Częścią Paschy Chrystusa jest Jego ofiara. Kilkanaście lat temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” odbyła się dyskusja na temat adekwatności kategorii „ofiary Chrystusa”.
„Jeżeli samo pojęcie ofiary zawiera element przemocy, czy nadal wolno bezkrytycznie posługiwać się kategorią krwawej ofiary Chrystusa, która jedna ziemię z niebem?” – pytał W. Hryniewicz („TP” 2/2001). „Chrześcijaństwu, bardziej niż cokolwiek, potrzebna jest zmiana języka. Nie można już posługiwać się językiem ofiary…” – postulował stanowczo M.P. Markowski („TP” 3/2001). „Rezygnacja z pojęcia ofiary domagałaby się […] także reinterpretacji tych biblijnych i teologicznych pojęć: zadośćuczynienia, usprawiedliwienia, odkupienia…” – zauważył T. Gadacz („TP” 4/2001). Niewątpliwie żadnym pojęciem, a szczególnie pojęciem używanym w przepowiadaniu Ewangelii, nie należy posługiwać się bezkrytycznie, ale – z drugiej strony – nie należy również odrzucać jakichś kategorii tylko dlatego, że źle nam się kojarzą, albo że ktoś kiedyś nadał im niewłaściwe znaczenie.
Zmaganie się ze słowem
To prawda, że jednym z podstawowych zadań teologii, czyli krytycznej refleksji nad przepowiadaniem, jest zmaganie się z tym, co powoduje degenerację słowa. W obliczu słabości słów, które łatwo ulegają nadużyciom, wielu postuluje uwspółcześnienie, odnowienie języka, zmianę jednych słów na inne. „Ofiara” należy do takich właśnie słów, które są podejrzewane albo wprost oskarżane o to, iż oznaczają coś, co jest nie do przyjęcia. Formułuje się wówczas nieco patetycznie brzmiące zdania w rodzaju: „zaklęty krąg ofiary nie jest otwartą przestrzenią daru”. Tego rodzaju semantyczne operacje nie wydają mi się najlepszym rozwiązaniem.
Zauważmy, że nawet słowo „Bóg” bywa podejrzewane i niekiedy proponuje się jego usunięcie. Radykalni interpretatorzy teologii sekularyzacji głosili przecież nie tylko „śmierć Boga”, ale również śmierć samego słowa „Bóg”. Patrząc na historię tego słowa oraz na ludzkie działania podejmowane w imię Boga, można by w odruchu zgorszenia zgodzić się z manifestem P. van Burena i innych. Czy da się sensownie używać pojęcia „Bóg”, skoro tak naprawdę nie wiadomo, co ono oznacza? Albo inaczej: skoro wypowiadane jest ono po to, aby wskazać na tak wiele różnych, czasem sprzecznych, rzeczywistości, to czy nie byłoby lepiej zastąpić je innym słowem albo w ogóle o nim zapomnieć? M. Buber przyznaje, że słowo „Bóg” zostało, tak jak żadne inne, skalane i poszargane: „Pokolenia rozdarły to słowo na strzępy przez rozłamy religijne. Ludzie zabijali dla niego i umierali za nie. Nosi ono ślady palców i krwi ich wszystkich” (Zaćmienie Boga, Warszawa 1994, 9-10). Pomimo to, a raczej właśnie dlatego Buber twierdzi, że nie wolno mu się tego słowa wyrzec.
Jestem przekonany, że nie wolno wyrzec się nam także słowa „ofiara”. Po pierwsze, wiara szukająca zrozumienia nie powinna ulegać łatwym modom, a po drugie – i to jest ważniejsze – Słowo Boże wymaga od nas, abyśmy pojęcie „ofiary” podejmowali wciąż na nowo. Przecież Bóg, który ostatecznie przemówił do nas w Chrystusie, już doprowadził i jeszcze prowadzi do spełnienia rzeczywistość ofiary. Reinterpretacja biblijnych i teologicznych pojęć jest zapewne pożyteczna, a nawet konieczna dla – prowadzonego przez Ducha do całej prawdy (por. J 16,13) – Kościoła, jednak warto zauważyć, iż niezastąpionym i niewyczerpanym źródłem reinterpretacji jest najpierw sama Biblia, która od początku do końca nie rezygnuje z pojęcia ofiary, ale je ocala, to znaczy znosi i zarazem podnosi umieszczając w odpowiednim kontekście. Raz słyszymy Jezusowe wezwanie: „Starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Innym razem dociera do nas słowo Pawła Apostoła: „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1).
W Pięcioksięgu czytamy o tym, jak to Bóg wezwał Mojżesza i pouczył go, że Izraelici mają zabić baranka jako ofiarę Paschy, a krwią baranka pokropić drzwi ich domów (por. Wj 12). Słowo to było obietnicą wyzwolenia, które zrealizowało się na ich oczach, a jednocześnie zapowiedzią dalszej przyszłości, obietnicą pełnego wyzwolenia, które ma nadejść. Ofiara baranka otwierała – jako język Boga – krąg możliwości, który ostatecznie wcale nie okazał się przeklętym kręgiem zemsty, odpłaty i nienawiści. Kiedy Apostołowie szukali racji dla haniebnej, krzyżowej śmierci Jezusa, tym bardziej, że mógł On, gdyby chciał, tej śmierci uniknąć, nie mogli nie odwołać się do pism Starego Testamentu, w tym do ofiary paschalnej. „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29) – mówi Jan Chrzciciel w czwartej ewangelii. Ta Tradycja, dopatrująca się w Chrystusie prawdziwego Baranka paschalnego, sięga swymi korzeniami – jak zauważa X. Leon-Dufour – samych początków chrześcijaństwa, tj. okresu grubo sprzed lat 55-57, kiedy to św. Paweł pisał do Koryntian: „Chrystus został złożony w ofierze jako nasza Pascha” (1 Kor 5,7). Uczniowie Jezusa zrozumieli w świetle wielkanocnego poranka, że krzyżowa śmierć Pana zniosła starotestamentalne ofiary w tym sensie, że spełniła to wszystko, co one wyrażały i zapowiadały. Stąd swoista dialektyka Listu do Hebrajczyków, w którym czytamy: „Ofiar, darów, całopaleń i ofiar za grzech nie chciałeś […]. Następnie powiedział: Oto idę, abym spełniał wolę Twoją. Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną. Na mocy tej woli uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze” (10,8-10). W powyższej perspektywie trudno zgodzić się z W. Hryniewiczem, który napisał: „Jezus stał się «ofiarą» (w sensie łacińskiego słowa «victima»!) ludzkich zamysłów i konfliktów. […] Chrześcijanie uczynili z Niego z czasem «Baranka ofiarnego», zbawczą ofiarę przebłagalną wobec Ojca (w sensie łacińskiego «sacrificium»)” („TP” 2/2001). Chrześcijanie nie uczynili z Jezusa Baranka, ale odkryli sens, jaki On sam nadał swojej śmierci.
Cur Deus Homo?
Istnienie złych koncepcji ofiary nie jest powodem wystarczającym do odpowiedzialnego twierdzenia, że „chrześcijańska teologia ofiary i cierpienia jest szkodliwą interpretacją nauk Jezusa” („TP” 3/2001). Ponadto porzucenie słowa „ofiara” na rzecz słowa „dar” niewiele zmienia, gdyż zawsze można z oburzeniem zapytać: A cóż to za Bóg, który chce takiego – przecież krwawego – daru!? Skandal Krzyża pozostaje bowiem „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23), nawet wówczas, gdy w opozycji do języka ofiary rozwijać będziemy retorykę daru. Język daru też jest bowiem niejednoznaczny i narażony na niebezpieczeństwo zafałszowania, o czym świadczy List do Hebrajczyków: „Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś mi utworzył ciało…” (10,5). Nie jest więc żadnym raz na zawsze zadowalającym rozwiązaniem rozróżnienie i przeciwstawienie języka ofiary i języka daru albo ofiary-krwi i ofiary-daru.
Winą za złą koncepcję ofiary obarcza się niekiedy Anzelma z Canterbury (zm. 1109), który szukał odpowiedzi na pytanie: Dlaczego Bóg stał się człowiekiem i umarł na krzyżu? Św. Anzelm starał się wywieść kształt misji Jezusa z koniecznych racji. Wskazuje on na to, że człowiek grzesząc obraża Boga. Nie chodzi tu oczywiście o bycie obrażonym w sensie uczuciowego zagniewania, które domaga się szczególnych przeprosin, ale o naruszenie obiektywnego porządku, ustanowionego przez Stwórcę. Tak rozumiana obraza jest nieskończona, gdyż dotyczy nieskończonego Boga. Człowiek – jako istota skończona – nie może sam z siebie zadośćuczynić tej obrazie, czyli przywrócić naruszony porządek. Innymi słowy, osoba ludzka może odrzucić swego Stwórcę i Pana, ale nie jest w stanie odkupić siebie samej, czyli przywrócić ożywczej relacji z Bogiem. Z tej bezsilności może wybawić ludzi tylko ten, kto jest nieskończony, a jednocześnie jest człowiekiem. Kimś takim okazał się Jezus Chrystus, Bóg, który stał się człowiekiem. Umiera na krzyżu, biorąc na siebie ostateczne konsekwencje grzechu, oddaje Ojcu chwałę i w ten sposób czyni zadość nieskończonej obrazie oraz przywraca naruszony porządek, czyli relację człowieka do swego Stwórcy.
Anzelmiańską teorię zadośćuczynienia podejmowano na różne sposoby na zachodzie chrześcijaństwa. Niestety, nie brakowało ujęć skrajnych i zwulgaryzowanych, prowadzących do budzącego grozę obrazu Boga. Teologia mściwej, domagającej się krwawych ofiar, Bożej sprawiedliwości rozwijała się przede wszystkim od XVI wieku. Odwoływano się głównie do dwóch tekstów: Ga 3,13 i 1 Kor 5,21, w których św. Paweł stwierdza, że Bóg uczynił Jezusa grzechem i przekleństwem. Później, szczególnie w wieku XIX powstają liczne zgromadzenia, które propagują duchowość wzywającą do aktów zadośćuczynienia i wynagrodzenia Sercu Bożemu, zranionemu przez niewdzięczność i zapomnienie. Kaznodzieje prześcigają się w szokowaniu słuchaczy. Jeden z nich, podczas słynnych konferencji wielkopostnych głoszonych w Paryżu w katedrze Notre-Dame, wołał: „Bóg widzi w Nim [Jezusie] żywy grzech […]. Jego święte ciało staje się, w zamian za nas, przedmiotem przeklętym […]. Wobec Niego sprawiedliwość Boża zapomina o wulgarnym stadzie ludzi i widzi tylko to dziwne i monstrualne zjawisko, na którym sobie czyni zadość. Oszczędź Go, oszczędź Go, Panie, to przecież, Twój Syn. – Nie, nie, to jest grzech. Trzeba, by był ukarany” (cyt. za B. Sesboüé, Jésus-Christ l’unique Médiateur, Paris 1988, 74-75).
Powyższa teologia odkupienia, oparta na swoistej koncepcji sprawiedliwości Bożej, która musi poprzedzać Jego miłosierdzie, jest w gruncie rzeczy obca chrześcijańskiemu, czyli nowotestamentalnemu rozumieniu ofiary. Nie o to też chodziło św. Anzelmowi. To prawda, że jego teoria zadośćuczynienia jest zbyt jurydyczna i jednostronna, ale – z drugiej strony – w pewnym stopniu tłumaczy, dlaczego dzieło odkupienia człowieka nie było zwyczajną amnestią, zarządzoną przez Boga skinięciem ręki, lecz dokonało się na Krzyżu. Anzelmowi zależy na podkreśleniu znaczenia ludzkiej wolności w spotkaniu z Bogiem. To właśnie z racji poszanowania wolności człowieka Bóg nie chce odpuszczać winy jedynie jakimś zewnętrznym wobec ludzi dekretem. Nie chce traktować człowieka tak, jak gdyby ten nie był tak naprawdę odpowiedzialny za swoje czyny. Miłość Boga traktuje poważnie ludzkie wybory oraz wynikające z nich konsekwencje. To, co zostało przez człowieka zniszczone, winno być przez niego naprawione. W Jezusie ludzkość ponosi odpowiedzialność za swój grzech. Celem tego nie jest jednak nakłonienie zagniewanego Boga do pojednania, ale włączenie ludzkiej wolności w Boży dar nowej sprawiedliwości. Człowieczeństwo Chrystusa nie jest biernym narzędziem w rękach Boga, ale aktywnym podmiotem pojednania ludzi z Bogiem.
Anzelm z Canterbury pokazuje, że – jak to zauważa J. Ratzinger – „żyjemy nie tylko bezpośrednio dzięki Bogu, lecz także jedni dzięki drugim i ostatecznie dzięki temu jednemu, który żył dla nas wszystkich” (Wprowadzenie w chrześcijaństwo, Kraków 1994, 226). To bycie „dla” drugich opisywane jest jako dar, oddanie się, miłość, a także jako ofiara, wyrzeczenie, przyjęcie cierpienia. Na krzyżu miłość człowieka Jezusa do Boga przybiera formę ofiary ekspiacyjnej złożonej za grzechy ludzi: „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk 10,45). Połączenie dobrowolnej „służby” i „okupu” wskazuje na to, że ofiary ekspiacyjnej Jezusa nie należy rozumieć w sensie zapłaty, której domaga się srogi Ojciec, ale w perspektywie tego rodzaju jedności pomiędzy wszystkimi ludźmi, która sprawia, że czyn (ofiara) jednego człowieka może mieć znaczenie dla innych. Św. Paweł wskazuje na tę perspektywę, kiedy stwierdza: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5,19).
Cierpienie Boga Ojca
Wstępująca perspektywa śmierci Jezusa, który jako nowy Adam udziela Bogu dobrowolnej, pozytywnej odpowiedzi, byłaby niepełna bez wskazania na linię zstępującą: od Boga Ojca ku ludzkości. Innymi słowy, oddolne spojrzenie na ofiarę Krzyża wymaga, z drugiej strony, perspektywy doksologicznej, w której wszystko zaczyna w Bogu Ojcu i do Niego z powrotem prowadzi. To przecież Ojciec jest początkiem całego planu zbawienia. A jeśli konkretna historia jednania Boga z ludźmi nie dokonuje się bez cierpienia, wyrzeczenia i ofiary, to trzeba powiedzieć, że pierwszym, kto w sposób wolny przyjął cierpienie jest Bóg Ojciec. Niezrozumienie tego faktu znajdowało się niejednokrotnie u podstaw interpretowania krzyżowej ofiary Jezusa jako woli surowego, a nawet okrutnego Boga sprawiedliwości. Zauważmy, że sam Chrystus zaprasza nas, abyśmy dostrzegli w Jego cierpieniu na krzyżu tajemnicze cierpienie Ojca. „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9) – to zapewnienie Jezusa byłoby mylące, gdyby Ukrzyżowany nie objawiał nam Boga, który cierpi. Jeśli Krzyż jest kulminacją objawienia, to trzeba w nim widzieć najdoskonalszy obraz miłości Ojca. A miłość ta jest miłością cierpiącą. Ojciec nie jest więc srogim i dalekim Sędzią domagającym się należytego zadośćuczynienia, ale jest Ojcem miłującym i współcierpiącym razem z Synem, którego posłał dla naszego zbawienia.
Ofiara krzyżowa ma konstytuujący ją wymiar zstępujący: miłość Ojca przychodzi na pomoc człowiekowi. Bóg uznaje jednak – jak to już zostało powiedziane – wymóg naprawienia przez człowieka tego, co on sam zniszczył. To naprawianie, które dokonało się w ludzkiej ofierze Jezusa, nie oznacza jednak, iż Bóg Ojciec przyjął postawę zagniewanego sędziego. Wręcz przeciwnie, to Ojciec jako pierwszy przyjął ciężar związany z tą ofiarą. Innymi słowy, każde ludzkie cierpienie Jezusa, jak i cierpienie wszystkich innych ludzi, zostało poprzedzone przez cierpienie Ojca. Ukrzyżowany nie jest ofiarą woli Ojca, gdyż to Ojciec jako pierwszy wszedł na drogę krzyżową. Bóg Ojciec przyjmuje odkupieńczą ofiarę Syna, ale najpierw sam cierpi dając nam swego Syna: „nie my umiłowaliśmy Boga, ale On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10).
Te dwa aspekty, wstępujący i zstępujący, nie tylko nie są sprzeczne, ale nawzajem się warunkują. J. Galot stwierdza: „Chrystus w swojej ofierze jest darem Boga dla człowieka, a zarazem darem człowieka dla Boga: jak nie ma sprzeczności pomiędzy boską i ludzką maturą, tak samo nie ma opozycji pomiędzy zstępującym darem Boga dla człowieka i wstępującym darem ludzkości dla Boga” (Il mistero della sofferenza di Dio, Roma 1990, 174). Nie bójmy się zatem mówić o Chrystusowej ofierze złożonej Ojcu, gdyż jest ona objawieniem cierpiącego z miłości do nas Boga trójosobowego. Co więcej, bez ekspiacyjnej ofiary Jezusa, Ojciec nie mógłby okazać nam głębi swojej miłości.
Oto kilka moich komentarzy do tekstu ks. Kowalczyka:
1. „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1). Co Paweł chce nam tu przekazać? Rzeczywiście używa słowa „ofiara” miła Bogu. Dalej wyjaśnia na czym polega ta ofiara i o jakie ciało mu chodzi. Ciała nasze tworzą jedno ciało w Chrystusie. W ten sposób każdy z nas jest członkiem Ciała Chrystusa i ma do spełnienia określoną rolę w tym Ciele. Każdy inną. Jeden prorokuje, inny naucza, inny upomina, inny rozdziela dobra. Tak Paweł widzi naszą ofiarę przyjemną Bogu. Aby spełniać te funkcje w sposób najlepszy: miłosierny, ochoczy, bez obłudy, z radością i wytrwałością. Św. Paweł nie nawiązuje tutaj do ofiary Chrystusa na krzyżu, a po prostu używa słowa „ofiara” jako symbol czegoś, co podoba się Bogu.
2. „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29) Tutaj Jan podkreśla, że Jezus jest barankiem Boga. Czyim? Boga. Należącym do Boga, pochodzącym od Boga. Do tej pory baranki ofiarne należały do ludzi. Od ludzi były ofiarowane Bogu. Ten Baranek jest inny: od Boga ofiarowany ludziom, aby usunął grzechy świata.
3. Co do fragmentu Listu do Hebrajczyków dam tu większy cytat: (Hbr 10, 4-18) „Niemożliwe jest bowiem, aby krew cielców i kozłów usuwała grzechy. Przeto przychodząc na świat, mówi: Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś Mi utworzył ciało; całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie. Wtedy rzekłem: Oto idę – w zwoju księgi napisano o Mnie – abym spełniał wolę Twoją, Boże. Wyżej powiedział: ofiar, darów, całopaleń i ofiar za grzech nie chciałeś i nie podobały się Tobie, choć składa się je na podstawie Prawa. Następnie powiedział: Oto idę, abym spełniał wolę Twoją. Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną. Na mocy tej woli uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze. Wprawdzie każdy kapłan staje codziennie do wykonywania swej służby, wiele razy te same składając ofiary, które żadną miarą nie mogą zgładzić grzechów. Ten przeciwnie, złożywszy raz na zawsze jedną ofiarę za grzechy, zasiadł po prawicy Boga, oczekując tylko, aż nieprzyjaciele Jego staną się podnóżkiem nóg Jego. Jedną bowiem ofiarą udoskonalił na wieki tych, którzy są uświęcani. Daje nam zaś świadectwo Duch Święty, skoro powiedział: Takie jest przymierze, które zawrę z nimi w owych dniach, mówi Pan: dając prawa moje w ich serca, także w umyśle ich wypiszę je. A grzechów ich oraz ich nieprawości więcej już wspominać nie będę. Gdzie zaś jest ich odpuszczenie, tam już więcej nie zachodzi potrzeba ofiary za grzechy.”
Tekst Listu można w wielu przypadkach interpretować na różne sposoby. Polski przekład Listu do Hebrajczyków mówi: „Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną” (10, 9). Ale tekst grecki mówi: „Zabiera pierwsze, aby drugie postawić” – nie ma tu słowa o ofierze. Czyli było jedno, a jest coś przeciwnego. Skreśla się coś, aby dać coś innego. Bóg zastępuje stare przymierze nowym, wiecznym, nieustającym. Natomiast jeśli chodzi o ofiarę ciała Jezusa Chrystusa: ofiary Starotestamentowe nie mogły zgładzić grzechów. Ta metoda komunikacji z Bogiem była nieskuteczna. Dlatego nastąpiło wcielenie. Ofiara ciała Jezusa Chrystusa uświęca nas raz na zawsze. W greckim oryginale chodzi o podarunek (prosfora) ciała Chrystusa – wcielenie. Nie o zabicie Chrystusa. Złożywszy ofiarę to dokładniej dawszy ofiarę. Może to oznaczać pozwolenie Jezusa na zabicie Go, nieprzeciwstawianie się złu, które miało Go spotkać, dzielenie z ludźmi losu cierpiących niewinnie. Udoskonalił ludzi na wieki jedną ofiarą – w oryginale greckim: darem nas uświęca, dzięki niemu dojrzewamy do świętości. Ofiara Chrystusa oznacza odpuszczenie grzechów i nierozerwalne przymierze oraz brak konieczności składania dalszych ofiar za grzechy.
4. Pisze Ksiądz: „Ponadto porzucenie słowa „ofiara” na rzecz słowa „dar” niewiele zmienia, gdyż zawsze można z oburzeniem zapytać: A cóż to za Bóg, który chce takiego – przecież krwawego – daru!?” Chodzi o to, że dar nie jest rozumiany jako śmierć Jezusa, ale Jezus jest rozumiany jako dar od Boga dla ludzi, który zostaje przez ludzi odrzucony przez zabicie Syna Bożego. Bóg daje nam ten swój dar z powrotem przez zmartwychwstanie Jezusa.
