43)

Historia Kościoła jest tak naprawdę historią nieustannego rozrywania jedności chrześcijan i walki o jej przywrócenie. Rozkład i rozejście powodowane są poprzez odejście od Objawienia i przekazywanej przez nie prawdy. Dlatego też walka o jedność musi być walka o prawdę.

Z kolei ksiądz Piotr Mazurkiewicz, podejmuje ciekawy i trudny temat problemu rozwoju doktryny. Kiedy mamy do czynienia z autentycznym rozpoznaniem prawdy ujawnionej w kontekście zmieniających się czasów, a kiedy jest to zwykłe nowinkarstwo.

Są sprawy, które wymagają zmiany. Aby zaś do niej się zabrać, konieczna jest diagnoza. Nieskuteczność bowiem może być skutkiem zarówno nadmierne­go dogmatyzmu w podejściu do tradycyjnych metod duszpasterskich, jak i niewystarczającej konsekwencji w ich realizacji. Mówiąc inaczej, błąd w duszpasterstwie może polegać zarówno na nadmiernym rygoryzmie, jak i na nadmiernym laksyzmie. (s. 45)

Z kolei ksiądz Mirosław Cholewa wskazuje na problem swoistej „duchowej ekologii”, grzechy jednostek powodują rozpad jedności. Możemy także rozpoznać grzechy, które skierowane są wprost przeciwko budowie wspólnoty. Pierwszym – i chyba podstawowym – jest pragnienie nawracania innych, z pominięciem siebie.

Chrześcijaństwo ma „duchowość wcielenia” – Pan Bóg daje nam żyć z tymi braćmi i tymi przełożonymi, w tym konkretnym miejscu, abyśmy mogli dojrzewać w świętości. Fak­tycznie jednak, gdy brakuje jedności z Jezusem, będzie brakowało jedności z braćmi. (s.53)

Autor wskazuje szereg innych grzechów przeciwko jedności we wspólnocie: zacięta rywalizacja, nieszczerość, obmowa czy bark przebaczenia, to tylko niektóre z nich. Tekst ciekawy i dający ciekawe pole do przemyśleń w skali zarówno mikro jak i makro. Od wspólnoty rodzinnej, poprzez zakonna czy diecezjalna poprzez oikumene chrześcijan całego świata.

Ksiądz Robert Skrzypczak stawia nas wobec kolejnej arcyciekawej zagadki, czyli zagadnienia czy spontaniczność jest gwarancją autentyczności. Sposobem na jej rozwiązanie jest powrót do tekstów Karola Wojtyły. Włączając się w spory wokół soborowe dał zapowiedź swojej późniejszej, już papieskiej, metody duszpasterstwa młodych. Zasadnicza odpowiedzią jaką stara się nam przekazać biskup krakowski, a następnie biskup rzymski, jest świadectwo życia, które jest syntezą autentyczności i prawdy.

Jest to postawa przeciwstawiająca się powszechnemu mniemaniu oraz częstej wśród psychologów i filozofów opinii, ze autentyczność musi pochodzić z wnętrza. Wszelka zewnętrzna presja jest zaprzeczeniem autentyczności i gwałtem na woli ludzkiej.

Z psychologicznego punktu widzenia człowiek jest autentycz­ny nie tylko w momencie osiągnięcia wewnętrznego zintegrowa­nia zamiarów i postaw, ale również w samym szczerym dążeniu do tego. Authentes w języku greckim oznacza sprawcę, władcę, działającego własnoręcznie. Chodzi więc o pewną oryginalność i szczerość w postępowaniu, której zagraża i sprzeniewierza się zakłamanie, odgrywanie cudzej roli bądź przypisywanie sobie nie swoich zasług (jak i defektów). W starożytnym rozumieniu autentyczności zawierało się bycie mistrzem, autorem, bądź podążanie za nim. Stąd św. Klemens Aleksandryjski mówił o „au­tentycznej drodze chrześcijanina idącego za Chrystusem”, przy założeniu, że chodzi o Chrystusa żyjącego w chrześcijaninie, o zinterioryzowany model życia. (s.67-66)

Warto zatem, za autorem artykułu wskazać, że warunkiem autentyczności nie jest bynajmniej spontaniczność i wolność od wszelakiego zewnętrznego wpływu. Jest nim zgodność postawy ludzkiej z prawdą. A tylko taka postawa może stanowić świadectwo.

Bardzo ciekawą propozycją ze strony redakcji kwartalnika jest próba odpowiedzi na zgorszenie podziału. Podawane w poszczególnych tekstach możliwości wskazują, że działanie na rzezc jedności nie polega jedynie, ani przede wszystkim, na konferencjach i publikacjach. Wywiad z Etienne i Estelle Hebert, małżeństwem misjonarzy z Rwandy, ukazuje nam jak jeszcze wiele my chrześcijanie mamy do zrobienia na całym świecie. Udział świeckich w misji Kościoła na całym świecie jest wciąż wielkim wyzwaniem.

Z kolei tekst Siostry Edith, Krzysztofa Wonsa SDS, oraz Stanisława Przepierskiego OP, poświęcone modlitwie wskazują jak bardzo ważnym elementem naszego życia eklezjalnego jest duchowość. Nie są to wszystkie teksty sześćdziesiątego dziewiątego numeru Pastores, i te pominięte nie są bynajmniej nieistotne i nieciekawe. Brak czasu i miejsca jedynie stoją na Dorze ich omówienia i wymienienia.

Na zakończenie omawiania tego numeru chciałbym wskazać ciekawy i ważny tekst Grzegorza Gregera, biskupa pomocniczego diecezji bielsko-żywiec­kiej. Coraz powszechniejszy obyczaj kremacji stawia nas wobec pytania o posługę sakramentaliów pogrzebowych. Okazuje się, że dokumenty nie dają kapłanom i wiernym jasnej i jednoznacznej odpowiedzi tego obyczaju. A cała sytuacja jest bardzo trudna i delikatna. Z jednej strony mamy nauczenie Kościoła i tradycję, z drugiej strony stykamy się z bólem wiernych. Dodajmy także że nie tylko z bólem ale i brakiem podstawowej wiedzy o przepisach kościelnych, także bardzo często brakiem wiary lub wiara mało pogłębioną. Tekst biskupa Gregera może być doskonałą pomocą dla księży w tej – niełatwej sprawie.

