I
Doktryna o Wcieleniu zakłada wydarzenie, które raz jeden się dokonało i które jest niezależne od jakiejkolwiek interpretacji. A więc doktryna ta w punkcie wyjścia ma wydarzenie i stara się je zinterpretować. Wydarzenie jest przed interpretacją, tak jak przyroda jest przed naukami przyrodniczymi. Pamiętając o tym wykluczamy ideę, jakoby Wcielenie było produktem naszego doświadczenia religijnego albo interpretacji naszej egzystencji, czymś co mogłoby być odkryte poprzez analizę sytuacji człowieka lub struktury świata. Wcielenie nie jest także ideą uniwersalną, prawdą rozumu, tak jak chciało oświecenie, ani ogólną prawdą o istocie człowieczeństwa, jak chciał niemiecki idealizm. Przede wszystkim jest to wydarzenie, mające wszelkie cechy „wydarzenia w czasie i przestrzeni”, a zatem: zdarzyło się raz jeden, jest niepowtarzalne, możliwe jedynie w konkretnej sytuacji i specyficznej, nieporównywalnej z niczym formie, jest przedmiotem obserwacji, a nie analizy czy dedukcji.
Z drugiej strony, Wcielenie jest wydarzeniem o uniwersalnym znaczeniu, dotyczącym całości bytu i przemieniającym zasadniczo warunki wszelkiej egzystencji. Musi być więc interpretowane w kategoriach uniwersalnych. Bez takiej interpretacji będzie jakimś dziwactwem, obcym naszej umysłowości i duchowości, i jako takie nie będzie posiadało dla nas rzeczywistego znaczenia. Być może będzie jedynie kombinacją nabożnie brzmiących słów, nadających się do stosowania w liturgii wraz z muzyką, światłami i kadzidłem; nie będzie jednak docierać do centrum naszej świadomości, jednoczyć się z tym centrum i tworzyć punktu wyjścia dla myślenia i działania. W wielu wypadkach głoszenie tak zwanej czystej Ewangelii, mającej być w kontraście do interpretacji teologicznych, okazuje się być de facto popularyzacją teologii funkcjonującej pół wieku temu. Teologia nie może dać się zastraszyć tego typu atakami na swój systematyczny kształt i ścisły charakter. Musi wszakże pamiętać, że teologiczna interpretacja nie tworzy swojego przedmiotu, ale jest stworzona przez niego.
Nie ma wątpliwości, że doktryna o Wcieleniu potrzebuje reinterpretacji. Muszę przyznać, że w Ameryce pierwszy raz tak mocno uświadomiłem sobie wagę idei Wcielenia, zwłaszcza dla teologii i liturgii Kościoła episkopalnego. Ale mimo że przypisuje się w religii i teologii wielką wagę tej doktrynie, wydaje mi się trudnym odnaleźć jasną interpretację jej znaczenia.
Zacząłem jednocześnie podejrzewać, że wielu ludzi rozumie koncepcję Wcielenia w sposób mitologiczny i przesądny: oznacza ona dla nich transmutację czy metamorfozę boskiego bytu w byt ludzki – jest to ostatecznie politeistyczny mit, z którym można się spotkać we wszelkiej maści pogaństwie, i który jest niekompatybilny z fundamentalną prawdą Objawienia. Bóg który stwarza, przenika i przekracza wszystkie byty, sam nie jest jednym z bytów, nawet największym z nich. Nie może stać się podmiotem mutacji czy metamorfozy, nie posiada także logicznej struktury rzeczy, której jakości mogłyby się zmieniać. Mit boskiej przemiany zazwyczaj przeczuwa ten niuans i wskazuje na coś „ponad” wszystkimi formami bytowania boskich bytów zmieniających się w inne. Bogowie przemieniający się, są poniżej tego co naprawdę absolutne, ostatecznego losu, wiecznej jedności czy wiecznego Brahma. Wynika z tego, że przemieniające się bóstwa są tylko relatywnie boskie, że są pół-bogami, herosami lub demonami, zupełnie jak logos-bóg Ariusza. Gdy chrześcijaństwo odrzuciło arianizm, odrzuciło jednocześnie koncepcję Wcielenia jako transmutacji konkretnego boskiego bytu w konkretny byt ludzki.
Jednakże – mógłby ktoś spytać – czy nie ma przesłanek ku temu, iż to sami autorzy biblijni, Paweł i Jan, opisują znaczenie Jezusa w terminach częściowo mitologicznych? Sądzę, że nie sposób temu zaprzeczyć. Preegzystujący byt duchowy (Flp 2, 5-11), który rezygnuje z boskiej formy i mocy i przyjmuje postać sługi, po czym zostaje wskrzeszony przez Boga i otrzymuje imię ponad wszelkie imię – ten byt dokonujący moralnej decyzji w swojej preegzystencji – nie jest z pewnością samym Bogiem, lecz jakąś boską istotą. Decyzja o tym, by „nie korzystać ze sposobności, aby być na równi z Bogiem”, pojawia się w ponadhistorycznej, mitycznej sferze; tak samo zdobycie przez tę istotę prawa do imienia „Pan”. Rozróżnienie trzech etapów jest mityczne, jest po prostu określaniem przeznaczenia boskiej istoty przez trzy sposoby istnienia. Z kolei u Jana czytamy, że „Słowo było u Boga”. Jego funkcją było pośredniczenie przy stworzeniu. Następnie wkroczył w świat, który „stał się przez Niego”, który jednak Go nie rozpoznał. Tutaj element mitologiczny jest zredukowany do kategorii Słowa, Życia i Światła, oznaczających boskie samoobjawienie przez dzieło stworzenia i przez sam świat stworzony – ów element mitologiczny wciąż jednak pozostaje. „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami”. Boski byt, który tak jak Bóg jest duchowy, staje się cielesny, nie przestając jednak być Słowem: bycie ciałem jest tylko jego stanem przejściowym, jak stanem przejściowym jest rozbicie namiotu [por. dosłowną treść frazy „zamieszkało między nami” w języku oryginalnym]. „Opuściłem Ojca i przyszedłem na świat, teraz znów opuszczam świat i idę do Ojca” (J 16, 28). Tutaj oczywiście kluczowa jest idea objawienia, a nie jakiejś transformacji: „ten jednorodzony Syn, który jest w łonie Ojca, On Go objawił” (J 1, 18).
Ten boski byt, o którym mówi Jan, jest boską zasadą, poprzez co mitologiczne implikacje preegzystencji zostały przezwyciężone w takim stopniu, że dalej mogła rozwijać się późniejsza doktryna Logosu. Oznaczało to wielki krok w przód w stosunku do teologii Pawła. Ale i u samego Pawła można znaleźć element szczególnie ważny dla podejmowanego przeze mnie zadania reinterpretacji nauki o Wcieleniu. Jeśli jest prawdą, jak chcieli Dibelius i inni, że w tle hymnu chrystologicznego z Flp 2 leży idea „Wzorczego Człowieka” lub „Człowieka z Wysokości”, ma to bezpośrednie znaczenie dla doktryny o Wcieleniu. Cokolwiek byśmy nie sądzili o idei „Wzorczego Człowieka” w judaizmie, o jej wpływie na ideę „Syna Człowieczego przychodzącego na chmurach w mocy i chwale”, o zjednoczeniu tej idei z ideą mesjańską, na pewno nie możemy przeoczyć takich Pawłowych tekstów jak choćby 1 Kor 15, gdzie Apostoł pisze: „Stał się pierwszy człowiek, Adam, duszą żyjącą, a ostatni Adam duchem ożywiającym. Nie było jednak wpierw tego, co duchowe, ale to, co ziemskie; duchowe było potem. Pierwszy człowiek z ziemi – ziemski, drugi Człowiek – z nieba. Jaki ów ziemski, tacy i ziemscy; jaki Ten niebieski, tacy i niebiescy. A jak nosiliśmy obraz ziemskiego, tak że nosić będziemy obraz niebieskiego” (w. 45- 49). W tekście tym skrywają się trzy stadia: najpierw niebieski człowiek, który przed swoim przyjściem na ziemię jest duchowy i nieśmiertelny; następnie fizyczny człowiek, Adam, który podlega śmierci i przynosi śmierć na świat; wreszcie przychodzi na ziemię niebieski człowiek, który pokonuje śmierć. Emfaza, jaką Paweł kładzie w sposób polemiczny na ostatnie stadium, jest zmaganiem się o historyczny charakter ukazania się niebieskiego człowieka – ten aspekt nie istniał i nie mógł istnieć w pogańskich mitach o „Wzorczym Człowieku”.
Oznacza to, że biblijna interpretacja Wcielenia nie implikuje twierdzenia, że Bóg jako taki stał się człowiekiem, lecz mówi raczej, iż boska istota, czy to niebieski człowiek, czy preegzystujący Chrystus, czy boski Logos, pojawia się w formie fizycznego człowieka, człowieka w ciele. A więc nie chodzi o to, że Bóg staje się człowiekiem, lecz o to, że boska istota o ludzkich cechach, duchowy czy niebieski człowiek, czy też moralny byt wybierający kenozę, czy stwórczy rozum i słowo, pojawia się w czasie i przestrzeni i staje się podmiotem prawa ciała i grzechu, jednym słowem: staje się podmiotem ludzkiej egzystencji. Paradoks Wcielenia nie polega na tym, że Bóg staje się człowiekiem, ale na tym, że boska istota reprezentująca Boga i zdolna Go objawić w całej pełni, objawia się w formie egzystencji, będącej wszak przeciwieństwem jej duchowego, boskiego, niebiańskiego sposobu bytowania. To nie jedność nieskończoności i skończoności stanowi paradoks Wcielenia, ale stanowi go ukazanie się niebieskiego człowieka jako człowieka egzystującego, albo ukazanie się stwórczego rozumu jako indywidualnego, stworzonego rozumu, albo duchowego preegzystującego Chrystusa jako historycznego, doświadczalnego Chrystusa. Mitologiczny element w biblijnej doktrynie o Wcieleniu sprawia, że można ją rozumieć jako samoobjawienie Boga w egzystencji poprzez jakąś boską pół-istotę, pół-zasadę, która należy do Boga, a jednak ma cechy istotowo ludzkie. Podmiotem Wcielenia jest pierwotne Bogoczłowieczeństwo, lub też duchowy Bóg-człowiek, lub niebieski człowiek, lub stwórczy rozum, w którym człowiek jako obraz Boga partycypuje i który może go oświecić. Istnieje więc, mówiąc mitologicznie, pierwotna preegzystująca relacja pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Skończoność i nieskończoność są ze sobą powiązane: ich jedność nie jest paradoksem, lecz, jeśli mogę użyć tego słowa, dialektyką, jedna strona koniecznie prowadzi do drugiej we wzajemnej zależności. Nie ma żadnego pojęcia Boga, w którym ta korelacja nie byłaby zawarta. Pojawia się ona zazwyczaj w sporze między antropomorficznym a nieuwarunkowanym elementem w idei Boga, kiedy to przedstawia się go jako istotę najwyższą, symbolizowaną przez quasi-ludzkie atrybuty, a z drugiej strony jako będącego ponad wszelkimi obrazami bytu, nawet ponad najwyższym bytem i najwyższą wartością. Wszystkie takie koncepcje są dialektyczne, ale nie paradoksalne, i należą do każdej opowieści o żywym Bogu. Ale idea Wcielenia ma inny charakter. Nie jest dialektyczna. Nie jest ona jedną ze stron w koniecznej dialektyce orzekania o Bogu. To właśnie pomylenie dialektycznej relacji skończoności i nieskończoności z paradoksem Wcielenia było błędem Hegla i niemieckiej filozofii klasycznej. W przypadku samej dialektycznej nauki o Bogu hegliści mają rację, podczas gdy uczniowie Bartha mylą się zaprzeczając dialektyce skończoności i nieskończoności. W przypadku jednak nauki o Wcieleniu to uczniowie Bartha mają rację, wskazując na jej paradoksalny charakter, podczas gdy klasyczna filozofia niemiecka i jej teologiczni kontynuatorzy mylą się.
Podkreślenie, że paradoks Wcielenia trzeba odróżnić od dialektycznej relacji pomiędzy skończonością a nieskończonością, ratuje chrystologię przed impasem, w jaki wpadła przez doktrynę o dwóch naturach (boskiej i ludzkiej) w Chrystusie. Potrzeba tłumaczenia pełni człowieczeństwa Chrystusa poprzez termin kenozy, mówienie o Chrystusie wyrzekającym się boskiej wszechmocy, którą potencjalnie posiadał, albo o Chrystusie ukrywającym moc, którą aktualnie posiada, rodzi chrystologię absurdów i pokazuje, że w samym punkcie wyjścia takiego rozumowania kryje się błąd. Wszystko to zostało już przecież pokonane w momencie, gdy mityczne elementy biblijnej narracji o początku bytu Chrystusa zostały wyeliminowane na rzecz bardziej racjonalnej interpretacji, związanej z terminem Logosu. Było jednak, z drugiej strony, niemożliwym uniknięcie tej pułapki, gdyż mitologiczne elementy chrystologii musiały okazać się niebezpieczne, gdy trafiły do świata pogańskiego, gdzie nie funkcjonował Stary Testament w roli strażnika monoteizmu.
Prolog czwartej Ewangelii jest pierwszym krokiem w kierunku takiej racjonalizacji, która broni absolutnej roli Chrystusa przeciwko pogańskim twierdzeniom o relatywnym tylko Jego znaczeniu. W późniejszym rozwoju, gdy coraz mocniej podkreślano homoousios Boga i Chrystusa (czyniono to słusznie, należało zwalczyć herezję Ariusza), problem paradoksu Wcielenia stawał się coraz częściej mylony z dialektyką skończoności i nieskończoności. W tym względzie grecka teologia wyprzedziła niejako niemiecką klasyczną filozofię. Obie nie umiały pojąć, że Wcielenie jest paradoksem esencjalnego Bogoczłowieczeństwa, manifestującego się poprzez i w warunkach ludzkiej egzystencji, będącej w opozycji do samego Bogoczłowieczeństwa. Prawdopodobnie obie formy „klasycyzmu” nie umiały dostrzec problemu w takim myśleniu, ponieważ zagadnienie rozdźwięku między esencją a egzystencją (między tym, kim jest człowiek ze swej istoty, duchowej natury, a kim jest w egzystencji, cielesnych i materialnych warunkach) nie było odbierane jako główny problem teologii, a zwłaszcza chrystologii. Zamiast tego metafizyczny problem relacji między skończonością a nieskończonością zwyciężył w doktrynie o Wcieleniu nad soteriologicznym problemem esencjalnego Bogoczłowieczeństwa ukazującego się w egzystencji. Atanazy jest tu wyjątkiem, jednakże zapłacił cenę niezbyt satysfakcjonującego rozwiązania z punktu widzenia metafizyki.
Te biblijne i historyczne uwagi sugerują możliwość nowego startu chrystologii, która będzie wolna od nieuniknionych absurdów wiążących się z wyjaśnianiem Wcielenia w terminach jakichś alchemicznych przemian zachodzących między skończonością a nieskończonością, a także wolna od błędu heglizmu, który pomija paradoks Wcielenia redukując go do dialektycznej konieczności.
II
Wcielenie jest manifestacją pierwotnego i esencjalnego Bogoczłowieczeństwa poprzez i w warunkach egzystencji. Pisząc to zdanie chcę jeszcze raz zaznaczyć, że jest ono po linii myśli biblijnej, zaś mówienie, że Bóg stał się człowiekiem, lub ciałem, jest zdecydowanie nie biblijne. Transcendentny Syn Człowieczy, niebieski człowiek, duchowy człowiek, Logos, stał się immanentnym Synem Człowieczym, ziemskim człowiekiem, historyczną postacią, ciałem.