5. List do Hebrajczyków: „Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś mi utworzył ciało…” (10,5). Chodzi tu o wcielenie (utworzyłeś mi ciało). Tutaj jak gdyby Jezus mówi o sobie słowami Psalmu. Właśnie wcielenie jest tym darem od Boga dla człowieka.
6. „nie my umiłowaliśmy Boga, ale On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10). Warto zaznaczyć, że w greckim oryginale nie ma słowa „ofiara” (thisia ani prosfora) , ale tylko „przebłaganie”.
Moim zdaniem istota sprawy nie tkwi w przytaczaniu ze ST i NT różnych fragmentów, gdzie pojawia się takie czy inne słowo, które zostało przetłumaczone lub może być przetłumaczone jako ofiara. Problem polega – moim zdaniem – raczej na tym, czy trzeba wyrzucać pewne słowa, zakorzenione w Biblii, Tradycji i teologii, jeśli jakoś odstają od słownika „współczesnego” człowieka, czy też warto je raczej oczyszczać z niedobrych naleciałości i na nowo wprowadzać do przepowiadania. Choć oczywiście nie chcę powiedzieć, że nie trzeba sięgać do Biblii jako do źródła i normy. Tyle że sama Biblia nie do końca odpowie nam na pytanie, czy mówić o ofierze Jezusa, czy też unikać słowa „ofiara”.
Cóż odpowiedź Dariusza Kowalczyka Annie Connoly do miłych nie należy. Nie jest to odpowiedź brata do siostry, który pragnie wytłumaczyć różnicę pomiędzy *różnymi* stanowiskami. Gdzieś zabrakło życzliwości. Słychać ton wyższości. Niedobrze. Pani Anno – głowa do góry. W odpowiedzi Dariusza Kowalczyka pobrzmiewa według mnie niedobra nuta. Pisze on, że „problem polega – moim zdaniem – raczej na tym, czy trzeba wyrzucać pewne słowa, zakorzenione w Biblii, Tradycji i teologii, jeśli jakoś odstają od słownika “współczesnego” człowieka, czy też warto je raczej oczyszczać z niedobrych naleciałości i na nowo wprowadzać do przepowiadania”. Zadziwiające, że problemem nie jest tutaj taka czy inna interpretacja i jej spójność oraz siła i podstawy, ale problemem jest jak przybliżyć jedną interpretację, tak by mogła ona być z większą radością przyjęta i by można ją było „na nowo wprowadzać do przepowiadania„! Jedna jest tylko racja… Zupełnie przypadkowo zauważyłem niedawno dostępny online na stronie TP tekst ks. Wacława Hryniewicza „Czy cierpienie jest ofiarą?”. Proponuję odnieść się do zawartości tego artykuliku, żeby przekonać się, na czym *rzeczywiście* polega problem. Nie na odrzucaniu takich, czy innych słów, które wychodzą z *mody*. Jest to problem interpretacji (1 Kor 13, 9 i 12) o bardzo dużej wadze dla sprawy wiary. Powyższy tekst (DK) polemizuje zresztą z tezą Wacława Hryniewicza, że Jezus Chrystus umierając na krzyżu został ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, tezą opowiadającą się też za tym, że to właśnie ludzie uczynili z Niego tą ofiarę przebłagalną. Więcej więc – mówi ta interpretacja (propozycja WH) – nigdy Ojciec nie miał zamiaru uczynić z Syna ofiary przebłagalnej, On Go tylko „wydał” w ręce świata. Bóg stał się człowiekiem. W swym tekście pisze W.Hryniewicz tak: „Zapowiadając czekające Go wydarzenie Jezus nie mówi o ofierze, lecz o „wydaniu” w ręce ludzi. W tym kontekście głębszego sensu nabiera przypowieść o niegodziwych rolnikach (MT 21, MK 12); ŁK 20). Syn nie został „uszanowany”, lecz zabity, odrzucony i zdyskwalifikowany jak kamień na budowie (Ps. 118). Bóg nie posłał swego Syna aby Go zabito. Cierpienie jest czymś wtórnym – rezultatem nie przyjęcia Jezusa, Jego „zdyskwalifikowania” i odrzucenia [W.Hryniewicz powołuje się tutaj na znaczenie greckiego słowa „apodokimadzo”]. To, co najbardziej boskie w Chrystusie, zostało zdyskwalifikowane przez ludzi, którzy wydali Go tym samym na cierpienie i śmierć. To nie pierwotny plan i zamysł Boga. Wierzę mocno, że Bóg przewidział ten bieg wydarzeń i nie przeszkodził jego rozwojowi. Tak musiało się stać. Tak przepowiadano w Piśmie. Bóg pokazał na przykładzie własnego Syna, do czego zdolny jest człowiek i jak daleko mogą posunąć się „zamysły wielu serc (Łk 2,35)”. Polecam ten delikatny w tonie i pouczający tekst – oby odkryć głębiej istotę tego stanowiska. W tekście natomiast Dariusza Kowalczyka – jak rozumiem – do głosu dochodzi stanowisko przeciwne, że to właśnie Bóg posłał Syna na śmierć na krzyżu, więcej, że On Mu ją specjalnie przygotował. Powołuje się więc DK m.in. na fragment „Chrystus został złożony w ofierze jako nasza Pascha”. Skąd jednak wiadomo, że złożenie Chrystusa w ofierze oznacza tutaj samą śmierć na krzyżu, a nie oddanie właśnie Chrystusa w ręce świata i obecnego w nim zła? Skąd wiadomo, że nie chodzi tutaj o Jego ucieleśnienie? Skąd bezsprzecznie wiadomo, że celem Ojca w posyłaniu na świat Syna było przygotowaniu Jezusowi śmierci na krzyżu jako ofiary przebłagalnej? Komu składanej i za co? Bóg ją złożył sobie samemu? Skąd wiadomo, że nie chodziło jednak o głoszenie słowa o dwóch najważniejszych przykazaniach i innych? Skąd taka inklinacja do akcentowania z lubością *konieczności* śmierci Chrystusa na krzyżu? Skąd ten kategoryczny ton u teologa? Mam osobiście wrażenie, że krzyż staje się dla niektórych ważniejszy niż same słowo Chrystusa i to nie dlatego, że Jezus Zmartwychwstał po śmierci krzyżowej, ale właśnie niejako z racji drzemiącego wewnątrz przekonania, że w samej śmierci dokonało się coś cudownego, ponieważ nawet ona dokonała się z konieczności. Cóż jako człowiek wolny i poszukujący powiem od siebie, że dla mnie w śmierci na krzyżu nie ma nic wesołego ani cudownego. Taka ofiara mnie nie interesuje. Nie widzę tutaj miłości Boga, jeżeli sam przygotował taką śmierć dla swego Syna. Byłby to dla mnie raczej Bóg potwór. Bez względu na wikłanie się różnych osób w ocieplanie Jego wizerunku („nie bójmy się zatem mówić o Chrystusowej ofierze złożonej Ojcu, gdyż jest ona objawieniem cierpiącego z miłości do nas Boga trójosobowego. Co więcej, bez ekspiacyjnej ofiary Jezusa, Ojciec nie mógłby okazać nam głębi swojej miłości”). Nie interesuje mnie żadne prawo konieczności. Osobiście wolałbym, żeby Jezus na krzyżu nie umierał, żeby nie został odrzucony. Stało się tak za sprawą zła obecnego w świecie jak rozumiem. Nie z racji konieczności. Bóg jednak pokazał, że nawet odrzucony Chrustus (śmierć na krzyżu) nie jest zgubiony. Zmartwychwstaje i jak poucza wiara – każdy z Nas wstanie ze zmarłych jak i Zmartwychwstał odrzucony Chrustus. Amen. (Mógłbym być księdzem! Proszę to potraktować życzliwie z uśmiechem.)
P.S. Cóż miałby znaczyć ten fragment przytaczany przez Dariusza Kowalczyka: Chrystus w swojej ofierze jest darem Boga dla człowieka, a zarazem darem człowieka dla Boga: jak nie ma sprzeczności pomiędzy boską i ludzką naturą, tak samo nie ma opozycji pomiędzy zstępującym darem Boga dla człowieka i wstępującym darem ludzkości dla Boga? To jest dla mnie zwyczajne zawracanie głowy, żeby nie powiedzieć frazes. Kołowrót słów bez specjalnego znaczenia. Kwadratura pojęciowa koła. Tekst zaczepny i mącący. Ja uważam, że te słowa nic nie znaczą. Czy rozumie je DK? Czy rozumie je autor tych słów? Czy zrozumie je ktokolwiek z poszukujących, z wierzących? Wątpię.
Do ks. Kowalczyka: Chodzi mi o to, że polskie słowo „ofiara” ma dwa odpowiedniki w greckim oryginale: „prosfora”, co oznacza dar, coś dawanego, ofiarowanego oraz „thisia”, oznaczające czynność ofiarną, obrzęd ofiarny, żertwę, zniszczenie, zabicie. Słowo określające składanie ofiary (czasownik) ma wspólny rdzeń z darem: „prosfero”. Stąd możliwa jest interpretacja ofiary jako daru. Jeśli ofiara kojarzy się potocznie z cierpieniem, męczeństwem, to dar ma wydźwięk pozytywny. Myślę, że zwrócenie się do Biblii po odpowiedź jest najlepszym rozwiązaniem. Myślę, że lepiej dla chrześcijaństwa byłoby używanie słowa „dar” niż „ofiara”. Zresztą ma to uzasadnienie biblijne. Jeśli wejdzie się głębiej w słowa Nowego Testamentu to nie ma tam wcale jednoznaczności co do tego, że ofiara ST jest równoważna z ofiarą Chrystusa. Zgadzam się z ks. Hryniewiczem, ponieważ idea Boga posyłającego na śmierć swego Syna aby Jego cierpienie przebłagało Ojca za grzechy świata wydaje mi się niedorzeczna. Zresztą opisałam to dokładniej w moim tekście z obecnej dyskusji.
Do Tomka: Dziękuję za poparcie. Zdaje mi się, że znalazłam w Tobie trwałego sojusznika! Cokolwiek napiszesz, to się zgadzam. Odpiszę Ci jeszcze na Twoje mocne punkty w sprawie innego tekstu dyskusji. Muszę tylko mieć więcej czasu.
Anno: czekam zatem na Twój komentarz. Z przyjemnością poczytam.
„Nie bójmy się zatem mówić o Chrystusowej ofierze złożonej Ojcu, gdyż jest ona objawieniem cierpiącego z miłości do nas Boga trójosobowego. Co więcej, bez ekspiacyjnej ofiary Jezusa, Ojciec nie mógłby okazać nam głębi swojej miłości.”
Niebywałe jak niektórzy się wikłają w języku, jak wiją, żeby im gdzieś tam wypłyneła miłość. Ojciec posyła Syna na krzyż, za nasze grzechy, ale jest pełen miłości bo współcierp kiedy Syn przeżywa tortury. Bóg lubujący się we krwii. Niezgłębiony potwór, ale dobry z natury. Kochający i mściwy Ojciec w jednym. Jezus mówił przecież, że tylko On jest dobry. Jakże miałby być aż tak dobry, skoro przygotował Jezusowi śmierć? Jezus o tym nie wiedział, skoro powiedział, że tylko On jest dobry? Jezus też mówił przebacz im bo nie wiedzą co czynią. Po co miałby tak mówić, jeżeli to Ojciec przygotował mu śmierć? Przebacz im ? A gdzie tu „ich” wina? Powinien powiedzieć przebacz raczej Sobie. Wierzę, że gdyby nie zło świata, ludzi, Jezus żyłby aż dożyłby siwej brody i nauczał, oraz czynił cuda aż do swojej naturalnej ludzkiej śmierci i wierzę, że to nie przekreśla Jego Zmartwychwstania (miło pospekulować). Nie bójmy się przyjąć stanowiska, że to ludzie zgotowali Jezusowi śmierć przez odrzucenie Go. Patrzmy życzliwiej na taką interpretację, która ani nie szkodzi wierze, a pomaga zrozumieć rzeczy, które wydają się bardzo mroczne. Życzliwiej patrzmy też z tej racji, że jest to stanowisko bardziej realistyczne, które oświetla mroki wiary i czyni ją bardziej przystępną. A jeżeli ktoś lubuje się w miłości, która podszyta jest zbrodniczym instynktem, jeżeli ktoś uważa, że Bóg może częstować złem i cierpieniem, cóż, zawsze może sobie pozostać na swoim stanowisku. Nie ma przymusu.
P.s. Przedstawiłem oba stanowiska żonie. Ona nie interesuje się teologią, filozofią, różnymi wariantami, perspektywani z których patrzy się na takie wydarzenia. Wierzy bardzo mocno. Jej wydaje się, że niemożliwe by Ojciec posłał Syna na taką śmierć. Ma umysł ścisły i wyraża się językiem niefilozoficznym. Dla niej jako osoby mocno wierzącej ludzie są sprawcami zła. Nie Bóg. Opisałem jej te stanowiska, ponieważ lubię traktować jej wybor jako probierz. Ona jest zawsze w tych sprawach szczera i niezależna ode mnie. Ona przyjmuje, że to ludzie wydali Jezusa na śmierć. To nie Bóg upodobał sobie akurat krzyż.
Chciałabym, aby ks. Kowalczyk zechciał odpowiedzieć mi na poniższe pytania:
1. Czy Bóg chciał męki i śmierci Syna z rąk ludzkich?
2. W jaki sposób męka i śmierć Syna przekonały Ojca, aby darować ludziom winy?
3. Czy Jezus musiał umrzeć na krzyżu, aby być Zbawcą świata?
4. Czy samo cierpienie Jezusa ma wartość zbawczą? W jaki sposób Bóg „wymienia” mękę Syna na zbawienie ludzi?
Też chciałbym przeczytać odpowiedzi na ww. Pytania. Chciałbym też usłyszeć, czy według DK Bóg może częstować złem ? Wątpię jednak Anno, żebyśmy zobaczyli szczerą odpowiedź na ww. Pytania i jakieś odniesienie się do tego tekstu. Nie jestem przekonany, czy DK zadał sobie takie pytania, a tym bardziej, że zechce się dzielić odpowiedziami, które mogą być niepewne, wątpliwe i labilne. Może się mylę… DK pisze też : „Zauważmy, że sam Chrystus zaprasza nas, abyśmy dostrzegli w Jego cierpieniu na krzyżu tajemnicze cierpienie Ojca. „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9)”. Zadziwiające! Ponieważ interpretacji tego fragmentu może być dużo i uważam, że wiele z nich jest rozsądniejszych niż zaproszenie do wnikania w tajemnicze cierpienie Ojca. Z jakiegoś powodu jednak to zostało wyeksponowane. Chcecie poznać Boga? – zdaje się mówić Jezus. Widzicie Go w dobrych uczynkach Jezusa. W skromności umywania nóg i służbie innym, w słowie głoszonym, w dobroci i skromności. Dlaczego Boga można poznać tylko w Jego śmierci na krzyżu? Oto jak krzyż staje się fetyszem!
Tomku, widzę że sami sobie będziemy tu dyskutować. Zastanawiam się, dlaczego niektórzy autorzy nie chcą odpowiadać na moje pytania. Tak samo było z o. Salijem oraz panią Petry-Mroczkowską, która co prawda napisała długą odpowiedź na mój tekst, ale już na moją odpowiedź nie zareagowała. Dlaczego urywa się dyskusje w ciekawych momentach? Nie chcę myśleć, że z braku argumentów, ale na to wygląda. Masz rację, cierpienie staje się fetyszem. Przyczyniły się do tego tłumy mistycznych cierpiętników, które chciały się utożsamiać z Jezusem tylko w Jego męce! Papież Jan Paweł II napisał list apostolski „Salvifici doloris”, co oznacza zbawcze cierpienie, czy może go czytałeś? Burzę się wewnętrznie, gdy to czytam, ponieważ wszystkie cytaty z NT są tam interpretowane pod teorię, że cierpienie zbawia! Natomiast wszystkie te słowa można interpretować inaczej, jak w cytowanym przez Ciebie fragmencie, że kto zobaczył Jezusa, zobaczył Ojca. Długa jest tradycja interpretowania NT podkreślając wątek cierpienia, a omijając całą resztę, w tym możliwości alternatywnej interpretacji.
Anno. Nie czytałem tego wskazanego przez Ciebie listu JPII. Myślę, że uwaga, że cierpienie może zbawiać wynika z troski o ludzi cierpiących. Ukazywanie zbawczego i oczyszczającego charakteru cierpienia może rozświetlać te chwile, które zakrywa cierpienie, a chwile te potrafią zakryć wszystko. I mówienie o tym w tym charakterze ma też swoje uzasadnienie. Ale co innego, ostrożne mówienie o tym, a co innego fetyszyzowanie krzyża i ofiary i przygotowywanie formuł o ofierze Syna (Boga) w stosunku do Boga Ojca za grzechy ludzi, który jednak z jakiegoś powodu kocha, mimo, że przygotowuje krwawą ucztę. Poczekajmy może jednak ktoś do nas napisze. Obawiam się jednak, że tak się nie stanie, bo mało jest wśród teologów ludzi gotowych do szczerego, otwartego kontaktu z innymi. Konfrontacja myśli może prowadzić w niebezpieczne obszary i trzeba być bardzo mocno przekonanym, a także trzeba mocno i uczciwie przemyśleć różne punkty oparcia różnych własnych stanowisk. Jedna osoba tutaj na blogu prowadziła z wszystkimi dialog. Pamiętam jak to wyglądało. Szkoda, że ks. Hryniewicza już tu nie ma. No cóż. Inne obowiązki!
Problem w tym, że nie każde cierpienie jest oczyszczające i zbawcze, a teorii o zbawczym cierpieniu nie można uzasadniać tylko tym, że pocieszają ludzi. Zresztą często gniewają zamiast pocieszać, bo zniechęcają do walki z cierpieniem i zalecają trwanie w nim. Na przykład, kiedy kobiecie maltretowanej przez męża pijaka ksiądz w konfesjonale mówi, żeby nie szła na policję, ale cierpiała pokornie, bo to ją zbawi. Niestety takie teorie są niebezpieczne. Ludziom się wydaje, że nie muszą nic robić, ale wystarczy im cierpieć. Być może niektóre rodzaje cierpień są twórcze, na przykład cierpienie wynikające z uświadomienia sobie jakiejś niewygodnej prawdy o sobie, które zmusza nas do zmiany życia. Ale niektóre rodzaje cierpień nie mają takich właściwości, wręcz przeciwnie, cierpienie jest z reguły destrukcyjne i nie da się go wyjaśnić żadnym zbawczym celem.
Otóż to. Cierpienie to przede wszystkim sygnał ostrzegawczy. Do zmiany. Są niestety rodzaje cierpienia, których nie da się uniknąć – choroby, czy szczegółowo bóle, cierpienia przy nowotworach. Wtedy to może pomagać. Są też cierpienia bardziej skomplikowanej natury: lęki, niepokoje, samotność, świadomość skończoności i ograniczoności życia, jego uwikłania w czas, cierpninia wynikające z utraty bliskich i podobne. Cierpienia, których nie da się łatwo odpędzić. Wtedy to może pomagać. Ale niestety zamiast rozświetlać mrok takich sytuacji często dochodzi do nadużyć i przesadza się w drugą strone: żona powinna zostać przy mężu za wszelką cenę, cierpienie należy brać na siebie, jakby wyciągać po nie ręce, krzyż staje się fetyszem… Cóż. Przypomina mi się pewien cytat, którym Leszek Kołakowski posługuje się w swojej książce „Bóg nie jest nam nic dłużny”, który przytoczę z pamięci (może przy tym zniekształcając go odtobinę): tak marna jest dola ludzka, że światła, które nas z jednego mroku wyciągają, wpędzają nas w inne.
@Anna
Chciałabym, aby ks. Kowalczyk zechciał odpowiedzieć mi na poniższe pytania:
1. Czy Bóg chciał męki i śmierci Syna z rąk ludzkich?
2. W jaki sposób męka i śmierć Syna przekonały Ojca, aby darować ludziom winy?
3. Czy Jezus musiał umrzeć na krzyżu, aby być Zbawcą świata?
4. Czy samo cierpienie Jezusa ma wartość zbawczą? W jaki sposób Bóg “wymienia” mękę Syna na zbawienie ludzi?
Ad. 1 Odwieczny Bóg w Trójcy Jedyny chciał – jako że jest Miłością – objawić się, więcej, dać się, czyli wejść w relacje miłości, z tym, co nie jest Bogiem. Ta miłość od zawsze ma w sobie dwa elementy: ofiary i błogosławieństwa (radości). Jak to pokazuja tacy teolodzy jak S. Bułchakow, H.U. von Balthasar, czy J. Moltmann, w miłości Boga do nie Boga, począwszy już od samego stworzenie jest element kenozy Boga, czyli ofiary. Oczywiście można iść dalej i pokazać, że kenozoa w historii zbawienia znajduje swój fundament w odwiecznej kenozie relacji trynitarnych. Miłość wewnatrz Trójcy Świętej też jest bowiem odwieczną ofiarą (darem z samego siebie) i odwieczną radością. W relacjach z człowiekiem pojawia sie grzech, co doprowadza Boga na krzyż. Bóg oczywiście nie chce zła i grzechu. Ale kiedy ten grzech sie pojawia, to wchodzi w kenozę krzyża 8cierpienia) i pokazuje ostateczne konsekwencje miłości jako ofiary.
Ad.2 Ofiara Syna na krzyżu nie polega na tym, że Ojca trzeba było do czegoś przekonywać. Przeciez Bóg Ojciec jest źródłem, początkiem bez początkiem, Miłości. Jesli krzyż ma kogoś przekonać, to człowieka, że Bóg jest taką Miłością, żę nawet odrzucona i ukrzyżowana nie przestaje kochać.
