Wierzę w to, że inne religie poza religią katolicką mają w sobie moc prowadzenia ludzi ku zbawieniu. Myślę, że przekonanie o wyjątkowości katolicyzmu byłoby zarozumiałością z mojej strony. Nie znam przecież dokładnie religii innych niż chrześcijaństwo. Wiem o nich co nieco, ale nie wgłębiałam się w nie na tyle, aby się o nich wypowiadać. Jakie miałabym podstawy do uznawania wyższości katolicyzmu? Myślę, że głęboko można zaangażować się tylko w jedną religię, więc tak naprawdę nikt nie może „porównać” wielu religii, ponieważ zawsze patrzy się z perspektywy religii wyznawanej. Może mógłby porównać je ateista, ktoś pozbawiony potrzeby religijności, ale cóż wart byłby sąd osoby, która nie wierzy ani w Boga ani w zbawienie? Zatem każdy sąd osoby religijnej będzie subiektywny. Katolik wierzy, że jego religia zaprowadzi go do zbawienia, a muzułmanin, że jego. I ja się z tym zgadzam. Czy sprawiedliwy byłby taki Bóg, który zarezerwował możliwości zbawcze tylko dla wyznawców jednej religii?
To moje przekonanie o równości zbawczych zdolności wielu religii jest we mnie tak zakorzenione, że nawet nie wiem, kiedy powstało. Nie przypominam sobie czasu, kiedy myślałam, że zbawić się może tylko katolik, albo tylko chrześcijanin. To było dla mnie oczywiste, że wyznawcy innych religii także będą zbawieni. Nie pamiętam żadnych zmagań wewnętrznych, żadnych dylematów związanych z tym tematem. Podobnie zresztą jak w kwestii powszechnego zbawienia – to było dla mnie jasne jakby od zawsze. Nie były to tematy, o których rozmyślałam, w przeciwieństwie na przykład do problemów wcielenia czy odkupienia, a zatem nie mam w głowie żadnych argumentów dla poparcia moich intuicyjnych wewnętrznych przekonań. Chyba raczej wolałabym zadać pytanie drugiej stronie, tej przekonanej o wyjątkowości katolicyzmu: jak uzasadnić uprzywilejowanie katolików w dostępie do zbawienia? Czy taka postawa nie stoi w sprzeczności z uniwersalną miłością Boga do całego świata?
Boska Prawda absolutna znajduje odzwierciedlenie w wielu religiach. Jednak nie oznacza to, że nauczanie jakiejś poszczególnej religii jest jednoznaczne z Prawdą czy Bogiem. Bóg przekracza każdą religię, wszystkie wierzenia ujęte w słowa. W katolicyzmie Absolut odbija się i ukazuje ludziom w jeden sposób, w judaizmie – w nieco inny. Żadna religia nie jest całą prawdą o Bogu. Każdy wyznawca religii powinien mieć na tyle skromności i pokory, aby to zrozumieć. Bogu nie chodzi o to, żebyśmy mieli o Jego sprawach doskonałą wiedzę. Jemu chodzi o to, żeby ta ułomna, niedoskonała wiedza, czy też raczej wiara, którą mamy, działała w nas dla naszego zbawienia. Nie tyle chodzi o to, w co się wierzy, ale jak ta wiara zmienia człowieka, jak drąży w głąb jego wnętrza, jak dociera do jego serca i zmienia je w serce pełne miłosierdzia, upodabniając tym samym człowieka do Boga. Żadne wierzenia czy rytuały nie mają wartości zbawczej jeśli nie prowadzą do pewnych skutków, których Bóg oczekuje: do pomnożenia miłości.
Stary Testament często przez usta swoich proroków wypowiada się przeciwko religijnej obłudzie, która polega na tym, że wierzymy zanadto w zbawczą moc rytuału jako takiego, a nasze serca pozostają z kamienia. Rytuał i wierzenia są pomocą w zbawieniu, ale nie są magicznym sposobem przenoszenia nas do nieba. Poczytajmy choćby Izajasza (Iz 1, 10-17):
Słuchajcie słowa Pańskiego, wodzowie sodomscy,
daj posłuch prawu naszego Boga, ludu Gomory!
«Co mi po mnóstwie waszych ofiar? –
mówi Pan.
Syt jestem całopalenia kozłów
i łoju tłustych cielców.
Krew wołów i baranów,
i kozłów mi obrzydła.
Gdy przychodzicie, by stanąć przede Mną,
kto tego żądał od was,
żebyście wydeptywali me dziedzińce?