 

 

Jakuba Lubelskiego poszukiwane sacrum

Seria wydawnicza „Czwarta fala” zapowiada się naprawdę interesująco, drugi tom wydany przez wydawnictwo Teologii Politycznej w ramach prezentacji młodszego pokolenia publicystów i autorów to kolejny trafny strzał. Owszem można mieć do Ssania (bo chodzi o książkę Jakuba Lubelskiego o tym tytule) szereg uwag. Poczynając od językowych po pewne niedopowiedzenia merytoryczne lub wręcz wyrażanie stanowczej niezgody. Ale cóż… autor nie pisze z pozycji krytyka, lecz autora, który pisze o swoich mistrzach i fascynacjach. Czytaj dalej Jakuba Lubelskiego poszukiwane sacrum

WIĘŹ jesienna, (czy) Mazowiecki w grobie się przewraca…

W sumie można powiedzieć: nareszcie… Nareszcie środowiska określane mianem „Kato-lewicy” wykazały się społeczną wrażliwością. Oczywiście, redakcja kwartalnika nieco się odmie i powie naburmuszona, że można w czasach miesięcznikowych i współczesnych wiele tekstów świadczących o wrażliwości na ludzką biedę i nierówności społeczne. Wskażą na przykład na numer poświęcony kwestii Kościół z lewicą i prawicą. I będzie to prawda. Niestety moje pierwsze zdanie chociaż jest świadomą prowokacją zawiera (niestety) ziarno prawdy. Wszystkiemu winny jest cień Tadeusza Mazowieckiego; krytyka III RP za nierówności, za biedę, za bezrobocie, za rozmaite społeczne ułomności była kojarzona z krytyką personalną wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika i lidera środowiska.

Dlatego czytając tekst Marka Rymszy, Nowa kwestia społeczna?, nie umiałem się powstrzymać od pytanie: czy nie za późno? I dlaczego autor pisze, że ubóstwo, bieda są w Polsce nową kwestią? Od dwudziestu pięciu lat bieda była zawsze obok nas i zawsze widoczna. Trzeba była naprawdę bardzo się starać aby jej nie zauważyć. Dlatego trzeba podkreślić, że autor zauważa fakt, że podczas rozważania kwestii ubóstwa nader często podkreśla się opinię, że biedni są sami sobie winni. Niestety nie wspomina on, że w mediach oraz wśród polityków był to nurt myślenia i prezentacji kwestii absolutnie dominujący. Nie jestem także w stanie zrozumieć, dlaczego nie zauważa on (a jeżeli zauwaza to nie wskazuje wprost) że obecne „potransformacyjne” ubóstwo jest skutkiem transformacji, a nie skutkiem ubocznym. Mając na uwadze tę kwestie należy się cieszyć, że i w bastionie twórców III RP zauważono problem.

O wiele mocniej, a przez to jakoś wyraźnie przemawiają do mnie Aleksandra Gołdys i Maria Rogaczewska. Co prawda męczy mnie już wyświechtany zwrot o tym, że czegoś nie widać z Warszawy. Choćby z tego powodu, że na tzw. „prowincji” też powstają fortuny i nie jest tak, że pieniądze Ida tylko do Warszawy. Problem jest naprawdę o wiele poważniejszy i autorki bardzo dobrze go diagnozują.

„Teoria możliwości” Nussbaum i Sena prowadzi nas do wniosku, że w Polsce mamy fatalnie błędny sposób myślenia o biedzie, biednych i przyczynach biedy. Tak bardzo popularne u nas przekonanie (schemat myślowy, którym posługują się elity, ale też wielu naukowców, liderów, a także zwykłych pracowników socjalnych, pracujących „na poziomie ulicy”), że biedni są sami sobie winni, a także, że należy oddziaływać na nich bezpośrednio (poprzez perswazję, groźby, drogie szkolenia i jeszcze droższe unijne interwencje), aby się zmienili, jest — w świetle tej teorii — całkowicie mylne.

Musze jednak zadać banalne pytanie: kto ma taki sposób myślenia? Podobnie jak w przypadku tekstu Marka Rymszy nie umiem powstrzymać się od wrażenia, że autorki zapominają, że przez cały czas niepodległości były w Polsce środowiska, które kontestowały kierunek zmian w Polsce, lecz były one konsekwentnie przemilczane i wykpiwane. Pojęcie „oszołom” zrobiło swego czasu niesamowitą karierę. Zatem brakuje mi w tych dwóch tekstach wyraźnej konstatacji, że ludzie byli nie tylko ubodzy, ale także konsekwentnie przemilczani, a nawet wykpiwani.

Kolejne dwa teksty: Jaremy Piekutowskiego oraz Ewy Kiedio, są bardzo ciekawymi egzemplifikacjami głównego tematu numeru. Zwłaszcza tekst redaktor Kiedio jest bardzo ciekawy i wart polecenia, z powodów chciałoby się powiedzieć pozamerytorycznych. Tekst jest napisany wartkim językiem i to cos więcej niż jedynie analiza, to tekst z pogranicza felietonu i reportażu. Jej opisanie biedy w Warszawie, tej najbogatszej w Polsce okolicy, robi duże wrażenie. Piekutowski zwraca naszą uwagę na kwestie lęku i emocji związanych z ubóstwem.

Ale odkładając żarty i ironiczne mrugnięcia należy odnotować podjęcie przez WIĘŹ zagadnienia współczesnej biedy jako coś istotnego. Miejmy nadzieję, że w polskim Kościele po raz kolejny rozgorzeje dyskusja na temat pomocy biednym. Nie tylko jako działań łagodzących objawy lecz przede wszystkim nad strukturalnym rozwiązaniem.

