Archiwum kategorii: Juliusz Gałkowski

Rybak z Galilei – czyli o literaturze pobożnościowej…

Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy opublikowało książkę jezuity Stanisława Biela, Rybak z Galilei. Droga Piotra z Betsaidy do Rzymu. Medytacje biblijne. Dla mnie jest to interesujące uzupełnienie jego wcześniejszej książki Pawle z Tarsu. Jakoś tak jest, że ci dwa wielcy apostołowie i twórcy Kościoła muszą się duchowo uzupełniać. I należy na samym początku zaznaczyć, że omawiana książka nie jest pracą z zakresu biblistyki lecz swoistym podręcznikiem duchowym, książką pobożną do duchowych ćwiczeń przeznaczoną. 

Kim był Piotr i jak to się wydarzyło, że prosty rybak z Galilei stał się przywódcą nowej wiary, nowej religijnej drogi. Celowo unikam słowa Kościół, bo je pisząc popełniłbym poważny anachronizm – wierni w czasach apostolskich organizowali się inaczej niż początkach XXI wieku i liderowanie Kefasa inaczej wyglądało niż jego następców. A zarazem książka wielebnego jezuity jest niczym innym jak swoistym „uwspółcześnianiem” postaci pierwszego spośród apostołów i znajduję to jako raczej pozytyw niż wadę. W czym rzecz?

Praca Stanisława Biela, jezuity, jest niewątpliwie częścią wielkiej tradycji Kościoła – książką pobożnościową, która ma nie tylko dawać wiedzę czytelnikowi ale także (a nawet przede wszystkim) wzmacniać jego wiarę. Swego czasu franciszkanin Celestyn Napiórkowski napisał o niej, że zadamawia się ona w bibliotekach i klęcznikach i nie pozostaje bez wpływu na życie Ludu Bożego, i to jego lepszej części. Byłby więc Rybak z Galilei następcą Naśladowania Chrystusa? Odpowiedź z cała pewnością pozytywna jest jednocześnie wielkim zobowiązaniem dla autora. Stawać w takim szeregu to niewątpliwie wielkie zobowiązanie.

Warto zatem zadać sobie dwa pytania:

  1. czy takie książki są potrzebne? przecież powstały arcydzieła literatury duchowej, a wielcy mistrzowie są jak owi wiktoryńscy olbrzymi, a których ramionach siedzą współczesne karły…
  2. jakie treści teologiczne daje nam lektura Rybaka…  jak przekazuje je czytelnikom?

Odpowiedź na pierwsze jest wbrew pozorom banalna. Rozwój myśli teologicznej jest nieustanny i zatrzymanie się jedynie na starych mistrzach jest błędem. To tak jakby wciąż opierać się na Akwinacie w naszych rozważaniach nad problemem Niepokalanego Poczęcia. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy wadze myśli tomistycznej w naszej duchowości. Nie sposób – znowu powtarzam za Celestynem Napiórkowskim – nie sposób podchodzić bezkrytycznie do tekstów Maksymiliana Kolbego, przecież świętego Kościoła.  Należy podchodzić krytycznie także do pisania świętych i trzeba dokonywać selekcji ich wypowiedzi, jeśli się je proponuje jako chleb dla współczesnej pobożności.

Dlatego musi bardzo niepokoić rozjazd miedzy teologią a duchowością, zauważaną od wielu lat. Tym bardziej, że o ile teologie jesteśmy jakoś interpersonalnie zdefiniować, to trudno nam jest jednoznacznie określić czym owa duchowość tak naprawdę jest.  A może tak naprawdę takiego tworu nie ma i tylko określamy tą nazwą pewne nie do końca określone intuicje związane z naszym życiem, nie tylko religijnym. Warto też mieć ten problem w głowie gdy zastanawiamy się nad wartością każdej książki z osobna, także nad Rybakiem…

Bywa bowiem duchowość definiowana poprzez stany życia wewnętrznego każdego człowieka, może też być rozumiana jako swoista doktryna, nauka duchowa. Torrel pisze:

Nauka ta wykładana przez osobę, która sama wyróżnia się duchowością, jest najczęściej sformułowaniem jej własnego doświadczenia, często ledwie oczyszczonego z najbardziej osobistych cech. Nasuwają się tu oczywiście na myśl pisma świętych, Teresy z Avili czy Jana od Krzyża, praktyczne zalecenia św. Ignacego, ale można tez pomyśleć o regułach świętych założycieli, takich jak św. Benedykt czy św. Franciszek, którzy uczą sztuki życia Ewangelią i dają początek określonej duchowości – benedyktyńskiej, franciszkańskiej itd. W takich wypadkach , i wyraźnie to czujemy, „teoria” opiera się na praktyce i te nauki wypływają nie tyle z nauki przyswojonej przez umysł, ile z wiedzy nabytej przez długie terminowanie pod kierunkiem Ducha. Nie zawsze tak jest, ale czasami  to się narzuca: można tu mówić o zarówno o duchowości, jak i o nauce duchowej, czy nawet teologii duchowej.

Zatem  nowa literatura pobożnościowa jest wręcz koniecznością, inaczej może grozić nam poważna duchowa i religijna schizofrenia.  Jakie warunki winna spełniać „literatura pobożnościowa”, aby można było ją uznać za wartościową? Czy wystarczy, że nie zawiera wyraźnych błędów we wierze i w nauce o moralności? Czy nie należałoby więcej wymagać od tekstów, które z założenia (na co wskazują wysokie nakłady) mają ambicję kształtowania chrześcijańskiej pobożności i to w szerokim zakresie?

Jacques Maritain zaproponował nam dwa poziomy nauki duchowej. Są nimi wiedza praktycznie praktyczna oraz wiedza spekulatywnie praktyczna. Chodzi o rozróżnienie pomiędzy regułami życia,  a teologią moralną czy etyką. Niestety często autorzy i wydawcy współcześni (o mistrzach duchowych nie wspominając) nie rozróżniają tych sfer – nie wiedzą nawet o tym, że nie jest to jedno. A może po prostu jest im wszystko jedno?

Problem z książką Biela SJ jest następujący. Czy to jest swoisty strumień świadomości czy tez mamy do czynienia z książką która zawiera istotne treści teologiczne oraz wskazówki postępowania, które pozwolą na utrwalenie dobrych chrześcijańskich nawyków. A może nawet na nabycie nowych. Odpowiedź jest pozytywna, Jezuita proponuje nam stosowanie – wyraźnie widocznej choć zmodyfikowanej ad usum populi – metody jezuickiej (ignacjańskiej ?) do odczytywania Pisma Świętego aby życie Piotra pozwoliło nam na znalezienie właściwych ścieżek naszego chrześcijańskiego życia. Zatem zaprasza on nas w drogę z Galilei, poprzez Jerozolimę i Antiochię do Rzymu, gdzie spełni się jego życie, jego powołanie. Jeżeli uda nam się taką drogę duchowa powtórzyć, to korzyść będzie z całą pewnością duża. Pomocne w tej drodze mają być być pytania – zaproszenia do rozważań. Swoisty rachunek sumienia – odbywany po każdym krótkim rozdzialiku, – komentarzu do kolejnej perykopy.

Czy to dobra metoda? Na pewno nie najgorsza i nie najgorzej poprowadzona. U autora widać wiedzę biblijną oraz teologiczną oraz spore zacięcie duszpasterskie. I to ostatnie może zbyt mocno dominuje nas wiedzą spekulatywnie praktyczną, ale w dopuszczalnych jeszcze proporcjach. Poważną słabością książki jest natomiast pomijanie – prawie całkowite – tradycji Kościoła, także tej przez wielkie „T”. Gdyby autor poważył się na wzbogacenie swego odczytania Pisma tradycją oraz historia biblijną to byłoby to z dużą korzyścią dla czytelników oraz samego autora. Ale i tak książkę należy pochwalić i czekać, ze Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy będzie  umiało znajdować kolejnych autorów i kolejne ciekawe pozycje.

 

 

 

Stanisław Biel SJ, Rybak z Galilei, Droga Piotra z Betsaidy do Rzymu, Medytacje biblijne, Kraków 2016

Stanisław Celestyn Napiórkowski, OFM Conv., O wznowieniach starej literatury pobożnościowej, Collectanea Theologica 55(1985)

Jean Pierre Torrel, Święty Tomasz z Akwinu – mistrz duchowy, Poznan-Warszawa 2003

 

Dyspensa, czyli co?

Kardynał Kazimierz Nycz wydał dekret następującej treści:

„Mając na względzie, że piątek 22 lipca obchodzony jako święto liturgiczne Świętej Marii Magdaleny przypada w okresie przyjęcia w naszej Archidiecezji  gości przygotowujących się na spotkanie młodych w ramach Światowych Dni Młodzieży, biorąc pod uwagę radosny charakter w przeżywaniu tego czasu, po rozważeniu słusznych racji duszpasterskich, udzielam zgodnie z kanonem 87 par. 1 Kodeksu Prawa Kanonicznego wszystkim osobom przebywającym w granicach Archidiecezji Warszawskiej dyspensy od zachowania nakazanej w piątek wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych.

Korzystając z dyspensy zobowiązuję, aby tego dnia ofiarowali dowolną modlitwę według intencji Ojca Świętego”.

