„Dobrze by było, gdyby podjęte przez Rynkowskiego problemy stały się przedmiotem odważnej refleksji w różnych środowiskach teologicznych” – pisze w swoim artykule W poszukiwaniu teologii i teologów o. Dariusz Kowalczyk SJ. Minęły prawie dwa lata od opublikowania tych słów, a od opublikowania mojego artykułu Teologia spotkania i dialogu dokładnie dwa lata, jednak przejawów tej odważnej refleksji nie zauważyłem. Cieszę się zatem, że po dwóch latach wracamy do tych problemów, na dodatek w szerszym gronie.
Nie mogę też nie cieszyć się z tego, że i o. D. Kowalczyk, i ja zgadzamy się co do tego, że teologia powinna kojarzyć się z pasjonującą rozmową na tematy najważniejsze, że „wpływ wydziałów i pism teologicznych na przepowiadanie Kościoła i toczące się w społeczeństwie dyskusje powinien być bardziej inspirujący i znaczący”. Mam jednak wrażenie, że różnimy się co do tego, w jaki sposób ten cel osiągnąć. Moim zdaniem stanie się to możliwe – i mimo zastrzeżeń o. D. Kowalczyka pozostaję przy swoim stanowisku – gdy każdy (głównie wierzący, ale nie tylko, o czym za chwilę) poczuje się teologiem, najbardziej zaś teologami poczują się teologowie profesjonalni, a teologia profesjonalna podejmie dialog z teologią nieprofesjonalną. Co do tego mojego przekonania o. D Kowalczyk zdaje się mieć najwięcej zastrzeżeń. Niemniej jestem mu wdzięczny na zwrócenie uwagi na pewne aspekty problemu, które w pewnym sensie przeoczyłem.
Chodzi chociażby o wskazanie kategorii teologów, której istnienia sobie nie uświadamiałem, gdy pisałem swój tekst. O. D. Kowalczyk stwierdza, że przedstawiciel tej grupy znajduje się na granicy wiary i niewiary, nie nazywa siebie niewierzącym, ale nie deklaruje się jako wierzący, a mimo to uprawia teologię. Brak mu uchwytnej, osobowej relacji z Bogiem, jednak jest jakby niesiony wiarą Kościoła, na którego obrzeżach zdaje się znajdować. „Myśliciel wadzący się z Bogiem, w którego nie potrafi do końca uwierzyć, oraz z Kościołem, z którym w wielu sprawach się nie zgadza, może uprawiać teologię. Być może kimś takim był Leszek Kołakowski, przede wszystkim filozof, ale również teolog, który z pasją rozmawiał o Bogu, choć o jego osobistych wyborach wiary (lub niewiary) niewiele wiemy”. Bo, jak zauważa Kowalczyk, może bywa i tak, że teologia rodzi się nie tylko z wiary poszukującej zrozumienia, ale i z potrzeby rozumienia własnych wątpliwości. Pokorne wątpienie poszukujące zrozumienia to też teologia, wprawdzie nie z centrum Kościoła, ale gdzieś z jego obrzeży, niemniej ciekawa i potrzebna.
L. Kołakowski nie miał wykształcenia teologicznego, nie wiadomo nawet, czy był wierzący. Jednak o. D. Kowalczyk nie waha się nazwać go wprost teologiem (nie czyni zastrzeżenia, że jest to skrót myślowy), a pokornego wątpienia teologią. Nie mam wątpliwości, że można i trzeba tak zrobić, co więcej, uważam, że tacy teologowie powinni nie tylko być uznani za pełnoprawnych teologów, ale przede wszystkim stać się uznanymi uczestnikami rozmowy o Bogu. A z tym jest problem, bo profesjonalnym teologom w poglądach kogoś takiego jak L. Kołakowski przeszkadza „zubożenie” będące skutkiem nieuczestnictwa w Kościele, a nawet brak zdeklarowania się jako jednoznacznie wierzący. Tyle że ktoś taki jak on potrafi eksplorować obszary, do których nie mają dostępu profesjonalni teologowie. Chodzi tu o tych, którzy nie są wyzbyci jakiegoś rodzaju wiary, których mimo odrzucania wielu chrześcijańskich prawd wiary łączy jeszcze z Bogiem ledwie uchwytna nić. To właśnie dzięki takim „teologom obrzeży” mają oni szansę na włączenie się w rozmowę o spotkaniu z Bogiem, w tym wypadku spotkaniu zupełnie innym niż spotkanie we wspólnocie Kościoła. Nic więc dziwnego, że wojujący niewierzący zarzucają takim teologom jak Kołakowski, że dostarczają wierzącym argumentów, iż „rozum bez teologicznych założeń ma ogromne kłopoty” oraz że „teologiczna analiza świata jest w pełni racjonalna”, a przy tym pozwalają wierzącym „ilustrować spektakularnym przykładem proces nawracania się ludzi «okaleczonych niewiarą»” (B. Stanosz, Mistrz fikcji filozoficznej).