Musimy zacząć z tego punktu, tłumacząc mitologiczny, liturgiczny i pobożny charakter owych zdań na formę racjonalną, teologiczną.
Aby tego dokonać, musimy zmierzyć się z kilkoma podstawowymi pojęciami, używanymi tu przeze mnie. Pierwszym jest koncepcja egzystencji, czy też bytu egzystującego, i w tym względzie proponuję definicję, którą sformułowałem w cyklu wykładów „Egzystencja i Chrystus”, a która brzmi: Po pierwsze, egzystencja znaczy bycie, w odróżnieniu od niebycia; po drugie egzystencja oznacza bycie w czasie i przestrzeni, w odróżnienia od bycia esencjalnego. Po trzecie, istnieje pewien antagonizm między egzystencją a esencją, antagonizm ten jest podstawowym problemem egzystencji. W współcześnie rozwijającej się myśli filozoficznej, zwłaszcza pod wpływem Kierkegaarda, termin egzystencja nabrał specyficznego znaczenia. Oznacza on więcej niż stwierdzenie, że coś podlega warunkom czasu, przestrzeni, przyczynowości i skończoności. Oznacza, że żaden opis naszego esencjalnego bytu nie może uchwycić realnej naszej sytuacji, która polega właśnie na przeciwieństwie względem naszego esencjalnego bytu. Próba niemieckiego idealizmu, jak i próba pozytywizmu angielskiego i francuskiego, aby przedstawić byt w terminach esencjalnej konieczności, rozmija się ze spojrzeniem egzystencjalistycznym: moc bycia, zwłaszcza ludzkiego bycia, przełamująca ograniczenia swojego esencjalnego charakteru. Idealizm dał obraz człowieka, w świetle którego ludzka egzystencja i egzystencja w ogóle są konieczną realizacją tego, czym człowiek i świat są ze swej istoty: różnica jest tu różnicą rozwoju, a nie jakości. Pozytywizm dał obraz człowieka, w którym nie ma podziału na byt esencjalny i egzystencjalny, nawet w postaci złagodzonej, takiej jaką ma idealizm. Dlatego pozytywizm nie dysponuje kryterium aktualnej ludzkiej egzystencji, podczas gdy idealizm ma takie kryterium w postaci koncepcji esencjalnej natury człowieka. Nie dostrzega się tu jednak głębokiego kontrastu pomiędzy esencją a egzystencją. Chrześcijaństwo zaś posiada kompletną wizję esencjalnej natury człowieka, a także jego egzystencji i radykalnego kontrastu między nimi. To dlatego nie da się wyrazić prawdy o Wcieleniu, a co za tym idzie żadnych prawd chrześcijańskich, w języku idealizmu ani pozytywizmu, ani w języku żadnej z wielu kombinacji tych dwóch systemów. Doktryna o Wcieleniu nie jest możliwa bez jasnego zrozumienia ludzkiej wolności umożliwiającej sprzeciwienie się ludzkiej naturze i bez uchwycenia ludzkiego losu jako zniewolenia tym sprzeciwieniem się. Na podstawie takiego rozumowania i z pomocą filozoficznych kategorii z niego wyprowadzonych, możliwa jest nowa interpretacja doktryny o Wcieleniu. Otóż Wcielenie jest manifestacją esencjalnego Bogoczłowieczeństwa poprzez egzystencję i w warunkach egzystencji, w której jednak nie traci ono swego esencjalnego charakteru. Opisanie tego paradoksu i jego konsekwencji zmieniających egzystencję ludzką – oto zadanie doktryny o Wcieleniu.
Należałoby zacząć od wyjaśnienia esencjalnego bytu jako esencjalnego Bogoczłowieczeństwa. Takie wyjaśnienie może być dane jedynie fragmentarycznie i drogą negatywną, gdyż nie wiemy kim jest człowiek i czym jest jego świat ostatecznie i esencjalnie. Nie mamy kompletnego obrazu takiego świata, lecz jedynie częściowe wglądy, przykazania i sądy, które stoją naprzeciw naszej egzystencjalnej sytuacji. Sumienie daje świadectwo o innym porządku rzeczy i nasze pragnienie stanu ponad tragedią egzystencji stwarza niejako przeszły lub przyszły raj, retrospektywną lub prospektywną Utopię. Wiemy, że zniszczone i skonfliktowane elementy egzystencji pierwotnie tworzą jedność, jedność pomiędzy jaźnią a światem, zawierającą nawet obce nam i odległe sfery świata, takie jak świat nieograniczny. Co więcej, jest to zjednoczenie pomiędzy wyalienowaną, samotną indywidualnością a tym co uniwersalne, komunią do której należymy: jedność pomiędzy naszą skończonością i naszą nieskończonością, naszą przemijalnością i naszą wiecznością, naszą przypadkowością i naszą twórczością, naszą melancholią i naszym męstwem, naszą sytuacją jako na peryferiach bytu z naszą sytuacją w centrum ponad wszelkim bytem. Wiemy, że to ta jedność jest esencjalną prawdą o nas. Wiemy, że nawet w egzystencjalnej destrukcji tej jedności, pozostaje ona mocą podtrzymującą naszą egzystencję. Wiemy to, ponieważ pojawia się nam to przed oczyma jako prawo i przykazanie, jako sąd i gniew, ale i jako obietnica i oczekiwanie. Nigdy jednak nie pokazało się jako byt, jako Nowy Byt przekraczający kontrast pomiędzy bytem esencjalnym a egzystencjalnym, przekraczający prawo i gniew i przekraczający nasze oczekiwania… nigdy, poza Wcieleniem: mówiąc precyzyjniej, Wcielenie jest manifestacją ostatecznej jedności w Nowym Bycie, przekraczającym podział na esencję i egzystencję.
Nowy Byt przekracza esencję, ponieważ istnieje faktycznie-aktualnie; jest faktem, podczas gdy esencjalny byt jako taki jest jedynie potencjalny, a nie aktualny. Opis przepaści między esencją a egzystencją nie powinien sugerować, że esencjalny człowiek czy esencjalny byt egzystował kiedyś w przeszłości gdzieś na świecie, skoro jest to byt potencjalny, a nie aktualny. W momencie, gdy stał się aktualny, a więc w czasie, stał się także egzystencją. Przejście od esencji do egzystencji, w jakichkolwiek mitycznych kategoriach by go nie opisywać, jest przejściem od możliwości do aktualności. Upadek człowieka, opisywany w chrześcijańskiej i pozachrześcijańskiej mitologii, jest założeniem egzystencji: nie ma egzystencji przed egzystencją, nie ma aktualnie istniejącej rzeczywistości przed upadkiem. Nie możemy mylić symboli temporalnych stosowanych w micie z ontologiczną relacją pomiędzy esencją a egzystencją. Doświadczany przez nas świat jest jedynym istniejącym światem; jest on wszakże takim empirycznym światem, który zawiera w sobie dziwną sprzeczność pomiędzy tym, czym jest faktycznie i czym jest esencjalnie. Ten empiryczny, egzystujący świat ma charakter tragiczny, ponieważ samo jego istnienie implikuje sprzeczność, która prowadzi go do samozniszczenia i śmierci. Ale ta tragiczna konieczność jest czymś wręcz przeciwnym niż naturalna konieczność. Jest związana z winą i z wolnością. Bez wolności nie może być możliwe rozróżnienie na esencjalny i egzystencjalny byt; ani idealizm ani pozytywizm nie może wyjaśnić tajemniczej kombinacji wolności i konieczności w tragicznym charakterze egzystencji. Jedynie rozróżnienie pomiędzy esencją a egzystencją umożliwia nam to, i właśnie ten fakt usprawiedliwia stosowanie tych filozoficznych kategorii w teologii.
Nowy Byt stworzony przez Wcielenie jest ponad byciem esencjalnym, ponieważ jest aktualny, a nie tylko potencjalny; w tym samym czasie jest ponad byciem egzystencjalnym, ponieważ przynosi byt esencjalny – esencjalne Bogoczłowieczeństwo – na łono egzystencji.
Identyfikuję esencjalny byt z esencjalnym Bogoczłowieczeństwem – wymaga to kilku wyjaśnień. Do esencjalnego człowieka należy jedność pomiędzy jego skończonością i nieskończonością, a to jest dokładnie ta jedność, którą nazywam Bogoczłowieczeństwem, ponieważ jest ono wyrazem dialektycznej zależności pomiędzy tym co skończone i tym co nieskończone. Człowiek jest jedynym bytem, który posiada skończoność w sensie ścisłym, ponieważ jest jedynym bytem, który posiada potencjalną nieskończoność; wszak skończoność ma sens tylko w zestawieniu z nieskończonością i vice versa. Nie oznacza to jednak żadnej kombinacji między skończonością i nieskończonością, bowiem dialektyczna współzależność jest dokładnym przeciwieństwem „kombinacji”. Barth ma rację eksponując zdania, że Bóg jest w niebie, a my jesteśmy na ziemi, że Bóg jest stwórcą a my stworzeniem; myli się jednak stawiając te twierdzenia jedno obok drugiego, bez pokazania dialektycznej relacji między nimi. W ścisłym sensie myśl Bartha nie jest więc dialektyczna, ma ten sam defekt jak teologia liberalna, tak mocno przez niego atakowana. Jeśli jednak nie podejmuje się dialektycznego myślenia w opisywaniu relacji Boga, człowieka i świata, wówczas droga wolna do błędu Barthowego supranaturalizmu lub liberalnego naturalizmu. Z drugiej strony bowiem trzeba zrozumieć, że niebo jest niebem tylko w relacji do ziemi, że Stwórca jest Stwórcą tylko w relacji do stworzenia. Jednakowoż Bóg nie może być uważany za Stwórcę w jakimś przypadłościowym sensie, skoro bóstwo i stwórczość nie mogą być odseparowane. Jeśli tak, to biblijna idea Syna Człowieczego, czy też niebieskiego człowieka, duchowego Chrystusa, wiecznego słowa czy umysłu, wreszcie nasze zrównanie esencjalnego bytu z esencjalnym Bogoczłowieczeństwem, traci swój zaskakujący charakter. Oznacza po prostu, że boskie samo-przedstawienie i istota człowieczeństwa przynależą do siebie, gdyż człowiek jest esencjalnie bożym obrazem, a antropomorfizm zawiera w sobie niezniszczalny element prawdy.
Oznacza to, że esencjalne Bogoczłowieczeństwo może się ukazać w egzystencji tylko jako byt ludzki i jako życie osobowe. Pytanie stawiane przez scholastyków, czy Wcielenie mogłoby się dokonać w innym bycie niż ludzki, jest zupełnie chybione. Esencjalne Bogoczłowieczeństwo może się wyrazić tylko w egzystencji człowieka, a nie pół-boga czy zwierzęcia. Oto humanistyczny aspekt doktryny o Wcieleniu. To właśnie esencjalne człowieczeństwo, a więc esencjalne Bogoczłowieczeństwo, jest tym, co ukazuje się jako Nowe Bycie, ponad esencją i egzystencją. Błędna chrystologia, która nie bierze pod uwagę idei esencjalnego Bogoczłowieczeństwa, w sposób nieunikniony prowadzi do barbarzyńskiej, zdehumanizowanej formy chrześcijaństwa, która skutkuje fanatyzmem i pokazuje Boga Wcielenia jako arbitralnego tyrana.
Nowy Byt, utworzony przez Wcielenie, jest ponad byciem egzystencjalnym, ponieważ przekracza rozdźwięk między skończonością a nieskończonością, charakteryzujący egzystencję obok innymi obszarów zniszczenia esencjalnej jedności człowieka. Zwycięstwo Nowego Bytu nad egzystencją, poprzez i w warunkach egzystencji, jest paradoksem Wcielenia. Teraz muszę zasygnalizować znaczenie Wcielenia i opisać je w świetle tych ogólnych uwag.
III
Orędzie chrześcijańskie deklaruje, iż Jezus jest Chrystusem i jako taki jest miejscem, w którym esencjalny byt ukazał się w egzystencji – wcielił się. Esencjalne Bogoczłowieczeństwo stało się historycznym Bogoczłowieczeństwem w człowieku Jezusie, którego uważa się za Chrystusa. Paradoks Wcielenia to obraz Jezusa jako Chrystusa, obraz esencjalnego Bogoczłowieczeństwa ukazującego się poprzez egzystencję i w jej warunkach, ale bez jej tragicznego charakteru, przez co tworzącego nową rzeczywistość egzystencji, mającą moc ją przemieniać.
Nowy Byt, objawiony w obrazie Jezusa jako Chrystusa, prezentuje esencjalną jedność pomiędzy skończonością a nieskończonością, niezachwianą jedność pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Prezentuje esencjalną jedność pomiędzy indywidualnością a uniwersalnością, lub też niezachwianą jedność między miłością a wiedzą. Prezentuje esencjalną jedność pomiędzy przypadkowością a twórczością, prezentuje nieskazitelne przejście od lęku do męstwa i od moralności do wieczności. Wszystko to jest wcielone i zaprezentowane przez Jezusa jako Chrystusa.
Nie jest mądrym poprzestanie na wyrażaniu charakteru Nowego Bytu w Chrystusie terminami negatywnymi: „brak grzechu” czy „brak błędu”. Prawdziwe znaczenie obrazu Nowego Bytu w Chrystusie to aktualna jedność we wszystkich wyżej wymienionych aspektach. Nie ma w Nim elementu rozpaczy separacji, nie ma tam sugestii buntu skończoności przeciw jedności z nieskończonością (a to przecież typowe dla egzystencji), nie ma żadnego elementu pożądliwości w postaci woli mocy, czy pragnienia przyjemności, mogącej odseparować Go od jedności ze światem i z Nim samym, oddzielić jego indywidualność od uniwersalności. To poddanie skończoności pod nieskończoność, poddanie pragnienia pod miłość, jest u Niego widoczne w całej rozciągłości.
Taki właśnie obraz Nowego Bytu jest nam dany i nie ma powodu by próbować uzyskać coś więcej, próbować zdobyć fotografię Jezusa, która posłużyłaby w celach religijnych lub dla zaspokojenia teologicznej ciekawości. Obraz „fotograficzny” nigdy nie istniał, ani dla samego Jezusa, ani dla Apostołów. Oryginalny obraz, który istnieje od początku, ma charakter religijnej interpretacji i to właśnie on ma bez wątpienia moc zmieniać naszą egzystencję. Cokolwiek mogą odkryć i powinny odkrywać naukowe badania nad Jezusem historycznym, Nowe Bycie w Jezusie Chrystusie jest poświadczone właśnie w religijnej interpretacji postaci, która przez wszystkie czasy była podstawą chrześcijańskiej nauki. Wcielenie jest manifestacją esencjalnego Bogoczłowieczeństwa w wizji Jezusa jako Chrystusa. Wcielenie jest wydarzeniem historycznym, które pojawiło się jednorazowo w czasie i przestrzeni. Nie poznajemy tego wydarzenia w jakimś „fotograficznym” sensie, lecz to właśnie religijna wizja wynikająca z tego wydarzenia jest rzeczywistą mocą zdolną przemienić egzystencję. Oto nasze zasadnicze twierdzenie – mówiąc to wyrażam także nadzieję, że to co mówię wyklucza pewne błędne ujęcie: a mianowicie błąd mówiący, że obraz Nowego Bytu w Jezusie jako Chrystusie jest tworem myśli egzystencjalnej lub doświadczenia. Gdyby tak było, obraz ten byłby wynaturzony, tragiczny i grzeszny jak sama egzystencja, nie mógłby zatem pokonać egzystencji. Religijna wizja Nowego Bytu w Jezusie jest skutkiem samego nowego bycia: reprezentuje zwycięstwo nad egzystencją, które realnie nastąpiło, i dlatego mogło utworzyć taką właśnie wizję.