Przestańcie składania czczych ofiar!
Obrzydłe Mi jest wznoszenie dymu;
święta nowiu, szabaty, zwoływanie świętych zebrań…
Nie mogę ścierpieć świąt i uroczystości.
Nienawidzę całą duszą
waszych świąt nowiu i obchodów;
stały Mi się ciężarem;
sprzykrzyło Mi się je znosić!
Gdy wyciągniecie ręce,
odwrócę od was me oczy.
Choćbyście nawet mnożyli modlitwy,
Ja nie wysłucham.
Ręce wasze pełne są krwi.
Obmyjcie się, czyści bądźcie!
Usuńcie zło uczynków waszych
sprzed moich oczu!
Przestańcie czynić zło!
Zaprawiajcie się w dobrem!
Troszczcie się o sprawiedliwość,
wspomagajcie uciśnionego,
oddajcie słuszność sierocie,
w obronie wdowy stawajcie!
Bóg nie może ścierpieć świąt i uroczystości, obrzydłe mu są ofiary, On chce tylko tego, aby ludzie zmienili się na lepsze, odwrócili się od zła. Gdyby istniał jakiś prorok katolicki, czy nie przemawiałby jak Izajasz: Bóg ma dość waszych powtarzanych bezmyślnie wyznań wiary, klepanych pacierzy, święconych jajek, procesji i pielgrzymek. On chce przemiany naszego serca, metanoi w stronę miłości, przemiany naszego życia. Każda religia, która to osiąga, zbawia człowieka. O co bowiem będziemy pytani na sądzie, czyli w miejscu przejścia do życia wiecznego? O ilość złożonych ofiar? O wyznanie wiary w dogmaty katolickie? O ilość odmówionych pacierzy? O ilość odbytych nabożeństw? Nie. Będziemy tam pytani o naszą miłość do bliźniego i tylko to zadecyduje, w jakim stopniu będziemy zbawieni już teraz, a ile jeszcze mamy w sobie do przemiany i uzdrowienia.
Pani Anno, Pani pięknie rozumie wiarę. Liczy się miłość bliźniego i otwartość serca. A ilu jest takich, dla których liczy się Objawienie tego (i tylko tego) kościoła, a innego już nie. Bo ten jest nasz i w takim się wychowałem. A tamten jest „ich”. Ilu jest takich, dla których rytuał ma większe znaczenie niż miłość bliźniego. I teraz są tacy, którzy węszą wszędzie herezje, którzy obawiają się, że jakakolwiek dyskusja na tematy trudne może zachwiać ich wiarą (dlatego lepiej się nie zastanawiać i nie gorszyć, więcej, żeby nie gorszyć, możemy nawet specjalnie skłamać w dobrej wierze, że tematu nie ma). Wiara ich wspiera się na nieomylności, a sama nieomylność dla nich to wiara. Nieomylność np. jakiegoś arcypasterza. (jeżeli uwierzę czy przyjmę jego nieomylność, to w sumie tak jakbym uwierzył, mimo, że nie wierzę). Pewnie znaleźć można i takich, którzy uważają, że od życzliwości względem innych ważniejszy jest rytuał i uczestnictwo w nabożeństwach, którzy są skłonni uważać, że jako ‚praktykujący’, zbawienie mają zagwarantowane, a inni jako życzliwi są zgubieni, bo nie przynależą; ci pierwsi „wyśpiewają” Credo (ale może go nie rozumiejąc), a ci drudzy w tym czasie może pomogą komuś, może obcej osobie, przy czym ci drudzy z definicji muszą być gorsi. Są i tacy wierzący. A jest ich tak dużo, że zatruwają religię i wiarę.
Do Anny Connolly
Anno, kilka wątpliwości w związku z Twoim wpisem.
1. Wiarą w moc zbawczą innych religii bym nie szafował. Tak, prawdopodobnie tak jest, ale to tylko prawdopodobieństwo. Nawet zwolennicy tezy pluralistycznej, jak Perry Schmidt-Leukel, starają się wykazywać pewną ostrożność w tej kwestii (P.S.-L. stwierdza, że zwolennik hipotezy pluralistycznej nie może twierdzić, że posiada wiedzę co do równości religii, choć nie wiem, czy jego stanowisko nie jest teraz bardziej radykalne).