Nie jest jednak dla mnie jasne, dlaczego o. D. Kowalczyk z łatwością uznaje za teologa L. Kołakowskiego (bez dookreślenia „amator”), ale takiego miana nie chce już przyznać Szymonowi Hołowni. Zgadza się, ten ostatni stosuje inny język, nie jest to język subtelnego filozofa, jest to raczej język popteologiczny, jak sam go określa, a o jego wyborach wiary wiadomo bardzo dużo. Czy jednak to powinno być przeszkodą w uznaniu go za teologa? Największe zasługi S. Hołowni dla teologii dostrzegam w programie telewizyjnym i książkach Ludzie na walizkach. To tam widzę najwyraźniej poszukiwanie Boga (chociaż widzę je również w jego książkach popteologicznych), próbę zrozumienia spotkania z Nim, spotkania w cierpieniu. To jest teologia i nie tylko dlatego, że w sensie dosłownym jest to rozmowa. Mówienie o cierpieniu i Bogu, nawet jeśli często nie pojawia się On w tym mówieniu na pierwszym planie, jest bowiem rozmową o spotkaniu z Bogiem. Wszak duża część księgi Hioba to taka właśnie rozmowa. W tekście o. D. Kowalczyka nie znajduję więc przekonujących argumentów za tym, żeby S. Hołownię traktować tylko jako publicystę.
Nie chcę przy tym całkowicie znieść podziału na teologów profesjonalnych i teologów nieprofesjonalnych, ale chcę, by były to podzbiory jednego zbioru teologów. Dla o. D. Kowalczyka – jeśli dobrze rozumiem jego myśl – to zbiory mające malutką część wspólną w postaci L. Kołakowskiego. Oczywiście nie umieszczę nazwiska S. Hołowni w leksykonie teologów, ale mogę go traktować jako pełnoprawnego uczestnika rozmowy o Bogu. I wydaje mi się, że od tego, czy tak zrobię, zależy też to, jak traktujemy teologię i jaka ona jest, czy będzie ona mówiła o sprawach najważniejszych, czy będzie sprowadzała się do analiz pism ojca założyciela. Bo obawiam się, że jeśli do tego, by być teologiem, wystarczy napisanie pracy magisterskiej na temat reguły swojego zgromadzenia zakonnego, to teologia nie ma szans, by być rozmową na tematy najważniejsze. Sądzę, że powinno być odwrotnie: dopiero gdy rzeczywiście mówi się na tematy najważniejsze – czyli o spotkaniu z Bogiem – można zacząć nazywać siebie teologiem w ścisłym sensie.
Mogę zgodzić się z o. D. Kowalczykiem, że teologiem jest „teologiczny mól książkowy, piszący tylko dla specjalistów” i że nie musi być on zaangażowany duszpastersko. Może się zdarzyć, że ktoś taki z pasją przekopuje biblioteki właśnie w poszukiwaniu doświadczenia spotkania z Bogiem u tych, którzy byli przed nim, a jego pracę twórczo wykorzystają inni teologowie. Nie zmienia to jednak mojego krytycznego stosunku „do nudnych teologów akademickich, którzy od lat czytają te same skrypty, a za pisanie artykułów i książek zabierają się jedynie po to, aby robić kolejne stopnie „naukowej kariery””. Mam nadzieję, że również mój polemista odczuwa pewne wahanie, gdy przychodzi mu nazwać ich teologami.