Ad.3 Zbawienie nie polega na Boskim pstryknięciu palcami i ogłoszeniu dekretu pt. Zbawiam was. Zbawienie polega na przebóstwieniu, czyli rzeczywistej relacji nieskończonego Boga ze skończonym człowiekiem. W sytuacji, że człowiek wszedł w grzech, zbawienie ze strony Boga musi byc wejściem w dramatyczna kenozę w stworzeniu. Oczywiście ta kenoza nie musiała polegać akurat na śmierci krzyżowej… W każdym razie Miłość, która chce zbawić każdego grzesznika, staje się logicznym porządkiem rzeczy Miłością „ukrzyżowaną”, odrzucaną i zabijaną.
Ad.4 Sama ofiara ma wartość zbawczą, o ile jest elementem Miłości. Pojęcie „ofiary” stosujemy także do sytuacji, które z miłością niewiele mają wspólnego. Zbawia Miłość, która w zetknięciu się z grzechem, objawia sie jako ofiara. W tym sensie ofiara cierpienia zbawia, bo jest znakiem Miłości mocniejszej od grzechu. O „wymianie”, „cudownej wymianie”, którą realizuje Bóg, można mówić w tym sensie, że człowiek daje człowiekowi odrzucenie, drwinę i śmierć, a Bóg w zamian ofiaruje człowiekowi miłosierdzie i powołanie do życia wiecznego w niebie, czyli ofiaruje siebie samego..
Na pytania odpowiedziaem wyżej. Tutaj odam tylko, że oczywiście zgadzam się z tym, że nie każde cierpienie jest oczyszczające. I nigdy nie słyszałem o księdzu, które w konfesjonale każe kobiecie pokornie znosić ciosy męża pijaka. Ofiara i cierpienie Boga (te dwa pojęcia nie są jednoznaczne) mają moc zbawczą. Bo mają swój fundament w odwiecznej miłości Trzech. I nasze osobiste cierpienie może mieć moc zbawczą, jeśli je złączymy z cierpienie Jezusa. Ale do czegoś takiego trzeba byc powołanym przez samego Boga, bo wymyślanie sobie samemu cierpiętnictwa może okazać się całkiem bez sensu.
Księże Dariuszu,
Pyt. 1. Nadal nie rozumiem, czy Ksiądz uważa, że Bóg chciał śmierci Jezusa. Czy chodzi Księdzu o to, że Bóg nie chciał śmierci Jezusa na krzyżu, bo był to grzech ludzki, ale ją zaakceptował, pozwolił na nią? Ponadto: co to znaczy „odwieczna kenoza relacji trynitarnych”?
Pyt. 2 Czyli Bóg nie potrzebował śmierci Jezusa, aby darować nam grzechy? To my, ludzie, potrzebowaliśmy jej, żeby przekonać się, że nawet jeśli zabijemy Syna Bożego, to i tak Bóg nas kocha?
Pyt. 3. Dlaczego „miłość która chce zbawić każdego grzesznika, staje się logicznym porządkiem rzeczy Miłością “ukrzyżowaną”, odrzucaną i zabijaną”? Czyli rozumiem, że Jezus nie musiał umrzeć na krzyżu, ale musiał być w jakiś sposób poniżony i odrzucony? Czy Księdzu chodzi o to, że będąc wrzuconym w grzeszny świat, Bóg wcielony musiał ponieść tego konsekwencje i cierpieć jak każdy człowiek?
Pyt. 4 Co to znaczy „miłość, która w zetknięciu się z grzechem, objawia się jako ofiara”? Nie rozumiem tego sformułowania. Czy dobrze rozumiem, że przez ofiarę rozumie Ksiądz bezwarunkową miłość Boga do człowieka wyrażającą się w tym, że Bóg kocha człowieka mimo to, że człowiek Go odrzuca i to odrzucenie sprawia Bogu cierpienie?
Jako głos w dyskusji pozwolę sobie wkleić link do bardzo fajnej wypowiedzi z bloga p. Małgorzaty
http://nowy.tezeusz.pl/blog/203154.html
Już jest sympatyczniejsza ta odpowiedź DK, ale jeszcze dość zawiła. Pomijam to, że nie posiłkuje się stwierdzeniami: ‚jak poucza nas wiara’, albo ‚możemy domniemywać’, ‚jak mnie wydaje się’, ‚z mojego punktu widzenia’ i podobnymi. Myślę, że Odwieczny Bóg w Trójcy Jedyny chciałby, żeby wypowiedzi teologów na pytania osób poszukujących interpretacji, punktów odniesienia były bardziej jasne, by nie wykorzystywały zdań podobnych do tego np. „kenozoa w historii zbawienia znajduje swój fundament w odwiecznej kenozie relacji trynitarnych”, albo żeby nie mówiły o „przebóstwieniu” – bez kilkukrotnego podania przykładów, które mogą naprowadzić na trop tego, że stwierdzenia takie są prawomocne i że oznaczają one coś konkretnego i że ich zastosowanie w wypowiedzi było sensowne. Takie przykłady miałyby też pokazać, że autor wie, o co chodzi i wtedy odnieść się do tego mógłby i czytający. Pojawia się tam (w odpowiedzi DK) kilka stwierdzeń, które mi się podoba: (Bóg oczywiście nie chce zła i grzechu, (…) oczywiście ta kenoza nie musiała polegać akurat na śmierci krzyżowej…), ale są tam i przedziwne zwroty, niejasne, którymi autor sobie zaprzecza: „w relacjach z człowiekiem pojawia sie grzech, co doprowadza Boga na krzyż”, albo, którymi autor, próbuje pokazać, że czasami miłość=ofiara: sama ofiara ma wartość zbawczą, o ile jest elementem Miłości. Wszystko to, jakby chciał jednak powiedzieć, że oczywiście śmierć na krzyżu nie była konieczna, ale ponieważ wybrał ją Bóg Ojciec dla Syna, dlatego stała się zamiast prawem konieczności … dramatyczną kenozą. Ponieważ zaś wybrał ją Bóg Ojciec i skazał na nią Syna, ale też dlatego, że współcierpiał (skąd my o tym mamy wiedzieć i co to może oznaczać? Czy to może kogokolwiek pocieszać?), to jest to Miłość i ma charakter zbawczy. W ogóle mnie to nie przekonuje.
Pytam zatem: Czy ksiądz wierzy, że to Bóg Ojciec wybrał na Syna śmierć na krzyżu?
P.S. Wkradł się błąd w nazwisko teologa, na którego powołuje się DK. Myślę, że chodzi o Innego Sergieja – Bułgakowa, a nie Bułchakowa, który też wypowiadał się, ale jako pisarz, nie teolog.
Piszesz, Tomku, coś takiego: „śmierć na krzyżu nie była konieczna, ale ponieważ wybrał ją Bóg Ojciec dla Syna, dlatego stała się zamiast prawem konieczności … dramatyczną kenozą. Ponieważ zaś wybrał ją Bóg Ojciec i skazał na nią Syna, ale też dlatego, że współcierpiał (skąd my o tym mamy wiedzieć i co to może oznaczać? Czy to może kogokolwiek pocieszać?), to jest to Miłość i ma charakter zbawczy”.
Tomku, czy mógłbyś wyjaśnić, skąd bierze się Twoje przekonanie, że to Bóg Ojciec skazał swojego Syna na śmierć na krzyżu?
Wyjaśnij też, proszę, jaki jest Twoim zdaniem, sens słowa „współcierpienie” i kiedy coś takiego jak „współcierpienie” może się, Twoim zdaniem, wydarzać?
Nie bardzo rozumiem, dlaczego oczekujesz, że fakt, że Bóg Ojciec współcierpi ze Swoim mordowanym Synem, ma spełniać funkcję pocieszenia dla kogokolwiek? Czy to, że zamiast jednej osoby, cierpią dwie, może być w jakiś sposób pocieszające?
Joanno. To wszystko nie tak. Ja też tego nie rozumiem dlatego zadawałem takie pytania. To nie jest moje stanowisko;) Twoje pytania mogą stać się moimi i możemy je wspólnie kierować w stronę Dariusza Kowalczyka.
Jest kilka możliwości w przypadku śmierci Jezusa na krzyżu. Kilka interpretacji. Każda z nich związana jest z różnymi konsekwencjami i wnioskami, które się narzucają swoją mocą, po przyjęciu pewnych założeń i punktów widzenia. Albo (zobacz początek artykułu i sprawdź z którą tezą polemizuje DK) – jak nakreślił to np. Wacław Hryniewicz, można odchodzić od interpretacji *koniecznej krwawej ofiary Mistrza* i uważać, że Jezus został oddany w ręce ludzi i z tego tylko powodu umarł na krzyżu, tzn. ze względu na zło świata został odrzucony, a odrzucenie skończyło się na krzyżu. Żadna zaś Jego męka nie była konieczna. Wszystko stało się za sprawą zła świata. Wtedy pewne jest, że to nie Bóg Ojciec wybrał dla swojego Syna śmierć i mękę. Albo też… można uważać (albo wierzyć – jak myślę za tym obstaje właśnie Dariusz Kowalczyk, który chce oczyszczać pewne słowa z naleciałości i „wprowadzać je ponownie do przepowiadania”), że Syn stał się ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, ofiarą, która *musiała* przyjąć formę śmierci męczeńskiej na krzyżu, albo formę jakiejś innej męki (uniżenia samego siebie). W tym drugim wypadku można, jak myślę, stać na stanowisku, że śmierć na krzyżu (albo inna męka) Jezusa Chrystusa była konieczna. Można też stać na stanowisku, że jego śmierć (albo inna męka) nie była konieczna, z racji wpisania krzyża (albo innej męki) w porządek natury, niejako w tryby świata, ale z tej racji, że to Bóg Ojciec *wybrał* taki rodzaj śmierci dla swojego Syna. W *obu* tych przypadkach (męka konieczna, męka wybrana przez Ojca) uderza jednak pytanie, jak możliwe, by Bóg Ojciec wymagający krwawej ofiary mógł być nadal tym dobrym Bogiem, o którym mówi Jezus? To jest zasadniczy problem. Dlatego też zadałem Dariuszowi Kowalczykowi pytania, ponieważ w tekście pojawia się wzmianka, że słowa te (ofiara) wyszły po prostu z mody i po oczyszczeniu można je swobodnie wprowadzić do obiegu. Zdaje się, że ignoruje on powagę problemu ,albo po prostu nie chcę jej widzieć.
Tomku,
o. Kowalczyk używa języka, który nie musi do każdego trafiać. Sformułowania w rodzaju: „kenozoa w historii zbawienia znajduje swój fundament w odwiecznej kenozie relacji trynitarnych” – hmm, cóż, to jest język teologii. Jeśli chcesz dyskutować z teologami Tomku, powinieneś być na taki język przygotowany. Ale też nie cała wypowiedź o. Kowalczyka jest w tym stylu.
Natomiast z odpowiedzi, których o. Kowalczyk udzielił Annie Connoly nie wynika dla mnie, aby miał on (o. Kowalczyk) obraz Boga-krwawego oprawcy. W sumie nie znajduję w tych jego odpowiedziach niczego, z czym bym się nie mogła zgodzić. Ja bym powiedziała, że Bóg objawia nam się w Jezusie na sposób paradoksalny (ten wątek pojawił się również w dyskusji z ks. Hryniewiczem). Bóg – ale i człowiek. Kocha – a zabijają Go. Ks. Kowalczyk pisze: „W relacjach z człowiekiem pojawia sie grzech, co doprowadza Boga na krzyż”. I to jest prawda. Bóg nie zesłał swojego Syna na ziemię, po to, żeby Go ukrzyżowano. W ogóle nie po to, żeby Go zabito w jakikolwiek sposób. Posyła Go, żeby On ludziom przypomniał o miłości, żeby uwierzyli, że Bóg ich kocha. Nie posyła Go po to, żeby Go zamordowano. Posyła Go z radosnym poselstwem miłości. Ale to okazuje się dla ludzi zbyt proste (!!) i dlatego Jezus nie zostaje przyjęty?
Znając ludzi, Bóg po prostu spodziewa się, jak Jezus zostanie na ziemi przyjęty. Ale przewidywać, że zginie a wysyłać z zamiarem, czy w celu zabicia – to zasadnicza różnica.
Natomiast nie całkiem się zgadzam z o. Kowalczykiem w sprawie opisanej przez niego w tekście wstępnym. Myślę, że spór o to, czy mówić o ofierze Jezusa czy o Jego darze, jest sporem o rozłożenie akcentów, a nie o całkowite wykluczanie poszczególnych słów. Jeśli słowo „ofiara” jest dziś dla nas – przepraszam – wyświechtane, bo zwyczajnie osłuchane i właściwie już go nie słyszymy, to myślę, że warto mówić o darze, bo słowo „dar” jest w kościele rzadziej słyszane i jeszcze zwracamy na nie uwagę. Uważam, że warto mówić o Bożym darze, jakim jest życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa, ponieważ nasze współczesne chrześcijaństwo jest bardzo umęczone i bardzo przesycone duchem ofiary w tym niewłaściwym jego znaczeniu (cierpiętnictwa). Warto mówić o darze i to w szerokim kontekście, ponieważ wszystko, co mamy – życie, przede wszystkim – jest Bożym darem. Człowiek jest zawsze odbiorcą w tej relacji, to Bóg daje. Człowiek może natomiast brać, a nawet powinien brać od Boga jak najwięcej. Nie obawiałabym się, że słowo ofiara zginie z chrześcijańskiego słownika. Ale wolałabym, żeby słowo dar zostało bardziej dowartościowane i było częściej używane w kościele. Myślę, że jeśli będziemy częściej używać słowa dar, to lepiej pojmiemy sens słowa ofiara, w odniesieniu do Jezusa. Dlaczego? Bo może logika daru bardziej otwiera człowieka? Bo może łatwiej w ten sposób uwierzyć, że jest się kochanym? (Resztę – samą miłość – to już trzeba przeżyć) Bo czymże jest ofiara, jeśli nie darem właśnie? Tak, uważam, że zaniedbany został aspekt daru na rzecz podkreślania ofiary w wydarzeniu Jezusa Chrystusa i trzeba to zaniedbanie naprawiać dążąc do zdrowej i owocnej równowagi.
Joanno uśmiechnąłem się przy Twojej odpowiedzi. Myśkę, że język teologii może być językiem zrozumiałym dla nie-teologów, ponieważ jest zwyczajnym narzędziem, za pomocą którego przekazuje się idee. Ja w to wierzę, że można się porozumieć. Teolog w dodatku powinien *chcieć* się porozumieć, zwłaszcza może z nie-teologami. Poza tym język teologów musi być zrozumiały przede wszystkim dla nich (teologów) w pierwszej kolejności, żeby za pomocą tego języka można było przekazywać jakieś treści. Jeżeli jest zrozumiały – nic nie stoi na przeszkodzie, żeby uzupełnić te zdania o jakieś porównania, albo, żeby spróbować je przetłumaczyć w inny sposób i uniknąć w ten sposób rozmycia treści. Zdanie w stylu: „kenozoa w historii zbawienia znajduje swój fundament w odwiecznej kenozie relacji trynitarnych”, albo zdanie: „Chrystus w swojej ofierze jest darem Boga dla człowieka, a zarazem darem człowieka dla Boga: jak nie ma sprzeczności pomiędzy boską i ludzką naturą, tak samo nie ma opozycji pomiędzy zstępującym darem Boga dla człowieka i wstępującym darem ludzkości dla Boga” nie są dla mnie nośnikami żadnych zrozumiałych treści, podobnie jak słowo „przebóstwienie”. Jak zauważyłem, niektóre ww. zdania nie były zrozumiane także przez Annę Conolly – (ale może się tutaj mylę, jeżeli tak – Anno przepraszam), zatem chyba jest jakiś większy problem. A może ty Joanno rozumiesz te sprawy ? To są mimo wszystko rzeczy drugorzędne. Zgodzę się absolutnie z Twoją propozycją zawierającą się w stwierdzeniu, że Bóg nie zesłał swojego Syna na ziemię, po to, żeby Go ukrzyżowano. Mógłbym też podpisać się pod zdaniem, że „znając ludzi, Bóg po prostu spodziewa się, jak Jezus zostanie na ziemi przyjęty.” Być może spodziewał się tego. Razi mnie natomiast osobiście sprawa ofiary, nawet jeżeli nie była to ofiara Syna składana Ojcu za grzechy ludzi, ale ofiara Syna dla ludzi. Jezus musi się oddać ludziom w ten radykalny sposób – musi dojść do krwawej jatki na krzyżu. I to jest ofiara. Można to nazywać też darem, jak ładnie zaproponowałaś, ale istota pozostaje ta sama. Ja osobiście wolę w tym widzieć po prostu zło świata. Takie tłumaczenie jest proste i zrozumiałe. Nie wymusza wikłania się w współodczuwanie, w wielkie cierpienie Ojca. Zadziwiają mnie te tłumaczenia! Po co się tak wić bez celu?!
Natomiast Joanno zwróciłbym Twoją uwagę na ten fragment tekstu DK: „Jeśli Krzyż jest kulminacją objawienia, to trzeba w nim widzieć najdoskonalszy obraz miłości Ojca. A miłość ta jest miłością cierpiącą. Ojciec nie jest więc srogim i dalekim Sędzią domagającym się należytego zadośćuczynienia, ale jest Ojcem miłującym i współcierpiącym razem z Synem, którego posłał dla naszego zbawienia.
Ofiara krzyżowa ma konstytuujący ją wymiar zstępujący: miłość Ojca przychodzi na pomoc człowiekowi. Bóg uznaje jednak – jak to już zostało powiedziane – wymóg naprawienia przez człowieka tego, co on sam zniszczył. To naprawianie, które dokonało się w ludzkiej ofierze Jezusa, nie oznacza jednak, iż Bóg Ojciec przyjął postawę zagniewanego sędziego. Wręcz przeciwnie, to Ojciec jako pierwszy przyjął ciężar związany z tą ofiarą. Innymi słowy, każde ludzkie cierpienie Jezusa, jak i cierpienie wszystkich innych ludzi, zostało poprzedzone przez cierpienie Ojca. Ukrzyżowany nie jest ofiarą woli Ojca, gdyż to Ojciec jako pierwszy wszedł na drogę krzyżową. Bóg Ojciec przyjmuje odkupieńczą ofiarę Syna, ale najpierw sam cierpi dając nam swego Syna: „nie my umiłowaliśmy Boga, ale On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10).”
To jest moim zdaniem niebezpieczne i dalekie od Twojej interpretacji. Jezus widzi grzech świata i postanawia go naprawić. A naprawić postanawia go oddając się męce na krzyżu. I teraz jeszcze ciekawsze, według teologa, męce oddaje się nie tyle nawet Jezus co Ojciec, który współcierpi. Jeżeli to są słowa, które się oddaje do ponownego przepowiadania, to mnie się one wydają ciemne, neurotyczne i niezrozumiałe. Wręcz złe.
Pewnie Tomku zauważyłeś, że „przyczepiłam się” do tego samego zdania, co Ty: o odwiecznej kenozie. Wydaje mi się, że teologowie mają prawo posługiwać się językiem hermetycznym, tylko dla nich zrozumiałym, tak samo jak na przykład fizycy posługują się językiem fizyki i nikt nie ma do nich pretensji, że tego nie rozumie. Ja na przykład nie winię fizyków kwantowych za to, że nie rozumiem fizyki kwantowej, choćbym bardzo chciała. Ale trochę inaczej jest chyba z teologią, którą jest teoretycznie zainteresowany każdy katolik. Teolog może sobie pisać coś dla innego teologa i niech sobie razem dyskutują dajmy na to na uniwersytecie czy w czasopiśmie specjalistycznym. Ale teolog, który chce rozmawiać z całym światem powinien mówić w sposób dla tego świata zrozumiały. Inna sprawa to zdolności do pisania. Weźmy jakąkolwiek książkę ks. Hryniewicza i nie ma tam ani jednego niezrozumiałego zdania.
Teksty niezrozumiałe zniechęcają mnie do lektury i zagłębiania się w nie . Myślę, że podobnie jest z innymi ludźmi, którzy są zainteresowani teologią, a nie mogą przebrnąć przez język teologiczny. Niedościgłym wzorem jest rzecz jasna Jezus, który mówi w sposób zrozumiały dla wieśniaka, uczonego w Piśmie, greckiego filozofa i człowieka współczesnego. Dlatego, że zajmuje się sprawami egzystencji, sprawami życia i śmierci, sprawami najważniejszymi. Teologia też zawsze powinna mieć odniesienie do życia konkretnego człowieka. Przecież dlatego właśnie teologia jest interesująca. Każdego teologa można przełożyć na język egzystencji. Gdyby to zrobić, to stałby się zrozumiały. Nie wiem, czy wiecie, o co mi chodzi?
Zgadzam się z nią w 100%! Każda walka z cierpiętnictwem katolickim jest mi miła. W cierpiętnictwie upatruję przyczyn tak zwanego kryzysu w chrześcijaństwie. Jeśli chcemy kogoś do nas zachęcić (i nie tylko dlatego, ale po prostu ponieważ jest to sprzeczne z nauką Jezusa), to musimy porzucić tak drogie niektórym świętym przekonanie o zbawczym cierpieniu, do którego jesteśmy powołani. Ks. Kowalczyk mówi co prawda, że tylko niektórzy, ale JPII w swym liście Salvifici doloris pisze, że cierpienie każdego łączone z Chrystusem daje nam korzyści zbawcze!