2. Gdybyśmy nie byli przekonani o wyjątkowości katolicyzmu, to co powstrzymywałoby nas przed tym by być buddystami czy muzułmanami? Wszak można sobie znaleźć religię, która nie będzie tak wymagająca jak katolicyzm. 🙂
3. Czy sprawiedliwy byłby taki Bóg, który zarezerwował możliwości zbawcze tylko dla wyznawców jednej religii? – pytasz. A czy sprawiedliwy jest Bóg, który na przeszło tysiąc lat związał się z jednym i to wcale nie najliczniejszym i nie najznaczniejszym narodem? Przykładanie do Boga naszego ludzkiego pojęcia sprawiedliwości (które najczęściej rozumiemy jako „wszystkim po równo”) niekoniecznie musi nam cokolwiek o Bogu mówić. Nie wiemy, dlaczego Bóg wybrał akurat Izraelitów, a nie Chińczyków, dlaczego uznał, że akurat w tym narodzie ma dokonać się Wcielenie. Skoro jednak tam ono się dokonało, a my jesteśmy tymi, którzy je głoszą, to może jednak jest w chrześcijaństwie coś wyjątkowego.
4. Oczywiście świadomość, że nawet chrześcijaństwo nie obejmuje całego Boga, a Chrystus zapewne jest większy niż Jezus, jak mówią teologowie azjatyccy, jest jak najbardziej zasadna i potrzebna. Myślę jednak, że przekonania o wyjątkowości chrześcijaństwa nie musi ona przekreślać. A tym bardziej nie może to oznaczać, że nieważne, w co się wierzy. Być może wiara w Latającego Potwora Spaghetti zmienia serce jego „wyznawcy” i czyni je pełnym miłosierdzia. Przyznam, że trudno mi przyjąć, że taka wiara niczym nie różni się od wiary w Boga w Trójcy Jedynego.
Do Tomka:; niech tylko stara się być naprawdę tym, kim się być mianuje”. Może to trochę archaiczne podejście, ale istota jego warta jest poważnego potraktowania. A jego istoty upatruję w tym, by gdy mówi się o innych katolikach, jak ognia unikać określeń „ich wiara”, „oni uważają” itp., a do tego dodawać (czego Pan, chwała Bogu, nie robi) określenia typu „Kościół toruński”, „Kościół łagiewnicki” itp. Prawda, jeśli chodzi o poznanie całości wiary (bo i któż jest w stanie całą ją objąć), jesteśmy w różnych miejscach, ale to nie oznacza, że mamy się dzielić na lepszych i gorszych, bardziej i mniej światłych. Wszyscy (tzn. katolicy) jesteśmy w tym samym Kościele Katolickim.
Jeśli chodzi o pewne moje wątpliwości co do rozumienia wiary przez Annę, to odsyłam do mojego komentarza wyżej. Tu chciałbym tylko zwrócić uwagę na pewną kwestię, która wydaje mi się warta rozważenia. Otóż Benedykt XV w pierwszej swojej encyklice, z 1.11.1914, „Ad beatissimi”, nr 24 napisał: „Chcemy, aby się także nasi powstrzymywali od owych nazw, których w ostatnich czasach używać poczęto, aby katolików od katolików odróżnić; należy ich unikać nie tylko jako profanas vocum novitates które ani prawdzie ani słuszności nie odpowiadają, lecz także dlatego, że stąd wielkie między katolikami powstaje zaniepokojenie i zamieszanie. Siła i natura wiary katolickiej ma tę właściwość, że jej nic ani dodać ani ująć nie można: albo się ją całą wyznaje, albo się ją w całości odrzuca. (…) Nie ma zatem potrzeby czynienia dodatków do zaznaczenia wyznania wiary katolickiej; każdemu niech wystarczy wyznanie:
Do Tomka: (czy możemy być na „ty”?) Wspominasz o bezpieczeństwie wyznawania nieomylności, pokładania najwyższego zaufania w kimś innym, kto być może jest „arcypasterzem”, ale to jednak nie jest tobą samym, a zwłaszcza nie jest Bogiem. Takie podejście jest dla mnie pójściem na łatwiznę, ale też je do pewnego stopnia rozumiem, bo nie wszyscy umieją samodzielnie myśleć, nikt ich tego nie uczy, a sami nie mają czasu i cierpliwości. Zakładanie cudzej nieomylności jest pułapką, która może wieść na manowce. Wiara, że arcypasterz mówi jedyną i nieomylną prawdę, taka wiara sama w sobie nie zbawia człowieka. Nie o takiej zbawczej wierze mówi św. Paweł. Ponadto jeśli wiara do niczego nie zobowiązuje, a człowiek żyje w przekonaniu, że wystarczy powtarzać słowo w słowo za arcypasterzem i to mu da przepustkę do nieba, to się myli. Moje własne doświadczenie religijne było przez długie lata oparte na buncie przeciw autorytetom, które nie potrafią uzasadnić swoich racji. Wolałam odejść od religii niż zmuszać się do wiary w coś, do czego nie miałam przekonania. Ten wątek łączy się z pytaniem Roberta, co powstrzymuje mnie przed byciem buddystką albo muzułmanką. Otóż w czasie, kiedy nie byłam katoliczką z przekonania (trwało to jakieś 19 lat) przestudiowałam, co mają do powiedzenia inne religie, aby ewentualnie sobie jakąś dla siebie wybrać. Ale żadna mi nie pasowała, coś mi zawsze przeszkadzało. Zresztą nie można sobie wybierać religii, jeśli nie wierzy się w Boga, a ja wtedy za bardzo nie wierzyłam. Ale stało się wbrew moim wysiłkom, że to nie ja sobie wybrałam religię, ale religia mnie. Po prostu wiara w Boga przyszła do mnie razem z wiarą katolicką. Sama się dziwiłam, bo raczej chyba skłaniałam się ku buddyzmowi. Chociaż miałam kłopot z tą pustką, do której się dąży. Jakoś mnie nie pociągała. CDN
Do Roberta: Piszesz, że jakoby szafuję wiarą w zbawczą moc innych religii. Nie za bardzo wiem, o co Ci chodzi. Ja po prostu tak wierzę, a szafowanie kojarzy mi się z hojnym i rozrzutnym rozdawaniem czegoś. Ja zawsze jestem najdalsza od tego, by na siłę kogoś przekonywać. Jeśli spodobają się komuś moje argumenty, to się cieszę, ale jeśli ktoś chce się ze mną nie zgadzać, to też dobrze. Każdy ma swój wybór i wierzy w to, co uważa za wiarygodne.
Co do wybrania narodu wybranego to nie rozumiem tego w tym sensie, że Bóg chciał mieć do czynienia tylko i wyłącznie z narodem Izraela. Bóg wybiera tak samo Chińczyka, jak i Izraelitę.
Latający Potwór Spaghetti jest postacią z Twojej fantazji, o której nic nie wiem. Nie można powiedzieć, że cokolwiek sobie człowiek wymyśli to będzie to miało właściwości zbawcze. Nawet wiara tylko w to, że Jezus istniał czy istnieje sama w sobie nie ma takich właściwości. Musimy znać Jezusa, wiedzieć, co robił, czego nauczał, co ludzie o Nim myśleli, co chciał nam powiedzieć. Musi być jakaś historia Jezusa. Nawet jeśli uwierzę, że Potwór Spaghetti istnieje, to mnie to nie zbawi, bowiem taka informacja jest pozbawiona elementów psychologii, teologii i duchowości. Natomiast co innego, jeśli mówimy o judaizmie na przykład. Wiemy na jego temat wiele, rozumiemy o co chodziło założycielom tej religii (z grubsza), do jakich wniosków teologicznych prowadzi. Generalnie chodzi mi o to, ze w przypadku judaizmu można udowodnić, że prowadzi on do poszerzenia miłosierdzia, a o Potworze Spaghetti tego powiedzieć się nie da, chyba że wiesz o nim coś więcej, wtedy się z jego przesłaniem miłości zapoznam i pogadamy.
Anno pewnie, że możemy być na ty. Ja sobie ułożę kilka myśli i coś napiszę. To jednak za jakiś czas, bo w tej chwili przygotowuję obiad.
Co do wyboru Izraela. Mam nadzieję, że przyznasz, że do czasu pojawienia się chrześcijaństwa, Bóg Izraela był jednak Bogiem Izraelitów, nie zaś innych narodów. To oczywiście sprawa nieco bardziej skomplikowana, bo jakieś akcenty uniwersalistyczne w Starym Testamencie się pojawiały, jednak nie bez powodu mówi się o Izraelu jako o narodzie wybranym. Dlaczego takie uprzywilejowanie jednego narodu?