Oczywiście pojawiły się głosy, że to nieporozumienie, że nie ma powodu i tak dalej. Głosy dla mnie zdumiewające… Jak przypuszczam w ten piątek zjem mniej więcej mięsa co zwykle, czyli niewiele. Niespecjalnie lubię, a z wiekiem lubię coraz mniej. Ale wydaje mi się że głosy krytyczne w stosunku do tej decyzji naszego kardynała są dowodem co najmniej na nieporozumienie. Trzy uwagi:

  1. dyspensa nie jest nakazem obżarstwa, które zawsze jest grzechem; to że kardynał pozwala zjeść kanapkę z szynką to nie znaczy, że namawia nas do orgii gastronomicznej;
  2. dyspensa jest swoistym czasem radości – warto zastanowić się nad tym co wskazuje nam pasterz jak przyczynę owej radości, może pozwoli nam to na zrozumienie więcej z naszej wiary;
  3. w dekrecie kardynał wskazał na modlitwę w intencji Ojca Świętego – to ważny element, przypominam że modlitwa jest równie ważna dla naszego ducha jak praktyki pokutne, a także że modlitwa w intencji papieskiej nie oznacza modlitwy za osobę Ojca Świętego.

Papieskie intencje na ten miesiąc:

Ogólna: Aby szanowane były ludy tubylcze, których tożsamość, a nawet egzystencja są zagrożone.
Ewangelizacyjna: Aby Kościół w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach poprzez swoją misję kontynentalną głosił Ewangelię z odnowionym zapałem i entuzjazmem.

Ciekawy komentarz do tych intencji znajdziemy na stronie radia watykańskiego.

 

dyspensa-e1468836775509-579x1030

 

Notatki na 1050-lecie

Właściwie należało się tego spodziewać. Wielki jubileusz rozpłynął się gdzieś w oddali, a nasz aktywizm znajduje swe ujście w Światowych Dniach Młodzieży. Okrągła (?) rocznica chrztu Polski powoli ginie w pomrokach dziejów aby, zapewne gdzieś za pięć lat, znowu się wynurzyć i dać znać o sobie. Dwu-tysiąclecia nikt z nas nie dożyje, a 1100 lecia zapewne mało kto. Zastanawiam się co nam z tego jubileuszu pozostanie… i mam duże obawy, że jednak niewiele. A może jednak się mylę…

Można powiedzieć sobie, że właściwie nic pozostać nie powinno – jubileusz nie po to jest by coś pozostawiać lecz aby przypominać i wskazywać drogę. I oczywiście jest w tym wiele racji. Ale racja to czasami za mało. Jubileusz ma zawsze swój cel, a – jak sama nazwa wskazuje – jest punktem do którego zmierzamy. Zatem jest po to by wskazywać drogę.

Ale nie chcę marudzić…

Bowiem jest coś co z całą pewnością jest doskonałą odpowiedzią na wyzwanie jakie stanowi jubileusz 1050-lecia chrztu Polski. Są nim kolejne – już dwudzieste – spotkania młodych na Lednicy. Piszę w czasie teraźniejszym, chociaż już się zakończyły. Bowiem one od lat prowadzą ludzi w nowe czasy, właśnie w tym miejscu gdzie rozpoczęło się chrześcijańskie życie Ojczyzny. Nic tylko się cieszyć, że się udało. Znam tegoroczną Lednicę jedynie z opowiadań i relacji medialnych, i proszę się nie dziwić – to spotkanie młodych, a ja jestem starszy od obu ojców-organizatorów. Ale wiem, że się udało.

Na te 1050-lecie chciałbym zatem rzucić tylko dwie uwagi. Po pierwsze ciesze się, że dzieło Ojca Jana Góry OP nie umarło razem z nim. I to chyba najlepszy dowód, że jest ono dobre, nie gwiazdorskie i przynoszące dobre owoce. Jeżeli pod bramą-rybą (nieco kiczowatą – nie przeczę) przechodzą ludzie, jeżeli stała się ona bramą jubileuszowego miłosierdzia, to należy się cieszyć. Nie tyle wierzę, co wiem że ojciec Jan patrzył na młodych z nieba i cieszył się z nimi.

Drugą uwagą jest znaczenie słowa Amen. Amen – jest jednym z imion Mesjasza. Amen to zgoda na wolę Ojca. Amen to słuchanie podszeptów Ducha. A właśnie w te trzy imiona przyjęliśmy chrzest – nasz osobisty, jak i ten narodowy… 1050 lat temu…

 

a poza tym nieustannie zapraszam do słuchania audycji Wokół Słowa, wokół wydarzeń, na radio Profeto.pl

Pastores nr 69 – czyli o pogoni za horyzontem

Redaktor naczelny Pastores, ksiądz Mirosław Cholewa, wskazuje we wstępie do kolejnego numeru kwartalnika, że jedność uczniów jest najgłębszym pragnieniem Chrystusa. Czy zatem wiernym wypada się temu pragnieniu przeciwstawiać? A czasami można odnieść wrażenie, że uważamy, że jest to jedynie zachcianka, kaprys, naszego Nauczyciela, a sami wiemy o wiele lepiej jak powinny układać się relacje chrześcijanin-chrześcijanin.

Na szczęście kolejny (niemalże jubileuszowy numer) pisma daje nam mocną dawkę leku przeciwko takim urojeniom. Bowiem lekarstwem na brak jedności jest sam Jezus Chrystus – nie chodzi o tłumne, bądź kameralne, konferencje, nie chodzi o książki, referaty czy jeszcze inne narzędzia. Chodzi o to by dążyć do Tego, który jest Prawda i Jednością.

Ciekawą propozycja jest kilka tekstów dających czytelnikowi perspektywę teologiczną. Peter Kreeft, katolicki teolog, wskazuje że jak do tej pory wskazywano szereg sposobów na zjednoczenie chrześcijan, które niestety nie przyniosły oczekiwanych rezultatów:

„a) rozsądne kompromisy; b) zrozumienie i edukacja: nadzieja na odkrycie, że w rzeczywistości nie ma między nami niezgody, że tak naprawdę mówimy to samo innymi słowami i po prostu źle się rozumiemy; c) przeżycie mistyczne: jeśli będziemy je mieli, zrozumiemy, że poprzedni punkt jest prawdziwy; d) tolerancja: jakby dwustronny pakt o nieagresji. Dlaczego nie może my po prostu żyć ze sobą w zgodzie?; e) subiektywizm: zredukowanie Prawdy do „mojej prawdy”, „twojej prawdy” albo „naszej prawdy”; f) sceptycyzm: przecież prawdy i tak nikt nie zna; g) racjonalna dyskusja: może potrafimy przekonać się nawzajem jak w naukowym laboratorium; h) mglisty optymizm: jak Micawber u Dickensa2: „Coś się nadarzy!”; i) tymczasowe, taktyczne i prag­matyczne przymierze w walce ze wspólnym wrogiem: ekumeniczny dżihad – dobry, ale niewystarczający” (s. 7-8)

Ten brak powodzenia wskazuje, że wciąż niemożliwa jest jedność chrześcijan i autor stawia podstawowe pytanie: dlaczego? Dlaczego Bóg nie powoduje owej wymarzonej przez Swego Syna Jedności. Otóż – najkrócej ujmując, mając jednocześnie świadomość, ze skróty myślowe mogą mylić – dialog ekumeniczny jest szansą na nawrócenie. On może na przykład doprowadzić protestantów do życia sakramentalnego, ale nasz katolików do Ewangelii.

„Wydaje mi się, że ta ekumeniczna jedność musi zaczekać, dopóki Chrystus obecny w protestantach i Chrystus obecny w katolikach nie spotkają się ze sobą. To znaczy, dopóki jedni i dru­dzy nie zobaczą tego samego Chrystusa, dopóki nie osiągną czegoś, co można by nazwać „ewangeliczną bliskością”. I dopóki nie zaczną wyraźniej dostrzegać Chrystusa w sobie nawzajem. To samo dotyczy Cerkwi prawosławnych. Muszą zobaczyć pięk­no i uwielbienie Chrystusa w nas, jeśli zjednoczenie nie ma być jakimś rozwodnieniem chrześcijaństwa.” (s. 17)

Z nieco innej perspektywy pisze do na biskup Zbigniew Kiernikowski, autor proponuje nam spojrzenie na kwestię jedności z perspektywy paschalnej. Historia ludzkości jest historią podziału i prób jego przezwyciężenia. Doskonałym przykładem jest próba zbudowania wieży Babel opisanej księdze Genesis. Jednakże wszelkie próby odbudowania jedności oparte jedynie na ludzkich siłach nie maja szans powodzenia. Dojście do pełnej jedności jest możliwe jedynie na dorsze paschalnej. Bowiem tylko ofiara Chrystusa przełamała pierwszy i podstawowy rozdział jakim jest spowodowane przez grzech pierworodny oddzielnie stworzenia od Stwórcy. Zatem nasze ekumeniczne wysiłki muszą być – tak jak cała chrześcijańska droga –  oparte na naśladownictwie Mesjasza.

Jeszcze inne ujęcie problemu proponuje nam wybitny patrolog, ksiądz Edward Staniek.

Geniusze kolejnych wieków na swój sposób ujmują jedność Kościoła, zawsze pochylając się nad nią jako nad wielką tajem­nicą i cudem, który jest dziełem Boga i istot wolnych. Kto zacie­śnia Kościół jedynie do samych ludzi i widzi tylko jego ziemską historię, liczącą zaledwie dwa tysiące lat, ten niewiele o jego jedności wie. Jezus wyraźnie oddał jedność Kościoła w dłonie swego Ojca i prosił, aby ta jedność była taką, jaka istnieje między Nim i Ojcem. On zatem sam potraktował ją jako cud, który jest dziełem Ojca niebieskiego. (s. 43)

Historia Kościoła jest tak naprawdę historią nieustannego rozrywania jedności chrześcijan i walki o jej przywrócenie. Rozkład i rozejście powodowane są poprzez odejście od Objawienia i przekazywanej przez nie prawdy. Dlatego też walka o jedność musi być walka o prawdę.