To nie jest według mnie trafione porównanie teologii z fizyką kwantową. Osobiście nie rozumiem całek i nigdy nie calkowałem (nad czym ubolewam), ponieważ nigdy nikt mi ich nie wytłumaczył, co nie znaczy, że wytłumaczyć tych całek nikt nie może i że trzeba żyć ze świadomością, że nauczyć się ich nie sposób, a jedynie można o nich wiedzieć kiedy się o nich wie. Ponieważ sie o nic nie wie pretensje można mieć do siebie. Rozumiecie o co mi tu chodzi ? 🙂 Potrzeba tylko chęci. Teologia nie jest neurochirurgią, dziedziną niebezpieczną dla profanów! Czasami mam takie wrażenie … Że dyskutujac z teologiem trzeba się wprawić w bojaźń i drżenie, przygotować się na walkę, ponieważ oto ma się do czynienia z gigantem, posiadającym klucz do wielkich tajemnic.To jest dziedzina posługująca się językiem, jak posługuje się nim np. Filozofia. Według mnie filozof może się wypowiadać językiem specyficznym, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mógł mówić zrozumiale, wręcz dobrze jest kiedy opowiada w sposob zrozumiały. I od filozofa można wymagać, żeby tłumaczył sprawy…wciąż od nowa…by można je było pojąć bez specjalnego problemu. Dlaczego z teologią nie może tak być? Ja prosiłem tylko o wytłumaczenie zwrotów. Mam prawo podejrzewać, że istnieje szansa, że ktoś, kto się nimi posługuje niewłaściwie, albo też sam nie zna ich znaczenia. Jeżeli zaś tak nie jest, można o tym napisać rozwiewając wątpliwości.
Czy ja rozumiem „przebóstwienie”? Hmm… dobre pytanie;-)
Tak, język teologii powinien być zrozumiały. Czy dla wszystkich? Ja bym powiedziała, dla tych, którzy się nim posługują oraz dla tych, którzy go słuchają. Jest to jednak język określonej nauki, która posługuje się pojęciami, które na swój użytek definiuje. Należy zatem znać znaczenie słów, których się używa, znaczenie, na jakie na gruncie teologii się umówiono. Anna pisze: „Wydaje mi się, że teologowie mają prawo posługiwać się językiem hermetycznym, tylko dla nich zrozumiałym, tak samo jak na przykład fizycy posługują się językiem fizyki i nikt nie ma do nich pretensji, że tego nie rozumie. (…) Ale trochę inaczej jest chyba z teologią, którą jest teoretycznie zainteresowany każdy katolik”. Otóż, moim zdaniem, z teologią nie jest inaczej. Jest nawet trudniej, ponieważ teologia to nauka o Bogu (dosłownie ”mówienie o Bogu, słowo o Bogu”), czyli Kimś z natury transcendentnym (przepraszam za to słowo;-). Jeśli próbujesz mówić ludzkim językiem o Bogu, który jest nie-ludzki, albo nie-tylko-ludzki to napotykasz na ograniczenie, na trudność wyrażenia myśli. Żeby cokolwiek wyrazić zaczynasz posługiwać się symbolami, analogiami, w pewnym momencie stwierdzasz, że nawet one nie oddają tego, co tak naprawdę chcesz powiedzieć. Mistycy mówią, że to jest chwila, w której człowiek milknie. Milknie, ponieważ zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie jest w stanie powiedzieć o Bogu niczego, co byłoby adekwatne. Myślę, że warto by jednak poczynić rozróżnienie pomiędzy dyskusją teologiczną, a mową egzystencjalną, czy kaznodziejską. Takie słowa, jakie tu padły spod klawiatury o. Kowalczyka są w dyskusji teologicznej zupełnie na miejscu. Gdybym je usłyszała z ambony, byłoby mi szalenie przykro.
Tomku, ja bym się nie posunęła do tego, żeby powiedzieć, że słowa, które przytaczasz z wypowiedzi O. Kowalczyka „nie są (…) nośnikami żadnych zrozumiałych treści, podobnie jak słowo “przebóstwienie”. Ja bym tak nie powiedziała. Takie słowo jak „przebóstwienie” to jest właśnie ludzka próba nazwania czegoś, co przekracza to co ludzkie. To jest, moim zdaniem, słowo-zadanie. Do przemyślenia, do „przemodlenia”, do wysłuchania odpowiedzi (Bożej odpowiedzi), a nade wszystko, to jest do ODCZUCIA bardziej niż do ZROZUMIENIA.
Naprawdę, wydaję mi się te, że nie ma powodu obrażać się na słowo „ofiara”, ja bym tylko używała go zawsze blisko słowa „dar” – bo dla mnie one są sobie ogromnie bliskie. Piszesz, Tomku: „Razi mnie natomiast osobiście sprawa ofiary, nawet jeżeli nie była to ofiara Syna składana Ojcu za grzechy ludzi, ale ofiara Syna dla ludzi. Jezus musi się oddać ludziom w ten radykalny sposób – musi dojść do krwawej jatki na krzyżu. I to jest ofiara. Można to nazywać też darem, jak ładnie zaproponowałaś, ale istota pozostaje ta sama. Ja osobiście wolę w tym widzieć po prostu zło świata. Takie tłumaczenie jest proste i zrozumiałe”.
Zgoda, krzyż oczywiście ukazuje zło świata. Ale czy tylko?? Czy po to Bóg zstąpił na ziemię, żeby nam pokazać, że jesteśmy źli?
Wiecie, co, myślę, że gdyby każdemu z nas, jak tu sobie dyskutujemy, udało się znaleźć taką własną, osobistą (egzystencjalną Anno!) odpowiedź na to pytanie, to mógłby to być najszczęśliwszy Wielki Post w naszym życiu :-))
Anno,
piszesz, że Jezus jest „niedościgłym wzorem”, bo „mówi w sposób zrozumiały dla wieśniaka, uczonego w Piśmie, greckiego filozofa i człowieka współczesnego”.
Nic bardziej mylnego, niestety!
Co innego słuchać, a co innego usłyszeć. Sam Jezus wielokrotnie mówi w Ewangeliach, że słyszą, a nie rozumieją. Sam podkreśla, że mówi do swoich słuchaczy, do tłumów w przypowieściach, natomiast wyjaśnia je na osobności tylko Dwunastu. Wyzywa od plemienia żmijowego, właśnie dlatego, że nic nie rozumieją. A czy może Apostołowie rozumieli? Tak? A co takiego rozumieli na górze Przemienienia? A co takiego rozumiał Piotr, kiedy mówił do Jezusa „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie” (po tym, jak Jezus zapowiedział swoją mękę, śmierć i zmartwychwstanie) – Mt 16, 21-23. A co takiego ludzie zrozumieli z cudu rozmnożenia chleba? A co takiego zrozumieli z tego wszystkiego do dziś? I jak wielu?
Nie podzielam Twojego optymizmu, Anno, niestety.
To ja mam taką swoją. Nie po to przyszedł, by pokazać, że jesteśmy źli. Ale po to by powiedzieć (według mnie) jakie są najważniejsze sprawy: miłość bliźniego, otwartość na inność, współczucie, chęć do niesienia pomocy. I żeby pokazać, że kiedy mimo wszystko ludzie ich nie przyjmują w pełni, kiedy odrzucają Tego, który je przypomina, kiedy nie doświadczają tej miłości, za to doświadczają zła i cierpienia, nawet wtedy warto mieć nadzieję, że tak nie bedzie zawsze, Bóg Ojciec nie pozostaje bezsilny zawsze: wskrzesza swojego Syna. Życie nasze wykracza poza to, co tutaj i teraz, poza dostępne doświadczenie. A przynajmniej można w to wierzyć. To mu się wydaje tak proste, że często pomijane! Za to opowiada się *naukowo* o miłości współcierpiącej, o Bogu, który widząc grzech wchodzi na krzyż. O kenozie relacji trynitarnych i o podobnych sprawach, które chce się wprowadzać do przepowiadania. zamiast delikatnej refleksji posługujemy sie zwrotami z kamienia…Bóg w Trójcy Jedyny.
P.s. Wczoraj uczestniczyłem w bierzmowaniu. W pewnym momencie zobaczyłem tekst wielce nabożnej pieśni, która posiłkowała się fragmentem …krzyżu umiłowany. Nie usłyszałem żadnej pieśni podkreślającej, że warto być dobrym. Cierpiętnictwo. Mistyka cierpienia.
Należy być ostrożnym w zaliczniu teologii do nauki. A już zdecydowanie do nauki o Bogu. Teologia może być metodycznie prowadzoną refleksją nad ideami, którymi posiłkuje się wiara, namyśłem nad tekstami dotyczącymi spraw wiary i metodą interpretacji tych tekstów, ale nie może być nauką o Bogu, ponieważ o Bogu nie poucza nas nic innego jak wiara i przeczucie. Nazbyt jesteśmy według mnie skłonni do zamieniania wiary na naukę. I eynoszenia teologów do olbrzymów mających prawo. Spokojnie. Wypuśćmy powietrze. „Wiemy” mało. Skromność poznawcza przyda się wszystkim.
Joanno, nie powiedziałam, że uczniowie zrozumieli, że ja zrozumiałam. Mówię, że można próbować zrozumieć, jeśli się chce, jeśli się czuje potrzebę. Jezusa łatwiej zrozumieć niż teologów, prawda? Rozumienie Ewangelii zachodzi na wielu poziomach i indywidualnie w zależności od człowieka, który słucha czy czyta słowa Jezusa. Język Jezusa jest językiem potocznym (przynajmniej w ew. synoptycznych), Jezus nie używa zwrotów teologicznych. To miałam na myśli. Co do tego, co zrozumieli uczniowie trudno nam się wypowiadać. Pewnie nie rozumieli Go za bardzo, tak jak i my. Na miarę swoich mozliwości. Chodzi mi o to, że fizykę kwantową da się (być może) zrozumieć, jeśli jest się wystarczająco inteligentnym, poświęci się czas na studiowanie przedmiotu, ma się nauczycieli. Natomiast Jezusa mogli słuchać wieśniacy palestynscy i chcieli Go słuchać (czytamy o tłumach) bez żadnego większego przygotowania. Akurat jeśli chodzi o absolut boski, którego język ludzki nie wyrazi, to jest tu pewne podobieństwo z fizyką kwantową, ponieważ jeden z fizyków, zdaje sie Feynman, powiedział, że ten kto twierdzi że rozumie fizykę kwantową – kłamie. Ten kto twierdzi że zna Boga – kłamie. Myślę, że jeśli teologowie chcą być słuchani, jeśli Kościół chce być słuchany to musi mówić językiem zrozumiałym dla ludu słuchającego, i wbrew pozorom nie jest to niemożliwe. Choć dla wielu teologów trudne.
Co do języka to ciekawą propozycję przedstawiła Anna Wierzbicka, naukowiec z Australii, postanawiając uprościć jezyk przypowieści do kilkunastu słów podstawowych zrozumiałych we wszystkich językach świata. Jest to opisane w jej książce „Co mówił Jezus”. Zaraz wezmę jakiś fragment i go przepiszę, żeby zilustrować o co chodzi. Proste słowa mają większą siłę rażenia niż skomplikowany język teologów.
Przygotowałem krótką krytyczną notkę nieapologetyczną: Nie ma to jak władać sensem. Mam wrażenie, że teologowie to ludzie, którzy zatracają czasami świadomość, że zabierają słowa z Ewangelii, albo tekstów obocznych, skierowane do ludzi, wszystkich ludzi i proponują konkretny sposób ich rozumienia, z czego tworzą „naukę” (zamiast propozycji), a siebie mianują depozytariuszami wiedzy tajemnej. (Pichcą z tego np. wieczne piekło, albo potępiają niemowlęta, mimo, że ich wiara zaleca ostrożność w potępianiu kogokolwiek.) Brakuje im czasem świadomości, że mogą się mylić. Zabezpieczają wiarę i jej idee przed „skażeniem” i są nieświadomi kłopotów wynikających z zastosowanych środków ostrożności. Zamykają przy tym oczy na krytykę własnego punktu widzenia. Ostrożność…cecha wielce pożądana każdego teologa, nie jest chyba cechą każdego teologa. Brakuje skromności. Teologowie czasem cierpią na zadufanie w sobie. Wywyższają się. Czerpią inspiracje w delikatnej i wielce niepewnej materii wiary i jej podań i z tego wyprowadzają jedynie słyszne wnioski. Nie słuchają ludzi. Ba. Nie chcą ich słuchać. Sami wiedzą lepiej. Tworzą treści nieinteligibilne (ładne słowo). Nie potrafią się chyba nawet wsłuchać w propozycje wtajemniczonych kolegów, którzy otworzyli uszy na głos innych. Jedna propozycja jest słuszna. Warto pamiętać, że teolog nie jest prawnikiem. Musi słuchać, jeżeli chce cokolwiek powiedzieć. Dlatego warto odwrócić tezę Joanny: nie nie-teolog powinien przygotować się do rozmowy z teologiem, ale to raczej teolog powinien być gotowy do dzielenia się refleksjami i propozycjami z nie-teologami. Tak jest uczciwiej, ponieważ teologia czerpie z wiary. Wiara poucza nas m.in. O życzliwości. Niech zatem teolog będzie raczej życzliwy, raczej niższy niż wyższy. To oczywiście według mnie. Z czym, oh, wszyscy macie prawo się nie zgodzic!
Potarzając się, i wracając do artykułu Dariusza Kowalczyka. Moim zdaniem „artykuł” nie trafia tam gdzie powinien i unika tego, co ważne w temacie. Jeżeli ktoś zaproponował, żeby odważyć się rezygnować ze słowa „ofiara”, to chyba dlatego, że ma świadomość, że wiąże się ona ze sporym ładunkiem neurotycznych, albo obciążających treści i wieloma komplikacjami, czy pytaniami, na które nie ma odpowiedzi, mrocznymi zaulkami (polecam w temacie dostępny online na stronie TP artykuł ks. Wacława Hryniewicza, w którym prowadzi on polemikę z biblistą, zatytułowany Czy cierpienie jest ofiarą?). Jeżeli ktoś chce to słowo ponownie wprowadzić do przepowiadania, ale chce to zrobić całkowicie uczciwie i odpowiedzialnie, powinien według mnie zmierzyć się z tymi ciemnymi treściami, pokazać, że rozumie tego rodzaju problemy, zaprezentować odrębne punkty widzenia, zważyć trudności wynikające z ich przyjęcia, a następnie zabrać się za tworzenie uczciwych podstaw przemawiających za jednej interpretacji fiarniczej raczej niż drugiej. Dodam jeszcze, że mnie bardzo uraziło zastosowane przez DK uproszczenie, że „ofiara” jako słowo, wyszło z mody… Nie nadaje się dla współczesnego człowieka. Czuję w tym wywyższanie się. Tak być nie powinno. Z tym się zgadzacie ?
Przypowieść o robotnikach z winnicy, Mt 20, 1-16:
1 Królestwo niebieskie podobne jest do pewnego gospodarza, który wyszedł o świcie, by nająć robotników do swojej winnicy. 2 Umówił się z nimi o denara za dzień i posłał ich do swojej winnicy. 3 Gdy wyszedł o trzeciej godzinie, zobaczył innych stojących za pracą na rynku. 4 Tym też powiedział: „Idźcie i wy do winnicy, a co będzie należne, dam wam”. 5 Poszli więc. Wyszedł ponownie o godzinie szóstej i o dziewiątej i uczynił podobnie. 6 A kiedy wyszedł o jedenastej, znalazł jeszcze innych stojących. Zapytał ich: „Dlaczego przez cały dzień stoicie tu bezczynnie?” 7 Odpowiedzieli mu: „Bo nikt nas nie najął”. Rzekł im: „Idźcie i wy do winnicy”. 8 A gdy nastał wieczór, powiedział właściciel winnicy do swojego zarządcy: „Zwołaj robotników i daj im całą zapłatę, zaczynając od ostatnich do pierwszych”. 9 Gdy przyszli ci z jedenastej godziny, otrzymali po denarze. 10 Kiedy zatem podeszli pierwsi, uważali, że otrzymają więcej. Jednak i oni otrzymali po denarze. 11 Biorąc więc narzekali na gospodarza. 12 Mówili: „Ci ostatni pracowali jedną godzinę, a zrównałeś ich z nami, choć dźwigaliśmy ciężar dnia i spiekoty”. 13 A on każdemu z nich tłumaczył: „Przyjacielu, nie krzywdzę ciebie. Czy nie umówiłeś się ze mną o denara? 14 Weź swoje i odejdź. Chcę dać temu ostatniemu jak tobie. 15 Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czemu zepsutym okiem patrzysz, że jestem dobry?” 16 Tak właśnie ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”.
Anna Wierzbicka tak „tłumaczy” tę przypowieść w języku elementarnym:
„Bóg jest dobry.
Bóg chce robić dobre rzeczy dla wszystkich ludzi.
Wszyscy ludzie mogą żyć z Bogiem.
Bóg tego chce.
Niektórzy ludzie myślą:
„zrobiłem wiele dobrych rzeczy
Z tego powodu Bóg będzie robił wiele dobrych rzeczy dla mnie.
To dobrze.
Niektórzy inni ludzie nie zrobili wielu dobrych rzeczy.
Z tego powodu Bóg nie będzie robił wielu dobrych rzeczy dla tych ludzi.
To dobrze”
Będzie źle, jeżeli będziesz tak myślał.
Bóg nie jest taki.
Bóg chce robić dobre rzeczy dla wszystkich ludzi.
Jeżeli niektórzy ludzie nie robią wielu dobrych rzeczy, Bóg chce robić dobre rzeczy dla tych ludzi, tak jak chce robić dobre rzeczy dla wszystkich innych ludzi.
Jeżeli niektórzy ludzie robią wiele dobrych rzeczy, Bóg chce robić wiele dobrych rzeczy dla tych ludzi, bo Bóg chce robić dobre rzeczy dla wszystkich ludzi, nie dlatego, że ci ludzie robią wiele dobrych rzeczy.
Bóg jest kimś dobrym.
Jeżeli chcesz żyć z Bogiem, będzie dobrze jeżeli będziesz chciał robić dobre rzeczy.
Będzie dobrze, jeżeli będziesz chciał robić dobre rzeczy dlatego, że chcesz żyć z Bogiem, nie dlatego że chcesz, aby Bóg robił dla ciebie dobre rzeczy.
Bóg chce robić dobre rzeczy dla wszystkich ludzi.
Kiedy ktoś nie chce, żeby Bóg robił dobre rzeczy dla wszystkich ludzi, ten ktoś nie może żyć z Bogiem.
Będzie dobrze, jeżeli będziesz chciał, żeby Bóg robił dobre rzeczy dla wszystkich ludzi, tak jak chcesz, żeby Bóg robił dobre rzeczy dla ciebie”.
Więc o Bogu można coś jednak mówić i z nauk Jezusa można coś zrozumieć. Coś, nigdy wszytko. Myślę, że wielu ludzi coś rozumie. Teologia musi trafiać do serc, a często jej język nie trafia nawet do rozumu. Prościej nie znaczy gorzej. Myślę, że udowodniła to A. Wierzbicka.
Proste. Pogodne. Dobre. Zrozumiałe. Dla wszystkich. Zastanowię się jeszcze później nad tym fragmentem. Dzięki Anno.
Tomku, porównanie z fizyką było na zasadzie odwrotności. Też myślę, że teolog powinien uprościć swój język, aby był zrozumiały dla odbiorcy. Powinien umieć wytłumaczyć swe tezy bez obwiniania odbiorców za to, że go nie rozumieją, bo nie są zbyt wyrafinowani teologicznie. Porównam to może do mojego obszaru: jestem finansistką. Wielu ludzi narzeka, że finansiści używają niezrozumiałego żargonu. Myślę, że udało mi się wytłumaczyć kilku osobom, o co chodzi w finansach czy rachunkowości upraszczając mój język do podstawowych terminów takich jak: mniej, więcej, zarobić, dodać, odjąć, otrzymać pieniądze, wydać pieniądze, uzyskać, stracić itp. Koleżanka, która nie jest z zawodu finansistką powiedziała mi, że wreszcie po moim tłumaczeniu rozumie, o co chodzi dyrektorom finansowym itp. Więc mogę się pochwalić, że umiem wyjaśniać finanse nie-specjalistom. Tak samo dobry teolog dostosuje swoj język aby być zrozumianym. Dotyczy to zwłaszcza teologów piszących na takim forum jak blog. Ks. Kowalczyk dał mi odpowiedź na wszystkie moje 4 pytania, ale wg mnie nie dość jasno. Kiedy znów go zapytałam, o co mu chodzi dokładnie, jeszcze nie odpowiedział. Może brak mu czasu.
Mam wrażenie, że się nie rozumiemy. Teologia to jest nauka, uczą tego w szkołach, są oceny, indeksy, egzaminy i takie tam. Studia teologiczne rozpoczynają się od poznania języka, jakim się następnie teolog posługuje, od poznania narzędzia. I trzeba przez to przejść, żeby móc się porozumiewać na gruncie teologii. Można próbować samemu, nie chodząc do szkoły, mierzyć się z teologią, wielu tak robi. Ale chyba nie należy się obrażać na teologów, że wypracowali wspólny im język. Dobrze jest, jeśli teolog potrafi w prostych słowach wyjaśnić zawiłości nauki, jaką jest teologia, ale jest to osobisty dar i nie każdy go ma. A nawet, do uprawiania teologii, nie musi mieć.
Co innego kaznodziejstwo. Tutaj język powinien być taki, żeby człowieka poruszał, żeby do niego docierał, żeby go do Boga prowadził, żeby był świadectwem własnej wiary kaznodziei. Im mniej teologiczny, tym lepiej.
Jezus nie był teologiem. Nazywano Go Nauczycielem, Rabbi. To bliżej dzisiejszego kaznodziei, ale nie teologa.
To, co przytaczasz, Anno, to jest styl kaznodziejski, duszpasterski, ale nie teologia.
Poza wszystkim, znajomość teologii nie jest konieczna do zbawienia. Oczywiście trzeba próbować rozumieć, również Boga trzeba próbować zrozumieć. Pan Bóg dał nam rozum, więc mamy obowiązek go używać.
Ale dał nam też serce. Serce służy do kochania. To jest ten organ, który najlepiej nadaje się do modlitwy. A w modlitwie można znaleźć wiele odpowiedzi, nawet na te najtrudniejsze pytania, choćby o „przebóstwienie”.
„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym niczym” itd. (1 Kor 13).