O Latającym Potworze Spaghetti można poczytać np. w Wikipedii. Jego „wyznawcy”, jak widać, traktują sprawę całkiem „poważnie”: jeden z nich dał się nawet sfotografować z durszlakiem na głowie i takie zdjęcie ma w prawie jazdy. Bałbym się na miejscu policjantów z drogówki, bo uśmiech na widok takiego zdjęcia może być odczytany jako prześladowanie na tle religijnym. 🙂 Ale sprawa jest jak najbardziej poważna. W samym polskim spisie kościołów i związków wyznaniowych jest przeszło 150 pozycji. Być może znajdzie się wśród nich również Polski Kościół Latającego Potwora Spaghetti, bo pastafarianie złożyli wniosek o rejestrację. Na podstawie jakich kryteriów będziemy odsiewać z tej listy te religie, które są wymyślone i nie mają wartości zbawczych? Wszak niewykluczone, że jakiś „wyznawca” Latającego Potwora Spaghetti dzięki swojej wierze stanie się bardziej miłosierny, bardziej miłujący. I w ten sposób wracamy do pytania, czy wiara w Latającego Potwora Spaghetti jest tym samym co wiara w Boga w Trójcy Jedynego i czy jednak nie powinniśmy być przekonani o wyjątkowości chrześcijaństwa.
Robert,
Zadajesz dobre pytania, na które nie umiem odpowiedzieć. Muszę się zastanowić. Z tym potworem to sprawa jakiejś parodii religii czy też protestu, nikt tego nie traktuje jako religii serio (mam nadzieję). Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę dziesiątki związków wyznaniowych, to naprawdę nie wiem jak to ocenić. Poza tym moja wiara jest trochę paradoksalna, to znaczy wierzę w pozornie niespójne logicznie zdania. Na przykład właśnie myślę, że chrześcijaństwo jest wyjątkowe. I także wierzę w jakieś wybranie Izraela. Ale żeby to wyjaśnić potrzebuję czasu na zastanowienie. Chodzi tu o podejście subiektywne, ale daj mi trochę czasu do namysłu to może wyrażę się jaśniej.
Właśnie mi przyszło do głowy, żeby wyjątkowość chrześcijaństwa porównać do wyjątkowości własnych dzieci, przyjaciół albo żony czy męża. Obiektywnie rzecz biorąc zdajesz sobie sprawę, że Twoja żona i dziecko są podobne do innych ludzi, nie zrozum mnie źle: przeciętne. Ale dla Ciebie są oni najwspanialsi na świecie i nawet nie wiem jak byś szukał, to takich nie znajdziesz fantastycznych ludzi, prawda? Pomyślę dalej, to coś napiszę.
Apropos latającego potwora…
Chciałem was zapytać co sądzicie o zdarzeniu, które mi mocno zapadło w pamięć (sytuacja miała miejsce w Polsce), kiedy rozcieńczona krew pewnego arcypasterza została jako relikwia darowana pewnemu znanemu człowiekowi, który wówczas przebywał w szpitalu, gdzie zespół lekarzy pracował nad przywróceniem go do odpowiedniej formy. Krew jako relikwia miała być rękojmią powrotu jego do zdrowia i została mu nadana publicznie (ślady tej sprawy można znaleźć na googlach), aby, (jak myślę) – jeżeli ów znany człowiek rzeczywiście wróci do zdrowia – stworzyć wrażenie, że stało się tak być może nie z racji otaczajacego go zespołu profesjonalnych lekarzy, którzy dbali o niego w sposób niedostępny przeciętnemu człowiekowi, oferując usługi, które nie mieszczą się w głowie przeciętnego katolika, ale właśnie przez wzgląd na ową relikwię. Ktoś w tym wypadku chciał chyba „w dobrej wierze” oszukać zwykłych katolików, stwarzając nabożną atmosferę „cudu”. To według mnie jest karykatura wiary i karykatura pełnienia posługi pasterskiej. Ciężko mi uwierzyć, że do sprawy rękę przyłożył chyba niegłupi człowiek.
Teraz napiszę dlaczego o tym opowiadam.
Powiedzcie mi w czym taka wiara w cudowne właściwości jest gorsza od wiary w latającego potwora spagetii ? Wiara w latajacego potwora to jest tylko humorystyczna reakcja na pretensje wiary, która ubiera się w ubranie „wiary prawdziwej”, a która jest bałwochwalczym kultem „relikwii” (ja to tak niestety odbieram). Wierzący i pasterze sami przyczynili się do tego, że ludzie bronią się przed podbojem – poprzez humor, czyż nie ?