O. D. Kowalczyk uważa, że zaproponowane przeze mnie rozumienie teologii wprowadza terminologiczne zamieszanie:
Nazywanie teologią tak różnych fenomenów, jak na przykład: dyskusja na imieninach cioci o Kościele, dyskusja o wierze na forum internetowym, rozmowa duchowa z rekolektantem, dzielenie się refleksjami nad fragmentem Biblii czy też analiza tekstu Rahnera o aksjomacie fundamentalnym, nie wydaje się porządkować opisu rzeczywistości, a raczej wprowadza terminologiczne zamieszanie. Jeśli dwóch ludzi rozmawia sensownie o czarnych dziurach w kosmosie, to z tego nie wynika, że są fizykami lub astronomami.
Zastrzeżenia te byłyby słuszne, gdyby faktycznie teologia spotkania i dialogu oznaczała wrzucenie tych wszystkich fenomenów do jednego worka. Jednak jest w niej wiejadło pozwalające oddzielić teologiczne ziarno od pseudoteologicznych plew. Nieporozumienia w zaproponowanej przeze mnie definicji może wywoływać samo słowo „rozmowa”. Rozmowę pojmuje się najczęściej jako coś, co nie prowadzi do żadnej szczegółowej analizy tematu, bo przecież temat rozmowy nie musi być nawet jasno określony. Jednak językoznawca Krystyna Kleszczowa (O wyrazie rozmowa słów kilka) wskazuje, że postać fonetyczna czasownika „rozmowa” bliższa jest czasownikowi „rozmówić się” niż „rozmawiać”. A czasownik „rozmówić” znaczył pierwotnie „powiedzieć o czymś dokładnie, rozpatrzyć coś mówiąc” i tym różnił się od „mówić”. Tym wiejadłem jest więc warunek, że teologia ma być „rozmówianiem”, rozpatrywaniem dokładnie doświadczenia spotkania z Bogiem. Zatem jest narzędzie pozwalające dyskusje o wierze na imieninach cioci albo na forum internetowym, często bywające żenującym widowiskiem kończącym się trzaśnięciem drzwiami albo klawiaturą, niemającym nic wspólnego z rozmawianiem o spotkaniu z Bogiem, wrzucić do worka z plewami. Nie wydaje się jednak, by taki los musiał spotkać wszystkie rozmowy imieninowe i dyskusje na forach. Bliskie mi jest opowiadanie o uczniach z Emaus (Łk 24, 13–35), których uważam za pierwszych chrześcijańskich teologów (więcej na ten temat w artykule Teologowie z Emaus?). Można podejrzewać, że w czasie swojej rozmowy podczas wędrówki do Emaus nie stosowali fachowych pojęć teologicznych, nie analizowali Pism za pomocą metod egzegetycznych. Czy tylko dlatego ich rozmowy nie można uznać za teologię? Czy nie ma znaczenia, że rozpatrywali swoje doświadczenie spotkania z Bogiem i być może właśnie dlatego, że była to taka właśnie rozmowa, bardzo gorąca, dane im było osobiste spotkanie ze Zmartwychwstałym? Nie sądzę, by nie można było uznać, że teologia jako rozmowa może mieć różne postacie: teologii akademickiej, teologii duszpasterskiej (tworzonej przez duszpasterzy), teologii artystycznej (tworzonej przez pisarzy, malarzy, reżyserów), teologii świeckiej (tworzonej przez każdego chrześcijanina) itd. Są to teologie, gdyż następuje w nich „rozmówianie” spotkania z Bogiem.