Teraz przydałoby się coś powiedzieć na temat koncepcji Nowego Bytu w kontraście do esencjalnego i egzystencjalnego bytu, skoro ma on tak ważną funkcję w doktrynie Wcielenia. Po pierwsze, koncepcja tak pokazuje nowy horyzont interpretacji Jezusa jako Chrystusa, gdyż wskazuje, że Jezus jest Chrystusem w całym swoim byciu, a nie jedynie w konkretnych jego przejawach. To nie Jego słowa jako takie, ani Jego wewnętrzne i zewnętrzne akty jako takie, nie Jego cierpienie jako takie, czynią go Chrystusem, ale to Nowy Byt, którego tamte rzeczy są wyrazem. Same Jego słowa pozwalają Go jedynie zakwalifikować jako proroka czy nauczyciela, same jego czyny stawiają Go w pozycji świętego czy moralnego wzorca, same Jego cierpienia oznaczałyby tylko, że jest męczennikiem czy religijnym geniuszem; ale wszystkie te drogi interpretacji nie mogą pokazać Go jako Nowego Bytu, jako Chrystusa. Po drugie, termin Nowy Byt pociąga za sobą rzeczywistość przemiany egzystencji. Ma to realne implikacje, które przekraczają spojrzenie na Chrystusa jako na nowe prawo, bardziej wyrafinowane przykazanie, lub nową interpretację życia, która jednak pozostawia to życie niezmienionym. Nowy Byt jest rzeczywistością której nie może stworzyć ani najprawdziwsza teoria filozoficzna, ani najbardziej autentyczne doświadczenie religijne. Jest wydarzeniem, choć nie byłoby wydarzeniem, gdyby nie było ludzi przyjmujących je właśnie jako takie. A zatem termin Nowy Byt wyklucza idealistyczne jak i subiektywistyczne elementy, które próbują wypaczać w taki czy inny sposób doktrynę o Wcieleniu. Po trzecie, termin Nowy Byt określa rzeczywistość Wcielenia z punktu widzenia tych, którzy partycypują w nim ponad podziałem na esencję i egzystencję. Odnosi się to do życia indywidualnego jako i do historii, skoro bycie w Chrystusie oznacza bycie nowym stworzeniem, a bycie chrześcijaninem zawiera w sobie partycypowanie w Nowym Bycie, który ukazał się w historii. Ta partycypacja możliwa jest jedynie przez przyjmowanie Nowego Bytu, bez próby wyprodukowania go samemu, ponieważ każda próba takiego wyprodukowania podpada pod sprzeczności i tragiczność egzystencji. Termin Nowy Byt jest zatem bardzo ważny dla rozumienia Kościoła jako rzeczywistości, w której egzystencja jest już przekroczona, i to zanim zacznie się jakakolwiek religijna aktywność. To nie pobożne działania tworzą Kościół, skoro karmią one tylko moc egzystencji i jeśli są czynione po to, by budować Kościół, w rzeczywistości jedynie zapobiegają jego nadejściu. Kościół jest historycznym ucieleśnieniem Nowego Bytu stworzonego przez Wcielenie. Sam termin Nowy Byt wyklucza zatem jakąkolwiek doktrynę na temat Kościoła, która widzi go jako mającego być jakby dołączonym do egzystencji poprzez jakąś nabożną decyzję człowieka – przyłączenie się do Kościoła. Nie, Nowy Byt jest zawsze przed Kościołem, tak jak jest przed chrześcijańskim doświadczeniem.
Po czwarte, termin Nowy Byt ma implikacje eschatologiczne. Wcielenie jest wydarzeniem eschatologicznym w tym sensie, że w nim historia uzyskała swoje pełne znaczenie, a co za tym idzie, osiągnęła swój zasadniczy koniec. Dlatego Nowy Byt przekraczający zarówno byt esencjalny i egzystencjalny może być nazwany teleologicznym lub eschatologicznym bytem, w którym spełnienie świata jest już w zalążku dane, gdyż jest to byt skierowany ku spełnieniu. Jeśli Wcielenie jest ukazaniem się Nowego Bytu, jest ono centrum historii i dlatego zawiera zarówno jej sens jak i dopełnia ją. To kim jesteśmy z istoty, ukazało się nam w egzystencji, tym samym przekraczając egzystencję i tworząc Nową Rzeczywistość, która nie jest tylko czymś nowym w egzystencji, ale Nowym przekraczającym egzystencję jako całość. Ten eschatologiczny aspekt Wcielenia, który jest wyrażony przy pomocy terminu Nowy Byt, jest skorelowany z koncepcją początku historii. Nowy Byt pojawia się najpierw jako przykazanie i oczekiwanie, kiedy to padło pierwsze pytanie, kiedy człowiek zrozumiał swoją sytuację egzystencjalną, której rozdarcie i tragedię wyraził poprzez tęsknotę za zbawieniem. Lecz to objawienie jako przykazanie i obietnica jest jedynie przygotowawcze i nie jest rzeczywistym zbawieniem. Zbawienną moc ma Wcielenie, nic przed nim i nic po nim, gdyż Nowy Byt może po prostu albo być, albo nie być.
Tutaj moja interpretacja zbliża się do końca. Wiele problemów nie zostało poruszonych. Taki zresztą smutny los teologa dogmatyka: musiałby powiedzieć wszystko, żeby w ogóle powiedzieć cokolwiek. Skrupulatnie pomijałem w swoim rozważaniu wiele tradycyjnych terminów, które teologia chrześcijańska zazwyczaj eksponuje. Wydaje mi się, że zadanie reinterpretacji doktryny chrześcijańskiej musi się zacząć od konceptów nietradycyjnych; w przeciwnym razie będzie to jedynie re-petycja, a nie re-interpretacja. Pojęcia użyte w niniejszym artykule wydają mi się przydatne do celu takiej właśnie reinterpretacji, niczego więcej od tych pojęć nie wymagam. Są one tylko narzędziami, tak jak greckie terminy używane w starożytnym Kościele były tylko narzędziami… i jeśli staną się bezużyteczne, można je wyrzucić. Ostateczną rzeczywistością zaś jest to, co owe narzędzia próbują zinterpretować: Nowy Byt w Chrystusie, ukazanie się esencjalnego Bogoczłowieczeństwa w egzystencji, Wcielenie.
Tekst oryginalny: P. Tillich, A Reinterpretation of the Doctrine of the Incarnation, „Church Quarterly Review” 147 (1949) 294, s. 133-148.
Tłum. marval
Całkiem ciekawie opisana kwestia Bogoczłowieczeństwa, chociaż dla niektórych może być to pewnie niezrozumiałe trochę, obawiam się.
O BOGOCZŁOWIECZEŃSTWIE – OD INNEJ STRONY
Rozważania niemiecko-amerykańskiego, protestanckiego teologa Paula Tillicha, zasługują ze wszech miar na uwagę. Słusznie zwraca on uwagę, że „doktryna o Wcieleniu potrzebuje reinterpretacji” – wyjaśnienia, przybliżenia w takich kategoriach, które ukazałyby permanentne znaczenie tego wydarzenia dla ludzkich dziejów.
Pan/Ks.(?) Dominik nie bez racji przyznaje jednak, że wywody Tillicha nie są łatwe do asymilacji. Tak, zwłaszcza dla tych, którzy nie mają przygotowania filozoficzno-teologicznego. To nie jest przystępna katecheza, podana sugestywnym językiem, zrozumiałym dla przypadkowego, wierzącego człowieka z ulicy.
Nasi polscy teologowie nie kwapią się jednak – przynajmniej w Kleofasie – do komentowania proponowanej przez Tillicha interpretacji. Od wielu już dni panuje cisza. Może dyskutuje się w zaciszu jakiegoś uniwersyteckiego seminarium z teologii dogmatycznej lub pisze prace dyplomowe na podstawie twórczości tego teologa. Sam tłumacz tekstu, Marval, wie o tym z pewnością lepiej.
Tillich ostrzega chrześcijan, a zwłaszcza teologów, że pewien sposób prezentacji prawdy o wcieleniu ociera się o mitologię. Dlatego pisał: „wielu ludzi rozumie koncepcję Wcielenia w sposób mitologiczny i przesądny: oznacza ona dla nich transmutację czy metamorfozę boskiego bytu w byt ludzki”. Jego refleksje są krytyczne i mogą wyzwalać reakcje polemiczne. Ot, choćby takie oto jego stwierdzenie o:
„impasie, w jaki wpadła [chrystologia, wh] przez doktrynę o dwóch naturach (boskiej i ludzkiej) w Chrystusie. Potrzeba tłumaczenia pełni człowieczeństwa Chrystusa poprzez termin kenozy, mówienie o Chrystusie wyrzekającym się boskiej wszechmocy, którą potencjalnie posiadał, albo o Chrystusie ukrywającym moc, którą aktualnie posiada, rodzi chrystologię absurdów i pokazuje, że w samym punkcie wyjścia takiego rozumowania kryje się błąd. Wszystko to zostało już przecież pokonane w momencie, gdy mityczne elementy biblijnej narracji o początku bytu Chrystusa zostały wyeliminowane na rzecz bardziej racjonalnej interpretacji, związanej z terminem Logosu”.
1.
Nie jest moim zamiarem analiza Tillichowych wypowiedzi. Chcę nawiązać jedynie pokrótce do jego rozważań nad „BOGOCZŁOWIECZEŃSTWEM”. Ta idea jest mi bliska ze względu na moje wieloletnie dociekania nad teologią prawosławną. Nie wiem, w jakiej mierze znane były Tillichowi (zm. 1965) bodaj poglądy na ten temat Władimira Sołowiowa (1853-1900), ks. Siergija Bułgakowa (zm. 1944), czy religijnego filozofa Nikołaja Bierdiajewa (zm. 1948).
Nie jest łatwo przybliżyć tę filozoficzno-teologiczną koncepcję. Wymaga to spokojnego i cierpliwego namysłu. Spróbuję to zrobić w krótkim zarysie.
Bogoczłowieczeństwo (bogočelovečestvo, bogočelovečnost’) to zwornikowa idea bosko-ludzkiej rzeczywistości Chrystusa rzucająca światło na rozumienie tajemnicy Kościoła, życia ludzkiego i całego procesu ewolucji ludzkich dziejów. To swoista ontologia i historiozofia! Często rozwijana była w filozoficzno-teologicznych refleksjach myślicieli rosyjskich XIX i XX wieku. Nawiązywali oni do wschodniej tradycji patrystycznej o koegzystencji rzeczywistości ludzkiej w Bogu oraz rzeczywistości boskiej w człowieku. Usiłowali naświetlić nie tylko samo wydarzenie Wcielenia, ale również jego konsekwencje dla antropologii, filozofii, teologii historii oraz humanizmu chrześcijańskiego.
A działo się to na tle nowożytnej konfrontacji między religią a laickim humanizmem. MYŚLICIELE ROSYJSCY PRZECIWSTAWIALI SIĘ TENDENCJOM DO AUTOAFIRMACJI I UBÓSTWIANIA CZŁOWIEKA („čelovekobožestvo” jako odwrócenie pojęcia „bogočelovečestva”!). Nie godzili się na pojmowanie istoty ludzkiej w sposób monistyczny lub dualistyczny. Takim krytycznym podejściem charakteryzował się zwłaszcza nurt myślenia zwany SOFIOLOGIĄ. Była to swoista synteza wiary w Boga i człowieka. Sołowiow widział w niej właściwy środek do przezwyciężenia kryzysu religii w dobie współczesnej. Były to przecież czasy przed rewolucją rosyjską – czasy nasilających się tendencji ateistycznych w carskiej, feudalnej Rosji pełnej kontrastów, nierówności i niesprawiedliwości społecznej.
2.
Myśliciele rosyjscy dopatrywali się zaczątków idei bogoczłowieczeństwa w biblijnej nauce o ikonicznej i sofijnej naturze człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Stwórcy. Jako istota wcielająca ikoniczny obraz Bożej mądrości (sophía) człowiek nosi w sobie zdolność przyjęcia Boga („capax Dei”). Jest istotą dysponowaną do uczestnictwa w życiu Bożym, czyli do tzw. przebóstwienia (theosis), choć to pojęcie brzmi bardzo górnolotnie dla uszu człowieka Zachodu. Przebóstwienie człowieka jest odpowiednikiem człowieczeństwa Boga (tak Paul Evdokimov, zm. 1970 r., którego wykładów o Chrystusie słuchałem w Paryżu krótko przed jego nieoczekiwaną śmiercią).
W tym kontekście tajemnica Wcielenia jest wypełnieniem i manifestacją pierwotnego, odwiecznego bogoczłowieczeństwa, które istniało od wieków jako idealny prototyp człowieka w Bogu i obraz Boga w człowieku. Tak widział to Bułgakow, który całą swoją teologię podporządkował idei bogoczłowieczeństwa w monumentalnej trylogii: „Agnec Božij” (chrystologia), „Utešitel’” (pneumatologia), „Nevesta Agnca” (eklezjologia i eschatologia). Chodzi o rzeczywistość tego, co Bóg ma w sobie pierwotnie ludzkiego i doskonałego – odwieczne człowieczeństwo w bóstwie oraz boskość w człowieku (Bierdiajew). To właśnie dzięki Chrystusowi natura ludzka zakorzeniona jest w głębi życia samego Boga. Człowieczeństwu i „ludzkości” Boga odpowiada ukryta boskość w człowieku. Jest to zdumiewająca, specyficzna cecha chrześcijańskiej ontologii i antropologii.
Lansując ideę bogoczłowieczeństwa myśliciele rosyjscy chcieli wydobyć w ten sposób na światło pozytywną treść dogmatu chalcedońskiego (451), wyrażonego przy pomocy czterech kategorii negatywnych (dwie natury w Chrystusie: bez zmieszania, bez zmiany, bez podziału, bez rozdzielenia). Chodziło im o przeciwstawienie się zakusom humanistycznego immanentyzmu, który nieuchronnie prowadził do sekularyzmu i negacji prawdy o bosko-ludzkim przeznaczeniu człowieka.
Taki poszerzony sposób rozumienia bogoczłowieczeństwa pozwala inaczej patrzeć na dzieje ludzkiej kultury i proces prawdziwej humanizacji (widać w tym pewne podobieństwo do wizji Chrystusa kosmicznego w poglądach francuskiego myśliciela, P. Teilharda de Chardin). Proces humanizacji traktowany jest jako twórczy, aktywny udział ludzi w zbawczym dziele stopniowego urzeczywistniania się Królestwa i panowania Boga w dramatycznych dziejach świata – świata zmierzającego do ostatecznego spełnienia (Paruzja). Jest to proces obejmujący nie tylko życie poszczególnych osób, ale dzieje Kościoła i całej ludzkości.
Idea bogoczłowieczeństwa nabiera w ten sposób charakteru iście kosmicznego. Nie jest to dzieło samego Boga. On zaprasza ludzi do współdziałania (synergizmu). W tym dziele potrzebny jest udział chrześcijańskiego Wschodu, który bardziej podkreśla rolę Boga, oraz udział Zachodu, mocniej akcentującego twórczą rolę człowieka.
3.
Oto w kilku refleksjach wschodnio-prawosławne rozumienie bogoczłowieczeństwa. Idea pozostaje tylko ideą, jeżeli nie żyje w umysłach i sercach ludzi; jeżeli nie staje się inspiracją do prawdziwie sofijnego, mądrościowego rozumienia i kształtowania świata.