2. Wierzący w latającego potwora spagetii wcale nie muszą być osobami, które we wnętrzu nie pielęgnują wiary bardziej osobistej. Mogą to być ponadto osoby arcyuczicwe i arcypoczciwe, jeżeli jednak żadnej innej wiary w nich nie ma, czyż nie ? Jeżeli zaś nie ma tej wiary w tej chwili, być może, na pewnym etapie swoje życia sięgną po nią ?
3. Pozostaje jeszcze m.in. Kwestia tego dlaczego Buddysta ma być w sytuacji mniej komfortowej niż Katolik ? Ponieważ Katolik ma przed sobą prawdziwą perspektywę zbawczą, a Buddysta, jeżeli nie wyzwoli się poprzez medytacje, zostanie, po śmierci wprzęgniety na powrót do kołowrotu życia? Czy zatem według was Chrześcijanin może uważać zwyczajnie, że Buddysta wierzy w bajki i że kroczy fałszywą ścieżką ? Czy Chrześcijanin może uważać, że Buddysta dobrowolnie odrzucający Jezusa jako mesjasza, jest rzeczywiście zgubiony ? Czy Chrześcijanin może uważać, że ten sam Buddysta, jest z Definicji gorszym człowiekiem ?
Do Roberta: można by sądzić, że popadam w kilka sprzeczności: 1. Naród wybrany – tak, ale wszyscy ludzie są równi wobec Boga, 2. Chrześcijaństwo jest wyjątkowe, ale inne religie też mogą prowadzić do zbawienia. Czy są to naprawdę sprzeczności? Mnie się wydaje, że niekoniecznie. Naród wybrany przez Boga – jak to rozumieć? Czy jako naród wybrany do zbawienia, czy do powodzenia w życiu doczesnym? A jeśli nie, to do czego? Może do spełnienia jakiejś misji? Może do tego, żeby mówić o Bogu, żeby myśleć o Jego sprawach, zapisać to i przekazać taką hiostorię myśli o Bogu następnym pokoleniom? Należy też wziąć pod uwagę aspekt psychologiczny. Załóżmy, że Bóg wybrał Izraela do przekazania ludziom prawdy o sobie samym. Musiał ich jakoś zachęcić, a wiedział dobrze, że ludzie lubią się czuć wybrańcami, kimś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Mówił zatem do nich: „Mój narodzie wybrany, was kocham najbardziej, was zbawię, nad wami będę czuwał, tylko chcę, abyście się dobrze spisali i moje słowa traktowali poważnie i przekazali je innym. Na razie możecie wierzyć, że to wy jesteście wybrani, prawda o mnie docierać będzie do was stopniowo, potem poznacie, że z tym wybraniem nie jest do końca tak jak myślicie, ale na razie pojąć tego nie możecie”. Bóg musi mówić w taki sposób, aby Go zrozumiano.
Do Tomka: co do kultu relikwii to jest to wiara w pewien specyficznie osiągany kontakt z sacrum: poprzez przedmiot. W tym wypadku przedmiot należący do kogoś świętego, który już znajduje się w kontakcie z Bogiem. Jednak ten święty zachował też kontakt z tym przedmiotem, zatem przedmiot łączy jego obecnego właściciela z sacrum. Ja osobiście w to nie wierzę, ale ten sposób kontaktu z Bogiem można krytykować tak samo jak kult ofiarniczy. Ofiara spalana na ołtarzu miała właśnie za zadanie połączyć ofiarnika z sacrum.
Jeśli chodzi o to, czy buddysta to człowiek gorszy i zgubiony i czy wierzy w bajki – oczywiście nie. Wierzy w rzeczy, które mnie nie przekonują, nie pociągają. Ale on, wychowany w innej kulturze, myśli inaczej. Dla niego opowieści chrześcijańskie to bajki. Wydaje mi się, że chodzi mi o to, że przyznaję rację postawie całkiem subiektywnej, a wiarę traktuję jako rzeczywistość istniejącą we wnętrzu człowieka, która musi być subiektywna. Stąd moje sprzeczności, które wynikają z braku jednoznacznej i bezwzględnej rzeczywistości duchowej i z braku możliwości mówienia o niej obiektywnie.
Jeżeli ktoś już wierzy sobie, niech wierzy, ku swojemu pożytkowi w ten kult rzeczy świętych. Dla mnie to jest wiara jasełkowa i nigdy nie mogłem jej pogodzić ze swoją wiarą. Jak to uzasadnić i dlaczego coś takiego narosło i jest nadal pieczołowicie pielęgnowane ? Co ma taka wiara wspólnego z ewangelią ?
