Jan Paweł II miał dobre chęci – chciał pomóc ludziom zmagającym się z bezsensem swego cierpienia. Chciał wreszcie nadać cierpieniu jakiś namacalny chrześcijański sens, żeby nie szło na marne. Według mnie na pytanie o sens cierpienia i przyczynę zła może odpowiedzieć tylko Bóg i to nie w języku, jakim posługują się teologowie ani zwykli ludzie. W życiu doczesnym możemy tylko stać przed tą tajemnicą i starać się ją przeniknąć. Bezskutecznie. Człowiek wierzący jest jak Hiob, który nie rozumie sensu cierpienia, a mimo to ufa Bogu. Jan Paweł II myślał jednak, że chrześcijaństwo rozwiązało dylematy Hioba. Ufał, że światłość Nowego Testamentu rozświetliła definitywnie mroki Starego. Swoje koncepcje przedstawił w liście apostolskim Salvifici doloris – zbawcze cierpienie. Myślą przewodnią listu jest idea użyteczności cierpienia w procesie zbawienia. Cierpienie łączone z męką Chrystusa ma moc zbawczą. Przyczynia się do zbawienia świata. Jest to właśnie Ewangelia cierpienia, dobra nowina o cierpieniu.
Poniższy cytat streszcza istotę idei Jana Pawła II:
Każdy człowiek ma udział w Odkupieniu. Każdy też jest wezwany do uczestnictwa w owym cierpieniu, przez które Odkupienie się dokonało. Jest wezwany do uczestnictwa w tym cierpieniu, przez które każde ludzkie cierpienie zostało także odkupione. Dokonując Odkupienia przez cierpienie, Chrystus wyniósł zarazem ludzkie cierpienie na poziom Odkupienia. Przeto też w swoim ludzkim cierpieniu każdy człowiek może stać się uczestnikiem odkupieńczego cierpienia Chrystusa.
Mimo, że logikę tego wywodu trudno przeniknąć, papież dochodzi tutaj chyba do wniosku, że ludzkie cierpienie może zbawiać. Czyli posiada jakąś wartość. Jeśli każdy wezwany jest do zbawczego cierpienia, to cierpieć jest rzeczą szlachetną i pożyteczną. Słowa JPII mogą być interpretowane jako zachęta do pozostawaniu w cierpieniu bądź nawet zadawania sobie cierpień (nie jest to takie rzadkie, jak by się mogło wydawać). Ludzi cierpiących ma pocieszać wiara, że ich cierpienie przyczynia się do szczęścia (wiecznego) ich samych i innych ludzi. Czy naprawdę taki był plan kochającego Boga, aby uczynić z cierpienia ludzkiego narzędzie zbawienia? Czy jakikolwiek rodzic może wyobrazić sobie sytuację, w której każe on swoim dzieciom cierpieć, aby okazać im przebaczenie i łaskę? Czyż raczej rodzice nie uczynią wszystkiego, by usunąć cierpienie dzieci? Czy właśnie tego nie dokonał Bóg przez posłanie nam Jezusa? Jezus wziął cierpienie na siebie samego. Unicestwił je przez śmierć i zmartwychwstanie. Nic nie wiadomo, że potrzebował pomocy ludzi, aby tego dokonać.
Według JPII jednak nasze cierpienie dopełnia cierpień Jezusa.
W tajemnicy paschalnej Chrystus dał początek zjednoczenia z człowiekiem we wspólnocie Kościoła. Tajemnica Kościoła wyraża się w tym, że już w Chrzcie świętym, który upodabnia do Chrystusa, a następnie poprzez Ofiarę Chrystusa — sakramentalnie przez Eucharystię — Kościół stale buduje się duchowo jako Ciało Chrystusa. W Ciele tym Chrystus chce być zjednoczony z wszystkimi ludźmi. W sposób szczególny zaś jest zjednoczony z tymi, którzy cierpią. Przytoczone słowa z Listu do Kolosan świadczą o wyjątkowym charakterze tego zjednoczenia. Oto bowiem ten, kto cierpi w zjednoczeniu z Chrystusem — jak w zjednoczeniu z Chrystusem znosi swe „utrapienia” apostoł Paweł — ten nie tylko czerpie z Chrystusa ową moc, o jakiej mowa była poprzednio, ale ten także „dopełnia” swym cierpieniem „braki udręk Chrystusa”. W tym ewangelicznym obrazie uwydatnia się w sposób szczególny prawda o twórczym charakterze cierpienia. Cierpienie Chrystusa stworzyło dobro Odkupienia świata. To dobro samo w sobie jest niewyczerpalne i nieskończone. Żaden człowiek niczego nie może dodać do dobra Odkupienia. Równocześnie jednak, w tajemnicy Kościoła jako swojego Ciała, Chrystus niejako otworzył własne odkupieńcze cierpienie na każde cierpienie człowieka. O ile człowiek staje się uczestnikiem cierpień Chrystusa — w jakimkolwiek miejscu świata i czasie historii — na swój sposób dopełnia to cierpienie, przez które Chrystus dokonał Odkupienia świata.
Czy Pawłowi chodziło o to, że udrękom Chrystusa czegoś brakowało? Że było ich za mało, aby dokonało się zbawienie? Zbawienie przecież dokonało się mimo tych rzekomych braków, a więc nie cierpienie decydowało o zbawieniu. Paweł nie myślał, że dokonało się mocą cierpienia, ale mocą miłości. Co mógł mieć na myśli Paweł pisząc o brakach cierpień Chrystusa? Może po prostu to, że mimo zbawienia, cierpienie na ziemi jeszcze ciągle trwa. Coś się zmieniło, ale tego nie widzimy. Kościół, czyli my wszyscy musimy przejść jeszcze drogę, która nam została do przejścia na ziemi. Ludzie myśleli, że nadejście królestwa się opóźnia. Paweł, dobry polityk, musiał ich jakoś uspokoić, żeby jego teoria nie legła w gruzach. Uspokajał, że jeszcze muszą trochę wytrzymać i przecierpieć, tak jak Jezus, tak jak on sam.
Nie zgadzam się też z twierdzeniem, że cierpienie Chrystusa stworzyło dobro odkupienia świata i że wobec tego cierpienie jest twórcze. Odkupienie jest dziełem miłości Boga, a nie cierpienia Chrystusa. Cierpienie zadali Jezusowi ludzie. Bóg tego nie chciał i nie żądał. Bóg się poddał światu, stał się wobec jego zła bezbronny i przyjął wynikające z tej postawy cierpienie. W I Liście do Koryntian pisze Paweł, że gdyby ludzie pojęli mądrość Bożą, to nie ukrzyżowaliby Pana chwały. Jednak ukrzyżowali, czyli nie pojęli. Czyżby Bóg nie chciał, aby ludzie Go pojmowali? Oczywiście, że chce, a więc nie chce, aby ukrzyżowali Jego Syna. Nie chce też, aby cierpiał ktokolwiek. Chce, abyśmy Go pojmowali, a więc nie czynili zła, nie przyczyniali się do żadnych cierpień. Bóg nie potrzebował cierpień Syna, po prostu nie miał wyjścia. Rzucił się w ten świat i cierpiał tego konsekwencje. Nie zbawił świata z powodu bolesnej męki Syna, ale z powodu miłości.
Czyli możemy cierpienie Jezusa „dopełniać”, ale nie możemy nic do niego „dodać”? Jak to rozumieć? Czy dopełnianie nie jest dodawaniem? A jeśli się różnią, jaka jest między nimi różnica?
JPII używa słów „moc cierpienia”, Paweł używa słów „moc krwi”. Paweł nie nadaje krwi znaczenia tylko cierpienia. Krew to życie i śmierć. Krew to też symbol ochrony, na podobieństwo ochrony domów Izraelitów przed wyjściem z Egiptu. Symbol, że Pan oszczędzi ludzi, których domy pomazane są krwią baranka. Krew jest znakiem przebaczenia, schronienia, opieki, wyjścia z niewoli i przejścia do ziemi obiecanej. Czy Izraelici myśleli, że od śmierci pierworodnych zbawiła ich krew baranka na drzwiach? Nie, oni myśleli, że zbawił ich Bóg. Przeszedł nad ich domami nie zabijając. Ocalił ich. W niewoli egipskiej ludzie dali znak Bogu w postaci krwi baranka, aby ich ocalił. Natomiast krew Jezusa – krew Boga była znakiem danym ludziom przez Boga. Znaku Jezusa, znaku krwi Boga nie odczytaliśmy jeszcze w pełni. Wydaje mi się, że krwią Baranka jest dla chrześcijan wiara, która bezpiecznie przenosi nas w wieczność.
JPII twierdził, że Jezus świadomie dążył do swej męki i śmierci, ponieważ uważał, że w ten sposób spełnia wolę Boga. Oto w wizji JPII Jezus kroczy bohatersko w stronę własnego cierpienia ze świadomością swej misji zbawiania świata.
Chrystus idzie na spotkanie swojej męki i śmierci z całą świadomością posłannictwa, które ma wypełnić właśnie w ten sposób. Właśnie przez to swoje cierpienie ma sprawić, żeby człowiek „nie zginął, ale miał życie wieczne”. Właśnie przez swój Krzyż ma dotknąć korzeni zła tkwiących w dziejach człowieka i w duszach ludzkich. Właśnie przez Krzyż ma dokonać dzieła zbawienia. To dzieło ma w planie odwiecznej Miłości charakter odkupieńczy.
Chrystus idzie w stronę własnego cierpienia, świadomy zbawczej jego mocy, idzie posłuszny Ojcu.
Jezus był człowiekiem zbyt skromnym, aby myśleć o sobie w kategoriach superbohatera. Wiele razy uciekał przed zagrożeniem, na przykład kiedy chcieli go ukamienować. Zabraniał uczniom mówić o cudach, których dokonywał. Nigdy sam o sobie nie mówił jako o Mesjaszu. Mówię tu oczywiście o Ewangeliach synoptycznych, ponieważ Jezus z ewangelii Jana nie jest Jezusem historycznym, ale mistycznym.
Krzyż jest dla papieża tożsamy tylko i wyłącznie z cierpieniem. Tylko przez moc cierpienia Chrystusa dokonuje się zbawienie. Tymczasem, tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jedynego nam dał, aby każdy kto w Niego wierzy miał życie wieczne. Zbawienie dokonuje się przez wiarę w Jezusa, Syna Bożego. JP II natomiast redukuje misję Jezusa do męki i śmierci. Czyli według niego Jezus przyszedł do ludzi po to by:
(i) udowodnić, że jest święty, bezgrzeszny, wybrany
(ii) cierpieć i umrzeć
(iii) zmartwychwstać
Gdzieś w tym wszystkim ginie życie Jezusa, Jego postępowanie i nauka. Tymczasem dla naszego zbawienia ma to ogromne znaczenie. Zarówno życie Jezusa z jego radością i bólem, jak i śmierć i zmartwychwstanie – wszystko to ma znaczenie dla zbawienia, całe wcielenie Syna Bożego. To błąd koncentrować się tylko na Krzyżu, i to rozumianym jako męka. Trzeba patrzeć z szerokiej perspektywy obejmującej całość wcielenia. Z tej właśnie perspektywy męka i śmierć Jezusa to tylko część Jego przekazu dla świata.
JP II w dużej mierze opiera swoje wywody na pismach św. Pawła. Paweł koncentrował się w nich nie na życiu Jezusa, ale na śmierci i zmartwychwstaniu. Paweł traktował krzyż nie tylko jako mękę, ale jako Paschę. Pascha, czyli bezpieczne przejście na drugą stronę. Pascha, czyli transformacja człowieka cielesnego w człowieka duchowego. Przejście od doczesności do wieczności. Krzyż dla Pawła miał szersze znaczenie niż dla JPII. Krzyż był symbolem przemiany, przejścia, przebóstwienia, odkrycia boskiej natury człowieka. Krzyż był raczej radosną tajemnicą niż kumulacją cierpień.