Z kolei ksiądz Piotr Mazurkiewicz, podejmuje ciekawy i trudny temat problemu rozwoju doktryny. Kiedy mamy do czynienia z autentycznym rozpoznaniem prawdy ujawnionej w kontekście zmieniających się czasów, a kiedy jest to zwykłe nowinkarstwo.

Są sprawy, które wymagają zmiany. Aby zaś do niej się zabrać, konieczna jest diagnoza. Nieskuteczność bowiem może być skutkiem zarówno nadmierne­go dogmatyzmu w podejściu do tradycyjnych metod duszpasterskich, jak i niewystarczającej konsekwencji w ich realizacji. Mówiąc inaczej, błąd w duszpasterstwie może polegać zarówno na nadmiernym rygoryzmie, jak i na nadmiernym laksyzmie. (s. 45)

Z kolei ksiądz Mirosław Cholewa wskazuje na problem swoistej „duchowej ekologii”, grzechy jednostek powodują rozpad jedności. Możemy także rozpoznać grzechy, które skierowane są wprost przeciwko budowie wspólnoty. Pierwszym – i chyba podstawowym – jest pragnienie nawracania innych, z pominięciem siebie.

Chrześcijaństwo ma „duchowość wcielenia” – Pan Bóg daje nam żyć z tymi braćmi i tymi przełożonymi, w tym konkretnym miejscu, abyśmy mogli dojrzewać w świętości. Fak­tycznie jednak, gdy brakuje jedności z Jezusem, będzie brakowało jedności z braćmi. (s.53)

Autor wskazuje szereg innych grzechów przeciwko jedności we wspólnocie: zacięta rywalizacja, nieszczerość, obmowa czy bark przebaczenia, to tylko niektóre z nich. Tekst ciekawy i dający ciekawe pole do przemyśleń w skali zarówno mikro jak i makro. Od wspólnoty rodzinnej, poprzez zakonna czy diecezjalna poprzez oikumene chrześcijan całego świata.

Ksiądz Robert Skrzypczak stawia nas wobec kolejnej arcyciekawej zagadki, czyli zagadnienia czy spontaniczność jest gwarancją autentyczności. Sposobem na jej rozwiązanie jest powrót do tekstów Karola Wojtyły. Włączając się w spory wokół soborowe dał zapowiedź swojej późniejszej, już papieskiej, metody duszpasterstwa młodych. Zasadnicza odpowiedzią jaką stara się nam przekazać biskup krakowski, a następnie biskup rzymski, jest świadectwo życia, które jest syntezą autentyczności i prawdy.

Jest to postawa przeciwstawiająca się powszechnemu mniemaniu oraz częstej wśród psychologów i filozofów opinii, ze autentyczność musi pochodzić z wnętrza. Wszelka zewnętrzna presja jest zaprzeczeniem autentyczności i gwałtem na woli ludzkiej.

Z psychologicznego punktu widzenia człowiek jest autentycz­ny nie tylko w momencie osiągnięcia wewnętrznego zintegrowa­nia zamiarów i postaw, ale również w samym szczerym dążeniu do tego. Authentes w języku greckim oznacza sprawcę, władcę, działającego własnoręcznie. Chodzi więc o pewną oryginalność i szczerość w postępowaniu, której zagraża i sprzeniewierza się zakłamanie, odgrywanie cudzej roli bądź przypisywanie sobie nie swoich zasług (jak i defektów). W starożytnym rozumieniu autentyczności zawierało się bycie mistrzem, autorem, bądź podążanie za nim. Stąd św. Klemens Aleksandryjski mówił o „au­tentycznej drodze chrześcijanina idącego za Chrystusem”, przy założeniu, że chodzi o Chrystusa żyjącego w chrześcijaninie, o zinterioryzowany model życia. (s.67-66)

Warto zatem, za autorem artykułu wskazać, że warunkiem autentyczności nie jest bynajmniej spontaniczność i wolność od wszelakiego zewnętrznego wpływu. Jest nim zgodność postawy ludzkiej z prawdą. A tylko taka postawa może stanowić świadectwo.

Bardzo ciekawą propozycją ze strony redakcji kwartalnika jest próba odpowiedzi na zgorszenie podziału. Podawane w poszczególnych tekstach możliwości wskazują, że działanie na rzezc jedności nie polega jedynie, ani przede wszystkim, na konferencjach i publikacjach. Wywiad z Etienne i Estelle Hebert, małżeństwem misjonarzy z Rwandy, ukazuje nam jak jeszcze wiele my chrześcijanie mamy do zrobienia na całym świecie. Udział świeckich w misji Kościoła na całym świecie jest wciąż wielkim wyzwaniem.

Z kolei tekst Siostry Edith, Krzysztofa Wonsa SDS, oraz Stanisława Przepierskiego OP, poświęcone modlitwie wskazują jak bardzo ważnym elementem naszego życia eklezjalnego jest duchowość. Nie są to wszystkie teksty sześćdziesiątego dziewiątego numeru Pastores, i te pominięte nie są bynajmniej nieistotne i nieciekawe. Brak czasu i miejsca jedynie stoją na Dorze ich omówienia i wymienienia.

Na zakończenie omawiania tego numeru chciałbym wskazać ciekawy i ważny tekst Grzegorza Gregera, biskupa pomocniczego diecezji bielsko-żywiec­kiej. Coraz powszechniejszy obyczaj kremacji stawia nas wobec pytania o posługę sakramentaliów pogrzebowych. Okazuje się, że dokumenty nie dają kapłanom i wiernym jasnej i jednoznacznej odpowiedzi tego obyczaju. A cała sytuacja jest bardzo trudna i delikatna. Z jednej strony mamy nauczenie Kościoła i tradycję, z drugiej strony stykamy się z bólem wiernych. Dodajmy także że nie tylko z bólem ale i brakiem podstawowej wiedzy o przepisach kościelnych, także bardzo często brakiem wiary lub wiara mało pogłębioną. Tekst biskupa Gregera może być doskonałą pomocą dla księży w tej – niełatwej sprawie.

 

 

Jakuba Lubelskiego poszukiwane sacrum

Seria wydawnicza „Czwarta fala” zapowiada się naprawdę interesująco, drugi tom wydany przez wydawnictwo Teologii Politycznej w ramach prezentacji młodszego pokolenia publicystów i autorów to kolejny trafny strzał. Owszem można mieć do Ssania (bo chodzi o książkę Jakuba Lubelskiego o tym tytule) szereg uwag. Poczynając od językowych po pewne niedopowiedzenia merytoryczne lub wręcz wyrażanie stanowczej niezgody. Ale cóż… autor nie pisze z pozycji krytyka, lecz autora, który pisze o swoich mistrzach i fascynacjach. Czytaj dalej Jakuba Lubelskiego poszukiwane sacrum

Jezus – Pan i sędzia łagodny

Opublikowany niedawno list motu prioprio „Pan Jezus, Sędzia Łagodny” wzbudził szereg głosów, komentarzy i pokrzykiwań. Cóż, tak bywa zazwyczaj gdy opieramy się jedynie na skrótowych informacjach, które punktują to co porusza, lecz tak naprawdę nie dają nam wiedzy pozwalającej na sumienną ocenę. Warto zwrócić uwagę, że ten brak wiedzy może skutkować nie tylko alarmistycznymi głosami o „zmianie doktryny”, ale także przyśpiewką „nic się nie stało”, a ani jedna ani druga postawa nie jest prawdziwa. Uważam, że zdecydowana większość dyskutantów nie zadała sobie trudu przeczytania dekretu papieskiego. Co nie dziwi z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mamy (chyba) polskiej wersji językowej, po drugie jest to tekst techniczny i najzwyczajniej na świecie nudny. Możemy go podzielić na dwie części: merytoryczne i teologiczne wyjaśnienie istoty zmian prawa kanonicznego oraz wyliczenie i treść zmienionych kanonów. Ale – jeżeli chcemy dyskutować na temat tego tekstu – to musimy zadać sobie trud jego przeczytania.

Tym bardziej, że lektura rozwiewa pewne mity. Pierwszym jest woluntaryzm papieża. Oczywiście to Namiestnik Chrystusa zmienia prawo Kościoła, i jest to jego władza i jego odpowiedzialność ale należy pamiętać, że propozycje zmian przygotowała specjalna komisja, której przewodniczyła najbardziej kompetentna osoba, czyli dziekan Roty Rzymskiej, a jej członkami byli naprawdę doświadczeni kanoniści. Każdy, kto zapozna się ze składem specjalnej komisji ds. reformy kanonicznego procesu małżeńskiego, a tak brzmiała jej nazwa, stwierdzi, że nie byli to bynajmniej rozszaleli progresiści.

Drugim mitem jest przekonanie, że motu prioprio jest sposobem na obejście „konserwatywnej zapory” wobec rozmiękczania doktryny. Należy zwrócić uwagę, że regulacje kanoniczne w ciągu stuleci zmieniały się wielokrotnie, także te dotyczące małżeństwa. Nie bardzo rozumiem dlaczego te, dotychczas obwiązujące (zmiany wchodzą w życie 8 grudnia br. – czyli w dniu rozpoczęcia Roku Miłosierdzia), powinny być uznawane za doskonałe i nie podlegające poprawkom. Zmiana sama w sobie, nie jest ani dobra ani zła – oceniać należy konkretne rozwiązania, anie fakt zmiany.