No, nie trzeba być teologiem, żeby być chrześcijaninem. Nie to jest w chrześcijaństwie najważniejsze. Na szczęście:-))
Joanno, ładnie opowiadasz. Ale nadal się nie rozumiemy. Ja rozumiem, że teolog posiłkuje się zwrotami specjalistycznymi. Ale te zwroty musi dać sie w prosty sposób wyjaśnić. Poza tym, to, że uczą teologii na uniwersytetach nie znaczy od razu, że istnieje nauka o Bogu. To byłoby z lekka przesadzony wniosek prawda ? Te kilka przytoczonych zwrotów nie da się wyjaśnić w prosty sposób. Nie widzę też ich głębszego sensu i funkcji w tekście, poza mącącym. Te dwa zdanie nawet nie specjalnie mają sens. Dla mnie to są zabawy językowe.
P.s. Na całe szczęście potrzeba w podobny sposób teologii do zbawienia, jak filozofii do szczęśliwego życia.
P.s. 2 czy ty jesteś teolożką ?
Joanno, nie zgadzam się z Tobą, że teologia to taka sama nauka jak np chemia czy socjologia. Jest tu bowiem zbyt duża dawka indywidualizmu i subiektywizmu, poza tym teologia nie poddaje się badaniom naukowym, nie można mówić o teologicznych prawach naukowych. Kaznodziejstwo to dla mnie także teologia, a Jezus był dla mnie najlepszym teologiem. Różnimy się w sposobie pojmowania teologii.
Anno, a ja się nie zgodzę z twoim zdaniem. Jako nie-teolog (a byłoby miło gdyby włączył się w rozmowę teolog, chyba, że jest nim Joanna, wtedy mogłaby dodać coś więcej od siebie) powiem tak: mimo, że należy moim zdaniem unikać twierdzeń typu „nauka o Bogu”, ponieważ należy mieć na względzie, że takiej nauki być po prostu nie może (może być wiara pouczająca nas o Bogu i naprowadzająca na Niego), i mimo tego, że należy być ostrożnym w porównywaniu teologii do nauk ścisłych, można chyba spokojnie przyjąć, że teologia jest nauką, zwłaszcza w tym zakresie jaki odnosi się do interpretacji tekstów stanowiących podstawy wiary (są uznane metody ich interpretacji), nauką, która posługuje się m.in. aparatem pojęciowym i technicznym np. filozofii (pojęcia są znane i można je tłumaczyć niewtajemniczonym), albo korzysta z własnych pojęć właściwych dla niej, ale również inteligibilnych (ale nie takich, które są właściwe mistyce, np. nieprzetłumaczalnych intuicji). Korzysta z osiągnięć egzegezy, wykorzystuje hermeneutykę. Porządkuje treści, agregując dane i, bada idee zupełnie podobnie do tego jak idee społeczne i polityczne bada historia idei. Posiłkuje się historią. W tym zakresie jest to niewątpliwie (dla mnie) nauka. Jest jednak dyscypliną w tym sensie inną, że przemawia z, niejako, środka wiary. Przemawiając ze środka wiary (założenia!) jest też metodyczną refleksją. W ten sposób za naukę uznał ją Karl Rahner, jeżeli się nie mylę. Chociaż wg. mnie mało jest teologów, którzy są np. Agnostykami, albo ateistami zdeklarowanymi, to jednak nie znaczy, że nie może ich być wcale. Teologia proponująca jakieś punkty widzenia powinna jednak brać pod uwagę ich wpływ na zachowanie i postępowanie wielu ludzi, którzy mogą żyć w oparciu o wytyczne tych interpretacji i punktów widzenia. Nie powinna obrażać się na nowoczesny świat i zamykać na innych. Jeżeli wspomina się np. O ofierze na krzyżu, i nadmienia się, że Jezus widząc grzech świata wchodzi na krzyż (co ładnie nazywa się kenozą), to trzeba się zastanowić jakie z tego wypływają konsekwencje dla nie-teologów, wiernych, którzy przyjmą podobny punkt widzenia. Jeżeli się mówi o ofierze przebłagalnej, to trzeba się zastanowić jakie z tego wypływają problemy. Jeżeli podkreśla się, że Jezus z woli postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, to i tu należy się w treści uczciwie zagłebić i zbadać wnioski, które narzucają się po przyjęciu takiego założenia. Jeżeli ktoś zapyta: dobrze, mamy zatem ofiarę przebłagalną w postaci męki Syna przed krzyżem i na krzyżu. Kogo Syn chciał swą męką przebłagać ? Boga Ojca? Za grzechy ludzi ? To jakiż to jest Bóg, którego zadowala dopiero ofiara Jego Syna, etc. Należy te pytania postawić najpierw sobie i spróbować na nie odpowiedzieć. Wtedy można sobie zdać sprawę z dużych trudności i mrocznego rewersu przyjętej interpretacji. Dlatego jak myślę, ks. Hryniewicz zaproponował alternatywny punkt widzenia i rozpoczął kiedyś na łamach TP dyskusję: zobaczcie, Jezus umierający na krzyżu jest przede wszystkim „ofiarą” odrzucenia. Spełniły się zamysły serc wielu. Został wydany przez rękę nieprawych (a nie przez Boga Ojca z Jego postanowienia). „Interpretacja ofiarnicza nie wydaje się jedynie możliwą. Teksty biblijne mówią o przerażającym rozminięciu się ludzi z największą prawdą ludzkich dziejów. To, co najświętsze i największe w Chrystusie, spotkało się z ludzką dyskwalifikacją i odrzuceniem, pociągającym za sobą cierpienie i śmierć na krzyżu. Tu znajduje się samo sedno dziejowego dramatu zbawczego dzieła Boga.” (Z art. Czy cierpienie jest ofiarą? Ks. Hryniewicza) To jest bardzo istotne i dyskutowanie sprawy wymaga potraktowania jej serio.
I można by dodać (tak myślę – moja propozycja):
Czy to znaczy, że nie warto robić dobrych rzeczy ? Wręcz przeciwnie. Dobre rzeczy robisz dla innych i dla dobrych rzeczy. Dobrych rzeczy nie robisz dla nagrody.
Czy Bóg widzi, że robisz więcej dobrych rzeczy niż ktoś inny (jeżeli ktoś inny robi mniej)? – Tak. Można uznać, że Bóg to widzi.
Czy to znaczy, że bardziej zasługujesz na nagrodę niż, ten ktoś, kto nie czyni dobrze? Nie. Bóg chce robić dobre rzeczy dla wszystkich, nie tylko dla tych, którzy robią dobre rzeczy.
Czy to znaczy, że dobre rzeczy się nie liczą? Nie, dobre rzeczy właśnie się liczą. Dobre uczynki żyją własnym życiem. Nie ma nic ważniejszego niż dobre rzeczy. I wiara w Boga, który chce dobrze dla wszystkich. Nawet dla tych, którzy niczego dobrego nie chcą.
Czy Bóg chce dobrych rzeczy dla tych, którzy robią złe rzeczy? Tak. Bóg chce dobrych rzeczy dla wszystkich bez względu na to, co robią.
Czy to znaczy, że w oczach Boga zło i dobro znaczą tyle samo? Nie. Tak nie można powiedzieć. W oczach Boga liczy się dobro. Bóg chce jednak dobra dla wszystkich.
Dlaczego ja czynię dobrze, a ktoś inny czyni źle? Ktoś albo nie chce czynić dobrze, wtedy uważam, że to źle, albo nie może czynić dobrze, wtedy ciężko go oskarżyć. (Jesteś gadatliwy) Zachęcaj go zatem, aby czynił dobrze, ale nie dla nagrody, ale dla dobrych uczynków. Bóg chce, żeby czynić dobre rzeczy. Bóg chce, aby dobre rzeczy czynili wszyscy. Bóg chce, aby ci, którzy nie czynią dobrych rzeczy też czynili, albo chcieli dobrych rzeczy. Bóg chce dobrych rzeczy nawet dla tych, którzy chcą złych rzeczy. Bóg chce dobrych rzeczy dla wszystkich.
Czy Bóg chce dla wszystkich dobrze ? Chce. A czyż nie nagradza najpierw tych, którzy czynią mniej dobrych rzeczy? Można tak powiedzieć tylko w pewnym sensie. Czy to znaczy, że im więcej dobrych rzeczy będę czynił, tym później otrzymam nagrodę od Boga? Nie można tak powiedzieć. Raczej, że czyniąc dobre rzeczy już się nagradzasz. Bóg chce dobra dla wszystkich. Bóg zrówna wszystkich.
Czy robiąc dobre rzeczy nagradzam się? W pewnym sensie.
To raczej powinienem unikać robienia dobrych rzeczy – Bóg chce przecież nagrody dla wszystkich, a nagroda kojarzy mi się z jej wyłącznością. Nie przesadzaj. Bóg chce, aby wszyscy czynili dobrze. Nie staraj się czynić niczego dla nagrody. Dobre rzeczy rób dla innych. I dla dobrych rzeczy.
Ale co to znaczy, czyń dobrze dla innych? Czyń tak, aby pomagać innym czynić dobrze, tj. czynić tak, aby było mniej cierpienia i bólu u tych, którzy go doświadczają. Bóg chce dobra dla wszystkich.
Jeżeli poświęcam się i pomagam biednym, a ktoś inny konsumuje, pędzi żywot popijając Whiskey i robi interesy, to czy Bóg chce dobra dla mnie i dla niego? Tak Bóg chce dobra dla wszystkich. Czy serdeczniejsza jest zatem moja pomoc biednym dla Boga niż wypijanie Whiskey? Serdeczniejsza. Czyż nie bardziej zasługuję na nagrodę ? Nie bardziej. Bóg chce dobra dla wszystkich (nie myśl tak! 😉 ) Czyż to nie on pierwszy dostanie nagrodę ? Tego nie możesz wiedzieć na pewno. Nie myśl o pierwszeństwie przy nagrodzie, ale namawiaj innych do robienia dobrych rzeczy. Bóg chce dobra dla wszystkich. Bóg chce, żeby dobro czynili wszyscy. Bóg nie chce przede wszystkim jednej rzeczy – zła.
Jeżeli ktoś robi interesy oraz ‘karierę’ i zabezpiecza swój byt oraz gromadzi dla siebie, a ja poświęcam się dla innych, a obydwu nas spotyka nieszczęście, czyż nie ja będę bardziej cierpiał? Jest to niemal pewne. Czyż zatem to nie on czyni dobrze, a ja czynię źle? Nie można tak powiedzieć. Dbaj jednak i o siebie. Rób też dobre uczynki. Ale nie dla nagrody. Czyż Bóg uzdrowi nas obu, jeżeli spotka nas choroba? Miej taką nadzieję. Czyż nie bardziej ja będę potrzebował pomocy? Dlaczego tak uważasz? Ponieważ kiedy mnie zabraknie – zabraknie osoby, która pomaga biednym. Kiedy zabraknie jego, zabraknie osoby, która pomaga sobie. Nie można tak powiedzieć. Bóg chce dobra dla wszystkich. (Pytający się denerwuje i mruczy pod nosem – już o nic nie wolno pytać. Ucisza się i obiecuje, że rozważy ten problem później. Pyta jednak dalej.)
Jeżeli ja, który czynię dobrze dostanę nagrodę i jeżeli nagrodę dostanie ten, kto nie czyni dobrze, czyż w ten sposób nie dzieje się krzywda – czyż nie wyrządza mi się w ten sposób zła, którego Bóg nie chce? Nie. Staraj się tak nie myśleć. Doświadczenie może cię o tym pouczać. Wiara sugeruje ci, że istnieje coś poza doświadczeniem. Bóg wszystkich zadziwi. Bóg chce dobra dla wszystkich. Nie dzieje się nic złego, kiedy Bóg wszystkich nagradza. Bóg chce dobra dla wszystkich.
Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Tego nie możesz wiedzieć.
Czy jeżeli przeczyta o tym ktoś, kto nie czyni dobrze, czy nie przekona go to o tym, że nie warto czynić dobrze, czy nie pozostanie przy piciu Whiskey? Byłby niemądry gdyby przy tym pozostał.
Dlaczego? Bo dobrych rzeczy nie robi się dla nagrody. Najpierw robi się je żeby nie było złych rzeczy. Bóg chce dla wszystkich dobrze. Gdyby ten ktoś zasugerował się nagrodą nie czyniłby dobrze. Dobrze czynić może tylko nie biorąc jej pod uwagę. Bóg chce dobra dla wszystkich.
Czy są dobre rzeczy ? Tak. A lepsze od nich. Oczywiście. To które warto bardziej robić, dobre, czy te lepsze? Lepsze. A które są lepsze? Masz na to odpowiedź w głoszonym słowie. Nie pytaj non stop o to samo.
Etc. Można z tego wyciągnąć nawet cały świat.
Mnie też jest bliski ten sposób rozumowania, jaki przedstawia ks. Hryniewicz. Zresztą pisałam już o tym wyżej. Natomiast, nie wydaje mi się, żeby trzeba było całkowicie usuwać słowo ofiara. Myślę, że po prostu trzeba je właściwie zrozumieć. Może w tym tkwi problem?
Ze słownika języka polskiego:
ofiara
1. «to, co się ofiarowuje komuś na jakiś cel»
2. «wyrzeczenie się czegoś cennego dla kogoś lub ze względu na coś, np. w imię wartości patriotycznych lub religijnych»
3. «osoba lub zwierzę bezradne wobec czyjejś przemocy, które doznały jakiejś szkody lub straciły życie; też: rzecz wskutek czegoś zniszczona»
4. lekcew. «człowiek niezdarny lub niezaradny»
5. «przedmiot lub żywa istota składane Bogu, bóstwom, nadprzyrodzonym mocom, np. w celu przebłagania ich lub odsunięcia niebezpieczeństwa»
dar
1. «to, co się komuś ofiarowuje»
2. «wrodzona zdolność do czegoś»
Słowo ofiara ma więc różne znaczenia.
Czy teologia jest nauką, czy też nie – to jest spór dosyć stary. Dla jednych jest, dla innych nie jest. Przynależę do stronnictwa uznającego jej wartość naukową. Wyznacznikiem, czy coś jest nauką, czy nie, jest m.in. to, że posiada swój cel, przedmiot i metody – czyli, tak jak piszesz Tomku. Teologia te warunki wypełnia. Ci, co kwestionują naukowość teologii, wysuwają zwykle argument, że cała ta „nauka” jest oparta na założeniu, które przyjmuje się a’priori, tzn. założeniu, że Bóg istnieje. A tego przecież w sposób naukowy dowieść się nie da. To prawda. Aby więc studiować teologię, należy przyjąć założenie, że Bóg istnieje. Nie bardzo wiem, po co ktoś, kto nie wierzy w istnienie Boga miałby się uczyć, jak wygląda życie wewnętrzne Trójcy Świętej – uczyć się tzn. poznawać powstałe na ten temat na przestrzeni wieków koncepcje teologiczne oraz naukę Kościoła. Mawiają, co prawda, że studiując teologię można stracić wiarę, ale nie słyszałam, żeby ktoś mówił, że od studiowania teologii można uwierzyć. Wiara raczej skądinąd się bierze.
Tak, jestem teolożką, czy też teologiem – forma męska mi nie przeszkadza. Między innymi teologiem. Studia skończyłam, ale w zawodzie nie pracuję.
Słowo teologia faktycznie bywa różnie rozumiane. Prawosławni na przykład mawiają, że teologiem jest ten, kto się modli. W tym sensie każdy z nas (jeśli się modli) jest teologiem.
Joanno wiesz według mnie ludźmi kierują różne motywacje. Może przede wszystkim ciekawość. Jak wyglądają idee (niekoniecznie jak wygląda życie Trójcy św.) jak tłumaczy się pewne punkty widzenia, jak rozwija się nauka i jak toczy się debata w tej delikatnej materii. Myśle, że nie trzeba zakładać, że Bóg istnieje, żeby np. Umieć jako tako poruszać się po tematyce teologicznej, wystarczą chęci i ciekawość.
Może masz rację co do słowa ofiara. Nie trzeba od razu wykreślać czegokolwiek. Ale dobrze mieć świadomość, że można patrzeć na pewne sprawy z różnych perspektyw. Dobrze znać konsekwencje pewnych założeń i być świadomym trudności.
Tomku bardzo mi się podoba Twoje rozważanie, zwłaszcza stwierdzenie, że samo dobre działanie jest nagrodą. Robienie czegoś dla nagrody w postaci szczęścia wiecznego uchodzi wśród świętych za zaletę. Dla mnie to zawsze brzmiało egoistycznie: oto porzucam cały świat, aby szukać Boga, biegnę po nagrodę, po moje szczęście wieczne. Wyrzekam się doczesności, ale tylko po to, by kupić za to szczęście wieczne. Nie lubię tego podejścia. Nagrodę ma się już tutaj, nie potrzeba wieczności.
Ja też mam książkę Anny Wierzbickiej. Jestem po lekturze kilku prób eksplikacji różnych przypowieści i wstępu szkicującego założenia i przedstawiającego metodę. To jest fascynująca lektura. Przystępna i głęboka.
Ta książka wywarła na mnie wielkie wrażenie i ciągle wywiera. To od A. Wierzbickiej dowiedziałam się o istnieniu ks. Hryniewicza. Ma dużo odniesień do jego publikacji. Czasami upraszczając można zrozumieć/wyjaśnić więcej niż komplikując. Uproszczenie języka nie musi przekładać się na uproszczenie treści czy myśli. Komplikowanie języka nie zawsze przekłada się na pogłębienie przekazywanej treści.
Z jakiegoś powodu nie mogę odpowiedzieć na tą Twoją wiadomość Anno, bezpośrednio pod nią, dlatego powtórzę ją: „Ta książka wywarła na mnie wielkie wrażenie i ciągle wywiera. To od A. Wierzbickiej dowiedziałam się o istnieniu ks. Hryniewicza. Ma dużo odniesień do jego publikacji. Czasami upraszczając można zrozumieć/wyjaśnić więcej niż komplikując. Uproszczenie języka nie musi przekładać się na uproszczenie treści czy myśli. Komplikowanie języka nie zawsze przekłada się na pogłębienie przekazywanej treści.” I odpowiem tutaj.
Myślę, że skomplikowany język przeszkadza w rozumieniu. W tych sytuacjach, kiedy powinien być on tylko narzędziem, za pomocą którego przekazuje się idee, często nim nie jest. Zamiast zatem wykorzystywać język jako narzędzie, tworzy się za pomocą niego jakieś kalambury, których chyba się samemu nie rozumie.
Książka Anny Wierzbickiej jest bajecznie prosta i wspaniała. Pokazuje jak można mówić o najważniejszych sprawach w sposób niezwykle prosty. I jeszcze pokazuje to, że kiedy mówi się w sposób prosty, wtedy jest się wyczulonym na różne znaczenia i treści, jakby się waży bardziej słowo i pewne znaczenia stają się wtedy bardziej wątpliwe, a inne pokazują się jako bardziej zasadne. Podoba mi się skromność autorki. Stara się ona raczej proponować niż narzucać jakiś punkt. Przekonuje, a nie zmusza.
Podam przykład, który może zachęcić kogoś do lektury. Technikę interpretacji tekstów przez proste słowa stosuje Autorka, m.in. do takiego fragmentu wypowiedzi Grzegorza z Nyssy:
Bóg bowiem – wierzę w to – nie z nienawiści czy zemsty za złe życie zsyła na grzeszników cierpienie. On, który wszystko dla siebie stworzył, woła i pociąga dusze do siebie jako do źródła szczęścia, choćby tego, którego do siebie ciągnie, według niezmiennego prawo konieczności, spotykało cierpienie. Jak ci, którzy chcąc oddzielić od złota zmieszany z nim piasek, przynoszą do stopienia w ogniu nie tylko to, co nieczyste, lecz i złoto, i szlachetny kruszec [który] pozostaje przy tym nietknięty, pochłonięciu zaś ulega to, co nieszlachetne, tak z prawa konieczności oczyszczający ogień pochłonie i zło. Ale wtedy i dusza musi tak długo cierpieć, aż ogień wypali zmieszaną z nią nieczystość.
Autorka pisze tak: Przedstawiony przez św. Grzegorza z Nyssy model (tymczasowego) pośmiertnego wykluczenia, oczyszczenia i cierpienia można wyrazić w sposób następujący (str. 142)
kiedy człowiek chce robić złe rzeczy
coś się z tego powodu dzieje z tym człowiekiem
z tego powodu potem część tego człowieka jest zła
ponieważ część tego człowieka jest zła
po tym, jak ten człowiek umrze, ten człowiek nie będzie mógł żyć z Bogiem
coś musi się z tym człowiekiem stać zanim ten człowiek będzie mógł żyć z Bogiem
to coś stanie się z tym człowiekiem
kiedy to się dzieje z tym człowiekiem
ten człowiek czuje z tego powodu coś bardzo złego
ponieważ to się przez pewien czas dzieje z tym człowiekiem
po pewnym czasie ten człowiek nie ma już więcej złej części
z tego powodu po pewnym czasie ten człowiek może żyć z Bogiem
Ja od siebie dodam, że według mnie nie trzeba czekać na to „coś”, co się dzieje z człowiekiem na „tamto” życie i „tamten świat”. To się dzieje wszystko już tutaj. Przywodzi mi to na myśl niektóre punkty widzenia przemian psychicznych i rozwoju człowieka. Żeby „być” trzeba najpierw odżałować złą część siebie. Ale trzeba to zrobić uczciwie. (wtedy coś rzeczywiście dzieje się z człowiekiem). Dopiero wówczas można żyć i być na nowo i w pełni.
Słowa, słowa,słowa, itd. Taki komentarz do tekstów wyżej występujących autorów nasuwa się mi na myśl.
A co tak naprawdę z tych tekstów – moim zdaniem – wynika? Ich autorzy chcą wszystko zważyć i zmierzyć i w sposób ludzki zawyrokować. Więcej pokory proszę Państwa.
Jedynie Bóg tak naprawdę wie co zamierzał osiągnąć, wysyłając na ziemię Swego Syna – Człowieka.
My możemy się tylko domyślać. Pamiętam pytania, jakie stawiano Papieżowi Benedyktowi XVI w czasie Jego wizyty w Oświęcimiu. Gdzie był Bóg, gdy w Oświęcimiu z rąk Niemców umierało tylu Żydów. Ja wiem, gdzie był. Był w tym samym miejscu, gdy na krzyżu umierał Jezus Chrystus.