Czy taka wiara ma coś wspólnego z Ewangelią? Jezus nie propagował nigdzie kultu przedmiotów ani nie nawiązywał kontaktu z Bogiem za pomocą przedmiotu, tylko modlitwy. Wiara w moc świętych przedmiotów pochodzi z czasów przedchrześcijańskich. Była to wiara w moc talizmanów, na przykład. Natomiast wiara w tak zwane „bałwany”, czy też złote cielce była krytykowana przez Stary Testament. Dlaczego Kościół katolicki toleruje wiarę w relikwie? Nie umiem na to odpowiedzieć. Chyba chodzi o to, że wiara w coś namacalnego jest dla niektórych łatwiejsza niż wiara w niewidzialnego Boga. Przynajmniej jest się czego uchwycić (w sensie fizycznym). Trzymam w ręku taką relikwię, na przykład kawałek ubrania świętego i wyobrażam sobie, że ten skrawek łączy mnie ze świętym, który z kolei ma połączenie z samym Bogiem. Chodzi tu w najgłębszym sensie o uzyskanie kontaktu z Bogiem. Czy to działa? Nie wiem. Ja jestem pozbawiona wiary w relikwie.
Ja też jestem pozbawiony takiej wiary. Nie wydaje mi się, żeby miała cokolwiek wspólnego z nauczaniem Mistrza. Uważam dodatkowo, że to jest wiara niedobra. Może to moje odczucie…kogoś obrazi… Zupełnie nie rozumiem jak krew kapłana może miec coś wspólnego z Wiarą, tj. nadzieją na przemianę wewnętrzną, która dokonała się poprzez Wcielenie i Odkupienie, w czasie, kiedy po ziemi przechadzał sie sam Bóg i wiarą w to, że przyjdzie ponownie. Czasami stwarza się, i robią to ludzie poważni, takie sytuacje, które wręcz śmieszą. Chciałbym zrozumieć ich motywacje i chciałbym wierzyć, że oni w to, co upowszechniają wierzą, ale coś mi się wydaje, że oni kłamią w dobrej wierze, co jest paradoksalnym quasi dowodem na ich niewiarę. Wiara jako nadzieja w to, że człowiek nie umiera całkowicie, że jego życie nie kończy się w momencie śmierci ciała, ale że ma życie swoją dalszą cześć gdzieś w jakiejś innej rzeczywistości wydaje mi się zupełnie inną wiarą, niż mniemanie, że kawałek sandała Augustyna (tylko człowieka, który sporą część ludzi posłał do diabła, w tym dzieci) ma moc leczniczą. Wiara w moc modlitwy i terapeutyczną moc dialogu z Interlokutorem jest też czymś zupełnie innym niż mniemanie, że rękawiczka Josepha Ratzingera wyleczy moje maleństwo z choroby. Nawet wiara w świętą moc inkaustu kogoś zapewne bardzo szlachetnego jak np. Izaaka Syryjczyka wydaje mi się przedziwnie nieodpowiednia. Co innego jednak wiara oparta na idei… na nadziei zbawienia nawet najbardziej zagubionych. Mam też wrażenie, że przez kult relikwi wprowadza się pewien fałsz, zniekształca się obraz wiary, a przez pielęgnowanie go, zniechęca się niektórych ludzi do Koscioła.
Byłem jakiś czas temu w Częstochowie. Widziałem tam nieprawdopodobny tłum ludzi. Wszyscy garneli się pod święty obraz Matki Boskiej. Oglądali go, przechodzili w tym tłumie jeden obok drugiego ściśnięci jak sardynki, (w tym ja), tylko po to, by w mniejszej lub większej nieuwadzę przypatrzeć się wizerunkowi Smutnej Królowej przez ledwie kilka chwil. Żegnali się i modlili w tych warunkach. Jakie to dla mnie jest niebywałe! O ile większe znaczenie ma dla mnie cicha kontemplacja, wsłuchiwanie się w głos sumienia i podążanie za wyobraźnią, albo ideami nakierowującymi na nauczanie Mistrza od takiego wizytowania miejsc świętych.
Zgadzam się, że jest coś złego w takiej wierze, kiedy człowiek przypisuje boskie moce nie Bogu, ale rzeczy, np. rękawiczce, włosowi czy krwi. Co do tego, czy oni kłamią, to wiedzą to tylko ci, którzy głoszą taką wiarę. Może wierzą. Jest taka możliwość i trzeba interpretpować wszystko na korzyść człowieka, jeśli nie mamy pełnej wiedzy. A kto zna siebie samego, nie mówiąc już o wnętrzu innych?