Paweł, zapewne jak i JPII, wiele w życiu przecierpiał. Obaj nie chcieli, aby to cierpienie poszło na marne. Stąd w słowach Pawła można dopatrzyć się wiary w zbawczą moc cierpienia. Jeśli jednak Paweł nie mówi tego wprost, to JPII z całą pewnością w taki sposób interpretuje słowa Pawła. Paweł na przykład pisze, że chlubi się tylko ze swych cierpień. Może miał tendencje do pychy i w swym przekonaniu za bardzo dumny był ze swych misjonarskich dokonań. Zwalczał tą pychę w ten sposób, że postanowił chlubić się cierpieniami, które nie były jego zasługą. Jeśli nie były jego zasługą, to nie ma czym się chlubić, więc nie ma powodu do pychy. Paweł pociesza też często adresatów swoich listów: „Widzę, jak cierpicie. Jezus też cierpiał. Cierpienie jest obecne w życiu każdego, nawet Jezusa. Mimo cierpień, Jezus zmartwychwstał. Wy też mimo cierpień doznacie łaski. Myśleliście pewnie, że zaraz przyjdzie Jezus, aby was wybawić i zabrać do swego królestwa, ale On się ciągle nie pojawia. Ciągle musimy znosić to życie z jego cierpieniami i niedogodnościami. Jednak nie załamujcie się z tego powodu! To krótkie cierpienie zaraz przeminie, a czeka nas nieporównywalne z niczym życie z Bogiem”.
Rzeczywiście, choć paruzja nie nastąpiła za życia pierwszych chrześcijan ani przez następne 2000 lat, dzięki ich wytrwałości chrześcijaństwo zamieniło się w wielką religię, a Dobra Nowina zaczęła zmieniać świat. Ich cierpienie pośrednio się do tego przyczyniło. Gdyby stchórzyli i zrezygnowali z wiary, dziś nie byłoby chrześcijan, a Ewangelia byłaby zapomniana. Podobny sens miało na przykład cierpienie żołnierzy walczących z nazistami. Gdyby nie ich poświęcenie, zbrodnie nazistowskie nie miałyby końca, szerzyłby się terror i zagłada. Cierpienie i poświęcenie jest czasem konieczne tu na ziemi dla pewnych korzyści, np. dla pokoju, równouprawnienia. Ale nie może być przełożenia doczesnego cierpienia na szczęście wieczne. Królestwo jest nam dane darmo.
Wracając do Pawła, może on tylko chce uniknąć próżności. Może Paweł chce pocieszyć wiernych. To wszystko. Dalej idące interpretacje jego słów mogą nie być usprawiedliwione. Myśl Pawła nie daje się zamknąć w oczywistych i logicznych schematach, jak to zrobił JPII. Interpretacje JPII są zbyt jednoznaczne i zamknięte. Zubażają myśl Pawła.
Jako dowód swych racji podaje JPII cytat z Listu do Galatów (Gal 2, 19):
„Razem z Chrystusem jestem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie”.62 Wiara pozwala Autorowi tych słów poznać tę miłość, która poprowadziła Chrystusa na Krzyż. Skoro zaś tak umiłował, cierpiąc i umierając, zatem tym swoim cierpieniem i śmiercią żyje w tym, kogo tak umiłował — żyje w człowieku: w Pawle. A żyjąc w nim — w miarę jak Paweł, świadomy tego przez wiarę, odpowiada miłością na Jego miłość — Chrystus staje się też w szczególny sposób zjednoczony z człowiekiem, z Pawłem, przez Krzyż. To zjednoczenie podyktowało Apostołowi w tym samym Liście do Galatów inne jeszcze, nie mniej mocne słowa: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata”.63
JPII pisze takim rozwlekłym stylem, że czasem czytam parę razy i nadal nie wiem, o co chodzi. Spróbuję mimo to streścić powyższe uwagi JPII: Dzięki wierze Paweł poznał miłość. Ta miłość zaprowadziła Chrystusa na krzyż. Chrystus kochał cierpiąc i umierając. Zatem tym cierpieniem żyje w tym, kogo kocha, w Pawle. Jednoczy się z człowiekiem przez krzyż. Niestety nadal nic nie rozumiem. Taki mam problem z JPII, że czytam i czytam jego długie wywody i nie pojmuję toku jego rozumowania.
Może chodzi o to, że miłość i cierpienie tak się zupełnie zjednoczyły w Chrystusie, że teraz ten, kto Go kocha doznaje cierpień? Bo miłość nierozerwalnie łączy się z cierpieniem? Może taka jest główna myśl JPII? Tylko dlaczego trzeba to tak owijać w bawełnę? Nie ma miłości bez cierpienia, po prostu, czy o to chodzi?
Jednak według mnie ten fragment św. Pawła o przybiciu do krzyża można interpretować inaczej. Znajduje się on w wywodzie Pawła na temat Prawa i wiary. Chodzi o to, że „człowiek osiąga usprawiedliwienie nie przez wypełnianie Prawa za pomoca uczynków, lecz jedynie przez wiarę w Jezusa Chrystusa”. „Szukamy usprawiedliwienia w Chrystusie”. Całe zdanie fragmentu cytowanego przez JPII brzmi tak: „Tymczasem ja dla Prawa umarłem przez Prawo, aby żyć dla Boga: razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża”. Przybicie do krzyża oznacza dla Pawła śmierć dla Prawa („umarłem dla Prawa”). Uwolnienie z niewoli Prawa. Teraz Paweł po tej „śmierci” żyje przez wiarę. Krzyż znaczy dla Pawła koniec niewoli Prawa, początek wolności wiary, albowiem „ku wolności wyswobodził nas Chrystus”. (Gal 5,1) A ponieważ „wiara działa przez miłość’ (Gal 5,6), Paweł żyje dzięki miłości. Nowe życie zawdzięcza miłości.
Podobnie drugi cytat (Gal 6,14) należy rozpatrywać w kontekście. Cały fragment brzmi: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata. Bo ani obrzezanie nic nie znaczy, ani nieobrzezanie, tylko nowe stworzenie”. Jest to część dyskusji o obrzezaniu. Pawłowi chodzi o to, że nie chlubi się z obrzezania, tylko z nowego stworzenia. Krzyż jest tu symbolem nowego stworzenia, jako przeciwieństwo „świata”. Paweł umarł dla świata – to znaczy jego życie przemieniło się, stał się nowym człowiekiem. Identyfikując się z Chrystusem przejdziemy tak jak On ze śmierci do życia (przez krzyż, który jest granicą między starym a nowym, między doczesnością a wiecznością, między królestwem człowieka a Królestwem Boga). Przez tą przemianę w krzyżu „przyoblekliście się w Chrystusa” (Gal 3, 27), „wszyscy jesteście kimś jednym w Jezusie Chrystusie” (Gal 3, 28). To poczucie tożsamości, tego samego doświadczenia z Chrystusem powoduje, że Paweł mówi o swym „udziale w cierpieniu i chwale Chrystusa”. Paweł nie mówi konkretnie, jak ta przemiana praktycznie zachodzi, pozostawia to jako tajemnicę, i to dobrze. Kojarzy mi się tutaj powieść „Opowieści z Narnii”, gdzie dzieci przechodziły do innego świata Narnii przez obraz albo przez szafę. To miejsce przejścia było magiczne. Tym miejscem przejścia dla Pawła jest Krzyż. Każdy z nas powtórzy drogę i przejście Jezusa, żyjąc, umierając i zmartwychwstając jako nowe stworzenie.
JPII pisze dalej:
Świadkowie Krzyża i Zmartwychwstania byli przeświadczeni, iż „przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego”65 Paweł zaś pisząc do Tesaloniczan, tak się odzywa: „Chlubimy się wami z powodu waszej cierpliwości i wiary we wszystkich waszych prześladowaniach i uciskach, które znosicie. Są one zapowiedzią sprawiedliwego sądu Boga; celem jego jest uznanie was za godnych królestwa Bożego, za które też cierpicie”.66 Tak więc uczestniczenie w cierpieniach Chrystusa jest równocześnie cierpieniem dla królestwa Bożego. W oczach sprawiedliwego Boga, w obliczu Jego sądu, uczestnicy cierpień Chrystusa stają się godni tego królestwa. Przez swoje cierpienie odwzajemniają oni niejako tę nieskończoną cenę męki i śmierci Chrystusa, która stała się ceną naszego Odkupienia: za tę cenę królestwo Boże zostało ugruntowane na nowo w dziejach człowieka, stając się ostateczną perspektywą jego ziemskiego bytowania. Chrystus wprowadził nas do tego królestwa przez swe cierpienie. I przez cierpienie również dojrzewają do niego ludzie ogarnięci tajemnicą Chrystusowego Odkupienia.
A zatem według JPII, uczestnicząc w cierpieniach Chrystusa stajemy się godni królestwa Bożego. Jak to uczestniczenie osiągnąć? Załóżmy, że boli nas głowa czy dusza, jak to cierpienie połączyć z cierpieniem Chrystusa? Czy może ono łączy się automatycznie? Może łączyć się przez naszą deklarację typu: „Boże, połącz to cierpienie z cierpieniem Chrystusa”. Czy to wystarczy? A co jeśli cierpimy jako dziecko albo osoba upośledzona umysłowo lub też niewierząca? Wtedy taka deklaracja jest niemożliwa. Zatem to łączenie musi odbywać się jakoś automatycznie, musi działać jak prawo powszechnego ciążenia. Tak jak wszystkie masy przyciągają się do siebie wzajemnie, tak każde cierpienie jest przyciągane przez cierpienie Chrystusa, łączy się z nim i zbawia świat. Oczywiście, jeśli to łączenie nie zależy od naszej świadomej deklaracji woli, to włączone jest w ten proces także cierpienie niechrześcijan i ateistów. W tym sensie jest to prawdziwie ekumeniczna idea. Czy cierpienia zwierząt też się łączą? A cierpienia piekielne? Widać, że powstaje tutaj dużo wątpliwości technicznych, których JPII nie rozważa.
Powstaje też pytanie, co to znaczy, że ludzie przez swoje cierpienie „odwzajemniają nieskończoną cenę męki i śmierci Chrystusa”. Może chodzi o to, że Chrystus zapłacił cenę Bogu, a ludzie spłacają ją Chrystusowi? Taki boski factoring. Chrystus wykupił naszą należność od Boga, zapłacił ją Bogu, a teraz czeka, aż my ją Jemu spłacimy. Znowu dochodzimy tu do języka handlu, uwłaczającego Boskiej naturze. Czy ludzie rzeczywiście mają teraz spłacać dług Chrystusowi? Cóż to by była za dobra nowina, gdyby zmienił się tylko wierzyciel?
JPII pisze także, że przez zmartwychwstanie objawia się zwycięska moc cierpienia. Czyli to cierpienie pokonało śmierć? Czy Jezus zmartwychwstał dzięki temu, że cierpiał? Czy może dzięki temu, że Jego Ojciec chciał Go uwolnić od cierpień? I siła Jego miłości pokonała śmierć.
JPII stawia też tezę o tym, jakoby Maryja była współodkupicielką świata.
Otuchy dodaje ewangeliczna i historyczna prawda, że przy boku Chrystusa pierwsze i uprzywilejowane miejsce zajmuje Jego Najświętsza Matka, która całym życiem złożyła godne naśladowania świadectwo tej szczególnej ewangelii cierpienia. Wszystkie cierpienia, które złączyły się w Niej jakby w jedno, nieprzerwane pasmo, świadczą nie tylko o niewzruszonej wierze Maryi, ale stanowią Jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Już od chwili Zwiastowania anielskiego dostrzega Ona w swoim macierzyńskim powołaniu „przeznaczenie”, aby uczestniczyć w sposób jedyny i niepowtarzalny w posłannictwie swego Syna. Znajduje to wnet potwierdzenie w okolicznościach towarzyszących narodzeniu Jezusa w Betlejem i w uroczystych słowach przepowiedni starca Symeona, że ostry miecz przeniknie Jej duszę. Dalszym potwierdzeniem były bolesne przeżycia lęku, a z kolei trudów pospiesznej ucieczki do Egiptu, spowodowanej okrutnym wyrokiem Heroda.
A wreszcie, po wszystkich wydarzeniach ukrytego i publicznego życia Syna, w których uczestniczyła z całą wrażliwością swego serca — właśnie na Kalwarii cierpienie Matki u boku cierpiącego Jezusa osiągnęło stopień przechodzący wszelką ludzką wyobraźnię; było ono jednak w tajemniczy i nadprzyrodzony sposób owocne dla Odkupienia świata. Droga na Kalwarię i trwanie u stóp Krzyża wraz z umiłowanym Uczniem stanowiły o szczególnym udziale Maryi w odkupieńczej śmierci Syna. Słowa zaś, które usłyszała z Jego ust, były jakby uroczystym potwierdzeniem tej swoistej ewangelii, która miała być głoszona całej wspólnocie wierzących.