Dlaczego Bóg dopuszcza, że umiera matka od małych dzieci, a wiele lat żyje osoba, która w ludzkiej ocenie już dawno powinna nie żyć? Tylko Bóg to wie. Więc proponuję porzucić wagę i linijkę, a dać więcej miejsca wierze. Dyskutować, szukać, lecz nie wyrokować.
Są takie piękne słowa modlitwy:
Boże, choć Cię nie pojmuję
Jednak nad wszystko miłuję
Nad wszystko co jest stworzone
Boś Ty dobro nieskończone.
Gdyby chcieć cytować zdania z Biblii, zwłaszcza ze Starego Testamentu, opisujące życie i postępki dawnych Izraelitów – to mierząc obecną ludzką miarką – już dawno Bóg powinien spowodować, że już dawno powinni zniknąć. A jednak ich potomkowie są.
A co do słów – to warto miarkować się w ich użyciu. Nie mogę się zgodzić ze słowami księdza Kowalczyka, że apostołowie szukali racji dla haniebnej krzyżowej śmierci Jezusa. Jezus umarł na krzyżu, lecz to nie była Jego haniebna śmierć. To jego wrogowie chcąc Go pohańbić – wydali Go na śmierć krzyżową. Niby to samo, ale całkiem co innego.
Dziś – biorąc pod uwagę obecne kanony winy – wielu utrzymuje, że to nie Żydzi zabili Chrystusa i ich słowa: krew Jego na nas i na dzieci nasze – należy rozumieć inaczej. To prawda, że fizycznymi wykonawcami kary śmierci na Chrystusie byli Rzymianie, czyli poganie. Ale nie da się ukryć, że to Żydzi, w szczególności ich religijni przywódcy, bo nie król Herod, żądali jego śmierci, oni ją wymusili i to oni wykrzyczeli słowa, które wyżej przytoczyłem. Nie słyszałem, aby ktoś zaprzeczył wypowiedzenia tych słów. Słyszałem tylko, że należy je rozumieć inaczej.
Tomku, piszę o Grzegorzu z Nyssy, którego bardzo lubię za jego optymizm i wzloty duchowe. Musiałam się zastanowić nad tym fragmentem, który cytujesz. Właśnie, Bóg nie męczy człowieka cierpieniem z zemsty czy aby dać wyraz swemu gniewowi. Robi to dla jego dobra. Wg Grzegorza nie On to robi, ale jakieś „niezmienne prawo konieczności”, które przywodzi mi na myśl karmę hinduizmu. Jaki to rodzaj cierpienia: jakieś dobroczynne, oczyszczające cierpienie, tak jak piszesz coś związanego z dojrzewaniem psychicznym, odżałowaniem zła, które się dokonało. Cierpienie wynikające z poczucia winy za wyrządzone innym zło. To oczyszczające cierpienie musi chyba polegać na poznawaniu samego siebie. Ale chyba nie tylko swej grzeszności. Być może chodzi też o poznanie siebie samych, swoich rozlicznych uwarunkowań psychicznych, które skłaniały nas w życiu do pewnego postępowania. Myślę, że częścią tego oczyszczającego procesu musi być też wybaczanie innym i sobie. Jeśli jednak wg Grzegorza sami mamy przejść ten ból do końca, gdzie tu rola Zbawiciela? W którym miejscu otrzymujemy zbawienie darmo, z łaski? Czy jeśli musimy cierpieć, to jakoś jednak sami nie wysłużamy sobie tego zbawienia, tego uleczenia? Gdzie tu rola Zbawcy? Jeśli sami musimy to wszystko sami osiągnąć, to jaką różnicę mamy między chrześcijańskim zbawieniem a prawem karmy? Zastanawiam się.
Dzięki za szczerość Zwykły katoliku. Skąd jednak przypuszczenie, że nam, którzy coś wrzuciliśmy powyżej brakuje pokory i że trzeba nam jej więcej ? To, że mało można wiedzieć, nie znaczy, że nie wolno pytać i rysować sobie różnych stanowisk. Ot, jak np. różnicy pomiędzy stanowiskami dotyczącymi tego, czy Bóg raczej Syna skazał na śmierć, czy to Bóg po prostu dopuścił, by ludzie Go w ten sposob osrzucili. Wolno pytać jakie konsekwencje wypływają z tego typu interpretacji i o tym były powyższe słowa. Hans Jonas pisał ładnie, że jeżeli Bóg jest wszechmocny i dobry to nie może być zrozumiany. Odwrotnie, jeżeli działa w sposób zrozumiały dla nas ludzi (jeżeli tak uznamy), to albo nie jest wszechmocny, albo nie jest dobry, albo też jest i słaby i zły. Mówisz, że to ludzie skazali Jezusa na hańbiącą śmierć. Ci, którzy utrzymują, że to Bóg Ojciec skazał Go na śmierć i przygotował mu krzyż – muszą zmierzyć się z mrokiem Boga wszechmocnego działającego w sposób niezrozumiały dla staorzeń, albo z Bogiem, który nie jest tylko dobry (bywa zły). Ci, którzy przyjmą stanowisko, że Jezus umierając na krzyżu został odrzucony przez ludzi i to nie Bóg Ojciec gotował taki los dla swego syna, tylko z tajemniczych powodów do tego dopuścił, kwestionują w pierwszej kolejności wszechmoc bożą, i nie muszą mierzyć się z mrocznym rewersem wszechpotężnej Opatrzności. Gdzie był Bóg w tym momencie, kiedy ludzie gineli w piecach ? Mówisz, że w tym samym miejscu, w którym był, kiedy ginął Jego Syn. A może Go wcale nie ma? Zastanawia mnie w tym momencie to, że to straszne pytanie „gdzie jest Bóg” przybiera formę – dzie on był *wtedy*, kiedy ludzie gineli masowo, kiedy byli traktowani przez innych w bestialski sposób, głodzeni, poniżani, skazywani na śmierć, dzieci, dorośli, kobiety, starcy, wszystko jedno. Wtedy, kiedy to pytanie przybiera taką postać otwiera się przestrzeń do obrony oblicza Boga i Jego obecności. Mówi się zwykle, że Bóg wycofał się, że chodzi o wolność naszą, ludzką, że nie może ingerować, ponieważ są pewne ważniejsze racje, a tą racją jest nasza swoboda wyboru dobra i zła, że ukrywa swoją obecność i jest wtedy słabszy od policjanta. Zastanawiam się, czy autentyczne pytanie o obecność Boga nie może być prostsze. Np. Chorujemy i cierpimy na różne przypadłości. Chorują starcy, młodzi, kobiety, mężczyźni i małe dzieci, niemowlęta. Choroby nie wybierają. Często są paskudne i wstrętne i skazują chorych na przeżywanie ogromnego cierpienia, albo też kończą się śmiercią. Gdzie jest Bóg kiedy chorują niemowlęta i umierają ? Czy zostawia w ten sposób, przez te swoje nieingerowanie, jakąś dodatkową przestrzeń dla naszej wolności, albo wolności tych niemowląt ? Czy są jakieś większe racje, w oparciu o które nie robi wtedy nic ?
Tomku. Proponuję abyś jeszcze raz – stając obok, jeśli to potrafisz, czyli jakbyś czytał nie swój tekst – przeczytał swoje teksty, także ten skierowany do mnie i sam dokonał samooceny. NIE USIŁUJ UWAŻAĆ SIĘ OMAL ZA BOGA, BO UWAŻASZ, ŻE WIESZ JAKIE BYŁY ZAMYSŁY BOGA. Poparłeś Annę, gdy zażądała jednoznacznych odpowiedzi od księdza Kowalczyka, czy nie poparłeś?
Ja w wielu kwestiach mam wątpliwości, w wielu miejscach widzę, że chyba dawni hierarchowie Kościoła, zwłaszcza ci co brali udział w Soborze Trydenckim, nie odczytali tego co Stary Testament podaje w różnych miejscach, lecz nie wyrokuję.
Tobie też proponuję, abyś widział lata świetlne dzielące Twoją wiedzę od wiedzy Boga. Poszukuj, lecz nie wyrokuj.
Moje stwierdzenie, że wiem gdzie był Bóg gdy Żydzi umierali w Oświęcimiu jest tylko z pozoru moją odpowiedzią. W czasie dziania się wielu spraw chwalebnych i niecnych – Bóg zawsze jest tam gdzie jest. A my ludzie często mówimy, że gdyby był Bóg, to by tego kogoś już dawno piorun zabił, lub coś w tym rodzaju. Na szczęście nie mamy boskiej władzy.
Skąd ja mogę wiedzieć jakie były zamysły Boga ? nie rozważałem tego tutaj. Raczej, jeżeli już, usiłuje przemyśleć jakie można mieć przekonania i myśli w tych sprawach i jakie wypływają wnioski. Typowo ludzkie. Mam sporo wątpliwości pod ręką w każdej chwili. Mam też tyle wątpliwości, że starczy dla innych. Anne poparłem nie dlatego, żeby się dowiedzieć jaki zamysł miał Bóg, ale jak o sprawie myśli DK. Bez kręcenia. I owijania w bawełnę.
„Księże Dariuszu,
Pyt. 1. Nadal nie rozumiem, czy Ksiądz uważa, że Bóg chciał śmierci Jezusa. Czy chodzi Księdzu o to, że Bóg nie chciał śmierci Jezusa na krzyżu, bo był to grzech ludzki, ale ją zaakceptował, pozwolił na nią? Ponadto: co to znaczy „odwieczna kenoza relacji trynitarnych”?
Pyt. 2 Czyli Bóg nie potrzebował śmierci Jezusa, aby darować nam grzechy? To my, ludzie, potrzebowaliśmy jej, żeby przekonać się, że nawet jeśli zabijemy Syna Bożego, to i tak Bóg nas kocha?
Pyt. 3. Dlaczego „miłość która chce zbawić każdego grzesznika, staje się logicznym porządkiem rzeczy Miłością “ukrzyżowaną”, odrzucaną i zabijaną”? Czyli rozumiem, że Jezus nie musiał umrzeć na krzyżu, ale musiał być w jakiś sposób poniżony i odrzucony? Czy Księdzu chodzi o to, że będąc wrzuconym w grzeszny świat, Bóg wcielony musiał ponieść tego konsekwencje i cierpieć jak każdy człowiek?
Pyt. 4 Co to znaczy „miłość, która w zetknięciu się z grzechem, objawia się jako ofiara”? Nie rozumiem tego sformułowania. Czy dobrze rozumiem, że przez ofiarę rozumie Ksiądz bezwarunkową miłość Boga do człowieka wyrażającą się w tym, że Bóg kocha człowieka mimo to, że człowiek Go odrzuca i to odrzucenie sprawia Bogu cierpienie?°
@Anna Connolly
1. Bóg chciał śmierci Jezusa w takiej mierze i tylko w takiej mierze, w jakiej nie było innego sposobu, by objawić miłość Boga do grzeszników. Przy czym nie chodzi tu tylko o objawienie w sensie jakiejś informacji, ale o objawienie, które ma moc przemienienia i zbawienia grzesznika. Skoro zbawienie polega na realnej wspólnocie człowieka z Bogiem, to nie można zbawić „pstryknięciem palców”, ale zbudowaniem takiej wspólnoty. Budowanie owej wspólnoty z grzesznikami widocznie wymagało krzyża.
Odwieczna kenoza relacji trynitarnych oznacza, że w Bogu samym są warunki możliwości tego, by Bóg mógł cierpieć z miłości dla nie-Boga, czyli dla stworzenia. Gdyby takich warunków nie było, to grzesznik zostałby po prostu unicestwiony. Bóg nie jest doskonałą Monadą, ale wspólnotą Miłości Trzech, z których każdy daje sie cały innym. To dawanie się w całości, nie zostawianie niczego dla siebie, jest kenozą (wewnątrz-trynitarną ofiarą), która sprawia, że możliwy jest w ogóle do wyobrażenia Bóg, który staje się człowiekiem i umiera.
2. Jak wyżej. Darowanie grzechów nie jest jakimś zewnętrznym dekretem, ale wejściem Boga we wspólnotę z człowiekiem. Jesli Święty wchodzi we wspólnotę z grzesznikiem (zabójcą), to pojawia się krzyż.
3. Jezus mógł być zabity w inny sposób. Samo ukrzyżowanie nie jest istotą sprawy. Istotą sprawy jest Miłość, która w zetknięciu z grzesznikami (zabójcami) staje sie Miłością ukrzyżowaną i zmartwychwstaje. I w ten sposób zwycięża.
4. No jeśli chce Pani kochać kogoś, kto panią odrzuca, kto pani nienawidzi, to taka miłość staje się w sposób logiczny i nieunikniony ofiarą. Bóg kocha człowieka właśnie w takim wymiarze.
No właśnie Tomku. Nie wiesz co zamierzał Bóg, bo każdy z nas, ksiądz Dariusz także, tego tak naprawdę nie wie. Wszystkim nam się wydaje to co się wydaje. Poszukujemy.
To prawda, że u księdza Dariusza widzę manierę mówienia ex cathedra.
A ponadto uważam, że blog jest do wymiany poglądów przez normalnych ludzi a nie uczonych, więc warto wystrzegać się uczonych słów i brać przykład z Jezusa, który zwracając się do zwykłych ludzi – nauczał w przypowieściach.
Ten blog nazywa się blogiem teologicznym i został założony, by promować dyskusje teologiczne. „Teologiczny” znaczy teologiczny, ewentualnie znaczy popualrno-teologiczny. Czynienie więc zarzutu z tego, ze ktoś czasem użyje języka teologicznego, a właściwie popularno-teologicznego, jest nieporozumieniem. To tak, jakby na blogu medycznym, ktoś miał miał pretensje, że pojawiają sie terminy ścisle medyczne, których on nie rozumie. Jeśli chciałbym dyskutować na takim blogu o medycynie, to bym się pokornie dopytał, a nie od razu oskarżał innych, że mówią ex cathedra. Bo naprawdę to, że ja czegoś nie rozumiem, nie musi być winą tego, co powiedział coś, czego ja nie rozumiem.
Pierwsza odpowiedź Annie była moim zdaniem niemiła. Porównanie z językiem medycznym jest bardzo nietrafione, bo medycyna to wiedza innego rodzaju, niż teologia. Błędne rozumienie jakiegoś twierdzenia medycznego może skończyć się zaniedbaniem skutkującym śmiercią, a błędne stwierdzenie teologa jest tylko błędnym stwierdzeniem teologa, opinią tego rodzaju, co interpretacja jakieś idei w książce. Jest jeszcze problem tego rodzaju, że pewne stanowisko zostało potraktowane jakby chodziło o przelotną modę (albo że nie pasuje współczesne (pfu) człowiekowi). To nieuczciwe. W tym stanowisku – zachęcającym do innego odczytywania śmierci Jezusa – nie chodziło o to, żeby było bardziej współczesne, albo bardziej pasowało do świata, bo tak. Myślę też, że Bóg w Trójcy Jedyny chciałby też, języka delikatniejszego, bardziej wyważonego, jakby nasączonego niepewnością. Wiara to rzecz pouczająca tylko w pewnym stopniu, prawda ?
Co do małej wagi błędów teologicznych, to zupełnie sie nie zgadzam. Błędne idee, w tym błędne idee na temat Boga, miały w historii olbrzymi wpływ na życie całych narodów. A poza tym błędne idee teologiczne oddalają człowieka od Boga, a to poważna sprawa.
Co do wrażeń, czy coś jest miłe, czy też nie, to mam wrażenie, że pańskie pretensje do mnie sa zdecydowanie niemiłe. A pańskie dywagacje, że wątpi pan, iż udzielę szczerej odpowiedzi na zadane pytania, to po prostu chamstwo. Jak to tego rodzaju podejrzenia i osądy mają sie do tego, co tutaj napisałem – w tekście i w komentarzach?
Wątpiłem, że ksiądz szczerze odpowie na pytania, ponieważ Anna zostala nieco zignorowana przez księdza teologa. Odsyłam do odpowiedzi księdza. Trochę droczyłem się, motywując do udzielenia odpowiedzi. Nie uważam, że to jest w złym tonie albo, że jest to wręcz nieuprawnione, a raczej, że jest to mała operacja polegająca na wyciągnięciu z księdza teologa odrobiny powietrza. Ponieważ mam wrażenie, że ksiądz się trochę nadymał i zanadto uniósł, ma ta operacja znamiona kuracji. Jest to jednak moje zdanie, mogę się mylić, a w ogóle jak o sprawie myśli Bóg w Trojcy Jedyny, to Bóg raczy wiedzieć. Przepraszam, że jestem taki bezpośredni, ale po prostu inaczej nie umiem, a jeszcze mam tą motywację, że tutaj jakby należało powiedzieć co się myśli. Kawa na ławę. Prosiłem o wyjaśnienie kilku zwrotów, które podejrzewałem o funkcję dekoracyjną w tekście i nie doczekałem się wyjaśnienia. Zwracałem uwagę na zaniedbanie polegające na ignorowaniu mrocznej strony interpretacji ofiarniczej, ale jedyną odpowiedzią ze strony księdza w tej sprawie jest kilka fragmentów z artukułu, które zamykają wątpliwości w stwierdzeniu, że „ktoś kiedyś nadał niewłaściwe rozumienie pewnym słowom”. I należy je oczyścić (powiązać ofiarę z miłością Boga) i można je z uśmiechem „ponowie wprowadzać do przepowiadania”. To mi się wydaje takie niepoważne. W ogóle ksiądz bardzo wybiórczo odnosił się do pytań i polemik. Dlatego napisałem w sposób następujący: „Też chciałbym przeczytać odpowiedzi na ww. Pytania. Chciałbym też usłyszeć, czy według DK Bóg może częstować złem ? Wątpię jednak Anno, żebyśmy zobaczyli szczerą odpowiedź na ww. Pytania i jakieś odniesienie się do tego tekstu. Nie jestem przekonany, czy DK zadał sobie takie pytania, a tym bardziej, że zechce się dzielić odpowiedziami, które mogą być niepewne, wątpliwe i labilne. Może się mylę… ” jeżeli ksiądz uważa, że to chamstwo, to ja zacytuje księdza z tekstu wprowadzającego: „uważam, że Tego rodzaju semantyczne operacje nie wydają mi się najlepszym rozwiązaniem”.
Cieszy mnie to, że ksiądz odniósł się do idei (teologicznych) w ten sposób, że podkreślił, że są ważne do życia. Błędne ich rozumienie może oddalać od Boga. To z kolei może być groźne. Skąd jednak przekonanie księdza, że mroczna i neurotyczna interpretacja ofiarnicza przybliża do Boga ? Bóg Ojciec chce śmierci, skazuje na nią i kocha… Jakże to ma zbliżać do Boga ?
Droga Pani Anno !
Napisala pani o zbawczym cierpieniu z Salvici doloris i katolickim cierpiennictwie. Wszystkie cytaty z NT interpretuje JP II pod ta teorie. Wszystko mozna interpretowac inaczej.
Tak to prawda. Wszystko – jak glosi Derriva jest interpretacja. Tym razem jest to interpretacja kat. Kosciola. Jaka jednak jest rzeczywistosc ? JP II. napisal w Salv. dol. , ze Biblia jest wielka „ksiega o cierpieniu”.
Niestety nie mozemy odczarowac cierpieni z zycia swiata. Jest ono stala w zyciu wielu ludzi.
Chybo to o nich mowi Salvifici doloris. Sa sytuacje gdzie nie ma szans na zmiane. Nieuleczalne chroby, kalectwo, kredytowa pulapka etc. Trzeba nauczyc sie zyc z cierpieniem. Taki czlowiek jest wtedy Chrystusem.
O tym mowi JP II.
To nie jest katolickie sadomaso.
(u naszych braci protestantow teologia krzyza stoi jeszcze mocniej w centrum).
Oj księże Dariuszu. Chyba księdzu nerwy puściły i użył ksiądz określenia „chamstwo”. Czy ksiądz nie słucha co mówi papież Franciszek, także jezuita, jacy powinni być kięża?
Na studiach wykładał nam pewien profesor, a jego wykłady polegały na czytaniu z kartek. Raz kartki się mu pomyliły i była konsternacja, gdy szukał kartek we właściwej kolejności. Czyli nie to co mamy napisane przed nazwiskiem,lecz to co mamy w głowie, sercu.
Chamstwem nazwałem dywagacje na tym blogu, że nie odpowiem szczerze na jakieś tam pytania, że będę kręcił. I mogę tylko podtrzymać tę opinię. Moge też dodać, że pańskie opowieści o profesorze, któremu się kartki pomyliły też w tym kontekście są chamowate. Księża powinni naśladować Jezusa, który niekiedy mówił mocne słowa, kiedy stykał się ze złośliwą głupotą. A tak w ogóle, to chciałem tu rozmawiac o teologii, ale widzę, że się nie da. Moge więc jedynie życzyc dobrego przeżycia Wielkiej Nocy.
A tam. A ja bym chciał, żeby z teologiem można było szczerze porozmawiać, żeby nie zamykał się w swojej twierdzy. Żeby nie traktował swojej wiedzy jak wiedzy medycznej jak np. Wiedzy o stadiach nowotworu płuc i zalecanych postępowaniach, albo wiedzy o apoptozie komórek, żeby swoich twierdzeń nie porównywał do równań chemicznych i żeby nie zalecał przygotowania się dyskutantom w taki sposób jak to robił tutaj ksiądz Dariusz. Teologia powinna się jako wiedza bardziej demokratyzować, że tak się wyrażę. Bo to taka wiedza, że jej to lepiej zrobi. Ksiądz jest zanadto jak na mój gust (w tym wątku) elitarny. O teologii można rozmawiać i nawet postawiłem nieco wyżej pytania, ale zamiast odpowiedzi dostałem potwierdzenie tego, że wypowiadam się „chamsko”. Dosadna ta opinia ma jeszcze podstawę według księdza w pewnych mocnych zwrotach retorycznych Jezusa. To uważam za interpretację *nieco* przesadzoną. Ale może dajmy spokój. Ja przepraszam za powątpiewanie, jeżeli tak bardzo księdza uraziło. Zamiast się obrażać porozmawiajmy. Pytania pozostają otwarte…
Księże Dariuszu
Tym bardziej uważam, że powinien ksiądz bardziej się wsłuchiwać w słowa Papieża Franciszka.