Czy reinterpretacja Wcielenia w ujęciu Tillicha nie zawiera pewnych elementów wspólnych? Czymże jest jego pojęcie „Nowego Bytu”, „the New Being”? Pisał on przecież:
„Wcielenie jest manifestacją ostatecznej jedności w NOWYM BYCIE, przekraczającym podział na esencję i egzystencję. (…) Identyfikuję esencjalny byt z esencjalnym Bogoczłowieczeństwem. (…) Oznacza to, że esencjalne Bogoczłowieczeństwo może się ukazać w egzystencji TYLKO JAKO BYT LUDZKI I JAKO ŻYCIE OSOBOWE. (…) Esencjalne Bogoczłowieczeństwo stało się historycznym Bogoczłowieczeństwem w człowieku Jezusie, którego uważa się za Chrystusa” (wyróżnienie moje, WH).
I jeszcze jeden dłuższy fragment:
„Cokolwiek mogą odkryć i powinny odkrywać naukowe badania nad Jezusem historycznym, Nowe Bycie w Jezusie Chrystusie jest poświadczone właśnie w religijnej interpretacji postaci, która przez wszystkie czasy była podstawą chrześcijańskiej nauki. Wcielenie jest manifestacją esencjalnego Bogoczłowieczeństwa w wizji Jezusa jako Chrystusa. Wcielenie jest wydarzeniem historycznym, które pojawiło się jednorazowo w czasie i przestrzeni. (…) Termin Nowy Byt ma implikacje eschatologiczne. (…) Dlatego Nowy Byt przekraczający zarówno byt esencjalny i egzystencjalny może być nazwany teleologicznym lub eschatologicznym bytem, w którym spełnienie świata jest już w zalążku dane, gdyż jest to byt skierowany ku spełnieniu. (…) Wydaje mi się, że zadanie reinterpretacji doktryny chrześcijańskiej musi się zacząć od konceptów nietradycyjnych; w przeciwnym razie będzie to jedynie re-petycja, a nie re-interpretacja”.
Czy są to tylko gry słowne, abstrakcje i spekulacje? Czy nie jest to jednak idea mobilizująca, związana z tajemniczym wydarzeniem w dziejach świata, jakim stało się i jest Wcielenie aż po czas ostatecznego spełnienia?
Pozostawiam te pytania namysłowi tych „blogowiczów”, którzy chcą i potrafią myśleć samodzielnie i odważnie.
4.
Mam nadzieję, że powrócimy jeszcze do zapowiadanej III części debaty: „Czy Syn Człowieczy …znajdzie wiarę w cywilizacji informatycznej?” wraz z wprowadzeniem P. Dariusza Kota. Czyżby zaszły jakieś nowe okoliczności, że została przerwana? Szkoda, bo zdaniem wielu była interesująca, żywa i pożyteczna.
***
Idą Wielkie i Dobre Święta. Już są bardzo blisko. Zapraszają, proszą, żeby się z nimi nie rozminąć, nie „obejść”… Niech spełnia się w naszym życiu to, czego z serca nawzajem sobie życzymy. Ja również życzę wszystkim Dyskutant(k)om mijającego roku 2015 błogosławieństwa tych Dobrych Dni. Niech rozświetlają nasze życiowe drogi na tym odcinku czasu, który nazywamy Rokiem Nowym. Czy będzie to rzeczywiście Jubileuszowy Rok Nowego Bytu, Rok Miłosierdzia?
„W tym kontekście tajemnica Wcielenia jest wypełnieniem i manifestacją pierwotnego, odwiecznego bogoczłowieczeństwa, które istniało od wieków jako idealny prototyp człowieka w Bogu i obraz Boga w człowieku.”
Chrześcijanie wierzą, że sensem i celem Wcielenia było zbawienie. Wkleję fragment artykułu z portalu deon :
„Tajemnica Wcielenia pozwala człowiekowi uwierzyć, że w osobie Jezusa Chrystusa może dostąpić zbawienia, to znaczy pojednania z Bogiem, wyzwolenia z mocy śmierci, życia z Nim w miłości przez całą wieczność. To wkroczenie Syna Bożego – Jezusa Chrystusa – w ludzką historię rozpoczyna rozwiązanie tragicznej sytuacji trwania w grzechu, który człowieka niszczy i stanowi dla niego ciągłe zagrożenie.”
Jeżeli Wcielenie jest manifestacją pierwotnego bogoczłowieczeńśtwa to oznaczałoby iż Bóg pierwotnie nakierowany był na zbawienie i rzeczywistość upadku człowieka była zdeterminowana? Inaczej chyba nie da się tego zrozumieć, chyba że Wcielenie miało się dokonać niezależnie od istnienia grzechu i konieczności zbawienia rodzaju ludzkiego. Zbawienie wykonało się zatem „przy okazji”? Przepraszam za być może zawiłą myśl, ale nie są to łatwe do przekazania kwestie.
WIZJA WCIELENIA NIEZALEŻNEGO OD UPADKU
Do P. Estel:
Dziękuję za cenną refleksję. Pisałem o bogoczłowieczeństwie w świetle tradycji Kościoła wschodniego. A tam zagadnienie motywu wcielenia nie pochłaniało uwagi umysłów tak bardzo, jak to miało miejsce na Zachodzie w związku z problemem zbawienia. Tym niemniej MAKSYM WYZNAWCA (zm. 662) oraz IZAAK SYRYJCZYK Z NINIWY (VII w.) byli prekursorami optymistycznego poglądu na Wcielenie zgoła niezależne od upadku człowieka. Uczyli oni, że wcielenie i zjednoczenie wszystkiego w Chrystusie jako Głowie (gr. anakephaláiosis) było pierwotnym celem stworzenia. Wcielenie zostało przewidziane i postanowione niezależnie od tragicznego nadużycia przez człowieka jego własnej wolności.
Izaak wyjaśniał, że wcielenie Syna Bożego nie mogło być w żaden sposób uwarunkowane grzechem ludzi. Należy ono do tych zdumiewających i tajemniczych dzieł Boga, w porównaniu z którymi nawet „grzech jest niczym”. Grzechy świata nie mogą być przyczyną tak wielkich i cudownych dzieł Bożych. Tajemnica wcielenia Chrystusa jest większa i wspanialsza niż upadek i grzech człowieka. Bóg stał się człowiekiem dlatego, aby „dać poznać światu swoją miłość” (centralna idea apostoła Jana, zob. 1 J 4,8 i 16). Tak samo znaczenia śmierci Chrystusa nie należy ograniczać jedynie do tego, aby wyzwolić ludzi od grzechu i zatracenia. Miała ona przede wszystkim cel pozytywny: „aby świat dostrzegł miłość, którą Bóg ma dla [swego] stworzenia”.
Rzecz znamienna: podobny pogląd głosiła później na Zachodzie także szkoła franciszkańska, a inicjatorem był Jan Duns Szkot (ok. 810–ok. 877), wsłuchujący się w głos tradycji Wschodu. Warto o tym pamiętać. Chyba lepiej rozumiemy obecnie ten pogląd, kiedy papież Franciszek tak bardzo akcentuje miłość, dobroć, czułość i miłosierdzie Boga.
Zwróćmy zresztą uwagę na samo sformułowanie Credo nicejsko-konstantynopolitańskiego dotyczące Jezusa Chrystusa: „DLA NAS I dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Czy nie zastanawia właśnie OWO „I” ? Na pierwszym miejscu mowa jest po prostu o „DLA NAS”, a dopiero na drugim miejscu o „naszym zbawieniu”.
Przytoczony przez Panią cytat z portalu DEON jest typowym poglądem tradycji zachodniej.
Proszę o poprawienie:
Przez nieuwagę, przy franciszkaninie Janie Dunsie Szkocie (Johannes Duns Scotus, ok. 1266-1308) wstawiłem datę innego sławnego Szkota – Jana Szkota Eriugenę, pochodzenia irlandzkiego (ok. 810–ok. 877). Przydarza mi się to już drugi raz! Ot, co znaczy stary mózg. Przepraszam.
Mnie się podoba taka interpretacja jaką opisał Ksiądz Profesor. Od początku świadomej wiary miałam utrwalony obraz preegzystencji Jezusa, a następnie kenozy. Wcielenie jawiło mi się jako (o ile można to tak ująć) wielkie poświęcenie Boga, który by ratować ludzkość musiał zmieścić się w ludzkiej powłoce cielesnej. Później też ten obraz utrwaliły mi zasłyszane relacje ze śmierci klinicznej, kiedy to ludzie traktowali powrót do ciała jako wielkie rozczarowanie i narzekali jakie to ciało niesie wielkie ograniczenia. Spotkałam się też z takim poglądem, gdzie ktoś przekonywał mnie, że to niemożliwe żeby Bóg rzeczywiście chciał zostać człowiekiem, bo to Go poniża. Sama myśl, że Bóg zaplanował Wcielenie niezależnie jest piękna, ale z drugiej strony pojawia się kolejna wątpliwość dotycząca już kwestii grzechu i śmierci. Kiedyś już na Kleofasie była dyskusja o śmierci i o tym, że na Ziemi musiała istnieć śmiertelność niezależna od grzechu (w sensie grzech nie sprowadził śmierci cielesnej), jeśli Jezus nie musiałby przyjść na Ziemię w celu odkupienia to też by umarł i czy w rzeczywistości bez grzechu również by zmartwychwstał tak jak to miało miejsce w tej rzeczywistości jaką mamy, gdzie zwyciężył grzech świata? Jeśli nie byłoby grzechu może Jezus tylko by na jakiś czas odwiedził ludzkość w cielesnej postaci, a może żyłby z nami przez pokolenia. To brzmi jak religijna fantastyka.
Warto stawiać pytania
Rzeczywiście, to są nasze niespokojne myśli. O wielu boskich możliwościach nie wiemy i wiedzieć za życia doczesnego nie będziemy. Ja też nie jestem w stanie odpowiedzieć na Pani pytanie. Ale pytania warto w sobie nosić, choćby nie miały szansy na odpowiedź.
Tak na przykład pojawiające się pytanie o ewentualne istnienie istot rozumnych na innych galaktykach i planetach. Mówi się dzisiaj przecież nie tylko o wszechświecie (universe), ale także o możliwości istnienia wielości wszechświatów (multiverse). Czy kiedyś dzięki osiągnięciom nauki i techniki dowiemy się czegoś więcej? Czy tam, w nieskończenie odległych światach, miałoby również dokonać się wydarzenie Wcielenia? Czy ze względu jedynie na ewentualny upadek owych także grzesznych stworzeń? O, ludzka niewiedzo! Ignoramus. Czy zresztą musimy wiedzieć?
Myśląc o podobnych sprawach teraz, tuż przed Świętami Narodzenia Pana, trzeba przyjąć z pokorą i skromnością naszą nieporadność. Lepiej wrócić na naszą kochaną Planetę ZIEMIĘ – do naszych codziennych spraw tu i teraz. Do podziałów i animozji w państwie i w Kościele, do braku pojednania i miłosierdzia w naszych rodzinach, do wzajemnych małych wrogości i urazów… To wszystko kłóci się z Wydarzeniem, które czcimy jako Wcielenie największej miłości i niestrudzonego miłosierdzia Boga.
Tak oto wygłosiłem mimochodem mini-homilię.
Ja właśnie jestem na etapie akceptowania tego, że wiele z tzw. pytań o wiarę pozostanie bez odpowiedzi. Dawniej frustrowało mnie to i uważałam, że żeby w coś naprawdę wierzyć trzeba mieć spójność i mnożące się pytania bez odpowiedzi świadczą o tym, że coś jest nie tak. Nie można zaliczyć do przyjemnych stanów, gdzie rozum szuka i znajduje…sufit, o którym wie że jest końcowym etapem poszukiwań. Obecnie zaczynam sobie uświadamiać, że frustracja jest w tym przypadku najgorszą z możliwych opcji i zostaję sobie z wątpliwościami, które nie osłabiają mojej wiary. Na pewno dobrze jest stąpać po Ziemi, ale też umysł i serce wyrywa się do czegoś więcej i „gdzie indziej”, no przynajmniej u niektórych ludzi i nie pozwala na dłużej zostać wśród spraw codziennych. Chyba trzeba szukać równowagi między rozmyślaniem i codziennym działaniem.
CZAS ZDUMIENIA
Dobrze się z Panią wymienia myśli. To raduje. Przynajmniej udało nam się choć trochę przerwać długie milczenie po niełatwym artykule Paula Tillicha.
Uczyć się żyć z pytaniami, akceptować fakt, że są takie, na które nie znajdujemy odpowiedzi, to wyraz mądrości – spokojnej, wyrozumiałej i cierpliwej. Taka mądrość jest niezbywalnym elementem ludzkiej doli, ludzkiej kondycji (condition humaine). Tak to odczuwam. Cenię dar rozumu, ale wiem, że nie przenikniemy całej tajemniczości świata.
A dzisiaj chodzi za mną myśl, że Wcieleniem Bóg nas ludzi serdecznie zaskoczył i zdumiał. Cieszmy się tym Czasem Zdumienia!
Ja tylko dopiszę coś apropos universe, multiverse. To jest na pewno zagadkowe i pokazuje jaka jest naszą i wiedza i niewiedza. Zarazem. To jest coś co mnie ostatnio pochłania. Mam na myśli gwiazdy, które świecą jak punciki nad głowami. Może przywykliśmy do tego widoku i do tego że wiemy, że są one daleko. Ale jak daleko? Jakie je widzimy? Widzimy ich światło. To ze słońca podróżuje do nas osiem minut z prędkością 297 000 km na sekundę. Mknąca w pustej przestrzeni sąda Voyager odleciała już na odległość 20 miliardów kilometrów. Gdyby można ją było zobaczyć za pomocą teleskopu, chociaż wiemy że to jest niemożliwe, obraz sondy byłby stary i sprzed kilku godzin. Jednak sąda leci dalej. Najbliższą z gwiazd która swieci nad naszymi głowami oddalona jest o może 8-9 lat świetlnych. Niektóre np. Z pasa Oriona, które wszyscy znamy i potrafimy rozpoznać oddalone są o 90 lat świetlnych. To relatywnie bliko. Mimo, że w jeden rok światło podróżuje na dystansie 297 000 km x 60 sekund x 60 minut x 24 godziny x 365 dni… dosyć ogromnym. Światło tych gwiazd podróżuje 90 lat do ziemi i to co widzimy to obraz gwiazd sprzed 90 lat. Słowa jednak słowami i jeżeli ktoś chce jednak coś zobaczyć na własne oczy naprawdę odległego – niech pożyczy lornetkę i poszuka miejsca w którym pojawia się szerszy biały dysk naszej siostrzanej spiralnej galaktyki Andromedy, w której wiruje może tysiąc milionów gwiazd. Widać ją. Oddalona jest o 2,5 mln lat świetlnych i jej obraz to obraz sprzed kilku milionów lat. Nie wiemy jak wygląda teraz. Teleskop Hubblea obserwuje galaktyki dużo odeglejsze. Znajdujące się może miliardy lat świetlnych od naszej. Ich obraz jest bardzo stary. Jeżeli wszechświat jest tak stary, że ma rzeczywiście kilkanaście miliardów lat i jest taki ogromny, to trzeba do tego dodać że im dalej patrzymy tym mamy wgląd w jego starsze dzieje. Te nowsze są dla nas niedostępne. Co tam sę dokładnie dzieje nie wiemy. A jednak dzięki obserwacjom widma galaktyk i dzięki znajomości efektu dopplera człowiek jako istota ma wgląd w dzieje wszechświata sięgające jego początków. Człowiek żyje nawet sto lat. Żeby powstał jednak taki jak jest potrzeba było czterech miliardów lat rozwoju życia. Z tego połowę tego czasu powstawała komórka. Teraz żyjąc tak krótko człowiek widzi tak daleko czasem i tak dokładnie, że jego myśl dociera aż do początku prawdopodobnego wszechświata. Wiemy stosunkowo niewiele ale i wiedzą jest niezwykła. Przy tym mówię to tylko ja, który tym sprawom poświęcił relatywnie niewiele czasu i który wie mało.