Jako świadek męki Syna, dzięki obecności i jako jej uczestniczka poprzez współcierpienie, Maryja dała jedyny w swoim rodzaju wkład w ewangelię cierpienia, przeżywając już wcześniej to, co św. Paweł wyraził w przytoczonym na początku tekście. Ma też Ona najszczególniejsze prawo powiedzieć, że dopełnia w swym własnym ciele — jak i w swej duszy — tego, czego nie dostaje cierpieniom Chrystusa.
Nieprzerwane pasmo cierpień Maryi stanowi jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Dlaczego JPII uważa, że życie Maryi było nieprzerwanym pasmem cierpień? Żadnych radości z rodzicielstwa nie zaznała? A z małżeństwa? Nic właściwie nie wiemy o życiu Maryi z Biblii, a stwierdzenie, że w życiu doznała tylko cierpień nie znajduje w niej żadnych przesłanek. Czy nie cieszyła się, gdy Jej Syn zmartwychwstał? Gdy otrzymała Ducha Świętego? Czy nie cieszyła się, gdy Jezus zamienił wodę w wino na weselu u znajomych?
Dlaczego cierpienie Matki na Kalwarii było takie szczególne? Czy Maria Magdalena, inne uczennice i uczniowie nie cierpieli także dotkliwie? Wiemy, że Maryja nie była od samego początku przekonana o misji Jezusa. Przecież wraz z rodziną poszła szukać Jezusa i przywołać go do domu, bo bała się, że oszalał. Czy Jezus wtedy nie nazwał swą matką i bratem tego, kto idzie za nim i wypełnia Jego nauczanie? Wiara Maryi nie była zatem wcale niewzruszona, jak chce tego JPII. Rzeczywiście więź matki z dzieckiem jest wyjątkowa, ale to nie jedyny rodzaj miłości, który istnieje na świecie. Miłość między uczniami i przyjaciółmi to też prawdziwa miłość. Dlaczego Maryja ma u JPII wyjątkową rolę do odegrania w zbawieniu? Maryja ma najszczególniejsze prawo powiedzieć, że dopełnia cierpień Chrystusa. Czyli my, zwykli śmiertelnicy mamy mniej szczególne prawo? Dlaczego?
Jakie to słowa Jezusa ma na myśli JPII, które usłyszała Maryja i miała je głosić jako ewangelię cierpienia? Chyba chodzi o słowa Jezusa z krzyża. „Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok niej ucznia, którego miłował, rzekł do matki: „Niewiasto, oto syn Twój”. Następnie rzekł do ucznia: „Oto Matka twoja”. I od tej godziny uczeń wziął ją do siebie”. (J 19, 26-27) Nie rozumiem, jaki te słowa mogłyby mieć związek z ewangelią cierpienia. Czy nie chodzi tu raczej o synowską troskę, aby matka miała opiekę i pocieszenie w bólu?
JPII widzi cierpienie jako coś szlachetnego i uwznioślającego. Inaczej niż ja, która uważam cierpienie za przerażające, ściągające człowieka na dno, wiejące grozą.
Poprzez wieki i pokolenia stwierdzono, że w cierpieniu kryje się szczególna moc przybliżająca człowieka wewnętrznie do Chrystusa, jakaś szczególna łaska. Tej łasce zawdzięcza swoje głębokie nawrócenie wielu świętych, jak choćby św. Franciszek z Asyżu, św. Ignacy Loyola i wielu innych.
Owocem owego nawrócenia jest nie tylko to, że człowiek odkrywa zbawczy sens cierpienia, ale nade wszystko to, że w cierpieniu staje się całkowicie nowym człowiekiem. Znajduje jakby nową miarę całego swojego życia i powołania. Odkrycie to jest szczególnym potwierdzeniem wielkości duchowej, która w człowieku całkiem niewspółmiernie przerasta ciało. Wówczas, gdy to ciało jest głęboko chore, całkowicie niesprawne, a człowiek jakby niezdolny do życia i do działania — owa wewnętrzna dojrzałość i wielkość duchowa tym bardziej jeszcze się uwydatnia, stanowiąc przejmującą lekcję dla ludzi zdrowych i normalnych.
Być może papież z własnego doświadczenia pisze o łasce cierpienia przybliżającej do Chrystusa. Być może opiera się na zeznaniach świętych. Jednak można znaleźć o wiele więcej przykładów ludzi, których cierpienie odepchnęło od Boga, nie przyciągnęło. Których cierpienie przybiło i zdruzgotało tak, że zamknęło im drogę do własnej duszy i Boga. Przeczytajmy choćby wspomnienia z obozów koncentracyjnych. Jeśli zgodzę się z papieżem, że być może jest parę heroicznych przykładów potwierdzających jego tezy, to mam wrażenie, że cierpienie, zwłaszcza to wielkie i długotrwałe cierpienie oddala od Boga i Jego spraw. Stać się w cierpieniu nowym człowiekiem – jaki to szczytny cel. Jakże złudny. JPII widzi w chorym ciele dojrzałość i wielkość duchową. Ja niestety nie mam takich doświadczeń. Cierpienia chorych to dla mnie zgroza, horror i sprawka szatańska. Cierpienie nie wiąże się dla mnie z żadną szlachetnością i wielkością duchową. Być może można pozostać szlachetnym pomimo cierpień. Ale na pewno nie można cierpieniu przypisać zasług w tworzeniu swej duchowej wielkości. Owszem, pewien rodzaj zmagań wewnętrznych jest konieczny. Ale jest to specyficzny rodzaj cierpienia. Taki, jakiego doświadczył na przykład Jezus na pustyni, gdzie próbował rozeznać się w swoim powołaniu.
I na koniec paradoksy szatana, którego zła wola przyczynia się do zbawiania świata.
Cierpienie samo w sobie jest doznawaniem zła. Chrystus uczynił z niego najmocniejszą podstawę ostatecznego dobra, jest to zaś dobro zbawienia wiecznego. Cierpieniem swoim na Krzyżu dosięgnął samych korzeni zła: grzechu i śmierci. Pokonał sprawcę zła, którym jest Szatan, i jego permanentny bunt wobec Stwórcy. Wobec swojego cierpiącego brata lub siostry Chrystus stopniowo otwiera i roztacza horyzonty królestwa Bożego: świata nawróconego do Stwórcy, świata wyzwolonego od grzechu, budującego się na zbawczej potędze miłości. I do tego świata, do tego królestwa Ojca Chrystus powoli, ale skutecznie wprowadza człowieka cierpiącego, niejako poprzez samo serce jego cierpienia. Cierpienie bowiem nie może być przetworzone i przeobrażone łaską od zewnątrz, ale od wewnątrz. Chrystus zaś, przez swoje własne odkupieńcze cierpienie, znajduje się jak najbardziej wewnątrz każdego ludzkiego cierpienia i może w nim od wewnątrz działać mocą swojego Ducha Prawdy, Ducha-Pocieszyciela.
Doznawanie zła zadawanego przez szatana jest podstawą dobra. Poddanie się działaniu szatana skutkuje dobrem! Dlaczego Chrystus chcąc pokonać szatana posługuje się stworzonym przez niego złem? Narzędzie zbawienia jest dziełem szatana. Szatan zbawia świat. Takie oto paradoksy wynikają z teorii JPII. Ale nie są to paradoksy twórcze i tajemnicze. Są to paradoksy przerażające.
Cierpienie jest sygnałem, że coś w naszym życiu jest nie tak. Czy w sferze psychiki, czy fizjologii. Jest rekcją na wrogie dla człowieka czynniki, czy wewnętrzne, czy zewnętrzne. Chrześcijańskie przeżywanie cierpienia jest dla mnie oddaniem go Bogu, w celu zrozumienia i wyeliminowania (jeśli to możliwe) jego żródeł i powrotu do zdrowia (nie cierpienia- w bardzo szeroko pojętym sensie i wyzwolenia z choroby fizycznej i nawrócenia i pokonania zaburzeń emocjonalnych itd.). Tak rozumiem Krzyż, ma on moc przemiany i zwycięstwa, zło zmienia w dobro. Trzeba jednak mieć wolę, bo to cierpienie tak przeobrazić.
Czytając artykuł naszła mnie refleksja w jakim poczuciu winy musi się znajdować chrześcijanin, który nie cierpi (każdy jakoś tam cierpi, ale mówię o takim mocnym cierpieniu). Jak ma się cieszyć i radować, śmiać i cieszyć się życiem, kiedy nie może uczestniczyć w odkupieniu przez cierpienie. Jak można być radosnym chrześcijaninem, kiedy w naszej wierze czynnikiem zbawczym jest cierpienie. Gdzie jest chwała i radość zmartwychwstania? Czy na prawdę mamy przekraczać prawa natury-czyli wrodzoną chęć ucieczki przed cierpieniem na rzecz radosnego poddawnia się mu (paradoks) w celu łączenia się z cierpiącym Jezusem?
Perspektywy tekstu, choćbym chciał, przyjąć nie mogę. Nie zgadzam się z nią, bo Jan Paweł II wyraźnie pisze o przezwyciężaniu cierpienia przez miłość. Na gorąco, zaraz po lekturze, odpiszę więc tak:
„Nie uszlachetnia”. Cierpienie nie uszlachetnia. To słowa ks. Józefa Tischnera zapisane na kartce, gdy rak krtani zabrał mu już głos. Trzy lata zmagał się z nowotworem. Połowę z tego czasu w całkowitym milczeniu. W takim stanie spotkał się z Janem Pawłem II w czerwcu 1999 roku. Po papieskiej pielgrzymce napisał wstrząsający komentarz, których niech tu służy za odpowiedź i wyjaśnienie problemu poruszonego w tekście. Oto fragment tekstu „Miłość” (m.in. w zbiorze „Miłość nas rozumie”):
„Do prawdy dochodzi się rozmaitymi drogami. Przyznajmy, że są takie prawdy, do których dochodzi się również poprzez męczeństwo. Jedną z takich prawd jest prawda, że cierpiąc, cierpimy z Chrystusem. Nie żyjemy dla siebie i nie umieramy dla siebie. Czy żyjemy, czy umieramy, należymy do Boga (św. Paweł). Dzięki temu odkryciu możemy mieć udział w Boskiej godności cierpienia. Niemniej nie cierpienie jest tutaj ważne. Nie ono dźwiga. Wręcz przeciwnie, cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”.
Mocniejszych słów nie znam.
Pozdrawiam, tomek
Ks. Tischner jest mi bliski, czytałam jego teksty i bardzo mi się podobają. Wyraża się o wiele jaśniej niż Jan Paweł II, jego teksty są o wiele ciekawsze i odkrywcze. Ten fytat z ks. Tischnera jest o wiele łagodniejszy niż tekst JPII. Mówi o tym, że w złu, jakim jest skrajne cierpienie podnosi nas miłość Boga. Bóg zło przekształca w dobro, a cierpienie w radość. Właśnie w cierpieniu, które wydaje się nie do zniesienia objawia się Boska miłość jako wyzwolenie z cierpienia. Zresztą tak samo pisał William James w książce o doświadczeniu religijnym. Właśnie ludzie przeżywający jakiś kryzys, cierpienie, będący w jakimś sensie na dnie doznawali osobistego doświadczenia Boga. Z tym się zgadzam.
Że cierpimy z Chrystusem to jest siła pocieszenia religii, że Bóg cierpi z nami i będzie nam pomagał, dopóki nie wyjdziemy z cierpienia. A więc zgadzam się z ks. Tischnerem, natomiast nie zgadzam sie z JPII. Poszukam jeszcze tej książki „Miłość nas rozumie”, bo zdaje się ją miałam i sobie poczytam.
Znalazłam tą książkę Tischnera, a w niej rozdział „Miłość”. No cóż, tekst ten nie ma nic wspólnego z Ewangelią cierpienia JPII. Jest głębszy, mądry. Nie ma żadnego porównania. Na Tischnerze się nie zawiodłam.