Tutaj trzeba przy okazji wskazać, że wydarzenia związane z reformą kanonicznego procesu małżeńskiego powinno trafić do podręczników jako wyjątkowo błędne i złe zarządzanie zmianą. Nie podjęto nawet najmniejszego trudu by wytłumaczyć o co chodzi dlaczego dokonano reformy. Rzucono jedynie ludziom hasło o uproszczeniu, co jest może wygodne z punktu widzenia mediów, ale tak naprawdę nie oddaje istoty rzeczy. Dobre przygotowanie komunikatu, sensowne streszczenia oraz sensowne wypowiedzi dostojników kościelnych mogłoby tak naprawdę bardzo ułatwić sprawę. O innych elementach zarządzania zmianą nie wspomnę, mogę co najwyżej odesłać do podręczników i na szkolenia.

Co mówi nam sam dokument? Przede wszystkim podkreśla podstawy doktryny:

– Chrystus dal Kościołowi, a za Jego pośrednictwem hierarchii, władzę duchowną także w sprawach ziemskich, na przykład małżeństwa,

– święty węzeł małżeński jest nierozerwalny,

– celem działania Kościoła jest zbawienie dusz.

Papież Franciszek wskazuje jednak, że aby Kościół mógł prawidłowo wypełniać swoje zadania, musi nieustannie ulepszać swe działanie i instytucje. I tylko łączne zrozumienie tych dwóch elementów składowych: nienaruszalności doktryny oraz nieustannego ulepszania instytucji kościelnych (także prawa), pozwala zrozumieć istotę zmian wprowadzanych tych dokumentem.

Quae omnia facta semper sunt duce salutis animarum suprema lege, quoniam Ecclesia, ut sapienter docuit Beatus Paulus PP. VI, divinum Trinitatis consilium est, ideoque omnes eius institutiones, utique semper perfectibiles, eo tendere debent ut divinam gratiam transmittant, atque christifidelium bono, utpote ipsius Ecclesiae fini essentiali, pro cuiusque munere ac missione, continenter faveant.

Jakie zmiany wprowadza motu prioprio? Ostatecznie w tym leży clou problemu. Po pierwsze likwidacja dwukrotnego rozpatrywania sprawy – dwukrotnego, czyli przez dwie instancje w przypadku wyroku na rzecz stwierdzenia nieważności małżeństwa. Obecnie obowiązuje zasada, że w sprawach małżeńskich wymagane są dwa wyroki zgodne, aby wyrok był ostateczny i obowiązujący. Ale gdy w I instancji zostanie orzeczony wyrok stwierdzający nieważność małżeństwa, to sprawa automatycznie kierowana jest do II instancji. Dalsze procedowanie umożliwia kolejnemu niezależnemu zespołowi sędziowskiemu jeszcze raz zbadać sprawę. Postępowanie dotyczy sakramentu, dlatego też wyrok z I instancji jest kolejny raz weryfikowany, aby w tak ważnej dla strony sprawie nie został popełniony błąd.

Ale należy zwrócić uwagę, że papieski dokument nie zabrania apelacji i ponownego rozpatrzenia, gdy istnieje wątpliwość. Są do tego uprawnione strony procesowe, obrońca węzła małżeńskiego lub promotor sprawiedliwości. Ich apelacja będzie rozpatrywana przez trybunał apelacyjny II instancji. Jednakże warto podkreślić, że likwidacja obligatoryjności ponownego rozpatrzenia sprawy zwiększa – bynajmniej nie paradoksalnie – odpowiedzialność i staranność sadów biskupich.

Drugą – bardzo ważną i istotną zmianą – jest podkreślenie znaczenia i osobistej odpowiedzialności biskupów za decyzje sadów (nomen omen) biskupich. Biskup jest w zamierzeniu, odpowiedzialny za pracę sędziów, a nie tylko sadów jako instytucji. Franciszek wskazuje także, że biskupi powinni podejmować decyzje sami (zwłaszcza w przypadkach procesów skróconych) a nie tylko delegować swoja władzę na urzędników.

Jako trzecią wymienię tak zwany proces skrócony (brevior) gdzie postępowanie dotyczy spraw oczywistych, jak na przykład non consumatum. Tutaj postępowanie nie może przekraczać trzydziestu dni, a sędzią jest biskup miejscowy.

Podstawowy błąd jaki popełniają zarówno progresywiści, jak tradycjonaliści jest brak zrozumienia zasady działania Kościoła oraz podstawowej intencji dokumentu, skąd inąd bardzo klarownie wyłożonej. Powołam się tutaj na słowa księdza dr. hab. Janusza Gręźlikowskiego, oficjała Sądu Kościelnego Diecezji Włocławskiej:

(…) nie rozumieją, czym jest kościelne i sakramentalne małżeństwo, czy też stwierdzenie nieważności małżeństwa, że to nie to samo co „rozwód kościelny” lub „unieważnienie małżeństwa”. Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Tekstów Prawnych kardynał Francesco Coccopalmerio przypomniał, że „proces kanoniczny o stwierdzenie nieważności małżeństwa ma na celu stwierdzenie nieważności małżeństwa. Tu nie chodzi o proces, który prowadzi do unieważnienia małżeństwa, czyli dania rozwodu kościelnego. Nieważność, to co innego niż unieważnienie”.

Nie można jednak nie zadać sobie pytania: po co wprowadzono te zmiany? W dokumencie znajdujemy dwa zasadnicze argumenty. Pierwszym jest tendencja do uproszczenia i skrócenia procesów. Prawda jest taka, że często ciągną się one ponad jakąkolwiek miarę. A ich długotrwałość nie wynika bynajmniej z komplikacji materii procesowej lecz z zalegania papierów po biurkach. Lub zwykłej niechęci do podejmowania decyzji, zwłaszcza na rzecz stwierdzenia nieważności małżeństwa. W przekonaniu Roty Rzymskiej najlepszym sposobem na zwalczanie działania praw Parkinsona jest uproszczenie procedur. Czy słusznie? Oczywiście można dyskutować, jednakże nie jest to w żadnym przypadku równoznaczne z rozmiękczaniem doktryny czy zaprzeczeniem sakramentalnego charakteru małżeństwa.

Drugą przyczyna zmian jest ponowne przybieżenie Ludu Bożego oraz instytucji kościelnych. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie kogokolwiek, kto umiałby uczciwie powiedzieć, ze obecnie obowiązujące przepisy kanoniczne nie zapobiegły takiemu oddaleniu. Nie twierdzę, że są przyczyną, ale na pewno nie poprawiły sytuacji. Wierni nie rozumieją czym są sądy kościelne, jak działają i co rozsądzają. Nie bez przyczyny w powszechnej świadomości pokutują takie potworki jak: „unieważnienie małżeństwa”, bądź „rozwód kościelny”. W przekonaniu komisji oraz Ojca Świętego właśnie uproszczenie procedur oraz zwiększenie personalnej odpowiedzialności biskupów i sędziów będzie przyczyną zwiększenia bliskości miedzy ludem a instytucjami kościelnymi. Czy słusznie? Czas okaże.

 

WIĘŹ jesienna, (czy) Mazowiecki w grobie się przewraca…

W sumie można powiedzieć: nareszcie… Nareszcie środowiska określane mianem „Kato-lewicy” wykazały się społeczną wrażliwością. Oczywiście, redakcja kwartalnika nieco się odmie i powie naburmuszona, że można w czasach miesięcznikowych i współczesnych wiele tekstów świadczących o wrażliwości na ludzką biedę i nierówności społeczne. Wskażą na przykład na numer poświęcony kwestii Kościół z lewicą i prawicą. I będzie to prawda. Niestety moje pierwsze zdanie chociaż jest świadomą prowokacją zawiera (niestety) ziarno prawdy. Wszystkiemu winny jest cień Tadeusza Mazowieckiego; krytyka III RP za nierówności, za biedę, za bezrobocie, za rozmaite społeczne ułomności była kojarzona z krytyką personalną wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika i lidera środowiska.

Dlatego czytając tekst Marka Rymszy, Nowa kwestia społeczna?, nie umiałem się powstrzymać od pytanie: czy nie za późno? I dlaczego autor pisze, że ubóstwo, bieda są w Polsce nową kwestią? Od dwudziestu pięciu lat bieda była zawsze obok nas i zawsze widoczna. Trzeba była naprawdę bardzo się starać aby jej nie zauważyć. Dlatego trzeba podkreślić, że autor zauważa fakt, że podczas rozważania kwestii ubóstwa nader często podkreśla się opinię, że biedni są sami sobie winni. Niestety nie wspomina on, że w mediach oraz wśród polityków był to nurt myślenia i prezentacji kwestii absolutnie dominujący. Nie jestem także w stanie zrozumieć, dlaczego nie zauważa on (a jeżeli zauwaza to nie wskazuje wprost) że obecne „potransformacyjne” ubóstwo jest skutkiem transformacji, a nie skutkiem ubocznym. Mając na uwadze tę kwestie należy się cieszyć, że i w bastionie twórców III RP zauważono problem.

O wiele mocniej, a przez to jakoś wyraźnie przemawiają do mnie Aleksandra Gołdys i Maria Rogaczewska. Co prawda męczy mnie już wyświechtany zwrot o tym, że czegoś nie widać z Warszawy. Choćby z tego powodu, że na tzw. „prowincji” też powstają fortuny i nie jest tak, że pieniądze Ida tylko do Warszawy. Problem jest naprawdę o wiele poważniejszy i autorki bardzo dobrze go diagnozują.