Chciałoby się jednak aby mówiąc A, powiedzieli B. Żeby w tej WIĘZI zostały wyraźnie wskazane, że demokracja liberalna stawiająca na indywidualizm kosztem wspólnoty i na konsumpcję zamiast współtworzenia jest źródłem nowej polskiej biedy. Nie wytworzono bowiem żadnych mechanizmów współpracy – stawiając jedynie na pomoc i para-charytatywne akcje. Ubóstwo nie jest bowiem kwestią społeczną, która istnieje dopiero gdy zauważa ją jedna czy druga redakcja. Pełne pychy samozadowolenie z „udanej transformacji” było tylko zasłoną – stosowana przez piewców nadwiślańskiego liberalizmu, i miało na celu wypchnięcie z debaty wszystkich krytyków kierunku zmian. Proszę zwrócić uwagę nie krytyków zmian, lecz pewnego kierunku.

Drugim blokiem tematycznym proponowanym przez WIĘŹ jest kwestia: Szatan silniejszy niż Bóg? No cóż, każdy ma swoje problemy. Właściwie nie zetknąłem się z nikim z egzorcystów, czy ze środowisk bardziej zainteresowanych tematem, który by miał jakiekolwiek wątpliwości. Ale od pewnego czasu pojawia się w każdym towarzystwie ktoś, gdy tylko usłyszy słowo: szatan, egzorcyzm czy coś podobnego, a natychmiast zaczyna marszczyć nos i krzywić się wymownie. Hasłem takich osób jest głębokie przekonanie, że o Złym mówi się za dużo i ze to oznacza manichejskie podejście do rzeczywistości.

Na szczęście, WIĘŹ to jest poważne czasopismo, może lewicujące lecz nie lewackie (jak Tygodnik Powszechny), nie tabloidowe jak portal deon.pl, czy antykościelne jak Gazeta Wyborcza. Zatem jeżeli redaktorzy zabrali się za roztrząsanie sprawy, to zrobili to rzetelnie.

Najpierw czytamy rozmowę Zbigniewa Nosowskiego z księdzem Robertem J. Woźniakiem. Warto zwrócić uwagę, że obaj rozmówcy zgadzają się z tym, że jest faktem, iż coraz więcej tekstów, filmów i rozmów o Szatanie, a coraz mnie o Bogu. Ksiądz Woźniak tłumaczy to jako kolejny przejaw kryzysu naszej cywilizacji.

To zjawisko jest częścią szerszego procesu, który zwykło nazywać się „kryzysem Boga”. Pisali o nim dużo Martin Buber i Johann Baptist Metz. Chodzi o pewnego rodzaju zaćmienie duchowe naszej cywilizacji. Staje się ona coraz bardziej cywilizacją świecką, pozbawioną zainteresowania Bogiem. Ten sam problem dotyka teologii: większość studentów wybiera seminaria związane z praktycznymi wymiarami teologii, jak duszpasterstwo, kwestie moralne etc.

Ale wskazuje tez na fakt, że niepoważnie traktujemy również Złego. Jest tylko kolejną postacią z bajki, czymś raczej komiksowym, niż realnym. Co więcej, jak podkreśla ksiądz Woźniak, zwycięstwo Mesjasza nad szatanem nie oznacza, że żyjemy w raju.

Zbawienie nie działa automatycznie na zasadzie: „Chrystus zwyciężył, zatem nic już nie pozostaje do zrobienia”albo „jedyne, co może mi się przydarzyć, to bycie zbawionym”. Trzeba pamiętać, że zbawienie otrzymujemy jako darmową łaskę, która jednak domaga się naszego wolnego potwierdzenia. Chrystus zwyciężył dla mnie, ale ja Jego dar wolności mogę odrzucić. Sam fakt, że mam taką wolność, jest najbardziej fundamentalnym wymiarem zwycięstwa Chrystusa. Ale i coś więcej — dowodem zwycięstwa Chrystusa jest nie tylko to, że mogę wybrać, ale że mam moc stawania się coraz bardziej podobnym do Niego. Jeśli nie wybiorę tej drogi, przegranym będę ja, nie On. Tak samo dokładnie jak przegranym jest diabeł, ów pradawny wróg wolności, którego każde domniemane zwycięstwo jest największą porażką.

Istotnym jest także wskazany przez Nosowskiego i Wożniaka fakt, że Zły jest wrogiem wolności, a jest wciąż przedstawiany jako zwolennik braku jej ograniczenia.

Kolejną rozmowę: Jak odróżnić zło od Złego?, prowadzą z księdzem Sławomirem Sosnowskim, Ewa Karabin i Michał Buczek. Nie ukrywam, że dziwna to rozmowa – cały czas nie umiałem się powstrzymać od myśli że redaktorzy WIĘZI określili bardzo dokładnie cel tego wywiadu, a miałoby nim być wykazanie, że mówienie o Złym, cała demonologia, a nawet  posługa egzorcystów, są w gruncie rzeczy skutkiem błędu rozumowania. Mówienie o szatanie może być wynikiem ucieczki od poczucia własnej grzeszności, po co chodzić do egzorcysty, skoro jest psychiatra, obecnie w świecie dominuje „moda na szatana”. Chociaż – mając zaufanie do uczciwości intelektualnej redakcji – być może przyjęli rolę (nomen omen) advocatus diaboli i prezentują opinię krytyków rodem ze „światłogrodu”, pozwalając swemu rozmówcy wyłożyć stan rzeczy. I trzeba uczciwie przyznać, że ksiądz egzorcysta doskonale sobie z tymi zarzutami rodzi.

Po pierwsze jest on krytykiem stanu, który określa mianem „duchowej hipochondrii” – nieustannego zaniepokojenia o swoją duchowość, czy jestem czysty. Bowiem w walce duchowej chodzi o to by odpowiadać na Boże wezwanie, a nie uciekać przez zagrożeniem. Niby to jest to samo, ale rozłożeni akcentów czasami decyduje o wszystkim. A jest to zagrożenie, które dotyka nawet egzorcystów. Z drugiej strony wskazuje, że problem z szatanem to nie tylko jasełka czy folklor, pojawiła się moda na zło i ucieczka od Boga, oraz skłonność do otwierania (często nieświadomego) się na działanie Złego.