Co pisze ks. Tischner:
„Kiedy miłość polepsza samą siebie? czy wtedy, gdy potrafi ponieść coraz wiecej ofiar dla siebie? Wytrzymać większy krzyż? Stać się miłością Hioba? Modlitwą na gnoju istnienia?
To wielkie nieporozumienie. Już Norwid przed nim przestrzegał, gdy mówił o prawdziwym postępie miłości. Postęp prawdziwy miłości nie polega na tym, żeby było więcej krzyża, ale na tym, żeby było więcej mądrości. „Cała tajemnica postępu ludzkości zależy na tym, aby coraz więcej stanowczo, przez wcielenie dobra i rozjaśnianie prawd, broń największa, jedyna, ostateczna, to jest męczeństwo, uniepotrzebniało się na świecie”. Nic dodać, nic ująć.
I na koniec pisze Tischner tak:
„Zginamy kolana przed ofiarą męczenników, ale zrobimy wszystko, by nowe tysiąclecie nie było już tysiącem lat nowych męczeństw, lecz stało się tysiącleciem wcielających dobro i rozjaśniających prawdę wyznawców”. Dobrze powiedziane.
Ks. Jan Kaczkowski w rozmowie z Katarzyną Jabłońską „Szału nie ma, jest rak” (Więź 2013)
„Od dawna istnieje w Kościele przeświadczenie, że człowiek ma prawo ofiarować swoje cierpienie w jakiejś intencji. I jeżeli robi to świadomie, jest to wielka wartość. Fundamentalnie jednak nie zgadzam się z ludowym przekonaniem, głoszącym: Kogo Pan Bóg kocha, temu krzyżyki zsyła. Ks. Tischner twierdził. że cierpienie raczej nie uszlachetnia, a jeśli ktoś mi mówi z pozycji zdrowego kaznodziei: złącz swe cierpienia z cierpieniem Chrystusa, mam mu ochotę opowiedzieć historię o wężu: sss…
Należy przyjąć z teologiczną pewnością, że Pan Bóg – bez względu na wszystko – chce naszego dobra. Jeżeli zatem zakładamy, że On nam błogosławi w momentach szczęścia, to logicznym wydaje się założyć również, że tym bardziej jest blisko wtedy, kiedy jego dzieciom dzieje się krzywda. To nie Pan Bóg zsyła choroby, one występują naturalnie – biologicznie.
Moja ulubiona, piękna prefacja nr 39 – którą wybrałem na własną prymicję – mówi: „Nasze hymny pochwalne niczego Tobie nie dodają, ale się przyczyniają do naszego uświęcenia”. Myślę, że takim hymnem pochwalnym, paradoksalnie, może być cierpienie – ono, oczywiście, nie jest Bogu potrzebne, bo nie może dopełnić Jego pełni, ale niejako zwrotnie, przez Jego łaskę i zasługi męki Pana Jezusa, uświęca nas samych lub naszych bliskich”.
(s. 17-18)
W jaki mianowicie sposób cierpienie miałoby kogoś uświęcać? I dlaczego nie radość ma nas uświęcać? Dlaczego wszystko, co człowiek czuje i robi nie miałoby go uświęcać? Co jest takiego specjalnego w cierpieniu, że może uświęcać, a inne przypadki życiowe i przezycia – nie? Otóż z mojego doświadczenia, nie tak ekstremalnego jak rak, wynika, że cierpienie nie przyczynia się do uświęcania. Przeciwnie, w moim przypadku przyczyniało się do zapominania o Bogu. Bóle porodowe to chyba najgorsze, co przeszłam. Może jeszcze jedna noc strasznego bólu ucha. Obiecuję, że zupełnie mnie to nie uświęciło. Co to w ogóle znaczy „uświęcać”? Przybiżać do Boga? Jak się czuje takie uświęcenie? Czy się go nie czuje?
Jeszcze jeden przykład z mojego życia, gdy moja mama umierała na raka mózgu. Wiąże się z tym stopniowa utrata świadomości, więc nawet gdyby chciała, to nie mogłaby świadomie poświęcić cierpień Bogu (zresztą taka idea była jej obca). Nikt z naszej rodziny nie został przez jej cierpienie uświęcony, jestem tego pewna. Przeciwnie, pogrążaliśmy się w iście diabelskich rejonach rozpaczy i beznadziei.
Więc chciałabym wiedzieć, jak to się czuje, kiedy jest się uświęconym przez cierpienie.
Droga Anno, piszesz, że Tischner Cię nie zawiódł, natomiast głęboki zawód przeżywasz w związku z lekturą tekstu Jana Pawła II. Zastanówmy się, jak miał się więc tekst Tischnera do tekstu Jana Pawła II?
Po tym, jak Papież i Tischner spotkali się na moment na Wawelu w 1999 r. podczas pielgrzymki o Bogu-Miłości, Wojtyła napisał do przyjaciela osobisty list. Bardzo przejmujący w tonie. Pada tam zdanie o tym, że życie Tischnera (był na wózku, bez głosu, fizycznie mocno już zmieniony) rozpięte jest teraz między pytaniami Hioba a odpowiedzią Chrystusa. Hiob szukał odpowiedzi, lecz te, które proponowali mu przyjaciele, były chybione. Odpowiedzi właściwej udzielił dopiero Jezus. Tischner – łączyła go z Wojtyłą męska przyjaźń, nie miał więc żadnych powodów się krygować, korespondencja była prywatna, a on sam miał już świadomość, że śmierci się teraz nie wymknie – odpowiedział Papieżowi między innymi takimi zdaniami: „Ojciec Święty zna lepiej ode mnie tajemnice chorób. Staram się, jak mogę, znosić ich ciężar w duchu Salvifici Dolores. Teraz odkrywam głębię tego tekstu. Ale czy do końca odkrywam? Może zbyt często stawiam pytania, na które nie ma odpowiedzi…”. Korespondencja – żeby nie było wątpliwości – powstaje w tym samym czasie co cytowany wcześniej w komentarzach tekst „Miłość”.
Mam wrażenie, że z jakiegoś powodu podstawowym horyzontem, w którym umieszczasz problem cierpienia – a może raczej i przede wszystkim: doświadczenia cierpienia – jest scena, na której występują aktorzy, lecz reżyserem jest właśnie cierpienie. Innymi słowy: zakładasz pewną sprawczość cierpienia, nadajesz mu wartość, traktujesz podmiotowo. W przywoływanych tekstach – także w papieskim liście – ten punkt wyjścia jest całkiem inny, czego chyba nie dostrzegasz i z czego bierze się Twój stanowczy sprzeciw. Tym punktem wyjścia jest stwierdzenie, że cierpienie samo w sobie i samo z siebie nie ma wartości, nie uszlachetnia, a także nie uświęca i absolutnie nie ma mocy zbawczej. W Twojej wizji, mam wrażenie, człowiek jest biernym przedmiotem – cierpienie zaś aktywnym podmiotem. Dlatego cierpienie może niszczyć, pustoszyć, mnożyć się (np. cierpienie choroby członka rodziny wyradza się w cierpienie psychiczne najbliższych). Tymczasem w chrześcijańskiej perspektywie cierpienie jest niejako sprowadzone do parteru – jest tym, czym jest, trudnym, dramatycznym doświadczeniem egzystencjalnym, które chyba nie omija nikogo. Natomiast w konfrontacji z cierpieniem to człowiek i Bóg ma moc sprawczą: „Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”. Cierpienie jest wręcz nieważne, jego rola o tyle warta jest zauważenia, o ile wyzwoliła w człowieku właśnie tę podmiotową aktywność, by przykre konsekwencje cierpienia przekroczyć, nie poddać się im, stoczyć walkę na ringu i znokautować – nawet wobec świadomości, że ostatni cios tego przeciwnika może nas dosięgnąć zaraz po tym, jak tylko się odwrócimy. Doświadczenie cierpienia jest doświadczeniem zła. Tyle więc tylko będzie warte, ile uda się człowiekowi mimo tego zbudować dobra. O tym też pisze Jan Paweł II, gdy wyjaśnia konieczność przezwyciężenia zła cierpienia dobrem miłości.
W żadnym wypadku nie opowiadam się tu za wartością cierpienia, bo takiej nie ma – jest tylko wartość miłości, która pozwala przekroczyć cierpienie. To przekroczenie wymaga jednak określonej postawy i konsekwencji, domaga się bycia czynnym przez człowieka, walczącym. Mój głos pod Twoim tekstem Anno wziął się z tego, że jednak tekst Wojtyły, moim zdaniem, odczytujesz niejako z odgórnym przekonaniem, że cierpienie jest ponad człowiekiem i to ono reżyseruje grę na scenie, na której znajduje się np. człowiek nieuleczalnie chory. Broń Boże – bo zgadzamy się oboje, że zmaganie człowieka z cierpieniem jest wewnętrzną tajemnicą – nie chciałbym podejmować choćby próby, czy ktoś jest w stanie czy nie poświęcić/złączyć swoje cierpienie z Bogiem. Pamiętam, jak pytałem o to mojego mistrza Stefana Wilkanowicza. Opowiadał o swojej ciotce, która długo chorowała przykuta do łóżka i pewnego razu wyznała mu, że teraz nawet się cieszy, bo nareszcie ma czas na modlitwę. Gdy jednak stawała się już coraz mniej świadoma, nie mogła się przecież modlić. Wówczas Pan Stefan powiedział, że rozstrzygająca tu zapewne jest pewna wewnętrzna dyspozycja człowieka – tej zaś my nigdy nie zgłębimy.
Przed dwoma laty, na nieco ponad tydzień przed śmiercią abp. Józefa Życińskiego, razem z kolegą rozmawialiśmy w Lublinie z o. Wacławem Hryniewiczem. Ponieważ Ojciec akurat w tej chwili nie jest obecny na Kleofasie, pozwolę sobie przekazać tu link do tamtej rozmowy o chorobie i cierpieniu. Ufam, że tekst ten stanie się pomostem pomiędzy nami, Anno. Zachęcam do lektury: http://tygodnik.onet.pl/1,59220,druk.html.
Pozdrawiam, tomek
Anno, jestem przekonany, że żadne – nawet najgłębsze, najtrafniejsze i najmądrzejsze – rozważania teoretyczne o cierpieniu nie są w stanie tak przemówić do konkretnego człowieka, jak jego osobiste doświadczenie. A ponieważ każdy człowiek jest inny, niepowtarzalny – inne i niepowtarzalne jest osobiste przeżywanie cierpienia przez każdego człowieka. Moje cierpienie jest moim cierpieniem i nikt go za mnie nie przeżyje, i tak jak ja nie odczuje. Twoje cierpienie jest twoim cierpieniem. Cierpienie innych, to ich najintymniejszy, indywidualny dramat, którego nie jestem w stanie ani zważyć, ani zmierzyć, ani tak samo czy nawet podobnie odczuć. Nie śmiem więc cierpienia innych oceniać i opisywać. Na progu tajemnicy cierpienia zatrzymuję się i milczę, bo nie jestem w stanie tej tajemnicy przeniknąć ani zgłębić.
Tak jak nie można uniknąć śmierci, tak też nie da się uniknąć cierpienia. Z tym że osobista, fizyczna śmierć, to doświadczenie jednorazowe, natomiast cierpienie jest doświadczeniem – w sposób bezpośredni lub pośredni – ciągłym i nieustannym na tym świecie. Nie wiemy dlaczego. CIERPIENIE PO PROSTU JEST FAKTEM, NAJBARDZIEJ OCZYWISTYM I NAJBARDZIEJ NAMACALNYM SPOŚRÓD WSZYSTKICH DOŚWIADCZEŃ LUDZKICH ! Niemożliwe jest permanentne trwanie np. w radości, możliwe jest natomiast – jak życie pokazuje – heroiczne trwanie w nieustannym, niezawinionym cierpieniu.