„Teoria możliwości” Nussbaum i Sena prowadzi nas do wniosku, że w Polsce mamy fatalnie błędny sposób myślenia o biedzie, biednych i przyczynach biedy. Tak bardzo popularne u nas przekonanie (schemat myślowy, którym posługują się elity, ale też wielu naukowców, liderów, a także zwykłych pracowników socjalnych, pracujących „na poziomie ulicy”), że biedni są sami sobie winni, a także, że należy oddziaływać na nich bezpośrednio (poprzez perswazję, groźby, drogie szkolenia i jeszcze droższe unijne interwencje), aby się zmienili, jest — w świetle tej teorii — całkowicie mylne.

Musze jednak zadać banalne pytanie: kto ma taki sposób myślenia? Podobnie jak w przypadku tekstu Marka Rymszy nie umiem powstrzymać się od wrażenia, że autorki zapominają, że przez cały czas niepodległości były w Polsce środowiska, które kontestowały kierunek zmian w Polsce, lecz były one konsekwentnie przemilczane i wykpiwane. Pojęcie „oszołom” zrobiło swego czasu niesamowitą karierę. Zatem brakuje mi w tych dwóch tekstach wyraźnej konstatacji, że ludzie byli nie tylko ubodzy, ale także konsekwentnie przemilczani, a nawet wykpiwani.

Kolejne dwa teksty: Jaremy Piekutowskiego oraz Ewy Kiedio, są bardzo ciekawymi egzemplifikacjami głównego tematu numeru. Zwłaszcza tekst redaktor Kiedio jest bardzo ciekawy i wart polecenia, z powodów chciałoby się powiedzieć pozamerytorycznych. Tekst jest napisany wartkim językiem i to cos więcej niż jedynie analiza, to tekst z pogranicza felietonu i reportażu. Jej opisanie biedy w Warszawie, tej najbogatszej w Polsce okolicy, robi duże wrażenie. Piekutowski zwraca naszą uwagę na kwestie lęku i emocji związanych z ubóstwem.

Ale odkładając żarty i ironiczne mrugnięcia należy odnotować podjęcie przez WIĘŹ zagadnienia współczesnej biedy jako coś istotnego. Miejmy nadzieję, że w polskim Kościele po raz kolejny rozgorzeje dyskusja na temat pomocy biednym. Nie tylko jako działań łagodzących objawy lecz przede wszystkim nad strukturalnym rozwiązaniem.

Chciałoby się jednak aby mówiąc A, powiedzieli B. Żeby w tej WIĘZI zostały wyraźnie wskazane, że demokracja liberalna stawiająca na indywidualizm kosztem wspólnoty i na konsumpcję zamiast współtworzenia jest źródłem nowej polskiej biedy. Nie wytworzono bowiem żadnych mechanizmów współpracy – stawiając jedynie na pomoc i para-charytatywne akcje. Ubóstwo nie jest bowiem kwestią społeczną, która istnieje dopiero gdy zauważa ją jedna czy druga redakcja. Pełne pychy samozadowolenie z „udanej transformacji” było tylko zasłoną – stosowana przez piewców nadwiślańskiego liberalizmu, i miało na celu wypchnięcie z debaty wszystkich krytyków kierunku zmian. Proszę zwrócić uwagę nie krytyków zmian, lecz pewnego kierunku.

Drugim blokiem tematycznym proponowanym przez WIĘŹ jest kwestia: Szatan silniejszy niż Bóg? No cóż, każdy ma swoje problemy. Właściwie nie zetknąłem się z nikim z egzorcystów, czy ze środowisk bardziej zainteresowanych tematem, który by miał jakiekolwiek wątpliwości. Ale od pewnego czasu pojawia się w każdym towarzystwie ktoś, gdy tylko usłyszy słowo: szatan, egzorcyzm czy coś podobnego, a natychmiast zaczyna marszczyć nos i krzywić się wymownie. Hasłem takich osób jest głębokie przekonanie, że o Złym mówi się za dużo i ze to oznacza manichejskie podejście do rzeczywistości.

Na szczęście, WIĘŹ to jest poważne czasopismo, może lewicujące lecz nie lewackie (jak Tygodnik Powszechny), nie tabloidowe jak portal deon.pl, czy antykościelne jak Gazeta Wyborcza. Zatem jeżeli redaktorzy zabrali się za roztrząsanie sprawy, to zrobili to rzetelnie.

Najpierw czytamy rozmowę Zbigniewa Nosowskiego z księdzem Robertem J. Woźniakiem. Warto zwrócić uwagę, że obaj rozmówcy zgadzają się z tym, że jest faktem, iż coraz więcej tekstów, filmów i rozmów o Szatanie, a coraz mnie o Bogu. Ksiądz Woźniak tłumaczy to jako kolejny przejaw kryzysu naszej cywilizacji.

To zjawisko jest częścią szerszego procesu, który zwykło nazywać się „kryzysem Boga”. Pisali o nim dużo Martin Buber i Johann Baptist Metz. Chodzi o pewnego rodzaju zaćmienie duchowe naszej cywilizacji. Staje się ona coraz bardziej cywilizacją świecką, pozbawioną zainteresowania Bogiem. Ten sam problem dotyka teologii: większość studentów wybiera seminaria związane z praktycznymi wymiarami teologii, jak duszpasterstwo, kwestie moralne etc.

Ale wskazuje tez na fakt, że niepoważnie traktujemy również Złego. Jest tylko kolejną postacią z bajki, czymś raczej komiksowym, niż realnym. Co więcej, jak podkreśla ksiądz Woźniak, zwycięstwo Mesjasza nad szatanem nie oznacza, że żyjemy w raju.

Zbawienie nie działa automatycznie na zasadzie: „Chrystus zwyciężył, zatem nic już nie pozostaje do zrobienia”albo „jedyne, co może mi się przydarzyć, to bycie zbawionym”. Trzeba pamiętać, że zbawienie otrzymujemy jako darmową łaskę, która jednak domaga się naszego wolnego potwierdzenia. Chrystus zwyciężył dla mnie, ale ja Jego dar wolności mogę odrzucić. Sam fakt, że mam taką wolność, jest najbardziej fundamentalnym wymiarem zwycięstwa Chrystusa. Ale i coś więcej — dowodem zwycięstwa Chrystusa jest nie tylko to, że mogę wybrać, ale że mam moc stawania się coraz bardziej podobnym do Niego. Jeśli nie wybiorę tej drogi, przegranym będę ja, nie On. Tak samo dokładnie jak przegranym jest diabeł, ów pradawny wróg wolności, którego każde domniemane zwycięstwo jest największą porażką.

Istotnym jest także wskazany przez Nosowskiego i Wożniaka fakt, że Zły jest wrogiem wolności, a jest wciąż przedstawiany jako zwolennik braku jej ograniczenia.

Kolejną rozmowę: Jak odróżnić zło od Złego?, prowadzą z księdzem Sławomirem Sosnowskim, Ewa Karabin i Michał Buczek. Nie ukrywam, że dziwna to rozmowa – cały czas nie umiałem się powstrzymać od myśli że redaktorzy WIĘZI określili bardzo dokładnie cel tego wywiadu, a miałoby nim być wykazanie, że mówienie o Złym, cała demonologia, a nawet  posługa egzorcystów, są w gruncie rzeczy skutkiem błędu rozumowania. Mówienie o szatanie może być wynikiem ucieczki od poczucia własnej grzeszności, po co chodzić do egzorcysty, skoro jest psychiatra, obecnie w świecie dominuje „moda na szatana”. Chociaż – mając zaufanie do uczciwości intelektualnej redakcji – być może przyjęli rolę (nomen omen) advocatus diaboli i prezentują opinię krytyków rodem ze „światłogrodu”, pozwalając swemu rozmówcy wyłożyć stan rzeczy. I trzeba uczciwie przyznać, że ksiądz egzorcysta doskonale sobie z tymi zarzutami rodzi.

Po pierwsze jest on krytykiem stanu, który określa mianem „duchowej hipochondrii” – nieustannego zaniepokojenia o swoją duchowość, czy jestem czysty. Bowiem w walce duchowej chodzi o to by odpowiadać na Boże wezwanie, a nie uciekać przez zagrożeniem. Niby to jest to samo, ale rozłożeni akcentów czasami decyduje o wszystkim. A jest to zagrożenie, które dotyka nawet egzorcystów. Z drugiej strony wskazuje, że problem z szatanem to nie tylko jasełka czy folklor, pojawiła się moda na zło i ucieczka od Boga, oraz skłonność do otwierania (często nieświadomego) się na działanie Złego.

Ciekawostką, na jaką zwróciłem uwagę jest że w obu rozmowach redaktorzy WIĘZI krytycznie odnoszą się do wygłaszania na koniec mszy modlitwy do Archanioła Michała, miałby to być dowód na magiczne myślenie samych kapłanów, bądź antychrześcijańskiego wręcz pragnienia aby ktokolwiek był potępiony. Równie symptomatyczne jest to, że obaj rozmówcy zupełnie nie podzielają tych opinii.

Rozmowy o Złym, egzorcystach i duchowości uzupełnia doskonały tekst księdza Stanisława Adamiaka, Bardzo krótka historia egzorcystów i egzorcyzmów. Cały blok jest naprawdę godny polecenia, prezentuje bowiem bardzo dobry i wyważony głos w toczącej się debacie o „chrześcijańskim kulcie szatana”.