Wszystkim, którzy mają trochę czasu i znają język angielski, albo chcą sobie go poćwiczyč polecam taką mała wielką rzecz. Przystępną i piękną. Trzynaście serii Cosmic Episodes Carla Sagana. Są dostępne razem z napisami na serwisie YT.
Dużo dobrego
Dzięki, Tomku, za tę kosmiczną zadumę.
Wspinając się w 1997 r., podczas lipcowej nocy na Górę Synaj, w całkowitej ciemności, widziałem całe niebo tak rozgwieżdżone jakby było zalane mlekiem. Zdumienie człowieka ogarnia. Wstrząsające doświadczenie tajemniczości i chłodnego (!) piękna tych niezmierzonych przestrzeni gwiezdnych. Pogłębia się wówczas poczucie niepojętości tej Istoty, którą ludzie wierzący nazywają Bogiem i Stwórcą. Niewiele naprawdę wiemy o głębi tajemnicy Wcielenia i jego konsekwencjach!
Rozgwieżdżone niebo to idealny obrazek do kontemplacji Boga. Nie może zmieścić się w głowie, że Stwórca tego ogromu stał się człowiekiem.
To niesamowite dla mnie, że o Wcieleniu można rozmyślać zarówno patrząc w niebo i czuć się wręcz przytłoczonym tą wizją i można to robić wsłuchując się w prostą oazową piosenkę :
„Miriam Tyś jest bramą do nieba.
Moim niebem jest Twój Syn.
Weź mnie, weź mnie do swego łona,
bym bóstwem Jezusa zajaśniał jak Ty”.
To mnie tylko utwierdza, że Boga nie da się pojąć…
Cieszę się …
z tych naszych przedświątecznych chwil zadumy. Sam język spłaszcza nam sposób przeżywania Dobrych Dni świątecznych. „Obchodzić” i „spędzać” Święta to zachęta do religijnego surfingu! Marketingowe zabiegi walnie się do tego przyczyniają. A warto przecież pogrążyć się bodaj w kilka ożywczych myśli.
Dlatego jestem wdzięczny za te dzielone refleksje. To nic, że nie w wielkim gronie dyskutantów/-tek. Świadomie posługuję się językiem inkluzywnym, bo w kościołach, zwłaszcza w czytaniach liturgicznych, wciąż królują „bracia” (o siostrach rzadko się słyszy). To echo dawnej kultury hebrajskiej.
Cieszmy się tymi Dniami!
Przed chwilą otrzymałem 36-sekundowy filmik o wyburzeniu wspaniałego neo-gotyckiego kościoła w departamencie Somme, we Francji (2013). Zamiera wiara w chrześcijańskim przez wieki narodzie. Smutny to widok spadających na ziemię, w tumanach kurzu, wież i ścian, które przez pokolenia były świadkami ludzkiego wyrywania się w niewidzialny świat.
I ten ironiczny napis u dołu, z cytatem Edmunda Burke’a :
Welcome to twenty-first century France.
“The only thing necessary for the triumph of evil is for good men to do nothing.” – Edmund Burke (1729 – 1797)
Neo-Gothic Church Saint-Jacques d’Abbeville demolished in le département de la Somme, France, in 2013.
This church survived the Great War intact. It is now gone…. Saint-Jacques Church Neo-Gothic 1797)
“The only thing necessary for the triumph of evil is for good men to do nothing.”
No właśnie, może te słowa (jeśli je czytają) zachęcą bywalców Kleofasa do większej aktywności w dyskusjach ? Szkoda, że ostatnio tak cicho się tu zrobiło, wiadomo że nic nie trwa wiecznie, ale tyle cennych refleksji się tu pojawiało i nie warto może od tego odchodzić?
Tak. Do tego cytatu mam pewne przemyślenia związane z aktualną sytuacją. Może nie będą przyjemne ale nie wszystko jest. Kiedy padły słowa o tym, że wędrujący biedacy z Syrii mogą mieć w sobie niebezpieczne pasożyty i kiedy mówił to bez zażenowania publicznie pełen pychy Polak katolik – Kościół, który wcześniej w sprawie uchodźców zachował się przyzwoicie zgodnie z apelem Franciszka, zawiódł i nie powiedział publicznie nawet dwóch zdań na ten temat. Że wierzącym jednak nie przystoi nienawiść. To dla mnie będą w sumie smutne święta. Żadne słowo nie padło do tej pory. Nie wierzę że jakąkolwiek inną grupa ludzi albo instytucj a może powstrzymać nienawiść osób jednak deklarujących się jako wierzące i dumne że swojej wiary. Nienawiść kwitnie przy milczącym udziale Kościoła. To jest bardzo przykre. Kościół musi być świadomy swojej siły. Jest wtedy kiedy upomina żyjących bez ślubu albo homoseksualistów ale kiedy trzeba bronić wszystkich przed nienawiścią – milczy. Tryumf zła zatem.
Podzielam Pani zdanie:
niech Kleofas nie milknie! Szykują się, o ile mi wiadomo, nowe inicjatywy ze strony teologów-dogmatyków. Pomyślności! Byle blisko życia, ludzkich spraw, pytań, niepokojów i problemów…
A na razie –świętujmy sercem i umysłem!
To w nas samych dokonuje się osobista, dobroczynna asymilacja i żywa „reinterpretacja” prawdy o Wcieleniu.
ALBO I NIE!
Osobista, dobroczynna asymilacja i żywa „reinterpretacja” prawdy o Wcieleniu dokonuje się w nas , ALBO I NIE!
Dopisuję te słowa po jakże szczerym komentarzu Tomka: „Nienawiść kwitnie przy milczącym udziale Kościoła. (…) Tryumf zła zatem”.
Kościół hierarchiczny milczy teraz na najwyższych szczeblach, bo to dzięki niemu „prawdziwie katolicka” formacja wzięła górę i zabrała się do tzw. „dobrej zmiany”. Ale jak?!
Mnie też to boli bardzo. Nie pomogą żadne rytuały „opłatkowe”.
ŻYCZENIA
Nie jest to dobry czas dla ekumenicznych inicjatyw, zwłaszcza w „Kleofasie”; i właśnie paradoksalnie może dlatego powinno głośno mówić się o takich sprawach, jak te, które wymienił Tomek. Głos rozsądku jednak nie porywa tłumów, a awanturnicy i fantaści potrafią nieraz łatwo zaimponować – i to właśnie dzieje się w Polsce. Można uzupełnić to tym, co powiedział Burckhardt: że porywająco działa na masy brutalność skrywana pod płaszczykiem ekstazy religijnej, wzruszenia narodowego i społecznego w połączeniu ze specjalnym rodzajem nienawiści.
Coraz bardziej Kościół w Polsce nie jest moim Kościołem. Niesie to ze sobą bardzo ważne implikacje osobiste i etyczne: nie czując się jego członkiem, nie odczuwam już presji, by uczestniczyć w dyskusjach na temat zmian, którym powinien się On poddać. Po dłuższym pobycie w szpitalu, po wielu chwilach zwątpienia i refleksji doszedłem do zupełnie innych wniosków. Chciałbym pozostać – chcę by mnie dobrze zrozumiano – przy pewnym eufemizmie: Kościół w Polsce (KwP), ponieważ to właśnie jest coś, czego nie chcę nawet „dotykać”. KwP to mistyczno-polityczno-zaściankowa formacja bez przyszłości, choć obecnie triumfuje. Rachunek wystawią jej niebawem…
Cokolwiek mogą odkryć i powinny odkrywać naukowe badania nad Jezusem historycznym, Nowe Bycie w Jezusie Chrystusie jest poświadczone właśnie w religijnej interpretacji postaci, która przez wszystkie czasy była podstawą chrześcijańskiej nauki – ważny cytat z Paula Tillicha, który przywołał Ksiądz Profesor Wacław Hryniewicz (serdecznie pozdrawiam). A więc jednak religijna interpretacja przed historią? Ileż jest tych religijnych interpretacji, czy nie tysiące (na pewno setki!). Przecież to właśnie kiedyś sprawiło, że zmienił się mój cel, dlatego zwróciłem się do Alberta Schwietzera. Celem „poszukiwań historycznego Jezusa” jest przejście poza transfiguracje, jakim Jezus poddawany był przez dwa tysiące lat stosowania dogmatów post hoc, poza to, co późniejsze pokolenia z Niego uczyniły, i dotarcie do Osoby, za jaką sam się uważał, do Jego własnego poczucia tożsamości, świata Jego myśli. Schweitzer doszedł do wniosku, że wyjaśnienia postaci Jezusa mniej mówią o Nim samym, więcej natomiast o autorach owych prób i ich kulturze, o potrzebach, które owe wyjaśnienia zaspokajają.
W rzeczywistości zamieniono portret Jezusa w autoportret…
Badania nad Jezusem przyniosły dobre ekumeniczne owoce. Są jednak tacy, którym właśnie to przeszkadza: jeden z polskich publicystów (nazwisko znane redakcji) stwierdził, że w interpretacji Biblii (historyczno-krytycznej) nie ma większych różnic pomiędzy prof. E. Sandersem (protestant) a ks. prof. J. Meierem (katolik). Zdanie to ma oczywiście zdyskredytować tego ostatniego w środowisku „polskiej prawicy”, lecz w rzeczywistości – w moim środowisku – kompromituje to autora tych niedorzeczności (jak ekumeniczna zgoda może być zarzutem?).
Radosnych Świąt Bożego Narodzenia oraz sukcesów w Nowym Roku
May Christmas be Merry and the New Year full of success
Panie Andrzeju,
dziękuję za pozdrowienia i życzenia. Szczerze współczuję. Wiem co to pobyty w szpitalu. Cieszy fakt, że mógł już Pan powrócić do „Kleofasa”.
To, co się dzieje teraz – jak Pan to określił – z „Kościołem w Polsce”, od dłuższego czasu budzi mój niepokój i wewnętrzny sprzeciw. Wielu moich bliskich i znajomych podziela poczucie bezradności i niechęci. Wiem, że to się skończy, ale szkody poczynione w ludzkich umysłach i sercach będą dawały znać o sobie przez długi jeszcze czas. Usiłuję nie tracić ducha. Trwam siłą nadziei.
Pozdrawiam. Życzę uciszenia i dobrych świątecznych myśli — także w trudnym czasie.
BOZE NARODZENIE 2015, ZYCZENIA ATEISTY
„Dobra zmiana” z jednej strony, a KOD z drugiej. (Komitet Obrony Demokracji – wyjasniam dla Andrzeja). Nie wydaje mi sie, aby po 1989 kraj nad Wisla byl kiedykolwiek tak dramatycznie podzielony. Wlasnie jednak na Kleofasie ja ateista widze miejsce, gdzie to wszystko nagle sie uspokaja. Pod radoscia i gniewem na ulicach – z tej szerszej perspektywy widac powolniejsze, ogromne poruszenia w ramach kultury Zachodu, gdzie wyburzane sa neogotyckie swiatynie….
Przypomne wiec cos oczywistego – chrzescijanstwo jest wieksze niz nasz polski pokaleczony i nerwowy katolicyzm, wieksze niz katolicyzm w ogole, a namysl religijny – wiekszy nawet od chrzescijanstwa. Skrystalizowal sie wraz z cywilizacjami rolniczymi i az do Oswiecenia i powstania nowozytnej nauki tylko ten namysl umozliwial ludziom wspozycie wokol spojnego obrazu swiata.
Ten obraz peka, a nauki swieckie (na razie, a byc moze nigdy) nie sa w stanie go zastapic. TYM martwie sie o wiele bardziej niz lokalnym kryzysem w Polsce, ktory wedlug mnie jest tylko objawem glebszego kryzysu demokracji liberalnej, a ten objawem jeszcze nowego kryzysu ideowego Zachodu, z jakiego narodzil sie min. ISIS. (Czy wiecie, ze najbardziej fanatyczni z ich wojownikow to nasza, europejska, idealistyczna, rewolucyjna mlodziez, ktorej nie zdolalismy niczego przekonujacego zaproponowac?)
Moim zdaniem rozmawiacie Panstwo na Kleo (ostatnio niekiedy z moim udzialem) – na wlasciwe tematy. W Swiatecznym okresie chcialbym Wam wszystkim podziekowac za te rozmowy i zyczyc wielu nowych. Serdecznie pozdrawiam!
Nie wiem czy rozkładanie drutu kolczastego przed ludźmi którzy uciekają przed wojną to tylko efekt kryzysu demokracji liberalnej. Tak samo wyzwanie innych od nosicieli pasożytów. Albo homoseksualistów od osób chorych. Wszystko to dokonuje się przez ludzi którzy są wierzący i chwałą się swoją wiarą jak radzieccy generałowie medalami na defiladach. Dzieje się to z przyzwoleniem Kościoła i bez jego protestów. Czy to jest błahe to bym nie powiedział.
Zastanawiam się też nad tą tezą o niebezpieczeństwie płynącym z pękającego obrazu. Religia nie inspiruje już umysłów, a nauki jeszcze nie zapewniają podstaw wspólnotom do tego, żeby budować spójny obraz świata. Z tego płynie niebezpieczeństwo. Nie wiem czy nie jest to teza trochę na wyrost. Dla kogo jest to niebezpieczeństwo i jak się mu przyglądać? Dla nas? Dla społeczeństw? Dla prostaczków? Dlaczego spójny obraz świata miałby być gwarantem ciągłości życia i miałby być tak zbawienny? Czym miałby właściwie być? Czy marksizm już nie obiecywał takiego spójnego obrazu świata? Czy „Główne nurty marksizmu” Leszka Kołakowskiego nie zawierają w tym wypadku jakiegoś znamiennego napomnienia w tym względzie? Mam wrażenie, że po śmierci marksizmu przechowała się wiara w ostateczną moc nauki do zbawienia świata. Ogień został ugaszony, ale dalej tli się coś jeszcze pod warstwą popiołu. I nie wiem czy to jest iskra bezpieczna. Czy czegoś jeszcze nie zapali.
Ludzie żyją na całym świecie bez religii i bez potrzeby budowania spójnego obrazu świata przez „nauki świeckie”. Żyją życiem czasami bardziej wartościowym niż ludzie, którym wiara zapewnia spójność obrazu świata. Bez wiary w to, że objawi się nauka ostateczna, która wreszcie uporządkuje świat według równań. Żyją po prostu. Szczęśliwi, że żyją. Tak po ludzku. Trochę szczęśliwi, czasem w rozpaczy jak to w życiu.
PORUSZAJĄCE ŚWIĄTECZNE REFLEKSJE
Dziękuję! To dobry czas dla spokojnej zadumy.
Podobnie jak P. Dariusz mam poczucie, że „rozmawiamy na właściwe tematy”. Rozmawiajmy dalej. Warto.
Wiem, że są ludzie „żyjący po prostu, szczęśliwi, że żyją. Tak po ludzku” – jak napisał Tomeczek-a. Żyją szlachetnie. Chwała im za to! Świat wtedy jest piękniejszy i bardziej sensowny.
PĘKAJĄCY OBRAZ ŚWIATA
Trochę obawiam się tego „pękającego obrazu świata”, o którym pisze Dariusz. Pękający obraz to chrześcijańskie tło do interpretacji dziejów, historii oraz sensu obecności ludzkości na globie. Wg Darka ten obraz „pęka”, a nauki świeckie – które do tej pory nie rościły sobie do tego praw – nie są w stanie go zastąpić. I co dalej? Zmodyfikowane (?) chrześcijaństwo miałoby nadać cywilizacji informatycznej nowego ducha, który przegnałby z niej niebezpieczne, jedynie materialistyczne, trendy, dałby jej etykę, etykę bez wiary w Absolut, bo czymś oczywistym jest, że główny nurt neurosciences jest błogo ateistyczny. Zna on lokalizację szumu w naszym mózgu, która odpowiada za głos sumienia, za głos duszy, a w skrajnych przypadkach za głos Boga. Jak więc – my chrześcijanie – mamy dać Wam etykę, normy, skoro one u nas są zależne, właśnie, od istnienia Boga?