Wymądrzam się na temat, w którym nigdy nie będę dostatecznie kompetentny. Co nieco jednak widziałem i przeszedłem. Pracowałem jako opiekun w schronisku dla bezdomnych oraz przez kilka lat jako sanitariusz na oddziale chorób wewnętrznych. Ale największą „szkołą cierpienia” było dla mnie trwające blisko dziesięć lat „obumieranie” mojej mamy, także chorej na raka. Najpierw powycinano jej różne organy, przez co musiała załatwiać się do woreczka noszonego na pasku przy boku. Potem amputowano jej piersi. Wreszcie doszło do przerzutu raka do mózgu. Po wycięciu tego guza, żyła jeszcze ponad pół roku. W ostatnich tygodniach dane mi było opiekować się nią i pielęgnować osobiście. Znosiła swoje cierpienie w pokorze, z modlitwą na ustach i w sercu. Ja w tym czasie cierpiałem razem z nią, ale równocześnie doświadczałem w duchu niesamowitego poczucia bliskości Boga, którego nie jestem w stanie wyrazić słowami…
Jestem przekonany, że człowiek wierzący może cierpieć „na chwałę Boga”. Uzdalnia go do tego powierzenie się Stwórcy, który jest Miłością. To On daje siły i nadzieję nowego życia, w którym cierpienia już nie będzie.
Chociaż byłem świadkiem odchodzenia z tego świata na sposób zbuntowany i niepogodzony, jak również nieprzyjmowania, odrzucania i przeklinania cierpienia, muszę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością za słowa, że doświadczenie cierpienia i umierania mojej mamy oraz wielu innych ludzi zbliżyło mnie do Boga!
Drogi Tomku i Andrzeju,
Przeczytałam ciekawą rozmowę z ks. Hryniewiczem i jak zwykle się z nim zgadzam. Mówi on tak: Bóg jest przeciwnikiem zła i nieszczęścia, mobilizuje ludzi do przeciwstawiania sie złu, chorobie i nieszcześciu. Bóg to ratownik, pomocnik w zmaganiu z cierpieniem. Chrystus nie sławi cierpienia, nie rzuca słów na pochwałę cierpienia. Chrystus nie uczy cierpiętnictwa, ale zmagania się z cierpieniem. Ks. Hryniewicz mówi, że sam w czasie choroby przeżył swoiste katharsis. Jednak zaznacza, że nie dla wszystkich choroba i cierpienie stanowią jakąś wartość nawet z perspektywy czasu.
Nie mówi nic o zbawczej mocy cierpienia. Mówi natomiast, żeby pytanie o jego sens pozostawić otwarte i umrzeć z niepewnością i brakiem chęci do stworzenia spójnego systemu teodycei, ponieważ to się nie może udać. Jak pewnie się zorientowaliście, jeśli czytacie Kleofasa, ja zawsze zgadzam się z ks. Hryniewiczem. Czasem mam jakieś wątpliwości, ale generalnie pojmuję chrześcijaństwo po jego myśli. Jednak ten wywiad z TP znów nie może się równać z Salvifici Doloris (czy odwrotnie – SD nie może się z nim równać). To zupełnie inne podejście, z większym zrozumieniem dla ludzkiej „ranliwości” i brakliem skłonności do uwznioślania cierpienia.
Oczywiście wiem, że życie to cierpienie i ciągłe zmaganie. Wyczytałam to najpierw u Dalajlamy, a potem zakochałam się w Księdze Koheleta. Poczułam ulgę, że nie musze być wiecznie szczęśliwa. Pogoń za wiatrem. Nie wydaje mi się, że oddzielam cierpienie – jako sprawcze i podmiotowe od człowieka jako bezradnego przedmiotu. Myślę, ze jestem daleka od tego. Czasem być może tak jest, kiedy wiadomo, że się umrze i będzie cierpieć. Ale generalnie stawiam na walkę, na aktywne przeciwstawianie się cierpieniu.
Mówsz, że Tischner spotkał się z JPII i zgadzał się z głębią Salvifici Doloris. A jednak miał wątpliwości (w przeciwieństwie do JPII)- „może zbyt często stawiam pytania, na które nie ma odpowiedzi… ” Takie pytania stawiał właśnie Hiob i został pochwalony przez Boga, że mówił o Nim prawdę, a nie jego pobożni przyjaciele. Hiob doznał w końcu ostatecznego pocieszenia w postaci objawienia Boga, ujrzał Boga, a nie tylko o Nim słyszał. Drogą do tego wydawać się może właśnie cierpienie, przez które przeszedł. Jednak zauważcie, że Hiob nie mówi nic o tym, że cierpienie go zbawia, przynosi korzyść. On się buntuje, oskarża Boga, domaga się odpowiedzi, rozmyśla nad tym, jak potężny Bóg może zrzucać na słabe małe istoty ludzkie cierpienie. Hiob stawia się na równi z Bogiem jako partner do rozmowy. Można zapytać: czy gdyby Hiob został całe życie szczęśliwym ojcem, posiadaczem ziemskim i mężem, zdrowy i radosny, doznałby tego objawienia Boga? Ale odpowiedź nie jest taka prosta, bo nie ma ludzi idealnie szczęśliwych, jak zauważasz Andrzeju. Raczej się męczymy i zmagamy. Więc każdy z nas jest po trosze Hiobem. Tak, nie sposób nie zauważyć, że jakieś nasze cierpienia czy zmagania wewnętrzne przynoszą nam pewne korzyści życiowe czy duchowe. Odcięcie się od odczuwania cierpienia byłoby dla nas z niekorzyścią, bo nie moglibyśmy zauważyć, co musimy zmienić, jak siebie zmienić. Cierpienie ma swą rolę do odegrania w procesie naszego psychicznego rozwoju. Jednak posuwanie sprawy cierpienia do skrajności jako „królewskiej drogi zbawienia” budzi mój stanowczy sprzeciw. Są inne drogi zbawienia. Mnie osobiście odpowiada droga radości. Jeśli znacie chasydów to wiecie, że „to co Lea osiąga smutkiem, to Rachela radością”. Ale w naszym katolicyzmie dano priorytet cierpieniu.
Jeszcze jedno: w moim tekście z Kleofasa „Alain de Botton w poszukiwaniu religii bez Boga” jest częśc (gdzieś w połowie) o rozdziale pt. „Pesymizm”. Alain zachwala religie jako pesymistyczne co do życia doczesnego człowieka i możliwości osiągniecia szczęścia i zaleca pesymizm ateistom. Temat łączy się z tematem nieuchronności cierpień. Jeśli chcecie, zajrzyjcie co tam napisałam. Ja też lubię religię za pesymizm doczesny, a nadzieję wieczną. Nie jestem utopistką wierzącą w możliwość idealnego szczęścia i osiągniecia wszystkiego w życiu.
Czy JP II ma racje, ze cierpienie uswieca ?
Tak myslala Sw. Joanna Beretta Molla.
Wyemacypowana katolicka Chrzescijanka i Meczenniczka.
Po uzyskaniu dyplomu z medycyny i chirurgii na Uniwersytecie w Pavia w 1949, otworzyła klinikę medyczną w Mesero (koło Magenty) w 1950. Zrobiła specjalizację z pediatrii na Uniwersytecie w Mediolanie w 1952 r., gdzie później kontynuowała swoją praktykę lekarską. 1955 wzięła ślub z Piotrem Mollą. W 1956 urodziła syna Pierluigiego, w 1957 córkę Mariolinę, a w 1959 córkę Laurettę.
Teraz uwaga:
We wrześniu 1961, pod koniec drugiego miesiąca ciąży, w jej macicy rozwinął się włókniak. Mimo tzw. wskazań medycznych do przerwania ciąży zdecydowała się donosić ją do końca. Wiedziala co jej grozi ! 21 kwietnia 1962 urodziła się jej kolejna córka Gianna Emanuela. Tydzien pozniej w Wlk: Piatek Gianna Molla zmarła w wieku 39 lat.
Powiedzala, wybierzcie zycie dziecka nie moje.
Naszym najwiekszym zwyciestwem bedzie oddac zycie za kogos, nawet jesli przy tym poniesiemy smierc.
Mąż po jej śmierci powiedział:
„(…) Aby zrozumieć jej decyzję, trzeba pamiętać o jej głębokim przeświadczeniu – jako matki i jako lekarza – że dziecko, które w sobie nosiła było istotą, która miała takie same prawa, jak pozostałe dzieci, chociaż od jego poczęcia upłynęły zaledwie dwa miesiące”.
Paweł VI w czasie modlitwy Anioł Pański w niedzielę 23 września 1973 określił ją jako: „młodą matkę z diecezji mediolańskiej, która by dać życie córce poświęciła swoje w świadomej ofierze”.
Jan Paweł II beatyfikował Joannę w 1994 , a w 2004 kanonizował ją. Na uroczystej mszy św. byli obecni (PIERWSZY RAZ W HISTORII KOSCIOLA !!!) m.in. mąż Joanny i najmłodsza córka Gianna Emanuela (ktorej zycie dala swieta – oddajac swoje).
Jan Paweł II w jednej z encyklik pisał:
” Z modlitwą trzeba łączyć ofiarę. Zbawcza wartość każdego cierpienia, przyjętego i ofiarowanego Bogu z miłością, wypływa z Ofiary Chrystusa, który wzywa członków swego Ciała Mistycznego do współudziału w swych udrękach; do „dopełniania ich braków we własnym ciele” (por. Kol 1,24). Misjonarzowi w jego ofierze winni towarzyszyć wierni i podtrzymywać go własną ofiarą. Dlatego też proszę tych wszystkich, którzy pełnią posługę duszpasterską wśród chorych, by pouczali ich o zbawczej wartości cierpienia i zachęcali do ofiarowania go Bogu za misjonarzy. Przez taką ofiarę stają się również sami misjonarzami, jak podkreślają pewne stowarzyszenia powstałe wśród nich i dla nich. Uroczystość Zesłania Ducha Świętego – początek misji Kościoła – jest obchodzona w niektórych wspólnotach jako „dzień cierpienia w intencji misji”.
To jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Z tego wynika, że powodzenia misji niejako uzależnione jest od ofiarowanych Bogu cierpień. Tak jakby Bóg patrzył na te ludzkie cierpienia, zliczał je i przekształcał w sukces misjonarzy…
Czemu nie wystarczy sama modlitwa, wsparcie duchowe, czy materialne misji, dlaczego trzeba składać Bogu ofiary z cierpień. To przecież jest przerażające. Jak można cierpieniem cokolwiek „załatwić”. Czy rzeczywiście jak ujęła to Anna cierpienie na świecie jest najcenniejszą walutą, wyjednuje zbawienie (jakby Jezus już nam go nie zapewnił), nasyca mocą modlitwy. Czy kiedykolwiek chrześcijaństwo zmieni pogląd w tej kwestii. Przecież są też wierzący, których to przytłacza, może nie jest ich tak mało. Dobrze, że ks. Hryniewicz mówi o alternatywie, bez tego mi osobiście byłoby bardzo ciężko.
Jak zauważył w „Małym Księciu” Saint-Exupery: „Mowa jest źródłem nieporozumień”.
Anno, jestem przekonany, że nasze spojrzenie na poruszane kwestie nie jest odległe. Ach, te słowa, słowa… Napisałaś: „Są inne drogi zbawienia. Mnie osobiście odpowiada droga radości”. Czy pisząc te słowa, pozostajesz jeszcze w nurcie chrześcijaństwa, czy żeglujesz już na szersze wody? Czy takie przeciwstawienie dróg do Boga jest właściwe? Czy to potrzebne? Czy w ogóle jest możliwe w tym życiu kategoryczne rozróżnienie na drogę radości i drogę cierpienia? Czy nie powinniśmy po prostu dążyć do utrzymywania odpowiednich proporcji? Przecież w życiu jedno przeplata się z drugim, a i chyba jedno drugiego nie wyklucza?
Też uważam, że generalnie rzymski katolicyzm jest zbyt smętny – rzewny – smutny. Uprzywilejowane są nabożeństwa Drogi krzyżowej czy Gorzkich żali. Modlitwy to głównie różaniec (święty!), litanie i koronki. Pamiątka Wieczerzy Pańskiej, w powszechnej terminologii i przekazie, to Msza, Ofiara. Zgadzam się, zbyt mało jest radości i nadziei w naszej wierze. Ale jak i gdzie czerpać tę radość, skoro kazania są najczęściej moralizowaniem, skoro Bóg przez wieki i w dalszym ciągu jest przedstawiany bardziej jako straszny i surowy Sędzia, grożący ludziom piekłem i nieodwołalnym potępieniem, niż jako kochający swoje dzieci Tata?