Ciekawostką, na jaką zwróciłem uwagę jest że w obu rozmowach redaktorzy WIĘZI krytycznie odnoszą się do wygłaszania na koniec mszy modlitwy do Archanioła Michała, miałby to być dowód na magiczne myślenie samych kapłanów, bądź antychrześcijańskiego wręcz pragnienia aby ktokolwiek był potępiony. Równie symptomatyczne jest to, że obaj rozmówcy zupełnie nie podzielają tych opinii.

Rozmowy o Złym, egzorcystach i duchowości uzupełnia doskonały tekst księdza Stanisława Adamiaka, Bardzo krótka historia egzorcystów i egzorcyzmów. Cały blok jest naprawdę godny polecenia, prezentuje bowiem bardzo dobry i wyważony głos w toczącej się debacie o „chrześcijańskim kulcie szatana”.

Absolutnie koniecznie należy także przeczytać rozmowę księdza Andrzeja Draguły z Piotrem Bernatowiczem i Filipem Lipińskim: Pomnik nasz codzienny. Co prawda rozpoczyna się ona od pewnego znamiennego niedopowiedzenia. Mówiąc o Pomniku Wdzięczności, „monumentalnej budowli w kształcie łuku triumfalnego” rozmówcy nie wspominają ani dlaczego powstał, czyli co miał upamiętniać, nie mówią także w jakich okolicznościach został zburzony i dlaczego nie odbudowano go zaraz po zburzeniu. Oczywiście można założyć, że czytelnicy wiedzą jaka była historia, to jednak wypowiedzi Filipa Lipińskiego tak dalece abstrahują od historii, że wydaje się że zapomina on jak przebiegała historia Polski ostatnich 75 lat. Dlatego warto zwrócić uwagę na słowa Piotra Bernatowicza:

Moim zdaniem, bardzo istotny jest tu wątek wojny kulturowej, o której wspominał Filip. Z jednej strony mamy środowisko, które uznaje potrzebę myślenia o wspólnocie m.in. w kategoriach narodowych, oparcia się na konkretnych wartościach ważnych dla naszej cywilizacji i na potrzebie ich symbolicznej obecności w sferze publicznej. Często ta strona jest uznawana za tradycjonalistyczną czy też antymodernistyczną, chociaż jest to mylące, bo nie jest ona przeciwna modernizacji ani rozwojowi. I w tym wypadku tę stronę wojny kulturowej reprezentowałby Społeczny Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności. Z drugiej strony mamy środowiska, które postrzegają siebie w paradygmacie postępu, nowoczesności odczytywanej jako coś, co wymazuje tradycję, widząc w niej hamulec rozwoju. Strona ta zakłada, że nie ma wyraźnych wartości i symboli, które mogłyby być ważne dla całego społeczeństwa. W związku z tym przestrzeń publiczna musi pozostać neutralna. Takie podejście można nazwać relatywistycznym.

Ale warto tez zauważyć, że ta dyskusja – a muszę zgodzić się z Bernatowiczem, że jest ona ciekawą egzemplifikacją sporu kulturowego – dotyczy nie tylko sporu na temat konkretnego pomnika, lecz także roli pomników (i ich formy) w przestrzeni publicznej, sztuce oraz sztuce religijnej w ogóle. W tym miejscu zwarto zauważyć, że wypowiedzi Lipińskiego na temat sztuki kościelnej, chociaż często przesadnie napastliwe i  arogancko błędne, to potrafią dotknąć kilka zasadniczych słabości sztuki tworzonej na rzecz wspólnoty wiernych. Cała rozmowa naprawdę godna lektury i namysłu.

Odnotować chciałbym w tym miejscu jeszcze jeden blok tematyczny z tego numeru kwartalnika – czyli poświęcony „teoriom spiskowym” i ich miejscu w kulturze. Nie ukrywam, że przeczytałem z zainteresowaniem lecz bez przejęcia. Nie jestem zainteresowany spiskową wizją świata, ani tez poszukiwaczami tych teorii. Zarówno tekst Sebastiana Dudy, jak i wywiad z Krystyna Skarżyńską, są interesujące i zapewne wzbogacają wiedzę czytelnika, ale zawsze zastanawiam się, co się stanie gdy zwolennicy (a zwłaszcza przeciwnicy) teorii spiskowych staną twarzą w twarz z prawdziwym spiskiem. Proszę bowiem pamiętać, że za bzdurzenia uważano swego czasu przekonanie, że Lenina z towarzyszami przewieźli do Rosji Niemcy, i że takiego socjalistycznego szaleńca jak Hitler mieliby finansować potentaci przemysłowi. To nie to samo co przekonanie, że Apollo nie lądował na księżycu lecz w studio Metro-Goldwymn-Meyer, lecz zawsze daje ten dreszczyk emocji związany z theory of conspiracy

Na zakończenie chciałbym polecić do przeczytania i przemyślenia dwa teksty związane z historią. Pierwszym jest arcyciekawy dialog nad słynnym już listem polskich biskupów do niemieckich. A tak naprawdę Polacy i Niemcy (Adam Krzemiński, Winfried Lipscher, Renate Marsch‑Potocka, Cezary Gawryś i Zbigniew Nosowski) rozmawiają co wciągu ostatnich pięćdziesięciu lat ten list zmienił w naszej świadomości. Drugim jest kontrowersyjny tekst Jana Olszaka, Przypadki Michała Boniego. Tekst, którego publikacji odmówiło kilka czasopism, jednakże ten historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, postanowił pokazać jak w świetle archiwów i pamięci działaczy opozycji wyglądała historia działacza opozycji, Solidarności i prominentnego polityka III RP. Z całą pewnością część czytelników uzna tekst za wybielający, znam wypowiedzi które przeczą jego wywodom ale z cała pewnością warto się im przyjrzeć.

Jak zwykle na zakończenie muszę także polecić teksty, których nie wymieniłem – jak zawsze z braku czasu…

 

Strajk na watykańskim wzgórzu, czyli do czego służy zakonnica?