Czy jestem w stanie namówić kogokolwiek, by zrezygnował ze świetnej kariery, żeby pracować w obozach dla uchodźców na syryjskiej granicy, by na geriatrycznych oddziałach opróżniać baseny starców trzęsących się po zażyciu lekarstw? Czy nie robiąc tego sam, mam prawo wymagać tego od innych?
Jest w świecie żydowskim taka ciekawa postać – George Steiner. Jego powieść The Portage to San Cristóbal of A. H., kontrowersyjna, stała się źródłem niewybrednych ataków na jej autora. W książce tej – która zresztą doczekała się teatralnej adaptacji – Adolf Hitler zabiera głos, by usprawiedliwić swoje czyny. W rzeczywistości w usta Hitlera to Steiner wkłada pytania, na które chciałby (chyba w swojej naiwności) otrzymać odpowiedzi. Mamy tu do czynienia z czymś odwrotnym niż pragnienie Dariusza Kota, albowiem – wg Steinera – to właśnie etyka żydowska odpowiada za zbrodnie Hitlera. Ron Rosenbaum tak o tym pisze:
«Czy jednak Steiner głosi pogląd, że Żydzi zasługują na karę, bo domagali się (w osobach Mojżesza, Jezusa i Marksa) dobrych uczynków?
Ze słów Steinera wynika, że błędem Żydów było nie tyle stawianie transcendentnych wymagań, ile raczej hipokryzja polegająca na tym, by od innych wymagać czegoś, czego samemu nie wprowadziło się w życie. Żydzi nie zawsze żyją w zgodzie ze standardami, które ustalili dla wszystkich, tak więc rzekomo możemy zrozumieć, dlaczego świat po cichu aprobował hitlerowskie masakry. […]
W końcu Steiner wyznaje:
Dlatego wysunąłem tę koncepcję, tę hipotezę, że nasz wynalazek Boga, Jezusa, nasz wynalazek marksistowskiej utopii pozostawił ludzkość tak niepewną wewnętrznie, iż próbuje zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia» (Ron Rosenbaum, Wyjaśnianie Hitlera, Warszawa 2001, s. 341-342).
Nie możemy być więc pewni, że narzucenie etyki, etyki niemożliwej do spełnienia światu ateistycznemu, a taki będzie przyszły świat, nie skieruje go – wbrew oczekiwaniom Dariusza – na trop jeszcze większych zbrodni niż te, który doświadczyła ludzkość w XX wieku.
Warto światu pokazać, ale zupełnie inną drogę: drogę do Ducha Chrystusa, drogę do korzeni. Dla wielu chrześcijan Jezus historyczny – wielki i dobry człowiek – byłby świeższą i bardziej żywotną alternatywą niż tradycyjne chrześcijaństwo. Albert Schweitzer jednak stwierdził, że postać historycznego Jezusa jest bezużyteczna dla nowoczesnego chrześcijaństwa, początków dwudziestego wieku. Ale uważał, że Duch Jezusa, w tajemniczy sposób zstępuje na naszą epokę – ten święty doktor porzucił europejskie wygody, by leczyć trędowatych w Afryce. Wezwanie do nadchodzącego królestwa, które miałoby być pomyłką (i które było pomyłką Żydów z pierwszego wieku) okazało się być nadal aktualne. Tu i teraz, bo potem może nie być czasu. Działając w tym Duchu – historycznego Jezusa – Schweitzer rozpoczął pracę jako misjonarz medyczny w Lambaréné. Jeżeli jako chrześcijanie możemy dać światu coś cennego, to jest to niewątpliwie duch natychmiastowej pomocy dla drugiego bliźniego; natychmiastowo, bez żadnego „ale”. Jak w przypadku syryjskich uchodźców 🙂
Pozdrawiam świątecznie.
BÓG, RACJONALNOŚĆ I ROLA SERCA
Refleksje P. Andrzeja skłaniają do dalszego namysłu.
1. Najpierw rzut oka na obecną sytuację w Polsce. W lubelskim świątecznym dodatku (s. 8-9) do „Gazety Wyborczej” (nr 300) ks. prof. ALFRED MAREK WIERZBICKI, dyrektor Instytutu Jana Pawła II w Lublinie, napisał: „(…) dziś do Ewangelii bliżej tym, którzy często z Kościołem mają na bakier, aniżeli tym, którzy z religii czynią sztandar bojowy. Głębokiemu kryzysowi politycznemu w Polsce towarzyszy poważny kryzys Kościoła; zagrożona jest zarówno demokracja, jak i czystość chrześcijańskiego przesłania”.
PiS wraz ze swoim Prezesem „chce ufundować IV RP na czystce, która nie będzie już operacją rasową, klasową czy etniczną, lecz czymś w rodzaju kreacji nowego narodu ‘ludzi niezłomnych’. Państwo dla ‘obywateli nieskazitelnych’ to rzeczywiście idea gnostycka, na którą nigdy nie godzili się ani chrześcijanie, ani liberałowie”.
Według Zbigniewa Mikołajki prezes Kaczyński ma światopogląd gnostycki. Dlatego traktuje politykę jako sferę religijnej walki dobra ze złem. Wierzbicki dodaje natomiast: „Chyba WIĘCEJ W TEJ NARODOWEJ OPERETCE ELEMENTÓW IRRACJONALNYCH NIŻ RACJONALNYCH”.
2. A teraz „Tygodnik Powszechny” (nr 49 z 6 grudnia 2015, s. 28-31) i wywiad ks. dr. hab. ANDRZEJA KOBYLIŃSKIEGO pt. „Religia potrzebuje rozumu”. (Autor, którego udział na naszych debatach zapowiadał przed kilkoma miesiącami P. Dariusz, ale debty nie było…). Ks. Kobyliński stwierdził: „Kilka milionów polskich katolików wierzy w grzechy pokoleniowe, pije wodę egzorcyzmowaną, poddaje się hipnozie magnetycznej, przesadnie podkreśla obecność złych duchów w życiu”.
Ku przestrodze w wywiadzie pojawiają się słowa MARTINA HEIDEGGERA: „Najbardziej do myślenia daje to, że jeszcze nie zaczęliśmy myśleć”. A co to znaczy w odniesieniu do chrześcijaństwa? Odpowiedź:
„W ostatnich latach staje się ono coraz bardziej irracjonalne. Dotyczy to prawie wszystkich denominacji chrześcijańskich. Główną przyczyną jest pentekostalizacja – wielowymiarowy proces religijno-społeczny w obrębie chrześcijaństwa (…). Globalne chrześcijaństwo staje się coraz bardziej zielonoświątkowe. Częścią światowego ruchu pentekostalnego są też działające w Kościele katolickim wspólnoty charyzmatyczne”.
Jak to się ma do stwierdzenia P. Andrzeja Nowickiego?: „Warto światu pokazać, ale zupełnie inną drogę: drogę do Ducha Chrystusa, drogę do korzeni”. Stawiam to pytanie tym bardziej, że według przekonania Alberta Schweitzera, „Duch Jezusa, w tajemniczy sposób zstępuje na naszą epokę”, zaś sama „postać historycznego Jezusa jest bezużyteczna dla nowoczesnego chrześcijaństwa”. P. Andrzej łączy w jedno: trzeba działać w Duchu historycznego Jezusa – nieść pomoc bliźniemu w potrzebie. Tak zrobił sam Schweitzer.
Czytajmy nieco dalej wywiad ks. Kobylińskiego o trzecim już etapie procesu pentekostalizacji chrześcijaństwa:
„Od końca lat 90. XX w. we wspólnotach pentekostalnych pojawiają się m.in. elementy zaczerpnięte z religii pierwotnych. Zostaje dowartościowana pobożność ludowa. Coraz większą rolę zaczynają odgrywać tematyka cudów i uzdrowień. Ważnym elementem tej nowej religijności staje się amerykańska forma Ewangelii sukcesu, zdrowia i dobrobytu (Prosperity Gospel, Heath and Wealth Gospel). (…) Zdrowie, powodzenie materialne i osobisty sukces są wyrazem Bożego błogosławieństwa. Tak głęboki synkretyzm umożliwił w dużym stopniu gwałtowny wzrost liczebny wspólnot pentekostalnych”.
Tu już rozmijamy się z postulatem P. Andrzeja. Nie wystarczy mieć tylko własny sukces życiowy przed oczyma…
W 2007 r. pojawił się u nas oddolny ruch „duchowego przebudzenia” – mesjanistyczny warunek konieczny odnowy chrześcijaństwa w Europie i na całym świecie. Do Polski zaczęto zapraszać charyzmatycznych kaznodziejów i uzdrowicieli z całego świata. Znakiem pentekostalizacji polskiego katolicyzmu stały się takie zjawiska jak tzw. spowiedź furtkowa (praktyka zakazana przez polski episkopat w marcu 2015, polegająca na rachunkach sumienia według koncepcji furtek złego ducha!) oraz lansowanie idei tzw. grzechu pokoleniowego (też zakazane).
Według Ks. Kobylińskiego, rozwój chrześcijaństwa może wyglądać następująco:
„W 2025 r. najwięcej chrześcijan będzie mieszkać w Chinach (!). I będą to w znakomitej większości chrześcijanie zielonoświątkowi. Za 10 lat Kościoły i wspólnoty zielonoświątkowe osiągną na świecie miliard wyznawców. Staną się głównym wyznaniem chrześcijańskim”.
Końcowe stwierdzenie: „Z pewnością kilka milionów katolików w naszym kraju jest w różny sposób zarażonych nową religijnością”.
3. Pisał ks. Wierzbicki o sytuacji w Polsce, że „więcej w tej narodowej operetce elementów irracjonalnych niż racjonalnych”. Ks. Kobylińskim przestrzegał przed zaniedbaniem roli rozumu. Dodam jeszcze trzeciego autora –– ks. prof. Michała Hellera. W wywiadzie dla świątecznego „Dużego formatu” (s. 24-25) „Gazety Wyborczej” (nr 300) ukazał się jego wywiad: „Bóg, matematyka i zdrowy rozsądek”. Mówi on:
„Tożsamość ’2 plus dwa równa się 4’ istnieje niezależnie od tego, czy chcemy tego, czy nie. Ale dlaczego istnieje? Tego metoda naukowa już nam nie powie. Metoda naukowa nie może wyjaśnić także – co zauważył Karl Popper – dlaczego świat jest racjonalny. Słowem, dlaczego powinniśmy kierować się racjonalnością. (…) Twierdzę, że racjonalność i istnienie są to dwa oblicza tej samej monety. To, co istnieje, jest racjonalne. Świat jest racjonalny (…) Chrześcijaństwo przejęło pogląd, że Bóg jest nieskończony, co znaczyło – maksymalnie racjonalny”.
Taki pogląd chrześcijaństwo przejęło. A co teraz się dzieje?
I o Heller o nauce:
„W naukach ścisłych nigdy nie mamy pewności, że to, co wiemy, jest już ostateczną prawdą”.
Na zarzut, że „prof. Heller jest więźniem swojego wyznania”, on odpowiada:
”Jeśli się religię traktuje serio, a ja ją tak traktuję, to ona nakłada na mnie pewne ograniczenia. Ale ograniczeń nie należy się bać, bo każda wiedza jest ograniczeniem. (…) Ponieważ uważam religię za swoją osobistą wartość, to ona bardzo ogranicza różne możliwości. Ale robię wszystko, aby w moje badania te ograniczenia nie ingerowały, co jest o tyle łatwe, że metoda naukowa jest neutralne wobec poglądów religijnych. Nie potwierdza żadnej religii ani nie sprzeciwia się jej. Milczy o wartościach, a religia głównie dotyczy spraw wartości. (…) Religia wcale nie jest kagańcem, tylko czymś, co nas otwiera na inne wymiary. (…) Tak jak wiele pojęć trafiło do współczesnej nauki za pośrednictwem teologów, tak TEOLOGIA WCIĄŻ CZERPIE OD NAUKI. PRZEDE WSZYSTKIM UCZY SIĘ OD NAUKI RACJONALNOŚCI”. 4. W sumie, mamy obecnie niezwykle silne ZDERZENIE dwóch wielkich nurtów myślenia: IRRACJONALNOŚCI Z RACJONALNOŚCIĄ. Czy to stanowi ów „pęknięty obraz świata”?
5. P. Andrzej nawiązał do frapującego i kontrowersyjnego poglądu George’a Steinera: etyka żydowska odpowiada za zbrodnie Hitlera, a błędem Żydów – hipokryzja „polegająca na tym, by od innych wymagać czegoś, czego samemu nie wprowadziło się w życie”.
PYTAM dlatego:
czy w dzisiejszej sytuacji chrześcijaństwa (i katolicyzmu w Polsce!) nie powtarza się Steinerowski dramat narzucania innym tego, czego sami nie urzeczywistniamy?
To nie jest jedynie pytanie retoryczne.
Jestem przekonany, że chrześcijaństwo potrzebuje wiary racjonalnej, ale nie może zapominać także o roli serca, które wyczuwa tragedię ludzkiej niedoli i potrafi „czuć-wespół” (compassion!) z ludźmi potrzebującymi pomocy. Ta świadomość wygnała Alberta Schweitzera do afrykańskiej wioski Lambaréné, aby nieść medyczną pomoc cierpiącym. To nie jest narzucanie innym tego, czego sami nie realizujemy w swoim życiu.
Podoba mi się porównywanie kościoła do łajby- jeśli wszyscy usiedliby po jednej stronie to ona by się przechyliła i nastąpiłoby zatopienie.
Mądre słowa napisał ks. Ireneusz Mroczkowski wypowiadając się na temat pentekostalizacji „Ważniejsze jest przyzywanie Ducha Świętego niż żonglowanie ideami socjologicznymi. Tam, gdzie się przyzywa, zapełniają się stadiony, tam gdzie tylko dyskutuje, kościoły pustoszeją.”
Ja sama nie mam potrzeby „skręcania” w stronę wspólnot charyzmatycznych i nie wiem czy to co się tam dzieje to faktyczne działanie Ducha Świętego, ale jeśli komuś takie praktyki pozwalają być lepszym człowiekiem i prowadzą ku żywej relacji z Bogiem to czemu nie? Może taka jest właśnie przyszłość żywego kościoła. Gdyby w tych ruchach mniej było nadmiernej emocjonalności sama chętnie bym w tę stronę poszła. Może kiedyś przeobrazi się to w bardziej „spokojną” formę, gdzie odnajdą się także ludzie nie opierający relacji z Bogiem na takiej emocjonalności.
NIERETORYCZNE PYTANIE KS. PROF. HRYNIEWICZA OMI
Czy dzisiaj – pozostańmy przy zrozumiałym już skrócie: KwP (czyli: Kościół w Polsce) – w KwP nie dochodzi do Steinerowskiego dramatu narzucania innym tego, czego sami nie urzeczywistniamy?
To pytanie zadał Ksiądz Profesor i wyraził pewność, że można uzyskać na nie odpowiedź, że nie jest to pytanie jedynie retoryczne.
Sytuacja polityczna wydaje się być korzystna dla KwP, bo po pierwsze, nie wydaje się prawdopodobne, by w obecnej konstelacji politycznej uchwalono jakąkolwiek ustawę, która byłaby nie po myśli KwP (poluzowanie ustawy aborcyjnej, in vitro, małżeństwa homoseksualne itd.), a po drugie, idee gnostyckie Kaczyńskiego, ta polaryzacja dobro-zło, choć tak wyraźne, nie wydają się przeszkadzać obecnej hierarchii Kościoła, albowiem bardziej ona obawia się liberalizacji, postawy myślącej i bez problemu poświęci demokrację, by opanować niebezpieczne dla niej tendencje. To w tym obszarze ograniczonej świadomości trzeba umieszczać współczesny KwP i Kaczyńskiego. Lecz sens tego może być znacznie szerszy: może w Kaczyńskim przeglądamy się jak w tafli wody my wszyscy; jego żałosne umiłowanie władzy – to wypaczony obraz naszych oznak prestiżu społecznego i dążenia do jakiegokolwiek porządku w świecie, który jawi nam się jako złowrogi i pełen antychrześcijańskich sił.