Wdzięczny jestem o. D. Kowalczykowi za zwrócenie uwagi na to, „że teolog nie tyle przekazuje swoje doświadczenie osobowej relacji z Bogiem, co doświadczenie wspólnoty, i to wspólnoty pokoleń trwającej dwa tysiące lat. W tej perspektywie należałoby stwierdzić, że nie może być teologiem ktoś, kto nie czuje żadnego związku ze wspólnotą wierzących”. Takie postawienie sprawy zabezpiecza przed indywidualizmem w wierze, przed popadaniem w sprzeczność z prawdami wiary, przed kwestionowaniem dogmatów, wyklucza hipotezę niewierzącego teologa. Co jednak z osobistym doświadczeniem spotkania z Bogiem? Czy nie ma ono znaczenia dla uprawianej teologii? Benedykt XVI w swoim przemówieniu do członków Międzynarodowej Komisji Teologicznej zauważył oba te wymiary:
Ponieważ człowiek zawsze dąży do zgromadzenia jednych owoców swojego poznania z innymi, także poznanie Boga organizuje się w sposób systematyczny. Jednak żaden system teologiczny nie może trwać, jeśli nie jest przeniknięty umiłowaniem swojego boskiego „Przedmiotu”, który w teologii z konieczności musi być „Podmiotem”, który do nas mówi i z którym jesteśmy w miłosnej relacji. W ten sposób teologia musi zawsze karmić się dialogiem z boskim Logosem, Stworzycielem i Zbawicielem. Poza tym żadna teologia nie jest taką, jeśli nie jest włączona w życie i refleksję Kościoła na przestrzeni czasu i miejsca. Tak, jest prawdą, że aby być naukową, teologia musi argumentować w sposób racjonalny, ale musi także być wierna naturze kościelnej wiary: skoncentrowana na Bogu, zakorzeniona w modlitwie, we wspólnocie z innymi uczniami Pana, którą zapewnia wspólnota z następcą Piotra i całym kolegium biskupim.
O. D. Kowalczyk zdaje się nie doceniać tego indywidualnego wymiaru w refleksji teologicznej. Co więcej, stwierdza: „Teologia ma być nauką w służbie wiary, o czym niekiedy zapominają teologowie. I nie chodzi o jakąkolwiek wiarę (np. przykrojoną do własnych upodobań), ale o wiarę wspólnoty Kościoła”. Z drugiej jednak strony o. D. Kowalczyk z aprobatą odnosi się do mojej definicji:
Teolog rozważa sens spotkań Boga z ludźmi, w centrum których stoi doświadczenie Apostołów, a to rozważanie nie może być jedynie monologiem, ale w pewnym momencie winno przybrać kształt dialogu z innymi, z tymi, którzy spotkali Boga, ale także z tymi, którzy twierdzą, że Bóg nigdy nie wyszedł im naprzeciw. Teologia nie jest jakąkolwiek rozmową, ale musi być to rozmowa racjonalna (krytyczna), czyli taka, która odwołuje się do rozumu i metod poznawczych, jakimi rozum dysponuje. I wreszcie w teologii uczestniczy sam Bóg, a zatem mówienie o Bogu jest zarazem słuchaniem Boga i mówieniem do Niego, czyli modlitwą.
Jakie zatem miejsce w refleksji teologicznej powinno zajmować to, co Benedykt XVI określa jako dialog z boskim Logosem? W tekście mojego polemisty nie znajduję odpowiedzi na to pytanie, raczej pewną obawę, by teologia nie stała się czymś przykrojonym do upodobań teologa. Do pewnego stopnia podzielam tę obawę. Czy jednak nie niweluje jej to, że w naszej rozmowie o Bogu ma uczestniczyć sam Bóg? Czy ta Jego obecność nie gwarantuje, że nasza rozmowa nie stanie się rozmową o naszych upodobaniach?
„Kto odkrył w Chrystusie miłość Boga rozlaną przez Ducha Świętego w naszych sercach pragnie poznać lepiej Tego, przez którego został umiłowany i którego kocha. Poznanie i miłość wzajemnie się podtrzymują. Jak potwierdzili Ojcowie Kościoła, każdy kto kocha Boga jest przynaglony, by stać się w pewnym sensie teologiem, człowiekiem który rozmawia z Bogiem, który myśli o Bogu i próbuje myśleć razem z Bogiem” – powiedział we wspomnianym przemówieniu obecny papież. A zatem… każdy z nas jest teologiem! Tu jednak ważne zastrzeżenie: o ile rozmawia z Bogiem i o Bogu.