Oczywiście humoreska o strajku zakonników (warto zwrócić uwagę przez kogo zainspirowanego) w Państwie Kościelnym robi wrażenie. Szczególnie spodobał mi się fragment o piorunach bijących w gmachy Citta del Vaticano, gdyż siostry nieustannie modlące się o Bożą opiekę zaprzestały swej misji. Ale oczywiście – choć zabawny – jest to pomysł sztampowy i jednostronny. Miałem już przed oczyma kilka filmów i książek traktujących o strajkach „niezauważalnych”, których brak doprowadzał rodziny czy społeczności do upadku. Zatem nic nowego. A sprowadzenie zakonów do jedynie funkcji usługowej raziłoby jednostronnością.

Użyłem trybu przypuszczającego ponieważ redagujący 68 numer kwartalnika PASTORES – zatytułowany: O (nie)zbędności zakonów – zamieścili te opowiadanie jako pewien haczyk, wciągający czytelnika, lecz teksty zawarte w całym numerze na szczęście pokazują całe (?) spectrum problemów związanych z życiem konsekrowanym. Zaznacza to we wstępie do numeru ks. Wojciech Bartkowicz:

Jak ma się jednak ów radykalizm [życia konsekrowanego – JG] do obecnego etapu życia Winnicy Pańskiej? Pragnienie wypłynięcia na głębię pojawiało się w Kościele z większą mocą, gdy rzeka historii chrześcijaństwa rozlewała się szeroko i spłycał się jej nurt. Czy żyjemy w takich właśnie czasach? Czy też przeciwnie: armia Pana, jak wojsko Gedeona, zmniejszyła swą liczebność, lecz zwiększyła się jednocześnie jej jakość – wszyscy chrześcijanie powoli odkrywają, że radykalizm ewangeliczny przestaje być luksusem, gdyż bez niego nie obronimy naszej wierności Mistrzowi?

Zasadniczą odpowiedzią na pytania „po co są?” i „kim są?” osoby konsekrowane jest kilka zawartych w numerze tekstów. Jako pierwszy chciałbym wymienić artykuł dominikanina Jacka Salija, Śluby naprawdę wieczyste!. Jak to się dzieje, że obecnie tak łatwo uzyskać zwolnienie ze ślubów wieczystych – bo przecież wymówka „toć to nie sakrament” jest płaska i banalna. Czym są śluby, które w gruncie rzeczy są mocnym widzialnym znakiem pozwalającym określić, że ktoś jest „osobą konsekrowaną”?

Dominikanin wskazuje, że bardzo często przyczyną łatwego porzucania życia zakonnego jest zły przykład, że robią to dlatego, że uczynił to ktoś inny.

Zapewne dlatego, ażeby osobom, które po odejściu z zakonu często już rozpoczęły życie świeckie, nie zamykać dostępu do sakramentów i w ten sposób ratować ich wieź z Chrystusem.

Ale przecież faktem jest również, że ubocznym rezultatem tej łagodności Kościoła jest pojawienie się błędnego przekonania, jakoby wycofanie się ze złożonych ślubów było czymś bez większego duchowego znaczenia.

Śluby wieczyste są przede wszystkim oddaniem się w całości na własność wszechmogącemu Bogu (jak napisał papież Grzegorz)  – czy łamiąc takie śluby, a nawet dyspensując od nich, nie widzimy poważnego nieporządku moralnego jaki rodzi ta sytuacja?

Ale nie jest to jedyny tekst tłumaczący te zagadnienie, warto zwrócić uwagę na artykuł Tomasza Sekulskiego MIC, Skąd się biorą zakony?. Autor bardzo ciekawie odpowiada na dwa istotne pytania: jak powstają zakony i w jaki sposób może dojść do zakończenia ich działania. Szeroka wiedza, zarówno historyczna, jak i teologiczna, jaką prezentuje autor pozwala nam na zaufanie do jego diagnozy. A twierdzi on zdecydowanie i wyraźnie  – sens życia zakonnego wynika z jego łączności z Kościołem. Jeżeli zakon nie znajduje się (duchowo) w sercu Kościoła – więdnie.

Ciekawym dopowiedzeniem jest artykuł siostry Teresy Paszkowskiej SNMPN, Nie roztrwonić życia duchowego, w którym wskazana jest istotne różnica pomiędzy radykalizmem życia chrześcijańskiego, a fanatyzmem.

Wreszcie trzeba wskazać wywiad z s. Leticją Niemczurą CSSJ i Pawłem Naumowiczem MIC, Klasztor to nie hotel. Rozmowa z przełożonymi zakonów odwołująca się – jakże by inaczej – do trwającego Roku Życia Konsekrowanego sporo tłumaczy. Życie wspólnoty z punktu widzenia przełożonego zdaje się być zupełnie odmienne od tego widzianego z zewnątrz. I kiedy zadajemy sobie pytanie po co w zakonach władza, przełożeni to właśnie tytuł wywiadu jest najlepszą odpowiedzią. Przełożeni musza pilnować aby klasztory nie zamieniły się w noclegownie odizolowanych od siebie singli. Życie zakonne polega na realizowaniu pewnego charyzmatu, pewnego celu  życiowego. I ktoś musi nam nieustannie o tym przypominać. Oczywiście nie jest o jedyne zadanie przełożonego (i zapewne nie najmilsze) ale niewątpliwie bardzo istotne.

Duże wrażenie robi także tekst Małgorzaty Krupeckiej USJK, Urszula Ledóchowska – święta kobieta sukcesu. Na czym polega powołanie zakonnicy? Czy jest to religijna forma feminizmu, czy też jego totalne zaprzeczenie? Sprawa – wbrew pozorom – jest bardzo istotna. Z jednej strony, powołanie kobiety w Kościele powinno być odczytywane także poprzez zadania kobiet konsekrowanych. Jeżeli życie zakonne jest pełnią chrześcijaństwa, to czym jest życie zakonnicy? Niech przemyślą to wszyscy, którzy widzą w nich potencjalne gosposie, a co najwyżej katechetki. Pytanie: „do czego służy zakonnica?”, traci swój protekcjonalny charakter i staje się ironiczne. Ci wszyscy, którzy chcą aby kobiety w Kościele miały miejsce gdzieś na lewo od kruchty będą szczerze nie znosić Urszuli Ledóchowskiej, kobiety sukcesu i nauczycielki sukcesu życia konsekrowanego.