W końcówce swego komentarza Ksiądz Profesor podkreślił, i od tego chyba powinienem zacząć, że Albert Schweitzer mógł pouczać innych, ponieważ sam dał przykład poświęcenia i działań godnych kogoś, kto naśladuje Jezusa historycznego. Doszliśmy tutaj do podobnych wniosków: świata chrześcijańskiego nie możemy oddać szaleńcom, którzy uzurpują sobie prawo do tego, iż przemawia przez nich Duch Święty. Grupy te – bełkoczących charyzmatyków – to wylęgarnia sekt i niebezpiecznych tendencji, o niektórych Ksiądz Profesor wspomniał (spowiedź furtkowa, grzech pokoleniowy), o niektórych nie. Charyzmatycy zapełnią stadiony, bo ciekawość ludzka nie zna granic, a podobno dzieją się tam cuda, lecz nie zapełni kościołów, przeciwnie: ośmieszy je i uczyni już nie tylko puste z braku wiernych, ale także z czynników intelektualnych.
„Jezus nie wymaga od ludzi – przekonująco pisze Schweitzer- żeby umieli w słowach i w pojęciach określić, kim On jest. Nie uważa za konieczne, żeby tym, którzy słuchają Jego słów, wyjawić tajemnicę swojej osobowości i oznajmić, że jest potomkiem Dawida, który ma się objawić jako Mesjasz. Jedyne, czego domaga się od ludzi, to żeby przez czyn i cierpienie wykazali się jako ci, którzy czują się przez Niego zniewoleni, żeby ze stanu, w którym są tacy jak świat, przejść do stanu, w którym będą inni niż świat i przez to uczestniczyć w Jego pokoju. (…) Jeśli w Kościele jest Duch Jezusa, jest w nim miejsce dla wszelkiej chrześcijańskiej pobożności, także dla ukierunkowanej liberalnie (! – AJN). Nie bez trudu pełnię zadanie, jakie mi przypadło w udziale, aby skłaniać religię chrześcijańską do otwartego uzgadniania jej treści z prawdą historyczną. Oddałem się mojemu powołaniu z radością, ponieważ jestem pewien, że rzetelność we wszystkim należy do Ducha Jezusa. (…) Co jest konieczne dla chrześcijaństwa i zgodne z jego przeznaczeniem, to żeby było całkowicie wypełnione Duchem Jezusa i żeby w Nim uduchowiło się w żywej religii i miłości. Tylko takie chrześcijaństwo może być zaczynem duchowego życia ludzkości. To, co od dziewiętnastu stuleci występuje w świecie jako chrześcijaństwo, jest dopiero początkiem chrześcijaństwa pełnym słabości i błądzenia, nie pełnym chrześcijaństwem z Ducha Jezusa (Albert Schweitzer, Z mojego życia…, przeł. Irena Salamon, PAX , Warszawa1981, s. 50-51, 171).
Pełne pocieszenia słowa świętego (dla mnie) doktora: chrześcijaństwo jest en route, w samym jej początku – nie musimy się więc tak bardzo przejmować tym, że wymaga, ale samo nie urzeczywistnia, dlatego iż prawdziwy okres świetności chrystianizmu, jest dopiero przed nami, sami go stworzymy, wtedy gdy Duch Jezusa, Duch miłości i prawdy zwycięży nad literą Prawa i Sprawiedliwości. Chrześcijanin zawsze wybiera Miłość, nie Sprawiedliwość, bo zbawiony z uczynków nikt nie będzie. A redde rationem będzie ze słów – tyle Biblia, by nie przynudzać.
4. Stenierowski dramat, który obserwujemy w Polsce, a z którego obecna hierarchia nie chce zdać sobie sprawy, ulegnie kiedyś zakończeniu. Ma Ksiądz Profesor racją: Kościół wyjdzie z niej osłabiony. Bo jakże – pytają się ludzie – można mówić o poszanowaniu, miłości, a narzucać rozstrzygnięcia za pomocą polityki? Czy przykład Franco czy Pinocheta nie nauczył Kościoła, że demokracja i tak wygra, lecz skutek tego jest taki, że Hiszpania to kraj misyjny? Władza istnieje we wszystkich zorganizowanych grupach społeczności ludzkiej i jest bardziej czy mniej kontrolowana, to wpisane w nas „genetyczne dziedzictwo poddańczych zwierząt” (Primo Levi). Ale historia uczy nas, że najgorszym możliwym połączeniem jest styk władzy i religii – to zawsze prowadziło do zezwierzęcenia i państwa, i religii. Tak było przecież w ultrakatolickim państwie chorwackich ustaszy Ante Pavelicia. Czy trzeba przypominać, że np. w diecezji biskupa Ivan Šaricia, który wsparł terror ustaszy, pisano:
„Są granice miłości. Ruch wyzwolenia świata od Żydów to ruch prowadzący do odnowy godności człowieka. Stoi za nim wszechwiedzący i wszechmocny Bóg” („Katolićki Tjednik” 25. 05. 1941).
Tego samego chcą nas nauczyć współcześni władcy Polski, że są granice miłości (np. do uchodźców), ale to nie jest Duch Jezusa.
„Chrześcijaństwo potrzebuje oparcia się na refleksji, żeby dojść do świadomości samego siebie. Przez całe stulecia nosiło w sobie nakaz miłości i miłosierdzia jako przekazane prawdy, nie sprzeciwiając się jednak niewolnictwu, paleniu czarownic, torturom i wielu innym okrucieństwom. Dopiero gdy uległo wpływom filozofii epoki oświecenia, zrozumiało, że należy podjąć walkę o humanitaryzm. Pamięć o tym fakcie winna na zawsze uchronić chrześcijaństwo przed wszelkim wynoszeniem się w stosunku do refleksji. (…) Posiadając wiedzę o duchowym bycie w Bogu przez miłość, posiada wszystko, co jest konieczne” (Albert Schweitzer, dz. cyt., s. 169-170).
WIARA ZRANIONA
Zamyśliłem się w tych ostatnich, Dobrych Dniach Starego Roku. Chyba warto, chociaż może ktoś od razu powiedzieć: „zależy dla kogo… dniach dobrych”.
1. Kto chce zadumać się nad tajemnicą upływającego czasu, niech sięgnie do najnowszego numeru miesięcznika ZNAK (nr 728). Coraz bardziej samo pojęcie czasu jawi się dzisiaj bez metafizycznego odniesienia. Czas się po prostu jedynie liczy. „Time is money”. Jest znakiem bytowania ku ruchowi, nieustannemu wyścigowi, w pogoni za sukcesem, posiadaniem, znaczeniem. Co mówi o czasie współczesna nauka? Ks. prof. Michał Heller jest przekonany, że jesteśmy wszyscy „uwikłani po uszy w czas”, że „czas uczestniczy w dramacie ewolucji kosmosu”. Zachęcam do lektury.
2. Nie podzielam zbyt uogólnionego stwierdzenia ks. Ireneusza Mroczkowskiego, które przytoczyła P. Estel w komentarzu z 27 GRUDNIA 2015 O 13:42. Zapytałem kogoś, kto znał ks. Ireneusza w czasie swoich studiów. W odpowiedzi usłyszałem nutę zdziwienia: „I on tak mówi … niezbyt mądrze?”
Oczywiście, że są wśród wierzących liczni entuzjaści przyzywania Bożego Ducha, padania na ziemię dla „odpoczynku w Duchu Świętym”, daru mówienia językami (glosolalia), poszukiwania cudowności, cudownych uzdrowień, wręcz pogoni za cudami… Kto uważnie czyta Dzieje Apostolskie (2,1-13) dostrzeże jednak, że Apostołowie wcale nie mówili obcymi językami. To ludzie przybyli z różnych stron świata, słuchając, rozumieli ich mowę. To był raczej dar rozumienia Dobrej Nowiny. Apostoł Paweł przestrzegał: „w Kościele wolę powiedzieć pięć SŁÓW PRZEMYŚLANYCH, aby i innych pouczyć, niż dziesięć tysięcy słów korzystając z daru języków” (1 Kor 14,19).
Kiedy rozmawiam z tymi, którzy krytycznie patrzą na irracjonalne przejawy charyzmatycznej, pentekostalnej wiary, słyszę powtarzające się pytanie: Czy przyzywanie Ducha Świętego ustami nie wymaga przede wszystkim przyzywania Go całym życiem? Nie wystarczy samo słowne wykrzykiwanie: „Przyjdź Duchu Święty, przyjdź, przyjdź, przyjdź…!” To wręcz żądanie, wymuszanie na Bogu. Niech Duch zstępuje non-stop, bo ja chcę doświadczyć Jego darów, fascynacji, emocji, daru języków, wiary entuzjastycznej…
I myślę: jeśli Go przyzywamy, to podejmujmy najpierw wysiłek urzeczywistniania tego, co jest w całym życiu godne tego Ducha, godne Ewangelii Jezusa. W przeciwnym razie narażamy się na wyrzut ze strony Pana ludzkich dziejów: „…ten lud zbliża się do Mnie tylko wargami, podczas gdy serce jego jest z dala ode Mnie” (Iz 29,13).
3. Wielu szuka religijnych emocji, uniesień, radosnych okrzyków. Przejawia się to zwłaszcza podczas dużych, stadionowych zgromadzeń. Jednakże ta bezkrytyczna łatwość i nieskomplikowana lekkość wiary niemal w rytmie „Alleluja” może okazać się wielce zwodnicza i na dłuższą metę szkodliwa. Bolesnych konsekwencji takiej postawy doświadcza się często później, w trudnych okolicznościach życia. Nie jest rzeczą łatwą usłyszeć spokojny i cichy głos Boga we własnym wnętrzu pośród głośnych i radosnych okrzyków. Obce wydaje się wtedy pojęcie wiary zranionej.
A tymczasem nasza wiara dojrzewa w przeżywaniu dramatu świata i poszczególnych ludzi. Jest WIARĄ ZRANIONĄ cierpieniem i cierpliwym oczekiwaniem. Jesteśmy zranionymi pielgrzymami, wędrowcami w mroku wiary, rozjaśnianym przebłyskami nadziei. Pytam: kto może dostąpić błogosławieństwa prawdziwej dojrzałości, jeśli nie dozna najpierw tego wszystkiego, co niesie ze sobą ludzkie istnienie?
4. Nie jestem głosicielem chrześcijaństwa cierpiętniczego. W sumie chrześcijaństwo głosi mądrość Dobrej, Radosnej Nowiny Jezusa. Nie sposób wszakże oddzielić wiary od tragicznych momentów życia, niepewności, cierpienia i bólu. Wierzyć, to być w drodze, doświadczać także czasu upadku, poczucia winy, słabości, zmęczenia, kryzysu i milczenia Boga. W tym sensie nasza wiara zawsze pozostanie wiarą zranioną. Często zraniona jest także w ludziach wierzących przez sam Kościół, z powodu jego oporu wobec nowych idei i braku zrozumienia dla znaków czasu, których znaczenie podkreślał pół wieku temu Sobór Watykański II.
Według zgodnego świadectwa synoptyków, Jezus wyraził najważniejsze (starotestamentowe w gruncie rzeczy), przykazanie miłości Boga nie tylko „z całego serca”, ale również „CAŁYM (SWOIM) UMYSŁEM” (Mk 12,30.33; Mt 22,37; Łk 10,27).
Rola umysłu, intelektu, rozumu – to oznaka racjonalności, której nie powinno nigdy zabraknąć w religii, również w chrześcijaństwie. Dlatego martwią mnie obecne tendencje religijne o charakterze tak wyraźnie emocjonalno-irracjonalnym.
Młodsi zobaczą, czy sprawdzą się prognozy ks. Andrzeja Kobylińskiego dotyczące atrakcyjnej, amerykańskiej formy Ewangelii osobistego sukcesu, materialnej pomyślności, zdrowia i dobrobytu. Czy w niedalekiej przyszłości Kościoły i wspólnoty zielonoświątkowe rzeczywiście osiągną na świecie miliard wyznawców i staną się głównym wyznaniem chrześcijańskim? Czas przyniesie odpowiedź. Ja już tego nie zobaczę…
5. W posoborowej Modlitwie eucharystycznej 5B padają słowa godne namysłu:
„Niech wszystkie dzieci Kościoła umieją rozpoznać znaki czasu i niech ofiarnie oddają się służbie Ewangelii. Uczyń nas otwartymi i pełnymi gotowości wobec braci (i sióstr!), których spotykamy na naszej drodze, abyśmy mogli dzielić ich bóle i strapienia, radości i nadzieje, oraz postępować razem na drodze zbawienia”.
To bez wątpienia modlitewne echo mądrych słów otwierających soborową konstytucję ‘Gaudium et spes’ (par. 1):
„Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych; i nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu”.
6. Kończę tę przed-noworoczną medytację. ROK PAŃSKI 2016 TUŻ, TUŻ…
Życzę wszystkim radości z wiary ustawicznie pogłębianej, refleksyjnej, racjonalnej, której nieobce są jednak wzruszenia i wrażliwość serca na potrzeby bliźnich.
(PS. W poprzednim komentarzu przekręcone zostało nazwisko prof. Zbigniewa Mikołejki To oczywiście mój komputer wie lepiej i natychmiast poprawił na „Mikołajki (!)”. Przeoczyłem, tak zresztą jak i inne drobiazgi językowe. Przepraszam).
Ja odczytałam wypowiedź ks. Mroczkowskiego w ten sposób, że zawarł on w tej myśli dążenie do zrównoważenia tendencji w kościele. Wiadomo, że są rzesze wiernych o takim aparacie pojęciowym, który z dużą dozą pewności nie pozwoli im na rozwój wiary w aurze intelektualnej. Myślę, że do takich ludzi w szczególności (choć nie tylko) przemawia wiara w „wydaniu” charyzmatycznym. Są zagubieni w życiu, współczesności, rozpaczliwie poszukują miłości i akceptacji i dostają to na spotkaniach swoich grup, czy podczas spotkań z o. Bashoborą. Często w swoich świadectwach opisują, że to zmieniło ich życie na lepsze, że doznali wewnętrznych uzdrowień i nakierowali się na drugiego człowieka. Ja bym nie upatrywała w tej religijności TYLKO pogoni za cudem i emocjami, aczkolwiek jak wszystko ma to potencjał by takie zagrożenie płytkości nieść. Jak wspomniałam nie mam wyrobionego zdania w temacie tych zjawisk. Do wszelkich upadków i zaśnięć podchodzę b. sceptycznie i uważam że to jest dziwne i moja intuicja mówi mi, że tam wcale Duch Boży nie musi działać. Wspomniałam też, że drażni mnie towarzysząca tym praktykom emocjonalność, ale myślę że współczesny człowiek, który niejednokrotnie w codzienności nakłada tysiące masek może na takich spotkaniach uwalniać blokowane emocje. Myślę, że żeby móc wydać jakiś sąd należałoby iść na takie spotkanie, doświadczyć i ocenić. Ja się nie wybieram, kiedyś byłam wobec tego bardzo krytyczna, ale dziś patrzę z większym zrozumieniem. Ludzie niekoniecznie gonią za cudem, myślę że desperacko gonią za miłością i jeśli na takim spotkaniu raz jej doświadczą będą to praktykować. Jest to wielka pokusa dla uzależnienia od emocji temu towarzyszących, dlatego uważam że te ruchy powinny mieć solidne duszpasterstwo racjonalnie myślących duchownych, którzy czuwaliby nad, że tak to ujmę- „normalnością”. W wydaniu amerykańskich pastorów te „nabożeństwa” są straszne, nie da się tego oglądać po prostu, to byłaby katastrofa gdyby w tę stronę skręciło to zjawisko w wymiarze globalnym.