Absolutnie koniecznie należy także przeczytać rozmowę księdza Andrzeja Draguły z Piotrem Bernatowiczem i Filipem Lipińskim: Pomnik nasz codzienny. Co prawda rozpoczyna się ona od pewnego znamiennego niedopowiedzenia. Mówiąc o Pomniku Wdzięczności, „monumentalnej budowli w kształcie łuku triumfalnego” rozmówcy nie wspominają ani dlaczego powstał, czyli co miał upamiętniać, nie mówią także w jakich okolicznościach został zburzony i dlaczego nie odbudowano go zaraz po zburzeniu. Oczywiście można założyć, że czytelnicy wiedzą jaka była historia, to jednak wypowiedzi Filipa Lipińskiego tak dalece abstrahują od historii, że wydaje się że zapomina on jak przebiegała historia Polski ostatnich 75 lat. Dlatego warto zwrócić uwagę na słowa Piotra Bernatowicza:

Moim zdaniem, bardzo istotny jest tu wątek wojny kulturowej, o której wspominał Filip. Z jednej strony mamy środowisko, które uznaje potrzebę myślenia o wspólnocie m.in. w kategoriach narodowych, oparcia się na konkretnych wartościach ważnych dla naszej cywilizacji i na potrzebie ich symbolicznej obecności w sferze publicznej. Często ta strona jest uznawana za tradycjonalistyczną czy też antymodernistyczną, chociaż jest to mylące, bo nie jest ona przeciwna modernizacji ani rozwojowi. I w tym wypadku tę stronę wojny kulturowej reprezentowałby Społeczny Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności. Z drugiej strony mamy środowiska, które postrzegają siebie w paradygmacie postępu, nowoczesności odczytywanej jako coś, co wymazuje tradycję, widząc w niej hamulec rozwoju. Strona ta zakłada, że nie ma wyraźnych wartości i symboli, które mogłyby być ważne dla całego społeczeństwa. W związku z tym przestrzeń publiczna musi pozostać neutralna. Takie podejście można nazwać relatywistycznym.

Ale warto tez zauważyć, że ta dyskusja – a muszę zgodzić się z Bernatowiczem, że jest ona ciekawą egzemplifikacją sporu kulturowego – dotyczy nie tylko sporu na temat konkretnego pomnika, lecz także roli pomników (i ich formy) w przestrzeni publicznej, sztuce oraz sztuce religijnej w ogóle. W tym miejscu zwarto zauważyć, że wypowiedzi Lipińskiego na temat sztuki kościelnej, chociaż często przesadnie napastliwe i  arogancko błędne, to potrafią dotknąć kilka zasadniczych słabości sztuki tworzonej na rzecz wspólnoty wiernych. Cała rozmowa naprawdę godna lektury i namysłu.

Odnotować chciałbym w tym miejscu jeszcze jeden blok tematyczny z tego numeru kwartalnika – czyli poświęcony „teoriom spiskowym” i ich miejscu w kulturze. Nie ukrywam, że przeczytałem z zainteresowaniem lecz bez przejęcia. Nie jestem zainteresowany spiskową wizją świata, ani tez poszukiwaczami tych teorii. Zarówno tekst Sebastiana Dudy, jak i wywiad z Krystyna Skarżyńską, są interesujące i zapewne wzbogacają wiedzę czytelnika, ale zawsze zastanawiam się, co się stanie gdy zwolennicy (a zwłaszcza przeciwnicy) teorii spiskowych staną twarzą w twarz z prawdziwym spiskiem. Proszę bowiem pamiętać, że za bzdurzenia uważano swego czasu przekonanie, że Lenina z towarzyszami przewieźli do Rosji Niemcy, i że takiego socjalistycznego szaleńca jak Hitler mieliby finansować potentaci przemysłowi. To nie to samo co przekonanie, że Apollo nie lądował na księżycu lecz w studio Metro-Goldwymn-Meyer, lecz zawsze daje ten dreszczyk emocji związany z theory of conspiracy

Na zakończenie chciałbym polecić do przeczytania i przemyślenia dwa teksty związane z historią. Pierwszym jest arcyciekawy dialog nad słynnym już listem polskich biskupów do niemieckich. A tak naprawdę Polacy i Niemcy (Adam Krzemiński, Winfried Lipscher, Renate Marsch‑Potocka, Cezary Gawryś i Zbigniew Nosowski) rozmawiają co wciągu ostatnich pięćdziesięciu lat ten list zmienił w naszej świadomości. Drugim jest kontrowersyjny tekst Jana Olszaka, Przypadki Michała Boniego. Tekst, którego publikacji odmówiło kilka czasopism, jednakże ten historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, postanowił pokazać jak w świetle archiwów i pamięci działaczy opozycji wyglądała historia działacza opozycji, Solidarności i prominentnego polityka III RP. Z całą pewnością część czytelników uzna tekst za wybielający, znam wypowiedzi które przeczą jego wywodom ale z cała pewnością warto się im przyjrzeć.

Jak zwykle na zakończenie muszę także polecić teksty, których nie wymieniłem – jak zawsze z braku czasu…

 

Strajk na watykańskim wzgórzu, czyli do czego służy zakonnica?

Oczywiście humoreska o strajku zakonników (warto zwrócić uwagę przez kogo zainspirowanego) w Państwie Kościelnym robi wrażenie. Szczególnie spodobał mi się fragment o piorunach bijących w gmachy Citta del Vaticano, gdyż siostry nieustannie modlące się o Bożą opiekę zaprzestały swej misji. Ale oczywiście – choć zabawny – jest to pomysł sztampowy i jednostronny. Miałem już przed oczyma kilka filmów i książek traktujących o strajkach „niezauważalnych”, których brak doprowadzał rodziny czy społeczności do upadku. Zatem nic nowego. A sprowadzenie zakonów do jedynie funkcji usługowej raziłoby jednostronnością.

Użyłem trybu przypuszczającego ponieważ redagujący 68 numer kwartalnika PASTORES – zatytułowany: O (nie)zbędności zakonów – zamieścili te opowiadanie jako pewien haczyk, wciągający czytelnika, lecz teksty zawarte w całym numerze na szczęście pokazują całe (?) spectrum problemów związanych z życiem konsekrowanym. Zaznacza to we wstępie do numeru ks. Wojciech Bartkowicz:

Jak ma się jednak ów radykalizm [życia konsekrowanego – JG] do obecnego etapu życia Winnicy Pańskiej? Pragnienie wypłynięcia na głębię pojawiało się w Kościele z większą mocą, gdy rzeka historii chrześcijaństwa rozlewała się szeroko i spłycał się jej nurt. Czy żyjemy w takich właśnie czasach? Czy też przeciwnie: armia Pana, jak wojsko Gedeona, zmniejszyła swą liczebność, lecz zwiększyła się jednocześnie jej jakość – wszyscy chrześcijanie powoli odkrywają, że radykalizm ewangeliczny przestaje być luksusem, gdyż bez niego nie obronimy naszej wierności Mistrzowi?

Zasadniczą odpowiedzią na pytania „po co są?” i „kim są?” osoby konsekrowane jest kilka zawartych w numerze tekstów. Jako pierwszy chciałbym wymienić artykuł dominikanina Jacka Salija, Śluby naprawdę wieczyste!. Jak to się dzieje, że obecnie tak łatwo uzyskać zwolnienie ze ślubów wieczystych – bo przecież wymówka „toć to nie sakrament” jest płaska i banalna. Czym są śluby, które w gruncie rzeczy są mocnym widzialnym znakiem pozwalającym określić, że ktoś jest „osobą konsekrowaną”?

Dominikanin wskazuje, że bardzo często przyczyną łatwego porzucania życia zakonnego jest zły przykład, że robią to dlatego, że uczynił to ktoś inny.

Zapewne dlatego, ażeby osobom, które po odejściu z zakonu często już rozpoczęły życie świeckie, nie zamykać dostępu do sakramentów i w ten sposób ratować ich wieź z Chrystusem.

Ale przecież faktem jest również, że ubocznym rezultatem tej łagodności Kościoła jest pojawienie się błędnego przekonania, jakoby wycofanie się ze złożonych ślubów było czymś bez większego duchowego znaczenia.

Śluby wieczyste są przede wszystkim oddaniem się w całości na własność wszechmogącemu Bogu (jak napisał papież Grzegorz)  – czy łamiąc takie śluby, a nawet dyspensując od nich, nie widzimy poważnego nieporządku moralnego jaki rodzi ta sytuacja?

Ale nie jest to jedyny tekst tłumaczący te zagadnienie, warto zwrócić uwagę na artykuł Tomasza Sekulskiego MIC, Skąd się biorą zakony?. Autor bardzo ciekawie odpowiada na dwa istotne pytania: jak powstają zakony i w jaki sposób może dojść do zakończenia ich działania. Szeroka wiedza, zarówno historyczna, jak i teologiczna, jaką prezentuje autor pozwala nam na zaufanie do jego diagnozy. A twierdzi on zdecydowanie i wyraźnie  – sens życia zakonnego wynika z jego łączności z Kościołem. Jeżeli zakon nie znajduje się (duchowo) w sercu Kościoła – więdnie.

Ciekawym dopowiedzeniem jest artykuł siostry Teresy Paszkowskiej SNMPN, Nie roztrwonić życia duchowego, w którym wskazana jest istotne różnica pomiędzy radykalizmem życia chrześcijańskiego, a fanatyzmem.

Wreszcie trzeba wskazać wywiad z s. Leticją Niemczurą CSSJ i Pawłem Naumowiczem MIC, Klasztor to nie hotel. Rozmowa z przełożonymi zakonów odwołująca się – jakże by inaczej – do trwającego Roku Życia Konsekrowanego sporo tłumaczy. Życie wspólnoty z punktu widzenia przełożonego zdaje się być zupełnie odmienne od tego widzianego z zewnątrz. I kiedy zadajemy sobie pytanie po co w zakonach władza, przełożeni to właśnie tytuł wywiadu jest najlepszą odpowiedzią. Przełożeni musza pilnować aby klasztory nie zamieniły się w noclegownie odizolowanych od siebie singli. Życie zakonne polega na realizowaniu pewnego charyzmatu, pewnego celu  życiowego. I ktoś musi nam nieustannie o tym przypominać. Oczywiście nie jest o jedyne zadanie przełożonego (i zapewne nie najmilsze) ale niewątpliwie bardzo istotne.