Oczywiście to nie wszystko, wskaże jeszcze na ciekawe świadectwa, czy wiele artykułów omawiających duchowość zakonną. Warto – na zakończenie – zwrócić uwagę na tekst Petera Kreefta, Jak wygrać wojnę kultur. Jeżeli toczymy wojnę to musimy zadać sobie dwa pytania: „kto jest naszym wrogiem?” i „jakim dysponujemy uzbrojeniem?”.

Odpowiedź na pierwsze pytanie poraża prostotą:

Nasi wrogowie to demony. Upadli aniołowie. Złe duchy.

Nasza świecka kultura każdego, kto w to wierzy, uważa co najmniej za niewykształconego, ograniczonego bigota, a może nawet za obłąkańca. Z czego wynika logiczny wniosek, że Jezus Chrystus jest niewykształconym, ograniczonym bigotem i obłąkańcem.

Odpowiedź na drugie jest równie prosta i oczywista, lecz dlatego umyka nam z łatwością kangura skaczącego po łąkach.

Czy możecie sobie wyobrazić, co mogłoby zrobić 12 Matek Teres dla naszego biednego świata? Co mogłoby się stać, gdyby tylko 12 z nas oddało Chrystusowi 100% swojego życia, serca i czasu, nie zatrzymując nic, absolutnie nic dla siebie?

Nie, nie potrafimy sobie tego wyobrazić, podobnie jak nikt nie potrafił sobie wyobrazić, jak 12 miłych żydowskich chłopaków potrafi zawojować rzymskie imperium.

Nie możemy sobie tego wyobrazić, ale możemy tego dokonać. Możemy stać się świętymi. Nikt nie może nam w tym przeszkodzić. To nasz wolny wybór.

I nie ma co ukrywać odpowiedzi na oba pytania są świetnym podsumowaniem całej dyskusji na temat potrzeby (bądź jej braku) życia konsekrowanego, zakonnego.

Ten numer Pastores powinna przeczytać każda osoba konsekrowana w Polsce. Każda! Nie musza się z wszystkim zgadzać, sam w kilku przypadkach mocno się zżymałem. Ale trzeba przeczytać i przemyśleć. Ze swojej strony mogę mieć tylko nadzieję, że jest to kwartalnik, który mają na półkach wszyscy ojcowie duchowi i magistrzy nowicjatów.

Skoro Kościołowi potrzebni są pasterze, którzy „zawsze będą go gromadzili i prowadzili” to nie ukrywajmy, że byłoby dobrze aby byli to pasterze dobrze uformowani i myślący. Kwartalnik Pastores (zgodnie ze swoim tytułem) stara się być w tym użytecznym narzędziem. Czekam na kolejne numery…

Christianitas o polityce i literaturze

Christianitas numer 59 – zadziwiający tytuł: Kim Pan jest Panie Raspail? To zniechęca, nie ma co ukrywać, z Raspailem mogło być jak ze świerzopem. Co prawda Tuwim nie dysponował googlem i wikipedią, ale Raspail to jednak coś więcej niż jakieś bursztynowe badziewie. Zatem do lektury podszedłem z poważnymi kompleksami.

Na szczęście w sukurs przyszedł mi Tomasz Rowiński tekstem Ja, Jean Raspail, monarchista i dandys.Bazując na ostatnio wydanej w Polsce powieści Oczy Ireny, redaktor szacownego kwartalnika wprowadza nas w świat religijnej wyobraźni francuskiego pisarza. I w rzeczy samej warto zadać sobie tytułowe pytanie.

Ale nie będę zastępował Rowińskiego, tym bardziej że jego szkic wprowadza w tematykę nawet takich lekko tępawych czytelników jak ja. Warto jednak zwrócić uwagę, że jest to jednak postać szalenie niejednoznaczna, podobnie jak i jego pisarstwo. I właśnie za największą wartość tekstu Rowińskiego uważam umiejętność ukazania owej niejednoznaczności.

Kolejnym tekstem wprowadzającym w świat raspailowskiej literatury jest artykuł Madeleine Roussel, Jean Raspail. Zwierciadło pewnej twórczości. Właściwie jest on umiejscowiony przed tekstem Rowińskiego, ale zacząłem od jego tekstu – ostatecznie bliższa koszula ciału. Roussel ukazuje pisarza nieco inaczej, nabiera on wiele bardziej jednoznacznego charakteru. Twardy tradycjonalista, krytyk świata współczesnego i współczesnej kultury. Ale także wybitny znawca kultur i podróżnik, który swe doświadczenia z poznawania świata przelewa na karty reportaży i powieści.

Raspail pozostaje jednak przede wszystkim wielkim podróżnikiem eksplorującym przeszłość, historię, prehistorię i legendy. Kiedy przyszłość jest pełna niewiadomych i smutnych prawdopodobieństw, solidne zakotwiczenie może dać nam długi „łańcuch, który łączy nas z dawnymi czasami, pod warunkiem że zadamy sobie wcześniej trochę trudu i czegoś się o nich dowiemy. Czy przenosi się w wyobraźni do minionej epoki, czy melancholijnie stwierdza erozję poprzedniego stanu, na który teraźniejszość nie zasługuje, Raspail po prostu lubuje się w opowiadaniach o dawnych wydarzeniach.

Każdy z tych szkiców poprzedza tekst samego Jeana Raspaila. Miłosierdzie oraz Wiara nie jest w sumie czymś skomplikowanym, z całą pewnością oba teksty zachęcą do zagłębiania się w jego świat. Miłosierdziejest fragmentem niedokończonej książki autora, która w tym roku ukazała się we Francji – tym większa chwała redakcji Christianitas, że zdecydowali się na tłumaczenia i publikację w Polsce. Warto przeczytać – tylko może się to skończyć lekturą kolejnych jego powieści.

Zrozumienie kim jest Raspail i dlaczego (jak to napisała Madeleine Roussel) dziennikarze bali się go zapraszać do swoich stacji ułatwi nam wywiad który z pisarzem przeprowadził ksiądz Guillaume de Tanouarn. Pisarz o swoich dziełach opowiada w sposób bardzo prosty:

Moje książki powstawały same, w ogóle ich nie planowałem. Nie mam żadnych założeń, nie bronię żadnej sprawy. Zaczynam pisać dlatego, że mam do opowiedzenia jakąś historię. Na przykład Obóz Świętych: pojawiła się historia i chciałem ją dokończyć. Nigdy nie napisałem powieści, by „walczyć o sprawę. Po prostu opowiadam coś sobie samemu, a gdy zaczynam, nie wiem, ani jak się rozwinie, ani jak zakończy.

