Co nam pozostaje po wielkim religijnym rozczarowaniu, które Piotr Sikora opisuje tak: „W życiu duchowym przychodzi jednak czas, gdy to wszystko, cała bogata religijna symbolika, rytuały i doktryny, a także wzbudzane przez nie religijne przeżycia – muszą zostać za nami. Czasami „odpadają” od nas same. Symbole przestają poruszać i przemawiać, doktrynalne twierdzenia ukazują się jako banalnie fałszywe lub całkowicie niezrozumiałe, modlitewne formuły zmianiają się w śmieszne, puste słowa, jakiekolwiek użycie wyobraźnie w modlitwie rodzi poczucie zapadania się w dziwaczne złudzenia. Nastaje religijna cisza i pustka. Religijny sens konkretnych wydarzeń przestaje być dostrzegalny. Budzi się ostra świadomość niemoty Boga, a nawet beztreściowości tego imienia”. (art. „Cisza zmartwychwstania”, TP 13, 2016).
Piotr Sikora radzi, żeby się z tą gorzką utratą pogodzić, bo „żaden symbol, żadna doktryna ani żaden rytuał nie jest tym, o co w wierze chodzi”. Wiara dotyczy Ostatecznej Rzeczywistości, jak naucza św. Tomasz z Akwinu, a doktryny i symbole to tylko drogowskaz. Ale jeśli podważamy ten drogowskaz, jeśli on wydaje nam się pustką i kłamstwem, to na co on jeszcze wskazuje? Albo inaczej, czy wierzymy jeszcze, że on na coś wskazywał? Złamiemy drogowskaz, uznamy go za puste, śmieszne słowa, znajdziemy się w pustce duchowej, w otchłani, jak pisze metaforycznie Piotr Sikora. W otchłani tej, porównywanej do ciszy Wielkiej Soboty, religia nie przynosi juz pocieszenia. Sikora przytacza tu cytat z Simone Weil: „Religia jako źródło pociechy jest przeszkodą do prawdziwej wiary: w tym sensie ateizm jest oczyszczeniem”. Ta pustka i religijne rozczarowanie oczyszcza według Sikory „wiarę z religii jako źródła pociechy”. Cisza Wielkiej Soboty pochłania interesowność naszej wiary. Wydaje mi się, że jeśli religia nie jest już dla nas źródłem pociechy, jeśli ją z tego „oczyścimy”, to pozostaje nam, przyznajmy się do tego, ateizm. Nie ma już po co mówić o religii, wierze, jeśli ewidentnie tym, co pozostaje w nas jest pustka i niewiara, brak nadziei i brak Boga w sercu. Po co ta hipokryzja? Matka Teresa z Kalkuty wiele razy pisała, że czuje się hipokrytką, bo nie czuje Bożej miłości w sercu, bo myśli, że Boga i nieba nie ma. Nazwijmy to po imieniu: to jest ateizm. Tak jak nazwała to Simone Weil. Ale nie można mówić, że ateizm jest oczyszczeniem wiary, on jest po prostu jej zanikiem, zagładą. Jak można wierzyć w Boga bezinteresownie? Taki Bóg byłby przecież tym samym, co drzewo w ogrodzie, co krowa na pastwisku, co słońce wschodzące, po prostu częścią natury, raz dla nas dobrą, raz złą. Istotą Boga musi być dobroć dla człowieka. Inna koncepcja Boga jest owszem możliwa, ale to jest już Bóg filozofów takich jak ks. Heller, Bóg który ogarnia całość świata sobą, ale osobiście się w nim nie zjawia, ale osobiście wcale nie wciela się w Jezusa z Nazaretu, osobiście nie odkupia grzechów i nie umiera na krzyżu i nie zmartwychwstaje.