Duże wrażenie robi także tekst Małgorzaty Krupeckiej USJK, Urszula Ledóchowska – święta kobieta sukcesu. Na czym polega powołanie zakonnicy? Czy jest to religijna forma feminizmu, czy też jego totalne zaprzeczenie? Sprawa – wbrew pozorom – jest bardzo istotna. Z jednej strony, powołanie kobiety w Kościele powinno być odczytywane także poprzez zadania kobiet konsekrowanych. Jeżeli życie zakonne jest pełnią chrześcijaństwa, to czym jest życie zakonnicy? Niech przemyślą to wszyscy, którzy widzą w nich potencjalne gosposie, a co najwyżej katechetki. Pytanie: „do czego służy zakonnica?”, traci swój protekcjonalny charakter i staje się ironiczne. Ci wszyscy, którzy chcą aby kobiety w Kościele miały miejsce gdzieś na lewo od kruchty będą szczerze nie znosić Urszuli Ledóchowskiej, kobiety sukcesu i nauczycielki sukcesu życia konsekrowanego.

Oczywiście to nie wszystko, wskaże jeszcze na ciekawe świadectwa, czy wiele artykułów omawiających duchowość zakonną. Warto – na zakończenie – zwrócić uwagę na tekst Petera Kreefta, Jak wygrać wojnę kultur. Jeżeli toczymy wojnę to musimy zadać sobie dwa pytania: „kto jest naszym wrogiem?” i „jakim dysponujemy uzbrojeniem?”.

Odpowiedź na pierwsze pytanie poraża prostotą:

Nasi wrogowie to demony. Upadli aniołowie. Złe duchy.

Nasza świecka kultura każdego, kto w to wierzy, uważa co najmniej za niewykształconego, ograniczonego bigota, a może nawet za obłąkańca. Z czego wynika logiczny wniosek, że Jezus Chrystus jest niewykształconym, ograniczonym bigotem i obłąkańcem.

Odpowiedź na drugie jest równie prosta i oczywista, lecz dlatego umyka nam z łatwością kangura skaczącego po łąkach.

Czy możecie sobie wyobrazić, co mogłoby zrobić 12 Matek Teres dla naszego biednego świata? Co mogłoby się stać, gdyby tylko 12 z nas oddało Chrystusowi 100% swojego życia, serca i czasu, nie zatrzymując nic, absolutnie nic dla siebie?

Nie, nie potrafimy sobie tego wyobrazić, podobnie jak nikt nie potrafił sobie wyobrazić, jak 12 miłych żydowskich chłopaków potrafi zawojować rzymskie imperium.

Nie możemy sobie tego wyobrazić, ale możemy tego dokonać. Możemy stać się świętymi. Nikt nie może nam w tym przeszkodzić. To nasz wolny wybór.

I nie ma co ukrywać odpowiedzi na oba pytania są świetnym podsumowaniem całej dyskusji na temat potrzeby (bądź jej braku) życia konsekrowanego, zakonnego.

Ten numer Pastores powinna przeczytać każda osoba konsekrowana w Polsce. Każda! Nie musza się z wszystkim zgadzać, sam w kilku przypadkach mocno się zżymałem. Ale trzeba przeczytać i przemyśleć. Ze swojej strony mogę mieć tylko nadzieję, że jest to kwartalnik, który mają na półkach wszyscy ojcowie duchowi i magistrzy nowicjatów.

Skoro Kościołowi potrzebni są pasterze, którzy „zawsze będą go gromadzili i prowadzili” to nie ukrywajmy, że byłoby dobrze aby byli to pasterze dobrze uformowani i myślący. Kwartalnik Pastores (zgodnie ze swoim tytułem) stara się być w tym użytecznym narzędziem. Czekam na kolejne numery…

Christianitas o polityce i literaturze

Christianitas numer 59 – zadziwiający tytuł: Kim Pan jest Panie Raspail? To zniechęca, nie ma co ukrywać, z Raspailem mogło być jak ze świerzopem. Co prawda Tuwim nie dysponował googlem i wikipedią, ale Raspail to jednak coś więcej niż jakieś bursztynowe badziewie. Zatem do lektury podszedłem z poważnymi kompleksami.

Na szczęście w sukurs przyszedł mi Tomasz Rowiński tekstem Ja, Jean Raspail, monarchista i dandys.Bazując na ostatnio wydanej w Polsce powieści Oczy Ireny, redaktor szacownego kwartalnika wprowadza nas w świat religijnej wyobraźni francuskiego pisarza. I w rzeczy samej warto zadać sobie tytułowe pytanie.

Ale nie będę zastępował Rowińskiego, tym bardziej że jego szkic wprowadza w tematykę nawet takich lekko tępawych czytelników jak ja. Warto jednak zwrócić uwagę, że jest to jednak postać szalenie niejednoznaczna, podobnie jak i jego pisarstwo. I właśnie za największą wartość tekstu Rowińskiego uważam umiejętność ukazania owej niejednoznaczności.

Kolejnym tekstem wprowadzającym w świat raspailowskiej literatury jest artykuł Madeleine Roussel, Jean Raspail. Zwierciadło pewnej twórczości. Właściwie jest on umiejscowiony przed tekstem Rowińskiego, ale zacząłem od jego tekstu – ostatecznie bliższa koszula ciału. Roussel ukazuje pisarza nieco inaczej, nabiera on wiele bardziej jednoznacznego charakteru. Twardy tradycjonalista, krytyk świata współczesnego i współczesnej kultury. Ale także wybitny znawca kultur i podróżnik, który swe doświadczenia z poznawania świata przelewa na karty reportaży i powieści.

Raspail pozostaje jednak przede wszystkim wielkim podróżnikiem eksplorującym przeszłość, historię, prehistorię i legendy. Kiedy przyszłość jest pełna niewiadomych i smutnych prawdopodobieństw, solidne zakotwiczenie może dać nam długi „łańcuch, który łączy nas z dawnymi czasami, pod warunkiem że zadamy sobie wcześniej trochę trudu i czegoś się o nich dowiemy. Czy przenosi się w wyobraźni do minionej epoki, czy melancholijnie stwierdza erozję poprzedniego stanu, na który teraźniejszość nie zasługuje, Raspail po prostu lubuje się w opowiadaniach o dawnych wydarzeniach.

Każdy z tych szkiców poprzedza tekst samego Jeana Raspaila. Miłosierdzie oraz Wiara nie jest w sumie czymś skomplikowanym, z całą pewnością oba teksty zachęcą do zagłębiania się w jego świat. Miłosierdziejest fragmentem niedokończonej książki autora, która w tym roku ukazała się we Francji – tym większa chwała redakcji Christianitas, że zdecydowali się na tłumaczenia i publikację w Polsce. Warto przeczytać – tylko może się to skończyć lekturą kolejnych jego powieści.

Zrozumienie kim jest Raspail i dlaczego (jak to napisała Madeleine Roussel) dziennikarze bali się go zapraszać do swoich stacji ułatwi nam wywiad który z pisarzem przeprowadził ksiądz Guillaume de Tanouarn. Pisarz o swoich dziełach opowiada w sposób bardzo prosty:

Moje książki powstawały same, w ogóle ich nie planowałem. Nie mam żadnych założeń, nie bronię żadnej sprawy. Zaczynam pisać dlatego, że mam do opowiedzenia jakąś historię. Na przykład Obóz Świętych: pojawiła się historia i chciałem ją dokończyć. Nigdy nie napisałem powieści, by „walczyć o sprawę. Po prostu opowiadam coś sobie samemu, a gdy zaczynam, nie wiem, ani jak się rozwinie, ani jak zakończy.

I niech nikt nie ma złudzeń. To nie jest oczywisty sposób pisania książek. Są tacy autorzy, którzy planują swe dzieła do ostatniego szczegółu zanim zaczną w ogóle pisać. Inni konstruują początek i zakończenie starając nadać pracy pewną zarysowaną z grubsza strukturę. Ilu wybitnych pisarzy, tyle metod.

Ważniejsze są jego wypowiedzi na temat kultury, wiary i zasad moralnych. I tutaj można znaleźć podobieństwo do podkreślanej wielokrotnie u naszego Herberta potęgi smaku. Kluczowym słowem używanym przez Raspaila jest styl. Jeżeli odrzucimy właściwy styl, nasze życie, nasze myślenie stanie się nędzne. Nie chodzi o estetyzm, chociaż piękno jest dla niego szalenie ważne. Chodzi o styl życia. A fundamentem tego stylu jest wiara. Jak pisarz rozumie i ją samą i jej znaczenie w życiu? Odsyłam do wywiadu.

Zanim przejdę do drugiego z głównych tematów tego numeru Christianitas, chciałbym wskazać na kolejny rozdział książki Cecila BruyereŻycie duchowe i modlitwa, rozważania poświęcone modlitwie myślnej, zawarte w tym rozdziale są naprawdę inspirujące i po raz kolejny możemy się przekonać, że o naszej rozmowie z Bogiem wciąż wiele możemy się jeszcze nauczyć.

Kolejny benedyktyn, i kolejna książka w odcinkach publikowana w Christianitas – Wartości fundamentalne monastycyzmu. Augustin Savaton pisze o życiu mniszym, w tym tomie czytamy o życiu wspólnotowym.

Trudno jest zaprzeczyć, że człowiek, trochę podobnie jak cały wszechświat, został stworzony, aby rozwijać się we wspólnocie. Bo coż człowiek może sam? Robinson miał szczęście, że na swej wyspie spotkał Piętaszka! Oderwane od świata życie mnisze zawsze było niezrozumiałe i irytujące dla niewierzących.