Ale ja nie o tym. Za każdym razem, gdy zaczynałem czytać tą wymianę poglądów – jakoś uwierał mnie tytuł: Miedzy Ojcem i Synem, czyli niewspółmierna miłość ofiary.
I nagle zrozumiałem dlaczego. Tytuł jest niewłaściwy i dlatego dyskusję sprowadził do ziemskich wymiarów. Jak to – ojciec wysłał syna na śmierć? Po co?. Ludzkie wymiary, więc ojciec i syn piszę z małych liter.
Moim zdaniem – właściwszy byłby tytuł: Między Bogiem a ludźmi – za pośrednictwem Syna.
I tu widzę sens śmierci Jezusa Chrystusa. Przez nieposłuszeństwo pierwszych ludzi (świadomie piszę – przez nieposłuszeństwo a nie grzech pierworodny – zostali oni wypędzeni z Edenu i Bóg zamknął niebo przez nimi i ich potomkami. Ale już wypędzając ich z Edenu – Bóg zapowiedział przyjście innej kobiety, która zetrze głowę węża.
Bóg zesłał na ziemię swojego Syna, który z Maryi wziął ludzkie ciało i umarł jako człowiek, aby ponownie przed ludźmi otworzyć bramy nieba.
Za pośrednictwem Syna Bożego – jako Boga Człowieka – Bóg zawarł nowe przymierze z ludźmi. Moim zdaniem właśnie to jest istotą przyjścia na świat Syna Bożego – Człowieka. Reszta – to są tylko piękne słowa.
A słowa, które w tej dyskusji napisano – są tylko sporem o coś co nigdy nie powinno być sporem.
Więc jeszcze raz apeluję – w sprawach wiary odłóżmy wagę i linijkę. Wiary nie można ani zmierzyć ani zważyć.
Zaplanowana ofiara czy wypadek przy pracy ?
Klaus Berger (na ktorego czesto powoluje sie Bendedykt XVI) to ciekawa postac. Ewang. Prof., Biblista, ktory ujawnil sie jako wyznajacy Katolik. Niestety uwaza jak pani Anna, passio za niekonieczny wypadek.
Tymczasem Jezus wielokrotnie powtarzal: Pismo musi sie wypelnic ! Nawet do po ludzku pocieszajacgo go Piotra odfuknal: Zejdz mi z oczu szatanie !
Co znaczy powtarzajaca sie glosa:
secundum scripturas ?
Apostol Pawel, pierwsi chrzescijanie byli zydami, ktorych choryzonty myslowe uksztaltowla Teologia Ofiary Starego Testamentu. Nota bene: dzisaj w wlk. Piatek slyszelismy czytnie z Izajasza o cierpiacym sludze Jahwe: on nosil nasze grzechy, w jego ranach jest nasze zbawienie, plan Pana sie wypelni – lakomy kasek dla chrzescijanskich Interpretatorow ofiarniczej interpretacji smierci Jezusa. Ale wlasnie to jest Duch Biblii – szkola biblijnej interpretacji, ktora chrzescijanstwo dostalo w posagu od judaizmu.
Tytuł mojego tekstu nie brzmi – jak pan napisał – „Miedzy Ojcem i Synem, czyli niewspółmierna miłość ofiary”, ale „Pomiędzy Ojcem i Synem, czyli współcierpiąca miłość ofiary”. I jest to jak najbardziej właściwy tytuł, by zasygnalizować dwie podstawowe kwestie. 1. Miłość objawiona nam przez Boga na krzyżu ma wymiar ofiary, ofiary podjętej z miłości wobec grzeszników; 2. W wydarzeniu krzyża Ojciec nie stoi z daleka jako ten, który domaga się krwi Jezusa, aby dać się przebłagać, ale sam współcierpi wraz z Synem – z miłości do grzeszników. Tytuł nie tylko nie sprowadza niczego do ziemskich rozmiarów, ale – wręcz przeciwnie – wskazuje, że śmierć i zmartwychwstanie, to wydarzenie, które dotyczy najpierw wewnętrznego życia Boga (relacji intratrynitarnych), a potem relacji Bóg – człowiek. W konsekwencji – jak juz pisałem – trzeba powiedzieć, że ofiara Boga na krzyżu jest możliwa, gdyż w Bogu samym istnieje odwieczna ofiara, która jest wymiarem najczystszej miłości. Gdyby w Bogu samym nie było „ofiarniczej przestrzeni miłości”, to stwierdzenie, że „Bóg umiera na krzyżu” byłoby absurdalne, albo wskazywałoby jedynie na jakiś teatrzyk Pan Boga odgrywany przez ludźmi. Ergo, nie należy rezygnować z pojęcia „ofiary”, tylko je interpretowac i oczyszczać, tak aby ofiara była rozumiana np. w analogii do ofiary matki, która rodzi dziecko, albo w analogii do postawy tego, kto na prześladowania odpowiada przebaczeniem, a nie jako „ofiara”, potrzebna, by nasycić czyjeś pragnienie zemsty.
Nie chodzi o obrażanie się, ale o podstawową kulturę rozmowy. Jeśli pan zamierza każdy mój wpis komentować „ad personam”, że niemiły, nadęty, że prawdopodobnie będzie nieszczery, że zamknięty w twierdzy itp., to nie pogadamy. Jesli natomiast chce pan merytorycznie ustosunkować sie do kwestii pojęcia „ofiary” i „cierpienia” w odniesieniu do tajemnicy paschalnej, to proszę bardzo. W miarę możliwości czasowych, które ostatnio były bardzo ograniczone, będę tu zglądał i starał się brać udział w merytorycznej rozmowie.
Księże Dariuszu,
Ja nie widzę chamstwa w słowach Tomka. Po prostu szczerze przedstawia swoje wątpliwości. Może rozumiem go, bo sama w dużej mierze mówię to, co myślę i nie za bardzo martwię się, co ktoś o tym pomyśli. Prosto z mostu. Czytałam jeszcze raz to, co Tomek napisał i nie widzę tu chamstwa.
Po drugie, niestety nie wiem nadal, co Ksiądz ma na myśli w sprawie ofiary i nie widzę sensu w mojej dalszej dyskusji z Księdzem. Po prostu mówimy tak różnymi językami, że nie możemy się porozumieć, choć być może ja tylko tak to odczuwam, bo może Ksiądz mnie jednak rozumie. Może to niezrozumienie jest tylko z mojej strony. Nie wiem, z czego to wynika, bo przecież rozumiem poszczególne słowa, ale sens zdań do mnie nie dociera.
Tak, zgodzę się, że jest na świecie cierpienie nieusuwalne, z którym wypada tylko się pogodzić. Ale jest też cierpienie, które domaga się od nas reakcji, działania, zmiany życia. Czy myśli Pan, że człowiek, który umie żyć z cierpieniem jest Chrystusem? To trochę za daleko posunięte stwierdzenie w mojej opinii. Ciekawa też jestem, co mówią protestanci o teologii krzyża, czy może Pan rozwinąć temat?
No to trudno, że pani nie widzi chamstwa w insynuowaniu z góry, że ktoś nie odpowie szczerze, czyli będzie nieszczery, że jest nadęty, i że trzeba mu zrobić terapię. Moja ostatnia odpowiedź wydawała mi się dość prosta, a jej główna idea jasna, a mianowicie, że jeśli święty Bóg miłuje grzesznika, czyli wchodzi z grzesznikiem w relację, to koniecznym owocem tego jest m.in. „krzyż”, czyli ofiara, cierpienie Boga. No ale skoro pani tego nie rozumie, to rzeczywiście trza rozmowę zakończyć. BUONA PASQUA
Księże Dariuszu. Proszę się nie obrażać. ja nie „insynuowałem” tylko powątpiewałem i tu jest istotna różnica. Proszę się nie niecierpliwić tak łatwo. Proszę powiedzieć dlaczego ta interpretacja ofiarnicza po oczyszczeniu według księdza zbliża do Boga. Nie rozumiem też tej prostej idei zarysowanej przez księdza, że w relacji Boga do grzesznika pojawia się tak łatwo krzyż, jakby był oczywisty. Ja mam czasami wrażenie, że jeżeli Jezus zjawi się raz jeszcze, to raz jeszcze zostanie ukrzyżowany przez najbardziej bogobojnych i tradycyjnych teologów, albo jak w Wielkim Inkwizytorze zamknięty w lochu, żeby przypadkiem nie trzeba było zastanawiać się nad tym, co przepowiadamy.
Publiczne stwierdzenie: „Wątpię, że X bedzie szczery”, oznacza wejście z buciorami w czyjeś intencje i właśnie sugerowanie, że ma się powody (no bo bez powodów takich rzeczy się nie wygaduje), aby sądzić, że X będzie nieszczery. To, że pan nazwie to „powątpiewaniem” niczego nie zmienia. Bo jakie w ogóle ma pan prawo, by pisać w internecie, że wątpi pan, że będę pisał szczerze. Dlaczego miałbym kłamać pisząc o Bogu? Moja odpowiedź może sie panu nie podobać, może pan uważać, że jest niewystarczająca, ale sugerować nieszczere intencje, to bezczelność, i tyle.
Co do meritum dyskusji, to w relacji Świętego do grzesznika pojawia sie krzyż, czyli cierpienie, bo świętość ze swej natury cierpi w zetknięciu z grzechem. Tak jak – by wskazać na jakąć analogię – niewinna i piękna dziewczyna cierpiałaby, gdyby spotkała się ze zgrają opryszków gwałcicieli. Tak jak baranek nie wychodzi cało, jesli napotka stado głodnych wilków. Nie ma możliwości, aby Świętość weszła w kontakt z grzesznikiem bez kenozy, czyli bez uniżenia, cierpienia. Bóg oczywiście mógłby nie wchodzić w kontakt z grzesznikami, ale jest Miłością i chce zbawić grzeszników, a to oznacza, że wchodzi w relację z grzesznikami. Jesli mocny, czysty, piękny, święty zniża się do brudnych, głupich i grzesznych, by ich podźwignąć z upadku, to taką postawę nazywamy właśnie ofiarą. Ofiara z miłości. Oczywiście można mówić o darze, ale wyraz „dar” nie oddaje tego, że w tym przypadku dar wiąże się z uniżeniem. Wszak można coś komuś dać bez jakiegokolwiek uniżenia. Tymczasem święty Bóg znizył się do grzeszników, wszedł w cierpienie z powodu grzeszników, dlatego trzeba mówić o ofierze, a nie tylko o darze. Bo ofiara, to dar, za który „płaci się” własnym ciepieniem. Bóg daje nam zbawienie nie na zasdzie zewnętrznego dekretu pt. „Zbawiam was”, ale zbawia nas poprzez wejście w rzeczywistą relację. A skoro jesteśmy grzesznikami, to ta relacja oznacza dla Boga uniżenie i cierpienie.
Ja nie twierdziłem, że ksiądz kłamie. Proszę to odwołać. Bo to do niczego nie zmierza. Jeżeli uważałem, że ksiądz szczerze nie odpowie to stało się tak ponieważ: pisał ksiądz wyrywkowo, ignorował ksiądz tekst (odpowiedź) Anny (może z braku czasu), oraz mój; nie wyrażał się ksiądz jasno i odpowiadał tylko na część pytań (np. na moje pytania nie odpowiedział ksiądz do teraz). Człowiek, obojętnie, ksiądz, teolog świecki ma też tendencję do zadowalania się prostymi odpowiedziami, często unika trudnych spraw i nie zadaje sobie sam pytań. Teolog może mieć ten sam problem. Można powątpiewać, że ktoś tych pytań sobie nie zadał i tu nie ma niczego złego. Proszę, żeby ksiądz przeczytał raz jeszcze swój tekst. Zwłaszcza w tych miejscach, gdzie ignoruje niestety wysiłki interpretacji innych niż ofiarnicza, albo wspomina o modzie, albo o człowieku współczesnym.
W dzisiejszej Gazecie Świątecznej (przeczytałem to dosłownie przed momentem) jest ciekawy tekst-wywiad z ks. Michałem Hellerem, który mówi tak: ” (…) poza tym teologia katolicka jest w głębokim kryzysie, ponieważ nie opiera się na żadnej filozofii, tylko na wizji świata, w której twierdzenia oderwane są od refleksji krytycznej (…)” i dalej: (…) teologia zawiera bardzo mało prawd. Gdyby skatalogować dogmaty w chrześcijaństwie, to nie wiem, czy byłoby więcej niż dziesięć. Reszta to pole otwarte, dostępne różnym interpretacjom. Natomiast w fundamentalizmie wszystko jest ostatecznie rozstrzygnięte, a co do tych rozstrzygnięć nie przystaje jest złem”.
Moim zdaniem tekst księdza nie jest w istocie takim popularyzatorskim opowiadaniem. Odwołuje się ksiądz w porównaniu do bloga medycznego! Jak mnie denerwuje podobna pyszałkowatość. Operuj ksiądz wiedzą bardzo niepewną, a wyraża się jakby sypał oczywistościami! Czy ksiądz rozumie dlaczego mam te zastrzeżenia? Chce ksiądz żebym był uczciwy, czy mam się kulturalnie wycofać i pozwolić teologowi działać? Ja wolę być uczciwy. W tekście wprowadzającym brakuje refleksji krytycznej. Anna wspomniała o innej próbie interpretacji w swojej odpowiedzi. Tekst księdza byłby bardziej adekwatny, gdyby się ksiądz zmierzył z mrocznym rewersem ofiary. Napisał ksiądz „Bóg chciał śmierci Jezusa w takiej mierze i tylko w takiej mierze, w jakiej nie było innego sposobu, by objawić miłość Boga do grzeszników.” Jeżeli Bóg chce śmierci Syna, to znaczy, że chce zła. Może chcieć go „w tej mierze”. Ale wtedy jest zły „w tej mierze” w jakiej chce tej śmierci. Jest to problem ogromnej wagi i mam wrażenie, że ksiądz go odpowiednio nie zważył. Chciałbym też usłyszeć odpowiedź księdza na pytanie „dlaczego interpretacja ofiarnicza po oczyszczeniu według księdza zbliża do Boga.” Mam wrażenie, że jest tak tylko dlatego, że wiąże się ona z tradycją. Tym bardziej cenne wydają mi się uwagi ks. Michała Hellera.
Mógłby sie pan uspokoic i przestać zarzucać mnie swymi absurdalnymi ocenami i podejrzeniami. Wykrzykuje pan: „Jakże denerwuje mnie podobna pyszałkowatość!”. Przeciez pokazałem jedynie logicznie, że na blogu medycznym pojawiałyby sie terminy medyczne, a na blogu teologicznym mogą pojawiac się koncepcje i język teologiczny. Nie jest więc rzecza rozsądna krytykowanie kogoś, że na blogu teologicznym, pod tekstem teologicznym, odwołuje sie do dorobku teologii. Gdzie tu pyszałkowatość? Zwrócenie uwagi, że dyskusja teologiczna wymaga pewnego zasobu wiedzy i zdolności spekulatywnych jest stwierdzeniem oczywistego faktu.
Na przykład wymaga zdolności zrozumienia, że stwierdzenie, iż Bóg chce śmierci Syna tylko w takiej mierze, w jakiej wymaga tego miłośc do grzeszników, nie oznacza, iż Bóg chce zła. Bo oznacza akurat coś odwrotnego. Oznacza mianowicie, że Bóg chce miłości i tylko miłości, ale skoro miłość do grzeszników wymaga wystawienia się na drwiny, a nawet śmierć, to Bóg ten los przyjmuje. Innymi słowy: przyczyną i celem działania Boga jest Miłość, krzyż pojawia się jako coś, co Bóg musi przyjąć, aby nie przestać kochać.
Interpretacja ofiarnicza wydarzenia krzyża jest stwierdzeniem oczywistego faktu, że Bóg na krzyżu poniósł ofiarę z miłości do grzeszników. Kto uznaje tę ofiarę, ten uznaje to, co rzeczywiście zrobił Bóg, a zatem zbliża sie do Boga. Tłumaczyłem juz w poprzedniej odpowiedzi, że słowo np. „dar” jest niewystarczające na określenie sposobu, w jaki zostaliśmy zbawieni.
Księże Dariuszu
Gdy Ksiądz pisze w „Idziemy” – wszystko jest jasne. Gdy prowadzi dyskusję – już nie. Moim zdaniem z Księdza jest dobry myśliciel, pracujący w zaciszu, lecz słaby dyskutant.
Tak – niedokładnie powtórzyłem tytuł – zamiast „pomiędzy” napisałem „miedzy”. Faktycznie jest różnica, ale czy formalna, czy rzeczywista? Z punktu widzenia profesora – różnica jest, ale czy aż tak ważna merytorycznie, aby ją podnosić w dyskusji?
Zamiast słowa „współcierpiąca” napisałem „niewspółmierna”. I znowu odezwał się profesor.
Moją intencją było wszak pokazanie, że tematem analizy powinny być relacje między Bogiem a ludźmi, a nie pomiędzy Bogiem Ojcem i Bogiem Synem.
Czy rzeczywiście Ksiądz profesor ma kompetencje, aby pisać o relacjach pomiędzy Bogiem Ojcem a Bogiem Synem? Moim zdaniem – nikt nie ma takich kompetencji, nawet Papież. Mówiąc ziemskim językiem – za wysokie progi na nasze nogi.
To tak jakby ktoś chciał powiedzieć – znam myśli Boga Ojca. Dlatego obstaję przy swoim stanowisku, że tytuł został źle sformułowany, a najlepszym na to dowodem jest to o co idzie spór miedzy Księdzem, Anną i Tomkiem.
Dlatego kolejny raz apeluję – w sprawach wiary odrzućmy wagę i linijkę.
„Pomiędzy” czy „między” nie ma róznicy. Ale między „niewspółmierna”, a „współcierpiąca” jest zasadnicza róznica. Bo słowo „współcierpiąca” jest kluczem do mojego tekstu. A pan tego nie jest w stanie zrozumieć i ze swego niezrozumienia czyni cnotę. To jakiś absurd. Popełnia pan karygodne błędy w dyskusji, bo nie potrafi nawet tytułu powtórzyć, który akurat jest ważny, czym zdradza pan zupełny brak zrozumienia dla istoty rzeczy, a jednocześnie pozwala sobie na bezczelne uwagi, że „słaby dyskutant”, że „odezwał sie profesor”. Istota sprawy w moim tekście jest to, że Ojciec nie jest żądającym ofiary (rozumianej jako zemsta) Despotą, ale współcierpi razem z Synem z Miłości do ludzi. Ergo, ofiara Boga jest wydarzeniem trynitarnej miłości, a nie daniną na uśmierzenie gniewu. Poza tym nie wolno oddzielać relacji Boga z ludźmi od relacji Syna do Ojca. One bowiem nawzajem sie tłumaczą i objawiają.
Księże Dariuszu.
Dał Bóg ludziom wolna wolę, jak też naucza Kościół, czy nie dał? Bóg jest konsekwentny i dotrzymuje słowa. Dlatego nie ingerował w to co ludzie uczynili z Synem Bożym – Człowiekiem.
Piszę – profesor, bo tak Księdza tytułowano w czasie transmisji Drogi Krzyżowej z udziałem Ojca Świętego.
I naprawdę proszę się powstrzymać od epitetów. To Ksiądz odesłał mnie do blogu, a tu znowu Księdza spotykam. I zamiast dyskusji – kolejne pouczanie ex katedra. Właśnie dlatego nazwałem Księdza słabym dyskutantem. Epitety nie zastąpią argumentów.
I kolejny raz apeluje o pokorę i powstrzymanie się od pouczania nas o relacjach pomiędzy Bogiem Ojcem a Bogiem Synem. Bo Ksiądz jest TYLKO człowiekiem.
Przyznaję racje, jest w tym punkcie widzenia DK coś interesującego. Niestety jest to przykryte przez język, który irytuje chyba nawet Boga w Trójcy Jedynego. Nie jest to łatwo jednak wyłapać. Jeżeli Bóg domaga się krwawej ofiary Syna wolno uważać chyba, że Bóg jest zły w tym sensie, w jakim domaga się tej ofiary. Jeżeli Bóg Ojciec przygotował dla Syna krzyż należy chyba mieć na względzie, że jest to Bóg, w jakimś względzie bezwzględny i okrutny. Jeżeli uważa się natomiast że to Syn złożył się w ofierze Ojcu, wolno miec zastrzeżenia co do sensu takiej ofiary i pytać po co Ojcu jest potrzebna ta krwawa danina. Nawet w przypadku, kiedy uważa się, że Bóg Ojciec chce śmierci Syna (np. krzyżowej) w „takiej mierze”, gdzieś przebija się obraz okurtnego i mrocznego Boga Ojca, który jest nim (złym Bogiem) w „takiej mierze” w jakiej chce tej śmierci. Bóg chce wówczas śmierci i ofiary kogoś innego. Ale można chyba uważać, że Syn rzeczywiście ofiarował się w tym sensie, w jakim nie próbował zrobić nic, by ofiary tej paskudnej śmierci uniknąć. Można też uważać, że to Bóg Ojciec wszedł na krzyż razem z Synem. I w tym sensie z Synem cierpiał. W tym drugim wypadku Bóg Ojciec chce nie tyle śmierci Syna, innej osoby, kogoś dramatycznie od niego oddzielonego, co po prostu ofiarowuje sam siebie przez Syna. W tym momencie nie widzę tu zła Boga, ale Jego bezsilność, jakąś tajemniczość w działaniu, zgodę na odrzucenie Go przez Jego stworzenie. Rzeczywiście w tym sensie jest ta ofiara do przyjęcia. W pewnym sensie i ta interpretacja i punkt widzenia biblistów przypomniany przez ks. Hryniewicza (radykalne odrzucenie największego dobra) uzupełniają się wzajemnie.