I jeszcze jeśli chodzi o zbawienie i cierpienie. Pascha Chrystusa miała swoją „bramę”, którą było cierpienie i śmierć na krzyżu. Jezus dokonał dzieła zbawienia dając się przybić do krzyża, a nie tańcząc, śpiewając i popijając wino w Kanie Galilejskiej… Stąd pewnie „w naszym katolicyzmie dano priorytet cierpieniu”. A że choćby w prywatnych objawieniach, spekulacjach teologicznych czy nauczaniu papieży ten „priorytet” przybiera najrozmaitsze kształty, treści i wywody, to już inna sprawa.
Wierzę, że dopuszczenie i trwanie powszechnego cierpienia u ludzi i w całej przyrodzie, jest jakąś mową, jakimś przekazem i działaniem Boga, którego na razie nie jestem w stanie pojąć. Staram się Mu ufać, że póki co, grzech i cierpienie muszą koniecznie istnieć, ale posiadają tajemniczy sens. Moja nadzieja opiera się także na tym, że przecież sam Chrystus poddał się cierpieniu i jest również Tym, „który gładzi grzech świata” (por. J 1, 29).
Przykład podany przez Jacka wydaje mi się celny. Zobaczmy sytuację: prawdziwy dylemat egzystencjalny i etyczny. Trzeba wybierać pomiędzy dwoma równoważnymi dobrami. Wiemy, jak wybrała Molla. Znamy jej wybór, choć – jak uczciwie pisze Andrzej – nie jesteśmy w stanie go pojąć, gdyż jest tak intymny. Nam pozostaje pokora w obliczu jej wyboru. Natomiast ona sama dokonała tego wyboru będąc w określonej relacji. Tę relację miała z dzieckiem. I wybierała ze względu na dziecko – a nie ze względu na cierpienie. Jej cierpienie, radykalne, bo przyjmowane ze świadomością, że zwieńczeniem jest śmierć – nie miało sensu. Nie dzięki jej cierpieniom Córka żyje, lecz dzięki jej wyborowi i trwaniu w wyborze. Wybór był podyktowany miłością, a więc emanacją miłości. Miłość więc przezwyciężyła tę tak dojmującą, dołującą sytuację doświadczania cierpienia. Moglibyśmy więc powiedzieć – analogicznie do słów Jana Pawła II – o „miłosnej wartości cierpienia” Beretty Molli. Jej miłość objawiła się, także przed naszymi tu oczami, w przyjęciu i przezwyciężeniu cierpienia. Przezwyciężenie cierpienia dokonało się w relacji.
Patrząc natomiast w perspektywie wiary, widzimy że relacją jest relacja z Bogiem wcielonym w Jezusie Chrystusie. Nasza z Nim relacja oparta jest na naśladowaniu Jezusa. Jakie więc jest postępowanie Jezusa względem cierpienia i co oznacza dla nas, naśladujących? Jezus ani nie chce, ani nie szuka cierpienia. Jeśli możesz – mówi w modlitwie, gdy trawi go agonia – odsuń ode mnie ten los. Ale jeśli to jest Twoja wola – przyjmuję. Wolą Boga nie było sprowadzenie na Jezusa cierpienia. To nie Bóg decydował, kogo lud wypuści z więzienia. Chodziło o to, żeby objawiła się Miłość. Ona objawiła się więc najpierw w tej wierności Jezusa wobec Ojca i w zaufaniu: w tej dyspozycji, by wybrać w imię nadziei i przejść drogę krzyżową. Wierność jest najtrudniejsza, gdy konfrontuje się z tym, co niezrozumiałe – jak wiara w dobrego Boga w obliczu niezawinionego cierpienia. Stało się tak, jak nieraz dzieje się w życiu nie jednego z nas, że drogą, na której się miłość objawia, jest droga cierpienia. (Ile znamy przypadków, gdy np. miłość dziecka do rodzica objawia się dopiero w sytuacji zagrożenia życia bądź śmierci?). Możemy więc na tej drodze naśladować Jezusa, przyjmować cierpienie nie jako skazujący wyrok, lecz drogę przez którą trzeba przejść, by objawiło się coś większego. I tu jest miejsce na bunt, i tu jest też miejsce na wierność. A przychodzi to tym trudniej, że człowiek doświadcza w takim momencie samotności – jak Jezus w Ogrojcu, gdy uczniowie mimo próśb o czuwanie spokojnie spali.
Ostatecznie więc niczego cierpieniem, o czym pisze Estel, załatwić się nie da. Co najwyżej to cierpienie może „załatwić” człowieka. Załatwić, czyli pozbawić nadziei. Wmówić, że niczego większego już nie ma, tylko cierpienie. Nie da się cierpieniem handlować z Bogiem, zresztą nasza waluta wobec Jego wyglądałaby na marny bilon. Z Bogiem w ogóle handlu nie ma. Dlatego cel jest, jak się zdaje, całkiem inny: załatwić cierpienie miłością. Nie zależy przecież powodzenie misji od cierpienia jako takiego, lecz może już zależy – podobnie jak z modlitwą – od tego, co możesz z siebie dać. Cierpienie jest tak intymne, że „dawanie” go jest wyzwaniem. Dzielenie się swoją intymnością jest zaś możliwe tylko w bliskiej relacji. Im relacja bliższa, tym miłość większa – nawet, jeśli tej miłości trafia się iść po drodze cierpienia.
Piszesz, Tomku, że cierpienie matki poświęcającej życie dla dziecka nie miało sensu. Czy dobrze Cię rozumiem? Jak to nie miało? Właśnie to cierpienie i poświęcenie miało sens: uratowanie życia innego człowieka. Największą miłością jest oddanie życia za przyjaciół swoich. Podobnie jak Maksymilian Kolbe oddał życie za współwięźnia. Takie cierpienie ma sens. W naszym życiu ziemskim zawsze jest coś za coś. Życie za życie. Ceną życia dziecka było życie matki. Ceną wyzwolenia z nazizmu było życie żołnierzy i ich cierpienia frontowe. Ceną wyzdrowienia z raka jest poddanie się bolesnej terapii. Ceną szczęścia dziecka jest poświęcenie matki swego czasu i pracy. I tak dalej. Cierpienie jako cena polepszenia czy uzdrowienia sytuacji ma sens. Tylko czy tę samą logikę ceny można zastosować do rzeczywistości Boskiej? Św. Paweł mówi, że jesteśmy zbawieni darmo. Nie musimy płacić ceny. Zbawia nas łaska. Tymczasem w słowach papieża przytaczanych przez Estel widzimy, że dobrostan misjonarzy wynika z cierpień ludzi, którzy się za nich ofiarują. Podobny był sposób myślenia Matki Teresy z Kalkuty (nie mówiąc o setkach cierpiętników – mistyków, a zwłaszcza mistyczek- stygmatyczek). Otóż Matka Teresa miała tzw. przyjaciół cierpiących dla dobra jej dzieła. Np. zapewniała osoby chore czy w inny sposób cierpiące, że ich cierpienie jest z pożytkiem dla jej dzieła pomocy ubogim. JPII beatyfikował czy kanonizował wiele świętych, którzy mieli takie wymienne podejście do cierpienia. Tymczasem rzeczywistość Boska nie ma nic wspólnego z handlem wymiennym. Za łaskę nie trzeba płacić. Łaska nie ma ceny. Jeśli już można mówić o jakiejkolwiek cenie to jest to cena miłosiernego serca. Miłosierdzia pragnę, nie ofiary! Jednak zawsze posługiwanie się kategoriami handlowymi w stosunku do Boga jest ryzykowne. Jest cienka linia, nie dla wszystkich widoczna, dzieląca cierpienie od cierpiętnictwa. Znoszenie nieuniknionego cierpienia to nie to samo co pragnienie doznawania cierpień dla uzyskania łaski. Cierpienie nie jest walutą zbawienia i otrzymania łaski.
Andrzeju, piszę, że chrześcijaństwo wybrało drogę cierpienia, choć możliwa była też droga radości. Złożyło się na to kilka przyczyn, a krytyczną osobowością, od której wszystko się potoczyło w stronę cierpiętnictwa był św. Augustyn. On też miał swych poprzedników, od których przejął koncepcje i dołożył swe neurotyczne intuicje. Poprzednicy Augustyna to Platon i neoplatonicy oraz manichejczycy. Platonizm i neoplatonizm oddzielił doskonałą duszę od marnego przemijającego ciała. Próbowano osiągnąć ekstazy polegające na oddzieleniu duszy od ciała i jej podróży do świata idei, świata doskonałości. Augustyn i jego matka byli także zafascynowani taką ekstazą, i zdaje się, ze choćby raz jej doświadczyli. Plotyn pogardzał ciałem do ostateczności. Manichejczycy nie chcieli mieć z ciałem nic wspólnego, bo utożsamiali materię ze złem. Augustyn przez 9 lat był uczniem manichejczyków, potem fascynował się Plotynem. Kiedy dodać do tego jego neurotyczne poczucie winy i grzeszności – wyszło z tego chrześcijaństwo Boga grożącego, nieprzebaczającego, strasznego i skazującego większość ludzi na męki wieczne. Zaczęło się chrześcijaństwo lęku. Lęk nie pozwalał ludziom zaufać Bogu, zbliżyć się do Niego. Lęk przed boską karą kazał ludziom karać się już tutaj na ziemi, aby uniknąć czegoś gorszego – wiecznego płonięcia w ogniu piekielnym. Cierpiąc tutaj mówili sobie, że Bóg zaliczył już im karę i nie będzie ich dręczył wiecznie. To jedno wyjaśnienie skłonności do cierpień w chrzescijaństwie. Obraz dobrego miłującego Boga z Ewangelii zagubił się. Chrześcijaństwo opowiedziało się za Augustynem, za religią lęku. Już Platon i Plotyn stosowali pewne techniki prowadzące do ekstazy. Techniki te polegały na utrzymywaniu uważności, czystości umysłu, postach, różnego rodzaju deprywacji, oderwania się od świata. Te ideały platońskie przejęli pierwsi mnisi, jak np Ewagriusz z Pontu. Potem doszła do tego konieczność karania się za grzechy i samodzielnego wymierzania sobie kar cielesnych. Techniki kaleczenia ciała, związywania się łańcuchami, noszenia włosienicy, biczowania etc były stosowane masowo w zakonach chrześcijańskich. Dziś wiadomo, że ekstremalne dręczenie ciała może wywoływać stany euforii i ekstazy. Pragnienie ekstazy połączone z poczuciem winy i lękiem przed Bogiem doprowadzało do gloryfikacji i mnożenia cierpień. Z tego wszystkiego zrodziła się „królewska droga cierpienia”. Dlatego myślę, że droga radości, zapomniana w IV wieku za sprawą Augustyna będzie ratunkiem dla chrześcijaństwa, jeśli ma ono przetrwać.
Pani Anno; cytuje pani papieza: Chrystus odkupil przez cierpienie; dlatego ludzkie cierpienie moze miec wartosc zbawcza.
To jest juz interpretacja.
JP II zastrzega sie, ze „sens cierpienia bedzie zawsze tajemnica: dlatego jestesmy swiadomi jak niewystarczajace i nieadekwatne sa nasze wyjasnienia”.
W III.9. SD czytamy, ze czlowiek pyta dlaczego cierpienie ? Potem pyta Papiez: Jaki ma sens cierpienie ?
I odpowiada:
1. cierpienie nie jest kara za grzech/wine
np: Hiob.
2. Cierpienie jest proba
3. Cierpienie sluzy nawroceniu/powrotu do dobra np. marnotrawny syn, wrocil dopiero jak doswiadczyl niedostatku/ubostwa/cierpienia.
Zeby jednak dojsc do jadra pytania „dlaczego” , pisze JP II musimy spojrzec na Ofiare milosci Chrystusa (ktora stala sie dla Gianny Beretty Molla i M. Kolbego wzorem do nasladowania).
W IV.14. SD znajdujemy wazna wzmianke:
czlowiek umiera, gdy traci nie zycie doczesne tylko zycie wieczne.
Dlatego Bog dal swojego Syna, aby czlowiek nie umarl tylko mial zycie wieczne.
„Dlatego myślę, że droga radości, zapomniana w IV wieku za sprawą Augustyna będzie ratunkiem dla chrześcijaństwa, jeśli ma ono przetrwać.”