I niech nikt nie ma złudzeń. To nie jest oczywisty sposób pisania książek. Są tacy autorzy, którzy planują swe dzieła do ostatniego szczegółu zanim zaczną w ogóle pisać. Inni konstruują początek i zakończenie starając nadać pracy pewną zarysowaną z grubsza strukturę. Ilu wybitnych pisarzy, tyle metod.

Ważniejsze są jego wypowiedzi na temat kultury, wiary i zasad moralnych. I tutaj można znaleźć podobieństwo do podkreślanej wielokrotnie u naszego Herberta potęgi smaku. Kluczowym słowem używanym przez Raspaila jest styl. Jeżeli odrzucimy właściwy styl, nasze życie, nasze myślenie stanie się nędzne. Nie chodzi o estetyzm, chociaż piękno jest dla niego szalenie ważne. Chodzi o styl życia. A fundamentem tego stylu jest wiara. Jak pisarz rozumie i ją samą i jej znaczenie w życiu? Odsyłam do wywiadu.

Zanim przejdę do drugiego z głównych tematów tego numeru Christianitas, chciałbym wskazać na kolejny rozdział książki Cecila BruyereŻycie duchowe i modlitwa, rozważania poświęcone modlitwie myślnej, zawarte w tym rozdziale są naprawdę inspirujące i po raz kolejny możemy się przekonać, że o naszej rozmowie z Bogiem wciąż wiele możemy się jeszcze nauczyć.

Kolejny benedyktyn, i kolejna książka w odcinkach publikowana w Christianitas – Wartości fundamentalne monastycyzmu. Augustin Savaton pisze o życiu mniszym, w tym tomie czytamy o życiu wspólnotowym.

Trudno jest zaprzeczyć, że człowiek, trochę podobnie jak cały wszechświat, został stworzony, aby rozwijać się we wspólnocie. Bo coż człowiek może sam? Robinson miał szczęście, że na swej wyspie spotkał Piętaszka! Oderwane od świata życie mnisze zawsze było niezrozumiałe i irytujące dla niewierzących.

Lektura rozdziału pozostawia poczucie niedosytu. Czy autor nie umiał odpowiedzieć jak ludzie godzą swój społeczny charakter z życiem mniszym? Jak oderwanie od świata można połączyć z trwaniem w Kościele? Ale ten niedosyt może być korzystny dla czytelnika, podobnie jak wątpliwości jakie budzi wskazany tekst. Książka Savatona jest jednym z owych dzieł duchowych, które starają się poprowadzić ludzi do Królestwa Niebieskiego. Czy autor uzurpuje sobie prawo do bycia mistrzem, przewodnikiem duchowym? W chrześcijaństwie tak to nie działa – naszym mistrzem jest tylko Zbawiciel – Chrustus Pedagogus, inni są tylko przewodnikami, pomocnikami. Nawet nasza niezgoda na ich słowa może być pomocą.

Na zakończenie warto zatrzymać się na dłużej przy dwóch tekstach rozpoczynających ten numer kwartalnika. Dariusz Kowalczyk, jezuita – znany publicysta i wybitny polski teolog przedstawia s1)ój tekst poświęcony udzielaniu komunii żyjących w związkach niesakramentalnych. Tekst Niewidzialna łaska, widzialny znak sakramentalny w kontekście dyskusji o możliwości dopuszczenia do Komunii świętej osób rozwiedzionych żyjących w związkach niesakramentalnych. Komunia duchowa, został wygłoszony 12 marca 2015 roku na Zebraniu Plenarnym Konferencji Episkopatu Polski.

Jak to zazwyczaj bywa nowy kontekst zmienia zasadniczo znaczenie tekstu. Debata na temat komunii dla „niesakramentalnych” zamieniła się w kłótnię o udzielanie komunii politykom głosującym za wiadomą ustawą. Tekst Kowalczyka, doktora teologii i wykładowcy Uniwersytetu Gregorianum warto przeczytać właśnie w tym kontekście. I wnioski wcale nie muszą być takie oczywiste.

Tekst Tomasza Rowińskiego, Niesamodzielność. religia i polityka w Polsce A.D. 2015 odczytuję jako kolejny już manifest polityczny środowiska wydającego Christianitas. Nie jest to moje środowisko i nie wszystkie ich poglądy podzielam. Zatem warto byłoby pokusić się o małą polemikę. Ale nie mogłaby być ona ani mała ani krótka.  Z drugiej strony zbyt wiele poglądów Rowińskiego podzielam aby pozwolić sobie jedynie na odrzucenie jego tekstu. Warto jednak odnotować, że zdaniem autora problem sporu pomiędzy obozem liberalnym (w tym liberałowie katoliccy) a konserwatywno-tradycjonalistycznym nie leży nie w odniesieniu do obyczajowości czy formalnego sztafażu lecz w stosunku do samego sedna chrześcijaństwa.

Powyższe uwagi prowadzą do wniosku, że to nie estetyczny i folklorystyczny nalot religijności jest dla władzy i liberałów problemem, on bywa wręcz przydatny, ale samodzielna racjonalność religii, odwołująca się do prawa naturalnego.

Wnioski z takiego postawienia sprawy są dosyć oczywiste i – zgodnie z oczekiwaniami – przewartościowują całą scenę polityczną, zarówno w Polsce, jak i w Europie. Tak, przewartościowują! Ponieważ pozwalają na zupełnie nową ocenę poszczególnych sił politycznych.