Przyznam, ze nie widze sensu w spieraniu sie, czy np. pana Holownie nalezy nazywac teologiem, czy tez nie. Niewatpliwie Holownia podejmuje ciekawa refleksje nad wiara Kosciola, inteligentnie popularyzuje pewne tematy i chwala mu za to. Jak ktos chce, moze Holownie teologiem nazywac. W praktyce jednak pan Holownia jest i bedzie zapewne przedstawiany jako dziennikarz, publicysta religijny itp. Raczej nikt nie powie: Zaprosilismy dzisiaj do nas pana Holownie, teologa. Czy tego rodzaju schematy jezykowe trzeba zmieniac? Byc moze, ale ja nie dostrzegam tutaj jakiegos istotnego problemu. Holownia pewno tez nie.
Co do osobistego dialogu z Bogiem jako istotnego elementu uprawiania teologii, to pelna zgoda. Prowadze na Gregorianie seminarium na temat teologii trynitarnej, modlitwy i doswiadczenia mistycznego. Chce pokazac scisly zwiazek miedzy modlitwa, mistyka i teologia w odniesieniu do prawdy o Trojcy Swietej. Analizujemy na przyklad teksty siostry Faustyny Kowalskiej. Czy z tego jednak wynika, ze nalezy sisotre Faustyne nazywac teolozka? Nie sadze. Wole nazywac ja mistyczka, ktorej mistyka wazna jest dla teologii. Innymi slowy od mowienia, ze o. Jacek Salij, Szymon Holownia i siostra Faustyna Kowalska, to teolodzy, wole stwierdzenie, ze o. Salij to teolog, Holownia to publicyta zajmujacy sie tematyka religijna (choc nie tylko), a siostra Faustyna to wielka mistyczka.
Zgodzę się chętnie, że nie o zmianę schematów myślowych przede wszystkim tu chodzi (chociaż, przyznam, interesuje mnie, czy to, że nazwał Ksiądz L. Kołakowskiego teologiem było celowe, a jeśli tak, to co by to oznaczało w praktyce). W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby teologia nie kojarzyła się z pracami typu pojecie X u autora Y. Odwołam się do porównania kulinarnego, które pojawiło się w innym miejscu tej dyskusji. Wszak może być tak, że praca absolwenta najlepszej na świecie szkoły gastronomicznej sprowadza się (z różnych względów) do obierania ziemniaków. Być może obiera te ziemniaki najlepiej na świecie i jego koledzy są mu wdzięczni, że tak dobrze to robi, bo dzięki temu szef kuchni, który nie uczył się w żadnej szkole, bo jest samoukiem, może przyrządać wspaniałe potrawy ziemniaczane. Zgodzimy się jednak, że kiepska byłaby to restauracja, w której można by było tylko znaleźć same superobrane ziemniaki. Mam wrażenie, że jako teologowie w wielu przypadkach ograniczamy się do takiego obierania ziemniaków, nie znajdując dość pasji i zapału, by spróbować z tych wspaniale obranych ziemniaków przygotować coś więcej. No i zadarza się, że tę pasję znajdują w sobie ludzie tacy jak Kieślowski, Kołakowski czy Hołowania. Myślę zresztą, że na relację teologii „uczelnianej” i „nieuczelnianej” powinniśmy patrzeć raczej jak na relację między malarstwem „uczelnianym” i „nieuczelnianym” niż jak na relację między fizyką „uczelnianą” i „nieuczelnianą”. Profesor ASP może być wybitnym malarzem, ale niekoniecznie wybitny malarz musi być profesorem ASP albo w ogóle absolwentem ASP. Nie mówiąc już o tym, że wszelkie nauczane na ASP historie malarstwa z tworzeniem sztuki mają mało wspólnego.