Warto zauważyć, że następuje powrót do pierwotnego symbolu chrześcijan, czyli ryby- Ichthys. Wiadomo, że krzyż stał się naszym symbolem dopiero w IV wieku. Młodzi chrześcijanie chętnie posługuję się symbolem ryby ( jaką ona ma symbolikę nie trzeba pisać). Absolutnie nie mam na celu sugerować, że krzyż powinno się zastąpić rybą, ale chodzi o to, by pokazywać różnorodność w naszej wierze. Nie tylko okrutna śmierć Jezusa była częścią jego misji na Ziemi. Ważna jest też cała Jego nauka, przykład jaki dawał. Dobrym przykładem jest Lednica i brama w kształcie ryby, jako symbol życia.
Krzyż jest znakiem poświęcenia i śmierci, znakiem zmartwychwstania i zwycięstwa jest Pusty Grób. Warto o tym pamiętać, by zachować równowagę w przeżywaniu naszej wiary. Tak samo z cierpieniem, jeżeli jest dobrze jest przeżyć je z modlitwą i zaufaniem, że Bóg nas z niego wyprowadzi. Że zło z miłości zmieni w dobro, bo zmierzamy wszyscy do wiecznej radości, a nie wiecznego cierpienia. Cierpieć i uważać, że zbawiamy tym kogoś to dla mnie jest rzecz nie do zaakceptowania. Po co wychodzić z cierpienia skoro ma ono tak niesamowitą wartość. Można nabawić się poczucia winy, że można by jeszcze tyle dobrego osiągnąć cierpiąc (mam na myśli nurt cierpiętniczy, a granica jak napisała Anna jest b.cienka i warto o tym pamiętać).
Panie Jacku! To nie jest moja interpretacja, sam papież pisze wyraźnie o zbawczej wartości cierpienia, cytat z tekstu zamieszczonego przez Estel: „Zbawcza wartość każdego cierpienia, przyjętego i ofiarowanego Bogu z miłością, wypływa z Ofiary Chrystusa”.
Po drugie, co Pan rozumie jako próbę? Czy Bóg próbuje, ile wytrzymamy cierpień? Po co miałby to robić? Czy jako wszechwiedzący już tego nie wie? Czy próbuje nas tym cierpieniem aż do śmierci? Czy cierpienie ludzi zagazowanych w Auschwitz było próbą z góry skazaną na klęskę? Mówienie o próbie, na którą Bóg nas wystawia przez cierpienie denerwuje mnie.
Estel, też myślałam o symbolu chrześcijaństwa – krzyżu, który kojarzy się większości z cierpieniem. Oprócz ryby symbolem pierwotnym był Dobry Pasterz – o ileż symbol bardziej pełen miłości.
Akurat dziś rozmawiałam z koleżanką o tym, jak umierał Stalin i przyszło mi do głowy pewne porównanie. Mocarstwo Stalina oparte było na strachu, to każdy wie. W momencie, kiedy Stalin zaczynał agonię, w jego gabinecie była obecna lekarka, która nie udzieliła mu pomocy. Po jej wyjściu dopiero po jakimś czasie ktoś zajrzał do gabinetu, zobaczył Stalina w mękach agonii. Nikt nie wezwał pomocy. Podświadomie czy świadomie ludzie chcieli jego śmierci. Umierał męcząc się wiele godzin. Weszli do niego dopiero po śmierci.
Mocarstwo oparte na lęku musi zginąć lub przemienić się. Niestety nasze chrześcijaństwo stało się przez Augustyna religią lęku. Ludzie nie chcą Boga, który straszy piekłem wiecznym za skończone grzechy. Jeśli nie pójdziemy tropem ks. Hryniewicza i nadziei na powszechne zbawienie, jeśli metodą motywacyjną będzie ciągle lęk, a cierpienie czymś co przekonuje Boga do zbawienia człowieka to chrześcijaństwo będzie skazane na powolne umieranie, bo ludzie nie chcą wierzyć w Boga – kata, przed którym trzęsa się ze strachu i takiego, który pragnie ich cierpień.
Nie porównuję tu Stalina do chrześcijaństwa. Sytuacja Stalina była aż nadto oczywista i jednoznaczna. Z chrześcijaństwem jest lepiej – są dwa nurty: jeden nurt lęku, drugi nadziei. Jeden nurt cierpiętnictwa, drugi radości. Chodzi mi o to, żeby nurt nadziei i radości doszedł do głosu. A stanie się to wtedy, gdy zawrócimy do czasów sprzed Augustyna. Do samej Ewangelii przede wszystkim, ale też do Biblii jako całości. Gdy dotrzemy do pierwotnego przesłania Jezusa – dobrej nowiny o Bogu, którego nie można się lękać i który zbawia nas swą łaską, za darmo.
Jednak może też być źle z chrześcijaństwem, jeśli nurty strachu i cierpiętnictwa przesłonią pozytywne aspekty naszej religii.
Anno, tego się nie spodziewałem. Jeżeli dobrze rozumiem: właśnie bronisz wartości/sensu cierpienia. Wyszliśmy przecież od czegoś innego: mocnego sprzeciwu wobec wizji „zbawczego cierpienia”. Teraz piszesz z przekonaniem, że cierpienie Molli miało wartość i sens, bo jej Dziecko żyje. Tym samym wprowadzasz tu – skrytykowaną w dalszej części wpisu w odniesieniu do rzeczywistości Bożej – mentalność handlową, coś za coś. Jeśli się cierpienie opłaci (Dziecko żyje) – ok. Jeśli zaś finał byłby inny…
Poza tym dodać muszę, że tekst ważny jest w kontekście: pouczenie papieskie dotyczące misji, zacytowane przez Estel, jasno mówi o przekazywaniu chrześcijańskiej wizji cierpienia chorym przez kapelanów. Nikt tu nie szuka cierpienia! Cierpienie już jest, bo są chorzy, trzeba więc, żeby mogli spotkać kogoś, kto im powie, że cierpienie nie ma ostatniego słowa w ich życiu, lecz ostatnie słowo należy do nich.
Zwróć proszę uwagę, że pisałem, i piszę, o tym, że cierpienie SAMO W SOBIE nie ma wartości ani sensu. To, że Molla musiała stanąć przed takim dylematem i wybrać – to był bezsens. Sens wziął się nie z cierpienia, ale z osoby – nie z choroby Molli, lecz z jej decyzji, postawy, wierności wobec tej decyzji. To ona nadała sens swojemu położeniu i to ona wyprowadziła z tego zła dobro. Nie była niewolnicą cierpienia, lecz była tak wolna, że w pewnym sensie już za życia przekroczyła „niewolę” własnego ciała (cierpienia). Cierpienie, jeśli coś ze sobą niesie – niesie zło. Wartość/sens cierpienia nie wynika z niego samego, lecz tę wartość i ten sens niesie miłość/Miłość, która objawia się w obliczu cierpienia. Sam dylemat nie ma sensu. Sens wybiera, nadaje, broni go – człowiek.
Pięknie piszesz o radosnej drodze chrześcijaństwa, do czego przyłącza się Estel, a w jakiejś mierze oczywiście ja również. Mam tylko wrażenie, że jest to ujęcie fragmentaryczne, że Twój postulat jest trochę jak płachta rzucona, by zakryć właśnie skandal cierpienia. Przyjmujesz pozycję katolika cywilizacji zachodniej żyjącego w jako takim dobrostanie materialnym, spokojnego o swoją doczesną przyszłość, mającego poczucie bezpieczeństwa itd. Egzystencjalne doświadczenie naszych Sióstr i Braci w wierze jest zgoła inne. Cierpienie jest dane każdemu z nich, radość nie zawsze. Żyją w nędzy, nieraz cierpią prześladowania, brak im szans na pogłębianie wiary (w rozumieniu wiedzy i budowy aparatu krytycznego), ich troski są troskami o przyszłość dzieci, nie mają pewności o los jutra. Czy im potrzeba drogi radości? Sądzę, że na pierwszym miejscu potrzeba im nadziei, że wiara jest tak mocna, że może nawet z cierpienia, z którym się zmagają, wyprowadzać dobro: dać dzieciom miłość, zbudować dom, zapłacić za edukację itd. I że to ma sens, bo oni ten sens tworzą poprzez ofiarną miłość, która wciela się w czyny, choć okoliczności są tak niesprzyjające.
Zawsze też warto sobie stawiać pytanie, czym jest – za świętym Franciszkiem – radość doskonała? Być może największą radością człowieka, która może trwać, stać się drogą życia, jest radość z triumfu miłości. Od cierpienia nie uciekniemy, radości nikogo nie nauczymy. Ale każdy z nas, pomimo kłód, jakie padają mu pod nogi, dąży do spełnienia miłości. Brak spełnienia również jest cierpieniem. Co wówczas? Czy to oznacza, że przegraliśmy? Nie, bo choć może nie ma namacalnego „efektu”, jakiś „cel” drogi nie został osiągnięty, to sama droga była dobra. No po prostu, to „dobre było…”.
A jeśli chodzi o chrześcijaństwo, które straszy – czy przypadkiem same nie straszycie tym, że straszy? Moje obserwacje nie są tak surowe, jak Wasze, Anno i Estel. Uważam, że – zgodnie zresztą z intencją i intuicją Karola Wojtyły/Jana Pawła II – programem Kościoła na trzecie tysiąclecie jest duchowość misericordialna, odkrywanie, czym jest miłosierdzie Boże i życie tą wiernością Boga wobec człowieka, którą człowiek łamie, a On pozostaje niewzruszenie wierny. Duchowość misericordialna jest bardzo radosna, ale jest to radość pomimo cierpienia.
Jest to nieco frustrujące, nie potrafię chyba wyrazić jasno sensu tej dyskusji, moich argumentów. Cały czas mam wrażenie, że panuje tu jakieś kompletne niezrozumienie (siebie nawzajem).
Ja i z tego co widzę Anna też cały czas próbujemy przekazać coś, co w gruncie rzeczy nie wyklucza sensu wywodu Tomasza, czy Andrzeja. Nie chodzi o usuwanie cierpienia, udawanie, że go nie ma. Ja osobiście nie przemawiam z pozycji osoby pewnej swojego jutra i przebywającej w aurze samozadowolenia i dobrostanu. To, że nie cierpię głodu, czy prześladowań nie znaczy, że w ogóle nie cierpię!
Nie mam zamiaru ani siebie ani nikogo straszyć. Straszyć mogą jedynie przykładowe cytaty pochodzące wprost z królewskiej drogi cierpienia:
Wanda Boniszewska :””Chcę, abyś konała tak długo, jak długo
można, aby przebłagać mój gniew. Gdy świat zachłyśnie się gorącą krwią, ja chcę
zachłysnąć się pragnieniem świętości dusz mnie poświęconych”
Rozalia Celakówna :”Moje dziecko, tylko duszom uprzywilejowanym daję wielkie cierpienia, z nimi to bowiem dzielę się tą cząstką Moją. Dziecko, jest to wielka, bardzo wielka łaska i specjalne wyszczególnienie tych dusz przeze Mnie. Dziecko Moje, ty jesteś jedną z tych dusz, ciesz się i raduj, że cię tak bardzo ukochałem. Tak, dziecko Moje, bardzo cię kocham, dlatego cię będę krzyżował i doświadczał cierpieniem w sposób szczególny i Mnie tylko znany. Z twojej strony masz Mi być zupełnie uległą jak ślepy swemu przewodnikowi, masz Mi pozwolić czynić z tobą i w tobie to wszystko, co Mi się spodoba czynić.”
O.Pio :””(…) Pamiętajmy, że losem dusz wybranych jest cierpienie. Należy je znieść po chrześcijańsku. Jest to ustanowiony przez Boga, dawcę każdej łaski i daru prowadzącego do zbawienia, wymóg, warunek chwały. A więc w górę serca, ufajmy tylko Bogu samemu; upokorzmy się przed mocną ręką Boga, przyjmujmy z poddaniem się Jego woli każde utrapienie, któremu On, łaskawy Ojciec, zechce nas poddać, aby nas wywyższył w czasie nawiedzenia.”
Można by mnożyć cytaty,przykłady, ale nie o to chodzi.
Cały czas piszę o tym, że wypaczone zostało cierpienie, ukonstytuował się pogląd, że cierpienia zbawia więc mamy to co można przeczytać w powyższych cytatach.