Zwykly katoliku. Bóg dał człowiekowi rozum. Więc wagę i linijkę. Dajże człowieku pokorzystać innym z tych instrumentów. Jeżeli ktoś prezentuje jakiś punkt widzenia, albo próbuje coś zrozumieć, i są to akurat sprawy wiary i idei, nie oznacza to od razu, że próbuje być nadczłowiekiem. Rolą księdza nie jest tylko naśladowanie Papieża. Może mieć on własne zdanie. I myśleć. Prawda ? Powiem ci coś w tajemnicy. Ty też możesz mieć własne zdanie. Nie musisz zdawać się tajemnicę, albo uważać, że te sprawy są znane tylko Bogu. Byłoby to zresztą nieuczciwe w stosunku do siebie samego. Ponieważ ty myślisz o śmierci Jezusa, ty masz o niej pojęcie, którym próbujesz albo nie próbujesz uzupełnić jakiś pełniejszy obraz, który gdzieś w tobie tkwi. Nie popełniasz grzechu ani czegoś innego złego myśląc. Możesz się co prawda pomylić, ale weź to po prostu pod uwagę, weź sobie taką poprawkę i nie bój się. Myślenie samodzielne nie czyni z ciebie antychrysta. W jakim sensie jest to odkładanie „wagi i linijki” nieuczciwe w stosunku do siebie samego? W takm, że jeżeli nie myslisz, obraz jest niepełny. Kiedy obraz jest mglisty wiara jest mglista. P.s. W jakimś sensie twoja postawa zwykły katoliku, którą przeciwstawiasz się księdzu Dariuszowi i jego próbom oczyszczania słów i „wprowadzania ich ponownie do przepowiadania” jest w rzeczywistości wynikiem tego, że Kościół raczej nie zachęca do myślenia, ale woli zdać się na swoich sprawdzonych ludzi (ryzykowna teza). Dlatego chyba pragnie się niektóre slowa oczyszczać i *wprowadzać* do przepowiadania, w taki sposób, żeby zwykli katolicy, tacy jak np. ty, nie musieli się głowić, tylko dostawali gotowe formuły. Czy Bóg w Trójcy Jedyny chce, żeby ludzie stronili od myślenia? Wątpliwe. Dziwi mnie to, że ksiądz dziwi się, kiedy ktoś z nierozumienia czyni cnotę, kiedy sam chce wprowadzać coś do przepowiadania, po oczyszczeniu w laboratorium. W pewnym sensie tutaj skutek zwrocił się z uwagą do przyczyny.
Zwykły katoliku, nie można ucinać wszelkiej dyskusji tylko dlatego, że przykładamy narzedzia rozumu do spraw boskich. Tak się składa, że nie mamy innego wyjścia. Gdybyśmy czekali na objawienie osobiste bylibyśmy skazani na zupełną ignorancję albo zaciemnienie sprawy, gdyby np udało się takie objawienie uzyskać (patrz: sprzecznośći przekazów mistycznych). Lubię myśleć i używać rozumu. To dla mnie frajda. To otwiera nowe horyzonty, przemienia mnie. Ludzie tego nie wiedzą, bo w Polsce się nie czyta, ale czytanie i myślenie samodzielne daje wielką satysfakcję i zmieniają patrzenie na świat. Dlatego ja promuję samodzielne myślenie, nawet nie po ortodoksyjnej linii. Ortodoksja dla człowieka, nie człowiek dla ortodoksji.
Jeśli chodzi o ks. Dariusza, to wreszcie coś napisał zrozumiale. Myślę, że jest miejsce dla dwóch opcji: tych, co lubią słowo „ofiara” i ono do nich przemawia oraz tych, co lubią słowo „dar” i ono do nich przemawia. Tak się stało w katolicyzmie, że podkreśla się ofiarę, a zapomina o darze. Można się spierać, ze ofiara ma w sobie już dar, ale to znaczenie ofiary zanikło i jest niewyczuwalne. Jest konieczność jeśli nie zastąpienia, to uzupełnienia teologii o słowo „dar”. Np. dar odrzucony, dar niechciany, dar sponiewierany i sprofanowany. Ale nie na tym koniec: dar odrzucony przez człowieka jest mu wziąż na nowo oddawany przez zmartwychwstanie Jezusa. Idea daru musi być bardziej podkreślona.
Pisałem już o tym, ale podkreślę raz jeszcze. Nie każdy dar jest ofiarą. Można komuś coś dać nie ponosząc nie tylko żadnej ofiary, ale po prostu żadnego trudu. Dar zbawienia jest darem, który kosztował Boga kenozę, czyli uniżenie, a zatem jest to dar-ofiara-z-siebie. Dlatego mówienie w odniesieniu do misterium paschalnego tylko o darze jest niewystarczające. Bo miłość Boga objawiała się jako dar-ofiara.
Tomku i Anno
Czytajcie uważniej to co napisałem. Każdy ma prawo po swojemu pojmować świat i Boga.
Ja zaś napisałem, że nie używajmy wagi i linijki do tego co jest miedzy Bogiem Ojcem i Bogiem Synem.
Bo linijki i wagi można używać do mierzenia spraw ziemskich.
Zaś o wolnej woli przypomniałem w kontekście tego co ludzie zrobili z Synem Bożym – człowiekiem.
Starajmy się widzieć granicę między sprawami ziemskimi a niebieskimi.
A Wasz spór z Księdzem Dariuszem odbieram jako spór o ocenę tego co było miedzy Bogiem Ojcem a Bogiem Synem, w chwili gdy na krzyżu umierał Syn Boży – Człowiek, a to są sprawy właśnie natury niebieskiej. I to wszystko.
Ja nie oceniam, czy macie rację, czy nie. Jak oceniłem, że wkroczyliście w rewiry pozaziemskie.
Tłumaczyłem to już wielokrotnie, ale widzę, że trzeba to powiedzieć raz jeszcze. Ofiara Boga nie polega na tym, że zagniewany Ojciec domaga się śmierci Syna, aby uśmierzyć swój gniew. Na odwrót, ofiarę podejmuje najpierw sam Bóg Ojciec, który z miłości do człowieka, w jedności z Synem i Duchem, posyła Syna, by ten objawiał miłość Bożą do człowieka grzesznika. Bóg Ojciec nie chce śmierci Syna, ale chce kochać i wie, iż rzeczywista miłość do człowieka będzie oznaczała dla Boga ofiarę. Nie tylko ofiarę Syna, ale także – a nawet przede wszystkim – ofiarę Ojca. W Duchu Świętym. Innymi słowy, jeśli mówimy, że Bóg chce ofiary, to absolutnie nie znaczy, że chce zła, grzechu, ale oznacza, że Bóg jest radykalną Miłością, która nie cofa się wobec grzechu i zła, ale daje się ukrzyżować, by zmartwychwstać i w ten sposób przezywiciężyć śmierć.
Pański apel, bym nie pouczał o relacjach pomiędzy Bogiem Ojcem i Bogiem Synem, bo jestem tylko człowiekiem, to dla mnie jakieś kuriozum.
Oczywiście, że jestem tylko człowiekiem. Tym niemniej refleksja teologiczna polega na myśleniu o objawienia, które zostało nam dane w Jezusie Chrystusie. Jezus objawia swoją relację z Ojcem, a w konsekwencji objawia nam Ojca, a w ten sposób objawia prawdę o człowieku. Absurdem jest zatem postulowanie, by nie mówić o relacji pomiędzy Ojcem i Synem, bo to jest centrum Objawienia. Mój artykuł dotyczy ofiary Chrystusa. Nie można sensownie mówić o ofierze Chrystusa bez mówienia o objawionej nam relacji Syna i Ojca w Duchu.
Zwykły katoliku. Nawet jeżeli są to, jak piszesz, sprawy ‚niebieskie’ (a może fioletowe, albo czerwone), możesz mieć o nich pewne pojęcie i myśleć o nich za pomocą swojego ludzkiego rozumu. Możesz też patrzeć mętnie na te rzeczy i ganić siebie za każdą próbę zrozumienia sprawy. Wedle uznania. Ja uważam, że trochę ostrości obrazu nie zaszkodzi. Wątpię żeby Bóg dał ci rozum po to byś ogłaszał, że najlepiej z niego nie korzystać. To się nie mieści w głowie (chociaż i to są sprawy „niebieskie” 😉 )
Nie mogę się zgodzić z ks. Dariuszem, że dar nic nie kosztuje. Owszem, dar ma cenę, którą ponosi darczyńca w postaci wysiłku, wydanych pieniędzy, wyrzeczeń, poświęconego czasu. Jeśli np chcę komuś kupić prezent, wydaję na to zarobione własną pracą pieniądze, czyli się ich dla kogoś wyrzekam. Jeśli chcę obdarować kogoś własnym dziełem, poświęcam temu dziełu czas i wysiłek. Nawet miłość matczyna, tak idealizowany w naszej kulturze dar dla dziecka, ma swoją cenę: wysiłek, wyrzeczenie, czas. Wysiłek, pracę, które matka wykonuje dla dziecka, zamiast dla siebie; pieniądze, które wydaje na dziecko zamiast na siebie, czas, w którym opiekuje się dzieckiem zamiast zająć się sobą. To jest cena daru miłości. W tym darze obecne jest poświęcenie i ofiara. Jednak czy matka będzie nazywała swą miłość ofiarą? Nie będzie wszak wypominać dziecku ceny swej miłości, którą go obdarzyła. Nie powie dziecku: „patrz, jak się dla ciebie napracowałam, poświęcałam, abyś był szczęśliwy i z tego względu ceń sobie moją miłość.” Ale dziecko nie będzie jej kochać za poświęcenia, tylko za miłość, która jest źródłem tych poświęceń. Dziecko kocha matkę za to, że ona kocha je. Matka dostaję „nagrodę” – miłość dziecka za swą miłość, która wymagała ofiary. Tak też Bóg, jak matka cieszy się, jeśli Jego dziecko Go pokocha – to jest „nagroda” Boga. Więc Bóg ma swe poświęcenie, jak i nagrodę. Dar ma w sobie element ofiary. Daję coś co mam, więc wyrzekam się tego, co mam, więc jest to ofiara. Nie mogę dać tego, czego nie mam.
„Nie mogę się zgodzić z ks. Dariuszem, że dar nic nie kosztuje”.
@Anna Connolly
Nigdzie nie napisałem, że KAŻDY dar nic nie kosztuje. Napisałem natomiast, że dar MOŻE nie kosztować, czyli nie wymagać osobistego wysiłku, nie mówiąc już o cierpieniu. Dlatego słowo „dar” na określenie wcielenia, męki, śmierci i zmartwychwstania Jezusa jest niewystarczające. Trzeba mówić o darze i ofierze, darze i kenozie. DAR BOGA W JEZUSIE BYŁ BOWIEM NIE JAKIMKOLWIEK DAREM, ALE DAREM-OFIARĄ-Z-SIEBIE.
To bardzo proszę podać mi przykład daru, który nic nie kosztuje.
Zdarzało mi się dawać komuś jakiś cieszący go podarunek albo pomóc komuś w jakiejś sprawie, ale nie było to dla mnie żadnym wyrzeczeniem, żadnym wysiłkiem. Ergo, nic mnie to nie kosztowało. Ale były też sytuacje, w których pomoc drugiemu (dar) wiązała się z rzeczywistym trudem, czy jakimś wyrzeczeniem z mojej strony. A zatem może być dar, który nic nie kosztuje oraz dar ofiara. Gdyby Bóg mógł nas zbawić ot Boskim jednym wyrokiem pt. zbawiam was, to nic by Go to nie kosztowało. Ale Bóg zbawił nas poprzez swoją kenozę, czyli rzeczywiste uniżenie aż do smierci krzyżowej włącznie, o czym wyraźnie mówi Nowy Testament w wielu miejscach, a szczególnie w Liście do Filipian.
Nie jest to dobry przykład z tym prezentem, ponieważ ktoś go jednak musiał wytworzyć i to on poniósł koszt bądź wysiłek. Więc ten prezent też coś kogoś kosztował, tylko nie Księdza. Pomóc komuś w jakiejś sprawie – jednak poświęcił Ksiądz czas i działanie, choć nie odczuł tego subiektywnie jako kosztu. Ale jednak takie dawanie komuś miłych uczynków lub uczuć też ma swój, choć ukryty, koszt. Na przykład taki, że aby chcieć komuś pomagać trzeba być człowiekiem zyczliwym, a stanie sie takim cos kosztuje.
Kończę, bo mi coś przerwało: do tego, by stać się zyczliwym potrzebny jest wysilek psychiczny, często wyrzeczenie i cierpienie. Ergo, każdy dar coś kosztuje, nie ma daru bez ceny zań poniesionej przez kogoś. Bożą obecność na ziemi można zatem interpretować jako dar, którego ceną była kenoza, a co za tym idzie, pozwolenie Boga nawet na zabicie siebie przez ludzi.
Przykłady podałem z osobistego doświadczenia i dla mnie sa przekonywujące. Wmawianie mi, że każda pomoc oznacza jakąś czynność, a czynność kosztuje, albo, ze każdy podarek-rzecz ma jakąs wartość, a więc kosztuje, odbieram jako dzielenie włosa na czworo i upieranie sie przy swoim. Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć, że sa dary, które nie kosztują osobistego wysiłku, i są dary, które wymagają dania dużo z siebie, poświęcenia sie itp? Ostatnio dałem potrzebującej osobie 200 zł. i nic mnie to nie kosztowało, bo akurat miałem tyle i nie musiałem się niczego wyrzekać, aby je dać. Co więcej – sprawiło mi radość, że mogę dać. Chce mnie pani przekonywać, że 200 zł. kosztowało mnie 200 zł, aby w ten sposób postawić na swoim? Przecież nie o takim koszcie mówimy… Jeśli się pani chce tak upierać, to mogę powiedzieć to samo inaczej, a mianowicie, że są dary, które wymagają niewielkiego osobistego wysiłku, i są dary wymagające wielkiego wyrzeczenia. Te ostatnie – w przeciwieństwie do tych pierwszych – to dar-ofiara. Dar zbawienia jest właśnie darem-ofiarą. Wielkim darem i wielką ofiarą.
Mam wrażenie, że nie może się ksiądz pogodzić z tym, że ktoś się z księdzem nie zgadza. Irytuje to księdza, jest ksiądz zniecierpliwiony, że coś mi tak trudno zrozumieć. A może to księdzu coś trudno zrozumieć? Jest też taka opcja. Ja się nie „upieram”, tylko przedstawiam swoje poglądy, a „dzielę włos na czworo” bo mam umysł analityczny i lubię rzeczy analizować dogłębnie, a nie powierzchownie. Właśnie należy włos dzielić na czworo i dogłębnie zastanowić się nad swymi stwierdzeniami. Coś, co nie wytrzymuje krytyki analitycznej nie jest wiarygodne. Tak się niestety dzieje z chrześcijaństwem.
Oczywiście Kościół ma to do siebie, żeby nie chce, aby „szukać dziury w całym” (jak ja to robię), tylko pokornie i posłusznie przyjąć to, co ludowi bożemu łaskawie „przepowiada” (coż to za archaiczne słówko!). Ale czasy się zmieniły: lud boży ma swój rozum i umie dzielić włos na czworo. Trzeba się z tym pogodzić i mieć argumenty inne niż ten, że tak naucza Kościół nieomylny. Moja dyskusja z księdzem donikąd nas nie prowadzi.
Księże Dariuszu, pozwolę sobie na małą dygresję. Dar wymagający od Księdza „niewielkiego osobistego wysiłku” w postaci 200 zł, to w moim przypadku dwa dni pracy, a znam ludzi, którzy by tyle zarobić muszą pracować tydzień…
Często stawiamy pytanie o sens ofiary Jezusa Chrystusa. Interesującą wskazówkę do znalezienia odpowiedzi zawierają dwa wersety Listu do Hebrajczyków: „Gdzie bowiem jest testament, tam musi nastąpić śmierć tego, który sporządza testament. Testament bowiem po śmierci nabiera mocy, nie ma zaś znaczenia, gdy żyje ten, który sporządził testament” (Hbr 9, 16-17). Fragment ten jest bardzo problematyczny i jak dotychczas nie znalazłem konsekwentnego omówienia powyższych słów.
Dlaczego księgi Pisma Świętego nazywamy Testamentem?
Najpierw określmy pojęcie „testamentu”. Otóż, 1) testament jest to ostatnia wola wyrażona przez testatora; 2) testament obowiązuje po śmierć testatora 3) testament nie ma mocy obowiązywania tak długo, jak testator żyje.
Boży Testament (chrześcijańskie zasady etyki miłości w życiu doczesnym i „dziedzictwo niebieskie” po śmierci) w świetle powyższej charakterystyki ma moc obowiązywania po śmierci testatora. Czyja zatem śmierć jest warunkiem urzeczywistnienia Bożego Testamentu. Innymi słowy: kto jest testatorem Bożego Testamentu?
Jezus-człowiek, Bóg wcielony raczej nie jest testatorem:
1) historyczny Jezus nie spisuje żadnego testamentu;
2) w odniesieniu do Starego Testamentu osoba Jezusa w ogóle się nie pojawia, a przecież Stary i Nowy Testament mają jednego testatora.
Wydaje się, że testatorem, o którego tu pytamy, jest Bóg jako taki – Bóg w całości jest Tym, który sporządził Testament. Jeśli zgodzić się z powyższą tezą, to warunek obowiązywania Bożego Testamentu należy sformułować następująco: Testament Boży obowiązuje po akcie rezygnacji z atrybutu istnienia, dokonanym przez Boga (Testatora). Nie może to być „śmierć testatora”, bowiem Bóg nie podlega władzy śmierci, ale czy to oznacza, że Bóg dobrowolnie nie może zrezygnować ze swoich boskich atrybutów, w tym i z Bożego istnienia? Wszechmoc Boga jest ograniczona tylko Jego wolą (Ps 135, 6; Łk 1, 37).
W świetle rozważań dotyczących testamentu, twierdzenie o obowiązywaniu Testamentu Bożego da się pogodzić w sposób konsekwentny wyłącznie z wizją Boga, którego miłosierdzie wobec człowieka jest aż tak wielkie, że pociąga za sobą dokonanie radykalnej, największej możliwej ofiary. Czy największą ofiarą, jaką może uczynić Bóg, jest cierpienie i śmierć Jezusa? Wydaje się, że nie. Największa ofiara Boga to rezygnacja z tego wszystkiego, co Bóg ma najcenniejsze, a przecież cielesność Jezusa nie jest czymś takim. To co jest najbardziej cenne dla Boga, to Jego boskie atrybuty, zwłaszcza atrybut istnienia. A więc największa ofiara Boga to dobrowolna rezygnacja z Bożego istnienia i całkowite utożsamienie się z człowiekiem, w tym również podzielenie kresu egzystencji.
W tym kontekście nowego sensu nabierają słowa Jezusa na krzyżu: „Boże mój, Boże mój czemuś mnie opuścił?” (Mt 27, 46) – być może Jezus był pierwszym świadkiem rezygnacji z istnienia Boga i zatrwożony pyta w imieniu wszystkich ludzi: czemu nas, ludzi opuszczasz? Co teraz będzie? Bóg jednakże nie zostawił całkowicie człowieka, pozostawił swój Testament.
Moje pytanie: jak inaczej rozumieć pojęcie „Testamentu Bożego”, żeby nie oznaczało to, że Bóg zrezygnował ze swojego istnienia?
Anno:) Niech będzie tak: dla ciebie dar, a dla kogoś innego ofiara. Każdy będzie miał coś swojego. I niech ten, kto woli uważać, że to ofiara, nie proponuje ofiary temu, który woli uważać, że to dar i na odwrót.
Nie wiem, o co panu chodzi. Jest oczywiste, że sa na świecie ludzie, dla których 50 dolarów, to olbrzymia suma. Ale dla wielu innych, to nie jest wielka suma. A sa tacy, dla których jest to suma niezazuważalna. W moim przypadku było tak, że łatwo przyszło, to i łatwo poszło. Powtarzam – był to z mojej strony dar, który mnie w tym przypadku nie kosztował. Przecież nie twierdziłem, że danie 200 zł nikogo nigdy by nic nie kosztowało. Chodzi tu o pokazanie oczywistej prawdy, że są dary, które nie kosztują osobistego wyrzeczenia, ofiary z siebie. Mnie w tym przypadku danie 200 zł nie kosztowało żadnego wyrzeczenia. Tak trudno to zrozumieć?
Pani Anno. Pani dywagacje na temat moich uczuć są tutaj zupełnie zbędne, tym bardziej, iż mają się nijak do rzeczywistości. To, co pani nazywa umysłem analitycznym, ja bym raczej nazwał brakiem zrozumienia znaczenia słów. Napisałem rzecz oczywistą, że zdarzało mi sie coś dawać, co mnie nic nie kosztowało, a pani na to „analitycznie” dzieli włos na czworo, że przecież jakaś rzecz ma jakąś wartość, a zatem kosztuje. Przecież nie trzeba wielkiego wysiłku umysłowego, aby zrozumieć, że jeśli daję komuś książkę i twierdzę, że nic mnie to nie kosztuje, to nie chodzi mi o to, że książka nie ma żadnej wartości, tylko że ów dar nie jest dla mnie żadnym wyrzeczeniem, nie wiąże się z żadnym trudem itd. Ergo – powtarzam tę oczywistą prawdę po raz n-ty – są dary, które wiążą się z osobistym trudem, a nawet ofiarą, i sa dary, o których sam dający mówi, że w żadnej mierze się nie natrudził… Dar zbawienia, jaki dał nam Bóg, był darem ofiarą, okupionym kenozą, męką i śmiercią. Nie był jakimkolwiek darem, ale właśnie darem ofiarą.
Przedstawione przez Pana pytanie i wątpliwości zasługują na głębsze rozważenie, na które jednak w tej chwili nie mogę sobie pozwolić. Proszę więc o trochę cierpliwości, a w razie czego przypomnienie się, bo nie chciałbym, by to pytanie pozostało bez odpowiedzi.