Nie zgadzam się z wieloma ocenami Rowińskiego, a nawet pozwolę sobie na stwierdzenie, że o ile w swoich ocenach obozu liberalnego i „centro-prawicy” jest rzetelny (zgodny z przyjęta metodą). To w gruncie rzeczy wnioski jakie zdaje się sugerować są dosyć niejakie i nie idą zbyt daleko. Warto jednak aby autor napisał jak widzi racjonalność chrześcijańską, która powinna być fundamentem politycznego myślenia. Jak ma się ona wobec cnoty roztropności i, będącej jej wynikiem, postawy kompromisowej? Jak ma się społeczność wiary wobec społeczności politycznej? Nie umiem powstrzymać się od nieco sarkastycznego stwierdzenia, że zarówno Rowiński, jak i całe środowisko Christianitas, zrobili unik – nie dziwota, ostatecznie są politycznie związani z centroprawicą.

Ala ma kota… Bóg stworzył Alę…

 

Od czasu do czasu na rynku pojawia się książka typu „wprowadzenie do wiary”, nie ukrywam że przeważnie podchodzę do nich sceptycznie i na dystans. Owszem katechizacji – takiej na poziomie podstawowym – nigdy dosyć i hańba tym, co uważają, ze wiedza już dostatecznie dużo i nie muszą już swej wiedzy pogłębiać. Ale jednak nader często owe książczyny tchną nachalnym dydaktyzmem i pensjonarską egzaltacją. Nie dziwota, że do książki Sławomira Zatwardnickiego Elementarz Katolika (Fronda, Warszawa 2015) podchodziłem na nieco sztywnych łapkach…

Czy słusznie? Z całą pewnością tak, ponieważ nie ma też nic złego w krytycznym podejściu do lektury, o ile jest ono uczciwe. A Elementarz… może do siebie przekonać, chociaż uczciwie należy przyznać, że nie wszystkich. Pomysł jest dobry i elegancki – autor musiał zadać sobie pytanie: co jest taką najprawdziwszą podstawą naszej wiary? Co musimy wiedzieć, a jednocześnie zrozumieć i przyswoić? Jak każda słuszna, jego wypowiedź była bardzo prosta. Gdy mówimy o podstawach wiary, to takim elementarzem, abecadłem, jest nasze wyznanie wiary. Słowa które kapłan podsumowuje słowami: „Taka jest nasza wiara”.

Zatem gdy już Sławomir Zatwardnicki odpowiedział na pytanie „o czym pisać?”, to stanął wobec problemu jeszcze trudniejszego czyli „co i jak pisać?”. Niejeden połamał sobie zęby na komentowaniu składu apostolskiego i niejedna przy tym powstała herezja. Wyznanie wiary nie jest żadnym samograjem i wymaga wiedzy oraz pokory.

Mogę sobie teraz pozwolić na krótką ocenę – ostatecznie należy się ona czytelnikowi po tak długim kluczeniu. Autor poradził sobie z problemem, złośliwie można stwierdzić, że wybrnął z pułapki, którą na siebie zastawił. Na czym ona – w moim przekonaniu – polegała?

Po pierwsze, obawiałem się owej wspomnianej na wstępie infantylizacji – jeżeli chcemy pisać prosto i przystępnie to robimy się prostacy i przestępczy. Tego w Elementarzu… nie ma – nie ma czegoś co odpowiadałoby legendarnym słowom z elementarza Falskiego: „Ala ma kota…”, mógłby przecież Zatwardnicki napisać: „Ala ma kota… Bóg stworzył Alę…”. Przystępność języka nigdy nie przekracza (a nawet nie zbliża się)  granicy gdzie mamy do czynienia z perswazją a nie wyznaniem wiary. I to trzeba zapisać na plus.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że autor zna i rozumie wątpliwości i pytania jakie rodzą się podczas namysłu nad wyznaniem naszej wiary. „Co to znaczy, że Kościół jest jeden, święty i powszechny?”. „Jak rozumieć, że Jezus był w piekle?”. I oczywiście odwieczny problem z pytaniem skąd się wzięło zło i jak Boga wytłumaczyć z tych wszystkich cierpień, które nas dotykają, lub które obserwujemy w dziejach i współczesności?

Na pytania autor odpowiada niekoniecznie wprost, co świadczy o tym, że rozumie problemy, warto przy tym zwrócić uwagę, że jego wypowiedzi nie błąkają się w chmurach ale bardzo często prowadzą nas do praktycznych problemów i rozwiązań. I dobrze, wiara to nie tylko nasza relacja do Boga i świętych ksiąg, nasza wiarę poznajemy na co dzień w uczynkach.

Po drugie, poważnie obawiałem się, że książka Zatwardnickiego jest streszczeniem Katechizmu Kościoła Katolickiego. Ostatecznie i struktura i przedmiot obu książek jest taka sama, a historia odnotowała takie przypadki.

Ale na szczęście tak nie jest – co prawda zawartość merytoryczna jest jednakowa (byłoby kiepsko z autorem gdyby było inaczej) ale sposób prowadzenia myśli jest inny. I dobrze.

Jeszcze jeden element warto podkreślić przy omawianiu książki Zatwardnickiego. Jest nim rozległa wiedza i naprawdę duża erudycja. Nie chodzi bynajmniej o liczbę pozycji w bibliografii lecz o umiejętność ich wykorzystania. Podawane fragmenty Pisma Świętego, Katechizmu czy bogatej literatury nie są wciskane siłę, lecz po prostu podkreślają (bądź uzasadniają) tok rozumowania i twierdzenia autora. Nie nachalnie, dzięki czemu widać, że jest to dzieło samodzielne, a nie zlepek cudzych myśli.

Ale – niestety – nie wszystko w tej książce mi się podoba, niektóre fragmenty (jak na przykład rozdział poświęcony wierze w Kościół) są jednak niedoprecyzowane, nie domyślane do końca. Wiara w Kościół jest chyba najtrudniejszym wyzwaniem dla naszych czasów, a nie znalazłem w Elementarzu… odpowiedzi  na pytanie: „co to znaczy wierzyć w tę zdumiewającą bosko-ludzką wspólnotę?”

Owszem autor ciekawie stara się wytłumaczyć tę tajemnicę wykorzystując twórczo alegorię Ojców Kościoła: Kościoła jako arki Noego. Ale ten fragment pozostawia duży niedosyt. Podobnie kilka innych, ale nie zmienia to faktu, że warto przeczytać i przemyśleć Elementarz Katolika.