Estel,
symbol ryby – „Lubię to!” (zamieściłem nawet niedawno ten akrostych wraz z opisem na swoim facebookowym profilu). A stał mi się bliski już w latach szkolnych po lekturze książki Daniel-Ropsa: „Kościół pierwszych wieków”. Pamiętam, że ta książka otworzyła mi oczy na to, iż podczas lektury przypisy-wyjaśnienia też mogą być istotne i ciekawe.
Wyznam szczerze, że nie przepadam za krucyfiksami. Jeśli krzyż, to jak najprostszy, drewniany, sam, bez doczepionej figurki udręczonego i poharatanego Chrystusa. Przemawia do mnie też krzyż-ikona z San Damiano, na którym twarz Jezusa jest pogodna, „zmartwychwstała”.
Panni Anno !
JP II pisze w SD (V.26.), ze razem z Chrystusem cierpiec oznacza zejdnoczyc sie z Nim. Rownoczesnie On przez Swoje i nasze cierpienie jednoczy sie znami.
Cierpiec z Nim ma inny sens jak cierpiec bez Niego !!!
W V:27. JP II pisze otwarcie, aby przelamac wrazenie ” bezsensownosci „cierpienia. Powoluje sie przy tym na list do Kolosan, gdzie Apostol wyznaje: ciesze sie z cierpien, ktore DLA WAS ZNOSZE.
Jeszcze co wspomnianej przez pania „proby”:
ST rozumie cierpienie jako kare. O cierpieniu rozumianym jako „proba” opowiada ksiega Hioba. JP II streszcza – bez komentarza – jej tresc jako przyklad cierpienia niewinnych.
Moze dla niektorych zbyt sztuczna i nierzeczywista, „bajkowa” (Wszechmogacy konferuje z szatanem ?!) opowiesc wydaje sie nieadekwatnado calosci Kanonu.
Jednak powstala w czasach helenistycznych nalezy do Ketubim; literatury sapiencjalnej ST i daje jakas (oczywiscieniejedyna) interpretacje.
Pani Anno !
Czy jest cierpienie proba ?
Moglibsmy zapytac ?
1. czym bylo kuszenie Jeszusa na pustyni ?
Kto go kusil ? Czy za wiedza Ojca ?
2. Godzina proby to modlitwa Jeszusa w ogrodzie Getshemani:
OJCZE ! Jesli jest to mozliwe niech ominie mnie ten kielich ! Ale badz wola twoja.
3. Slowa ktore wypowiadamy codziennie:
nie wodz nas na pokuszenie
tzn. w sytuacje w kregi kiedy napewno upadniemy, zaprzemy sie wiary (jak „lapsi” – pierwsi Chrzescijanie, ktorzy woleli zlozyc przepisowa ofiare boskiemu Augustowi i zyc, niz wyznac Chrystusa).
Dzięki, Estel! Wyraziłaś także moje przeczucie, że nasze argumenty się jakoś wymijają, nie spotykają.
Czuję, że Tomek i Andrzej nie rozumieją, o co nam chodzi.
Tomku, napisałam, że cierpienie matki poświęcającej życie dla dziecka ma sens. Już o tym pisałam, że w tym świecie w ktorym żyjemy jest coś za coś. Wymiana cierpienia na jakąś wartość pozytywną. Ale w świecie Boga tak nie jest! Bóg nam daje DARMO siebie samego. To jest różnica.
Co do mentalności zachodniego człowieka dobrobytu to nie jest do końca tak jak piszesz. Rzeczywiście nie martwię sie o zaspokojenie podstawowych potrzeb, nie głoduję, ale być może sen z oczu spędzają mi inne zmartwienia: jak dobrze wychować dzieci, jak utrzymać dobry związek z mężem, jak nie stracić pracy, jak zdobyć pracę, gdy się ją straciło. Współczesne społeczeństwo stawia nas przed dylematami i wymaganiami innymi niż społeczeństwo np w Etiopii czy favelach Rio, ale ludzie Zachodu też cierpią i zmagają się z wieloma sprawami.
Czy ludzie ubodzy potrzebują radości? Dziwi mnie to pytanie. No właśnie jej potrzebują! A czego (oprócz chleba oczywiście)? Pogrążania się dalszego w nędzy i cierpieniu? Religia jako opium dla ludu może być rozumiana jako pocieszenie z innego świata, jako odpoczynek od pełnej cierpień rzeczywistości. Czy na świecie nie ma dość męki i cierpień, aby jeszcze je chcieć pomnażać w ofierze dla Boga? Czy dobra nowina nie oznacza wyzwolenia od bólu, łez i cierpień? Czy Bóg nie zbawia nas ode złego?
Naprawdę nie wiem, jak mam się wyrazić, żebyście mnie zrozumieli.
Co do chrześcijaństwa straszącego – mnie osobiście ono nie straszy, ale daje mi radość, ale tak się składa że nie mam w swoim otoczeniu zbyt wielu przekonanych katolików, wiec z rozmów z ludźmi spoza Kościoła wiem, jakie wrażenie robi na nich chrześcijaństwo: religii strachu, wstydu, smutku. To wynika z moich rozmów, ponieważ bedąc zainteresowana tematami religijnymi, rozmawiam z każdym nawet z lekka zainteresowanym na te tematy.
Ludzie kierując się ludzkimi prawami trwają w relacji z Bogiem, ale jest to relacja oparta na wymianie, jednak w tym złym sensie. Za dobre uczynki Bóg da nam zbawienie, musimy wciąż zasługiwać (a na prawdę jesteśmy zbawieni za darmo, przez wiarę), wynagradzamy Bogu w różnych ustanowionych przez kościół nabożeństwach, by przebłagać jego gniew (idea wynagradzania moim zdaniem wypacza przesłanie chrześcijaństwa), cierpienie walutą wymienną za zbawienie (przekonanie, że cierpienie zbawiło świat), nasza religia przestała nas dźwigać tak jak to robiła u początków, a niejako utrwala mentalność pan-niewolnik. Chrystus nazwał nas swoimi przyjaciółmi, a z chrześcijańskich objawień prywatnych wyłania się obraz Jezusa, który najbardziej wybrane dusze naznacza niewyobrażalnym cierpieniem, które ma przebłagać zagniewanego Ojca.
To wszystko obserwują niewierzący i wątpiący i nie ma się co dziwić, że się boją wejść w taką rzeczywistość. Czym ona różni się od ludzkich relacji, ja tobie ty mnie. Idą do kościoła, a tam też nie ma nic za darmo…
Anno i Estel,
wydaje mi się, że was rozumiem i w zasadzie solidaryzuję się z wami. Czyż nie chodzi wam po prostu o to, by Kościół rzymskokatolicki miał inne, bardziej pogodne i ewangeliczne oblicze?
Według mnie różnimy się w diagnozie przyczyn i skutków. Najogólniej, najkrócej i w wielkim uproszczeniu:
Wg was: jakie prywatne objawienia – taki Kościół i jego wizja Boga.
Wg mnie: jaki Kościół (grzeszni, błądzący, poszukujący ludzie z krwi i kości!) i przekazywany przez niego obraz Boga – takie prywatne objawienia.
Wg was: jak pojmowane i przekazywane cierpienie – taki Kościół i jego Bóg.
Wg mnie: jaki Kościół i głoszony przez niego obraz Boga – tak pojmowane, tłumaczone, przeżywane i „praktykowane” w nim cierpienie.
Uważam że rozwiązania strukturalne, doktrynalne i koncepcje teologiczne Kościoła szły w kierunku zależnym od tego, jaką przyjmował on pozycję i postawę w świecie. Kto w nim zyskiwał większy „autorytet” i władzę, nadawał czy narzucał innym swoje rozwiązania. Kościół już bardzo wcześnie, a nabrał jeszcze dużego przyspieszenia od czasów Konstantyna Wielkiego, zaczął odchodzić od swojego źródła w Jezusie Chrystusie i adoptować się do zwyczajów i prawideł tego świata. Zamiast przemieniać, nieść światło i nadzieję, wszedł w układy i zaczął się rozmydlać. Jacy przewodnicy (papieże, biskupi, prezbiterzy) – tacy podążający za nimi. Zbyt wielu w Kościele było i jest „nieomylnych”, pysznych nauczycieli – zbyt mało pokornej świadomości, że wszyscy jesteśmy co najwyżej średnimi uczniami w szkole Jezusa Chrystusa.
Nie posłuchano i dalej nie słucha się słów Pawła z Tarsu: „Zachęcam zaś was, bracia, przez imię Pana naszego, Jezusa Pomazańca, aby to samo mówiliście wszyscy i nie były w was rozłamy, (aby) byliście zaś wydoskonaleni w tej samej myśli i w tym samym mniemaniu. Zostało ujawnione bowiem mi o was, bracia moi, przez (tych) Chloe, że spory w was są. Mówię zaś to, że każdy (z) was mówi: „Ja jestem Pawła”; „Ja zaś Apollosa”; „Ja zaś Kefasa”; „Ja zaś Pomazańca”. Rozczłonkowany jest Pomazaniec? Czy Paweł został ukrzyżowany za was, lub w imię Pawła zostaliście zanurzeni? Dziękuję [Bogu], że nikogo (z) was zanurzyłem z wyjątkiem Kryspusa i Gajusa, aby nie ktoś powiedział, że w moje imię zostaliście zanurzeni. Zanurzyłem zaś także Stefanasa dom; w końcu nie wiem, czy kogoś innego zanurzyłem. Nie bowiem wysłał mię Pomazaniec zanurzać, ale głosić dobrą nowinę, nie przez mądrość słowa, aby nie został uczyniony pustym krzyż Pomazańca” (1 Kor 1, 10-17. Cytat za: „Grecko-polski Nowy Testament. Wydanie interlinearne z kodami gramatycznymi”. Tłum. R. Popowski i M. Wojciechowski. Oficyna Wydawnicza „Vocatio”. Warszawa 1994).
Dalej będę kontynuował pod tematem „Moje marzenia…”, który wiąże się przecież z życiem całej społeczności wywołanych/zwołanych (Kościoła).
Andrzeju, cieszę się, że w zasadzie się zgadzamy. Tak zresztą myślałam. Zgadzam się, ze chrześcijaństwo odeszło od radości ewangelii. Dlaczego? Dlaczego w Kościele przejmowało się bardziej prywatnymi opiniami świętych niż ewangelią? Dlaczego czytano Augustyna, Ignacego Loyolę, Tomasza a Kempis, sw. Teresy a nie ewangelię? Nie wiem.
Napiszę teraz cytat z Juliany z Norwich (Objawienia Bożej miłości), który streszcza moją ideę przezwycięzania cierpień i pomnażania radosci:
„A zatem jest wolą Boga, byśmy trzymali się radości całą naszą mocą, gdyż szczęśliwość trwa wiecznie, a cierpienie i ból przemijają i znikną całkowicie. A zatem nie jest wolą Boga, abyśmy kierowali się własnym bólem i cierpieniem, smucąc się z ich powodu i opłakując je, lecz abyśmu szybko wychodzili poza nie i pozostawali w wiecznej radości, którą jest Bóg wszechmogący, który nas kocha i ochrania”.
Zdaniem pani Anna Connolly cierpienie nie ma sensu. Czyli zamiast cierpieć lepsza eutanazja.
Tylko czemu Jezus do Zbawienia wybrał właśnie cierpienie, skoro mógł w inny sposób zbawić świat?
Witajcie,
Cierpienie ma niepojętą wartość!
Czytaliście dzienniczek św. Faustyny? „Jezu, czemu te duszyczki małe muszą tak cierpieć? Dzięki nim świat istnieje!- Pan Jezus.
Dlaczego święci tak cierpią? Święty Paweł powiedział „Teraz raduję się z cierpień, które za was znoszę i dopełniam na ciele moim niedostatku udręk Chrystusowych za ciało jego, którym jest Kościół.” (Kol. 1:24; BW).
Patrzcie na krzyż Chrystusa, cierpiąc doskonale się z nim jednoczymy. Właśnie przez cierpienie stajemy się podobni do mistrza, stajemy się doskonali w swoim niedostatku. Ostatni będą pierwszymi!On tę ofiarę wielce nam wynagrodzi!
Trzeba ufać, ufać, ufać i nigdy nie tracić nadziei! 😉
Polecam
https://www.youtube.com/watch?v=93e5__51f4k
https://www.youtube.com/watch?v=bfU3fmCHYYM
https://www.youtube.com/watch?v=1T3765LrbyI