Jednak Sikora pisze, że zmartwychwstanie może się w nas urzeczywistnić pod pewnymi warunkami: zanurz się w ciszy, nie myśl, bądź świadom prostych rzeczy, wiatru na policzku, śpiewu ptaków, bębnienia deszczu o parapet, łez płynących od tarcia chrzanu, ruchu miotły, którą zamiatasz. Ciekawa jestem, dlaczego ci wszyscy adepci mindfulness nie piszą nigdy, żeby być świadomym np. ruchu ścierki czyszczącej sedesy, albo zapachu niewywiezionego szamba na spacerze, albo słów dziecka, że jest prześladowane w szkole, albo gorączki i wymiotów, albo całej masy niemiłych rzeczy, które nas spotykają. Oczywiście, jeśli jestem w dobrym humorze i nic mnie nie martwi, to mogę słuchać śpiewu ptaków i kropel deszczu, ale przyznajmy to: w ciągu dnia cały czas musimy gdzieś gnać, coś załatwiać, dzwonić do urzędów, wypełniać druczki, tabelki i PITy, wrzucać rzeczy do pralki, prasować, robić swoją nudną robotę. Sprzątając łazienkę naprawdę robię wszystko, żeby się właśnie na tym nie koncentrować, bo tego nie znoszę! Ja się mogę skoncentrować na jakiejś fajnej książce albo rozmowie albo tańczeniu rumby. Życie codzienne nie ma w sobie dla mnie żadnego mistycyzmu, który równoważyłby utratę religijnych symboli. Między czyszczeniem sedesów i krojeniem cebuli a Bogiem i transcendencją ciągną się całe przestrzenie. Jeśli takie krojenie przydarza się od święta, to można je celebrować, napawać się nim niemalże jak jurorzy Masterchefa. Można przygotowywać na patelni żabie udka, nerki i żołądki, smażyć wątróbki i mieszać gulasze, ale … moje natrętne ale: wyobraźmy sobie najpierw te żabki i krówki i świnki skaczące po łące i co się z nimi musiało stać, zanim trafiły na nasz talerz i dały się nam kontemplować na patelniach i deskach do krojenia. Oczywiście mówiąc o chrzanie nie ma tego efektu, ale nasza dieta to nie wyłącznie chrzan… Zbawienia nie ma w tej rzeczywistości, w kontemplacji codzienności, która umiałaby jakoby wyłączyć krytyczny namysł umysłu. Zbawienie, o ile jest, jest gdzieś indziej, w utraconym świecie religii i Boga. Więcej racji miał według mnie Marks traktując religię jako opium ludu, przydając jej funkcję pocieszycielską, od której chce nas odzwyczaić Piotr Sikora. Religia była westchnieniem uciśnionego ludu, ulgą od udręki i nudy codziennej egzystencji. Robotnik, o którym myślał Marks, harujący 12 lub więcej godzin na dobę w fabryce, nie miał żadnej szansy na to, że znajdzie wytchnienie i ukojenie kontemplując śrubki, z których przez te godziny składał maszyny i statki. O takim ukojeniu mógł myśleć tylko ktoś, kto w życiu swoim nie harował za bardzo. Na przykład co powiedziałyby obieraczki cebuli (patrz GW 31.03.16, Już nie czuję, że śmierdzę. Obieranie cebuli na czarno w Wielkopolsce) na propozycję, że zamiast opowieści Wielkanocnych i rezurekcji, zamiast kadzideł i komunii, zamiast „Alleluja! Chrystus zmarytwychwstał!” mają w czasie swoich codziennych 10 godzin koncentrować się na cebuli? Albo jak tu trzeć chrzan i o niczym nie myśleć, jeśli liczy się resztki pieniędzy w portfelu i myśli, jak tu wykarmić rodzinę przez kolejnych kilka dni miesiąca? Są to wszystko pomysły pisarzy i poetów, którzy w życiu się nie napracowali, a chwila z chrzanem czy cebulą to dla nich wyjątkowy moment wytchnienia; za chwilę wrócą do swoich książek, a sprawy miotły i chrzanu przekażą swoim żonom. Tu się ujmuję za Marksem i św. Faustyną, którzy lepiej pojęli duszę uciśnionego ludu. Religia musi być pocieszeniem. A jeśli tego pocieszenia i nadziei wyzwolenia nie daje – to nie jest już religią. Bóg „niemy” i „beztreściowy” – to nie jest Bóg chrześcijaństwa. Dlatego też Faustyna, biedna dziewczyna, harująca w kuchni i ogrodzie od świtu do nocy zakonnica drugiego chóru, miała wizje róż w garze ziemniaków. Bóg jako ta róża piękna i czerwona, pachnąca i wyrazista, stoi w jawnym kontraście do wielkiego gara pospolitych kartofli, którego biedaczka nie była w stanie odcedzić, taki był ciężki. A teraz co nam mówią mądrzy ludzie od religii? Bóg to nie róża, Jezus nie zmartwychwstał, no przynajmniej nie tak dosłownie, ale jakoś tak metaforycznie, że naprawdę nie wiadomo jak, ewangeliści pisali nie zawsze prawdę, co nam pozostaje? Surowa rzeczywistość, gary kartofli, tarcie chrzanu, a dla zamożniejszych zawijanie ryżu w glony do sushi. Nie możemy pozwolić, żeby nas, ludzi religijnych, obrażali tym, że religia to opium, że oddala nas od prawdziwej rzeczywistości, od realności kartofli, garnków i mioteł.
W artykule Sikory brak jakby zakończenia. Ostatnie zdanie to: „Istnieć cicho i doświadczać życia, które w każdej chwili mija i powstaje”. Ale czy udało mu się urzeczywistnić w swojej otchłani zmartwychwstanie poprzez kontemplację tych codziennych doświadczeń? Nie wiadomo. Mnie w każdym razie nigdy nic nie olśniło przy miotle i chrzanie.