Jeśli chodzi o odwiedzanie miejsc świętych, to też mam z tym kłopot. W Częstochowie nie byłam od wieków i coś mnie nie kusi, żeby tam zawitać. Byłam też w Łagiewnikach pod Krakowem. Byłam w Licheniu. Byłam w Knock, w Irlandii, gdzie nastąpiło wyjątkowe objawienie. Niestety ja w tych miejscach nic nie czuję. Żadnej świętości. Może to też brzmi niedobrze i ktoś się oburzy na te słowa. W tłumie ludzi podczas mszy Bożonarodzeniowej nic nie czuję, to nie są moje klimaty te tłumy. Wolę ciszę, pusty kościół, albo taki, gdzie na mszy można spokojnie usiąść i widzieć ołtarz. Mogę powiedzieć tyle, że moje poczucie obecności sacrum nie zależy od miejsca, w którym przebywam. Może to być miejsce takie jak mój kościół parafialny, albo pokój w moim domu, a nawet sklep spożywczy, w którym stoję w kolejce. Tak więc ja jakoś jestem niezależna od miejsc i przedmiotów. Ale przecież ci wszyscy pielgrzymi jednak po coś pielgrzymują, coś to musi im dawać. Te tłumy, śpiewy, zgromadzenia, przemykanie pod świętymi obrazami – chyba coś czują? Muszę się spytać mojej koleżanki, która była na beatyfikacji Jana Pawła II i stała bardzo zadowolona w tysięcznym tłumie.
Jedyne święte obrazy, które na mnie działają to ikony. Zwłaszcza Jerzego Nowosielskiego. Czuję, że wpatrując się w ikonę mogę poczuć tą nadprzyrodzoną rzeczywistość, która się za obrazem kryje. To trochę magiczne. Niestety siły duchowej ikon nie posiada malarstwo religijne Zachodu.
Masz rację co do tego, że trzeba być ostrożnym przy wypowiadaniu sądów. Może wierzą, ja mogę tylko spekulować, a przy tym ostrożność i skromność sądu jest niezbędna. Nie wiem osobiście jak głębokie przeżycia religijne towarzyszą osobom odwiedzającym święte miejsca z potrzeby serca, może dlatego, że mnie tam nigdy serce nie prowadziło. Jednak coś w tym być musi, zadziwiającego nawet, że tyle ludzi gromadzi się ‚tam’ właśnie. Może właśnie charakter odwiedzin ma takie znaczenie, tzn. Jego powszechne (niemal) uznanie ? Wspólnota. Ludzie się tam spotykają i jeden obecnością daje podstawę do afirmowania obecności drugiego, trzeciego i tak w nieskończoność prawie, dając tym podwaliny pod obecność ‚moją’? Może też jakieś bardzo osobiste przeświadczenie serca świadczy o mocy tych miejsc, korespondując ‚tam’ z tajemniczością, z prawdą, która odsłania się tylko odrobinę ? Nie wiem. Dla mnie te miejsca są tajemnicze pod innym względem. Jeżeli w poprzednich wiadomościach zachowałem się tak, że mogłem kogoś urazić, to przepraszam. Kwestia pozostaje otwarta. Jak dopytasz koleżanki i zechcesz, podziel się spostrzeżeniem i jej motywacją.
Koleżanka, która przez 12 godzin stała na placu św. Piotra bez toalety i bez picia powiedziała mi, że nie chodzi w jej przypadku o duchowe doświadczenie w sensie zstąpienia na nią Ducha Świętego. Raczej o poczucie zadowolenia, że znalazła się właśnie w tamtym miejscu w tamtym czasie, udało jej się dostać na miejsce ważnej uroczystości i ją przeżyć, mimo wielu trudności i niewygód.
Co do wspólnoty to psychologowie mówią, że łatwiej nam w coś wierzyć, gdy tą wiarę podziela wielu ludzi. Tak więc gdy wspólnie z całym tłumem powtarzamy wyznanie wiary, to ta wiara się umacnia także przez to, że jest wspólna tym wszystkim ludziom. Ja tak często właśnie czuję na mszy, kiedy chóralnie coś głośno powtarzamy. Ale zbyt wielki tłum lub niemrawy tłum, który nie zna słów modlitwy, nie działa na moją wiarę wzmacniająco.