Kryterium „pasji”, by okreslac stopien bycia teologiem, nie wydaje mi sie najszczesliwszy. To dosc subiektywna sprawa. Znam ludzi, ktorzy z natury sa cisi, wycofani, slabo sie sprzedaja, i u ktorych nie widac na pierwszy rzut oka jakiejs pasji. Ale pracuja systematycznie i sa dobrymi teologami.
Co do Kolakowskiego, to nazwalem go teologiem, bo przez wiele lat systematycznie, z rygorami akademickimi, podejmowal refleksje nad tematami wiary, nie tylko z filozoficznego punktu widzenia, ale takze z punktu widzenia wiary Kosciola.
Moge wiec jeszcze raz powtorzyc, ze wole pozostac przy tradycyjnych schematach teologicznych, zgodnie z ktorymi teologiem nazywa sie kogos, kto zdobyl stosowne akademickie wyksztalcenie teologiczne, i kto w jakis systematyczny sposob zajmuje sie refleksja teologiczna. Nie umniejsza to mojego szacunku i podziwu, dla tych, ktorych mozna nazwac teologami hobbystami, dziennikarzami katolickimi, tworcami podejmujacymi tematy religijne itd.
A jesli ktos chce nazywac Norwida lub Kieslowskiego teologami, to moge sie na to zgodzic bez problemu, bo rozumiem, o co chodzi…
Zatem mimo pewnych różnic co do akcentów pewne porozumienie między nami jest możliwe, choć ja z kolei wolałbym przynajmniej częściowe porzucenie tradycyjnych schematów teologicznych, które każą mi nazywać teologiem każdego ze stosownym akademickim wykształceniem teologicznym, którego jedyną zasługą teologiczną jest napisanie paru prac o mało istotnych problemach teologicznych.
Istotną kwestią wydaje mi się jeszcze kwestia wspomnianego przeze mnie w powyższym artykule obiektywizmu i subiektywizmu w teologii, że się tak skrótowo wyrażę. Innymi słowy chodzi o to, jaką rolę w teologii odgrywa wspólnota wiary, a jaką osobiste doświadczenie teologa.
„wolałbym przynajmniej częściowe porzucenie tradycyjnych schematów teologicznych, które każą mi nazywać teologiem każdego ze stosownym akademickim wykształceniem teologicznym, którego jedyną zasługą teologiczną jest napisanie paru prac o mało istotnych problemach teologicznych”.
Panie, Robercie. Wchodzimy tutaj na pole dobrych manier. Jesli ktos jest dr hab. teologii i wyklada teologie na jakims wydziale, ale robi to nadzwyczaj marnie, to – mimo wszystko – nie widze powodow, aby nie tytulowac go per teolog. W przeciwnym razie moglbym go obrazic. Jesli chce byc szczery, to moge po prostu publicznie powiedziec, ze jego teologia jest marna, bez znaczenia. Ale – moim zdaniem – nie ma sensu odmawiac mu miana teologa, bo to troche chamskie zachowanie. Jest troche ludzi z profesorskimi tytulami, ktorzy opowiadaja glupoty, albo przerazliwie nudza, ale z tego nie wynika, ze trzeba odmawiac ima miana profesorow, skoro taki tytul zdobyli. A skoro ktos otrzymal tytul profesora teologii, to ma prawo byc tytulowanym per teolog.
Co do osobistego doswiadczenia teologa, to punktem wyjscia w tego rodzaju refleksji moze byc slynny fragment punktu 8 Dei Verbum: „Wzrasta bowiem zrozumienie tak rzeczy, jak slow przekazanych, juz to dzieki kontemplacji oraz dociekaniu wiernych, ktorzy je rozwazaja w sercu swoim, juz tez dzieki glebokiemu, doswiadczalnemu pojmowaniu spraw duchowych…”. Oczywiscie, osobiste doswiadczenie nie powinno wysuwac sie na pierwszy plan, ale byc wlaczone we wspolnote wiary Kosciola. Tym niemniej jest ono bardzo wazne i nadaje refleksji teologicznej swego rodzaju zywotnosc.