Lektura rozdziału pozostawia poczucie niedosytu. Czy autor nie umiał odpowiedzieć jak ludzie godzą swój społeczny charakter z życiem mniszym? Jak oderwanie od świata można połączyć z trwaniem w Kościele? Ale ten niedosyt może być korzystny dla czytelnika, podobnie jak wątpliwości jakie budzi wskazany tekst. Książka Savatona jest jednym z owych dzieł duchowych, które starają się poprowadzić ludzi do Królestwa Niebieskiego. Czy autor uzurpuje sobie prawo do bycia mistrzem, przewodnikiem duchowym? W chrześcijaństwie tak to nie działa – naszym mistrzem jest tylko Zbawiciel – Chrustus Pedagogus, inni są tylko przewodnikami, pomocnikami. Nawet nasza niezgoda na ich słowa może być pomocą.

Na zakończenie warto zatrzymać się na dłużej przy dwóch tekstach rozpoczynających ten numer kwartalnika. Dariusz Kowalczyk, jezuita – znany publicysta i wybitny polski teolog przedstawia s1)ój tekst poświęcony udzielaniu komunii żyjących w związkach niesakramentalnych. Tekst Niewidzialna łaska, widzialny znak sakramentalny w kontekście dyskusji o możliwości dopuszczenia do Komunii świętej osób rozwiedzionych żyjących w związkach niesakramentalnych. Komunia duchowa, został wygłoszony 12 marca 2015 roku na Zebraniu Plenarnym Konferencji Episkopatu Polski.

Jak to zazwyczaj bywa nowy kontekst zmienia zasadniczo znaczenie tekstu. Debata na temat komunii dla „niesakramentalnych” zamieniła się w kłótnię o udzielanie komunii politykom głosującym za wiadomą ustawą. Tekst Kowalczyka, doktora teologii i wykładowcy Uniwersytetu Gregorianum warto przeczytać właśnie w tym kontekście. I wnioski wcale nie muszą być takie oczywiste.

Tekst Tomasza Rowińskiego, Niesamodzielność. religia i polityka w Polsce A.D. 2015 odczytuję jako kolejny już manifest polityczny środowiska wydającego Christianitas. Nie jest to moje środowisko i nie wszystkie ich poglądy podzielam. Zatem warto byłoby pokusić się o małą polemikę. Ale nie mogłaby być ona ani mała ani krótka.  Z drugiej strony zbyt wiele poglądów Rowińskiego podzielam aby pozwolić sobie jedynie na odrzucenie jego tekstu. Warto jednak odnotować, że zdaniem autora problem sporu pomiędzy obozem liberalnym (w tym liberałowie katoliccy) a konserwatywno-tradycjonalistycznym nie leży nie w odniesieniu do obyczajowości czy formalnego sztafażu lecz w stosunku do samego sedna chrześcijaństwa.

Powyższe uwagi prowadzą do wniosku, że to nie estetyczny i folklorystyczny nalot religijności jest dla władzy i liberałów problemem, on bywa wręcz przydatny, ale samodzielna racjonalność religii, odwołująca się do prawa naturalnego.

Wnioski z takiego postawienia sprawy są dosyć oczywiste i – zgodnie z oczekiwaniami – przewartościowują całą scenę polityczną, zarówno w Polsce, jak i w Europie. Tak, przewartościowują! Ponieważ pozwalają na zupełnie nową ocenę poszczególnych sił politycznych.

Nie zgadzam się z wieloma ocenami Rowińskiego, a nawet pozwolę sobie na stwierdzenie, że o ile w swoich ocenach obozu liberalnego i „centro-prawicy” jest rzetelny (zgodny z przyjęta metodą). To w gruncie rzeczy wnioski jakie zdaje się sugerować są dosyć niejakie i nie idą zbyt daleko. Warto jednak aby autor napisał jak widzi racjonalność chrześcijańską, która powinna być fundamentem politycznego myślenia. Jak ma się ona wobec cnoty roztropności i, będącej jej wynikiem, postawy kompromisowej? Jak ma się społeczność wiary wobec społeczności politycznej? Nie umiem powstrzymać się od nieco sarkastycznego stwierdzenia, że zarówno Rowiński, jak i całe środowisko Christianitas, zrobili unik – nie dziwota, ostatecznie są politycznie związani z centroprawicą.

Nie do widzenia

W tym tygodniu z rosnącym zaciekawieniem ale (co tu ukrywać) także irytacją przeczytałem w Do Rzeczy krótki artykulik Piotra Semki, zatytułowany „Niewidoczni”.

W skrócie problem prezentowany przez Piotra można streścić w zadanym przez samego autora pytaniu:

Co się stało z dziesiątkami tysięcy młodych ludzi, którzy w latach 80, byli związani z oazą, duszpasterstwami, neokatechumenatami? (…) Po 1989 r. nikt ich w diecezjach nie wciągnął do aktywności. Owszem powstawały grupy neokatechumenatu, czy odnowy w Duchu Świętym, ale zazwyczaj były to dość zamknięte wspólnoty. To politycy partii prawicowych stali się partnerami dla biskupów. Wielu świeckich nagle straciło grunt pod nogami. Część z nich wybrała karierę zawodową, inni pracują jako katecheci, nieliczni zakotwiczyli się w prasie katolickiej.

Nazywa Piotr Semka owych ludzi „niewidocznymi”, gdzieś zanikli , gdzieś się pochowali – nie widać ich w życiu publicznym, w mediach. Ich działalność  opisuje krótko:

Przedstawicieli tamtego pokolenia rozpoznaję po wpisach na forach dyskusyjnych Areopag XXI czy Deon.pl. Roztrząsają najnowsze deklaracje papieża Franciszka, dyskutują o jesiennym synodzie.

Owszem dopuszcza Piotr Semka (wspaniałomyślnie?) , że być może to właśnie owi „niewidoczni” walczą i pracują gdzieś u podstaw. Że to oni poprawiają Polskę na lepsze, tylko nikt tego nie widzi.

Ponieważ piszę na @reopagu21 od samego początku czuję się jakoś wyrwany do odpowiedzi. Jest jednak jeszcze jeden powód. Byłem z szanownym redaktorem Piotrem Semką kolegą na studiach, na KUL-u. Byłem także (ciut, ciut) zaangażowany w działalność NSZ-u i duszpasterstw akademickich. I wiem co to znaczy być „niewidocznym”. Wiedzę tę zawdzięczam także Piotrowi Semce. Ów – jakże ważny – redaktor gazet, telewizji i innych przekaziorów, podobnie jak wielu innych kolegów, po prostu zapomniał o takich prostaczkach jak ja. Wiem o tym, bo kilkakrotnie mijaliśmy się na rozmaitych spotkaniach. Reakcje na przywitanie były oczywiste – Pan Semka (bo przecież już nie Piotrek) miał byłych, lecz już nieważnych, kolegów w okolicach zakończenia pleców. Nie był zresztą wyjątkiem, cechą charakterystyczną III RP jest bowiem hierarchiczność. Każdy powinien znać swe miejsce. Ja swoje znam, i nie mam pretensji.

Bowiem zanikniecie owych „niewidocznych” jest w rzeczy samej  skutkiem roku 1989. Wtedy każdy z nas poszedł w swoją stronę. Jedni w media, inni w politykę, inni do specjalnych służby, a inni zostawali nauczycielami, katechetami czy zaczepiali się w mediach katolickich. W 1989 roku – czy się to komu podobało czy nie – zaczęła się normalność. A częścią normalności jest to, że zdecydowana większość pracy wykonywana jest w sposób niewidoczny. Gdzieś pojawiają się takie drobne inicjatywy jak organizacja pielgrzymek do Lichenia czy Kodnia, jak parafialne grupy charytatywne, jak świetlice, jak…

Tylko szanowny Panie Redaktorze, jest jedno ale: czemu nie czynił Pan owych działań „widocznymi”, może po prostu taka prozaiczna działalność dziesiątków tysięcy świeckich zaangażowanych nie na pół gwizdka lecz na jedną dziesiątą owej gwizdawki jest niemedialna. Ile Pan o takich inicjatywach i działaniach pisał? Zgoła nic? Naprawdę nie szkodzi, bowiem niewidzialna działalność ma inny cel i sens niż owych liderów, których tak chętnie Pan wymienił.

Wspomnę o trzech aspektach owej niewidoczności. Pierwszym jest to, że trzeba utrzymać rodzinę, chodzić do pracy, wieczorami prać skarpetki i sprzątać mieszkanie. Na pomoc domową trudno zarobić będąc katechetą lub katechetką. Stąd owa działalność jest na owe 10% gwizdka, na więcej nie ma czasu, sił czy pieniędzy.

Drugim jest lokalny i parafialny wymiar działania. Trudno być wielkim liderem grupy liczącej około dwudziestu osób. A przecież do zrobienia jest naprawdę wiele. Brakuje sił, brakuje czasu i pieniędzy… kto by tam myślał o byciu liderem czy partnerem biskupa? Nie ma nawet chęci na partnerowanie proboszczowi…

Trzecim aspektem jest zaprzeczenie „niewidoczności”. Być może wyjazd grupy starszych państwa do Lichenia lub przygotowanie trzydziestu paczek żywnościowych na święta to są rzeczy niezauważalne, „niewidoczne” z poziomu centralnego tygodnika. Z poziomu parafii – owszem.

Tylko jeden drobiazg, naprawdę my nie mamy potrzeby aby nas Pan widział Panie redaktorze…