INNA DROGA DO BOGA
1. Masz rację Estel mówiąc, że są rzesze wiernych o takim aparacie pojęciowym, który z dużą dozą pewności nie pozwoli im na rozwój wiary w aurze intelektualnej i że oni – być może – potrzebują INNEJ drogi do Boga (31 grudnia 2015 o 00:14). Patrzymy czasami na zjawisko pentekostalizacji jednostkowo, nie globalnie (co może się stać, co się dzieje, gdy „szaleństwo Ducha” obejmie większość chrześcijan?), i dlatego ostrzeżenie ks. dr. hab. Andrzeja Kobylińskiego, które przywołał za „Tygodnikiem Powszechnym” ks. prof. Wacław Hryniewicz (zob. 27 grudnia 2015 o 10:37, BÓG, RACJONALNOŚĆ I ROLA SERCA), o możliwym nowym obliczu przyszłego chrześcijaństwa, „zarażonego”, zainfekowanego irracjonalnymi trendami (złe duchy, czary, Jezus mówiący poprzez bełkot, drgawki itd.) jest co najmniej niepokojące. „Jeśli się tedy cały zbór zgromadza na jednym miejscu i wszyscy językami niezrozumiałymi mówić będą, a wejdą tam zwykli wierni albo niewierzący, czyż nie powiedzą, że szalejecie (μαινεσθε [mainesthe])?” (1 Kor 14, 23). Czy ostrzeżenia świętego Pawła z 57 r. n. e. pozostaje nadal aktualne, czy już nie?
2. Nie bez znaczenia jest również to, że ruchy te stoją za fundamentalizmem chrześcijańskim, kreacjonizmem, dosłownym odczytem Biblii i niesłychaną agresją wobec MYŚLĄCYCH INACZEJ. Historii znane są przypadki upadku całych narodów, kiedy w społecznościach władzę przejmowały mniejsze grupy fanatyków, podczas gdy większość wykazywała apatię i fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Dla tych, którzy zetknęli się z prawdziwą nauką, kreacjonizm wydaje się złym snem, nagłym powrotem do życia w koszmarze, nowym marszem Armii Mroku stanowiącym wyzwanie dla wolnej myśli i oświecenia. Tymczasem charyzmatyczne ruchy, wbrew pozorom, są zamkniętym systemem intelektualnym (nie wpuścimy do nas racjonalistów!, tylko Biblia!, precz duchu nieczysty!), bez możliwości wystąpienia jakiegokolwiek błędu i bez potrzeby korygowania czegokolwiek. Upierają się, że wszystkie odpowiedzi istnieją i istniały od początku, ponieważ Bóg zapisał je w Biblii, a nam pozostaje tylko stosować się do jej zapisów co do jednej litery.
Osobiście jestem tym zdegustowany. Jak mamy prowadzić w tych „oparach” dialog z nauką, z nowoczesnością, gdy we własnym obozie mam do czynienia z ludźmi, którzy – powiedzmy to wprost – nienawidzą takich osobników jak ja? Uważają nas za V kolumnę i arcy-heretyków, którzy w wilczych skórach wdarli się w szeregi chrześcijan. Jedyne co są mi w stanie zaproponować to egzorcyzm; ja jednak serdecznie za niego dziękuję, bez łaski.
3. Czy chrześcijanie już nie chcą pamiętać, ile mieli problemów z montanizmem? Kiedy ekstatyk, Montanus, prorok Ducha Świętego ogłosił się nowym awatarem, stwierdzając, że jest on„Panem Bogiem Wszechmogącym, który wcielił się w człowieka”.
Gdy każdy „Edek Nowak” i „Stanisława Dąbrowska” będzie myślała, że przemawia do niej Duch Boży lub sam Jezus z Nazaretu to w krótkim czasie będziemy mieli jeszcze więcej odłamów chrześcijaństwa, bo każdy taki prorok, przekonany o swoich boskich kontaktach i posłannictwie będzie gromadził swoich zwolenników, a oni nie będą podporządkowywać się nie jakiejś hierarchii, lecz temu do kogo mówi sam Bóg.
Mówisz językami: mów samotnie do Boga, bo i tak nikt tego nie zrozumie. Leczysz ślepych i chorych: lecz na uboczu – jak Jezus z Nazaretu – i zabraniaj wyleczonym mówić – jak Jezus z Nazaretu – że to Twoja zasługa. Nie czyń tego na stadionach: „I PRZYKAZAŁ IM, aby nikomu o tym nie mówili” (Mk 7, 36a). To jest przykazanie Jezusa.
Nie wydaje mi się, żeby tego typu religijność ogarnęła większość chrześcijan. Jesteśmy bardzo różni, mamy różne wyposażenie intelektualne, doświadczenia życiowe, emocjonalność i nie jest możliwe, żeby większość odnalazła się w jednym nurcie. Gdyby tak było już dawno chrześcijanie zjednoczyliby się pod jednym sztandarem, a szerzej patrząc ekumenizm stałby się zbędny.
Moje obecne stanowisko w tej sprawie idealnie oddaje komentarz Szymona Hołowni dotyczący o. Bashobory i spotkań z charyzmatykami. Wkleję tu fragment, bo zgadzam się z nim w 100%.
„Nie mam też złudzeń: znaczna część tych, co ruszą na Stadion Narodowy uda się tam z ciekawości. I co z tego? A z Jezusem było inaczej? Zacheusz wlazł na drzewo , bo był mistykiem, czy po prostu gapiem? Tłum, który za Jezusem ciągnął to też nie była rozmodlona pielgrzymka, a pewnie fani (umowni) ówczesnych tabloidów. Niektórzy nawracają się czytając Mistrza Eckharta, inni patrząc na cuda. Jeszcze innym potrzebne jest i jedno i drugie.
Sam jednak na Stadion się nie wybiorę. Nie z powodu paternalistycznych pouczeń Kasi, która apeluje do abp. Hosera by zrobił coś z księdzem, który wywoła „niezdrową sensację i nadzieję u tysięcy naiwnych ludzi“. To tajemnica każdej modlitwy o uzdrowienie: jedni wstają z wózków, inni na nich zostają, część z nich zaczyna inaczej patrzeć na chorobę, zamieniając syf nieszczęścia w kryształ. Znów Pismo Święte (Łukasz): „wiele było wdów w Izraelu (…), ale Eliasz do żadnej z nich nie został posłany tylko do wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I wielu było trędowatych za czasów proroka Elizeusza, ale żaden nie został oczyszczony tylko Syryjczyk Naaman”. Dlaczego? Tak, ja też tego nie rozumiem.
W religii bycie „do bólu racjonalnym” może rzeczywiście sprawiać ból. Bóg w którego wierzę mimo całej bliskości mnie przerasta. Wymyka się mojemu rozumowi. Wie więcej, szerzej ogarnia. A ja nie mogę – proszę wybaczyć kolokwializm – ładować się miedzy wódkę a zakąskę. Odmawiać Mu prawa do działania, a „naiwnym” ludziom prawa do szukania w Nim nadziei.
Na Stadion nie pójdę zaś, bo po tym wszystkim co się wokół tej sprawy dzieje, nie umiałbym sam siebie przekonać, że idę tam spotkać się z Chrystusem, a nie z ks. Bashoborą. Poza tym – moim światem jest znacznie bardziej kameralna modlitwa. Ale kim ja u licha jestem, żeby zabraniać Bogu – jeśli zechce – działać przez jakiegoś księdza na stadionie?!”.
O ROZWOJU WIARY I DUSZPASTERSTWIE
„Jest to wielka pokusa dla uzależnienia od emocji (…….), dlatego uważam, że te ruchy powinny mieć solidne duszpasterstwo racjonalnie myślących duchownych…”
P. Estel serdecznie dziękuję za kontynuowanie dyskusji. Jej powyższa, jakże słuszna i cenna wypowiedź, skłania mnie do dalszych refleksji. Nie byłem w swoim życiu duszpasterzem w sensie ścisłym. Moje doświadczenie duszpasterskie czerpałem najpierw wówczas, kiedy w latach studenckich często zastępowałem kapelana w Domu Opieki dla terminalnie chorych (kiedyś mówiło się „nieuleczalnie chorych”). Tam spędzałem sporo czasu na kontaktach z chorymi. Tam bywałem też organistą (zorganizowaliśmy mały chórek z udziałem sióstr i chorych). Potem przez ponad ćwierć wieku przewodniczyłem Eucharystii w kościele akademickim KUL. A więc, w sumie, przynajmniej namiastka duszpasterstwa full time.
Jeżeli chcę mówić o „duszpasterstwie racjonalnie myślących duchownych”, to dlatego, że dzisiaj rano rozmawiałem długo z osobą, która od czterech lat uczestniczy w grupach charyzmatycznych. Ma dzisiaj wiele wątpliwości patrząc na to, co się tam teraz dzieje. Chodzi na spotkania, bo zwłaszcza uczestniczki proszą, by została i pomagała im dzięki swojemu wykształceniu teologicznemu i biblijnemu. Z nią czują się bezpieczniej. Rzeczywiście –pomaga im, koryguje, wyjaśnia wiele spraw. Na niektóre otworzyła mi oczy.
Przeczytałem jej słowa Estel: są „rzesze wiernych” o emocjonalnym „aparacie pojęciowym, który z dużą dozą pewności nie pozwoli im na rozwój wiary w aurze intelektualnej”.
Słysząc to zdanie, moja rozmówczyni wykrzykuje: „Od czego są katechezy, homilie, kazania, rekolekcje…”? Nad „aparatem pojęciowym” wierzących trzeba pracować. To jest pilne wyzwanie, a nie bierna akceptacja i tolerowanie stanu faktycznego. Proszę pójść na takie spotkanie!
To prawda, że ludzie „desperacko poszukują miłości”, jak stwierdza Estel. W rzeczywistości, co jednakże otrzymują? Bynajmniej nie rzeczywistą miłość i akceptację – namiastkę miłości doraźnej, chwilowej, płytkiej, emocjonalnej, która nie trwa długo. Miłość pozbawiona racjonalności – podkreśla moja rozmówczyni – nie jest prawdziwą, trwałą i twórczą miłością.
Miłość słownie okazywana w czasie spotkań charyzmatycznych jest „podawana w opakowaniu iście magicznym”. Przypomina raczej szerzącą się praktykę „Jerycha różańcowego” (modlić się dniem i nocą na różańcu przez siedem dni i nocy , a runą mury Jerycha!).
Od siebie dodam (o czym już pisałem w Kleofasie), że trzeba stale powracać do biblijnego pojęcia serca oświeconego, „serca inteligentnego”. Autor Listu do Efezjan pisał dlatego nie bez racji o „OŚWIECONYCH OCZACH SERCA”, „pełnych światła oczach serca” (Ef 1,18).
„Współczesny człowiek, który niejednokrotnie w codzienności nakłada tysiące masek może na takich spotkaniach uwalniać blokowane emocje” – pisze Estel. „Bzdura! – wykrzykuje znowu moja rozmówczyni. Emocje trzeba rozwijać. Emocjonalne spotkania idą po linii płytkiej IGNORANCJI RELIGIJNEJ. Tak lepiej, bo wszystko bez wysiłku i pracy umysłu. Praktyka tzw. świadectw podczas wielu spotkań to swoisty dzisiaj gatunek literacki. Powtórka w koło tego samego. Nagłe nawrócenie po kilkudziesięciu latach bycia osobą „wierzącą”? Nowe życie, nawrócenie, fascynujące olśnienie,? To kim byłeś/byłaś przedtem?
Skąd wziąć to (bardziej) racjonalne duszpasterstwo w grupach charyzmatycznych i neo-ewangelizacyjnych , skoro SAMO POJĘCIE RACJONALNOŚCI JEST W TYCH GRUPACH Z GÓRY PODEJRZANE I ZDYSKREDYTOWANE!? Niestety, styl amerykańskich „nabożeństw” protestanckich już się u nas zakorzenił. Nie ma żadnej kontroli. Nikt nie zwraca się do biblistów o pomoc, o głębsze rozumienie Pisma, zwłaszcza Ewangelii. Są do tego przygotowani.
Rosną „dzikie pola”. Wszyscy są „namaszczeni” Duchem. Pouczeń nie potrzebują… Nic dziwnego, że Kościoły pentekostalne wciąż się rozpadają, dzielą, mnożą. A przecież Duch Boży jest Duchem prawdziwej i trwałej jedności. Prawdziwa różnorodność jest możliwa jedynie w prawdziwej jedności.
O tym wszystkim usłyszałem dzisiejszego poranka, ostatniego dnia Roku Pańskiego 2015.
Dużo spraw do przemyślenia.
O RUCHU CHARYZMATYCZNYM
Dr Andrzej Sionek: „Przewrót w Kościele”
„Tygodnik Powszechny” nr 1-2, 3-10 stycznia 2016, s. 42-43.
LEAD: Katolicy nie powinni się bać ruchu charyzmatycznego. Większe otwarcie na Ducha Świętego jest jedyną drogą odnowy Kościoła.
Zauważmy: jedyną!
To polemika z Ks. Andrzejem Kobylińskim.
Zachęcam do uważnej lektury!
NAKAZ PAŃSKI!?
Czytam wskazany artykuł przez Księdza Profesora, i oczom nie wierzę:
Pojawienie się charyzmatów – mówienia językami, prorokowania, uzdrawiania – koncentruje oazowiczów na Bogu, na gotowości przyjmowania natchnień w poruszeniach Ducha jak nigdy dotąd. (…) Odnowa charyzmatyczna jest wezwaniem dla każdego katolika bez wyjątku, stanowi „nakaz Pański” dla wszystkich jego uczniów (wszystkie wytłuszczenia moje – AJN) (cyt. Andrzej Sionek, Polemika: przewrót w Kościele).
Czy nie będąc charyzmatykiem łamię „nakaz Pański”, obowiązujący „każdego katolika bez wyjątku”? Jak Ksiądz Profesor to rozumie? O co tu chodzi?
To co napisał Ksiądz Profesor przekonuje mnie, uważam te argumenty za słuszne, aczkolwiek wciąż „zasłaniam” się wklejonym wyżej przeze mnie cytatem z Szymona Hołowni. Wciąż uważam, że religijność charyzmatyczna niekoniecznie musi nieść TYLKO chaos i intelektualne spustoszenie. Jedno wiem na pewno- nie może wydać dobrych owoców coś co odrzuca intelekt, co opiera się WYŁĄCZNIE na emocjach i stąd mój dystans i brak jednoznacznej oceny zjawiska.
Może pozwolę sobie podać link do krótkiego filmu przedstawiającego pracę -można by rzec- „gwiazd” dzisiejszej religijności charyzmatycznej. Myślę, że ten materiał może być cennym „głosem” w dyskusji. Nadmienię, że ja po obejrzeniu go…nadal nie mam wyrobionego zdania.
https://www.youtube.com/watch?v=c0EON3_pU1s
Dużo problemów z tym Kościołem. Ruch charyzmatyczny to może i niepokojący znak przyszłych przemian. Można się tą przyszłością martwić ale…tyle jest problemów dnia codziennego w Kościele, że przyszłość, jak się weźmie je pod uwagę, wydaje się czymś tak odległym jak gwiazdy. Od planety ziemi. Ruch charyzmatyczny i religijność stadionów wygląda wtedy jak odległy kwazar. Ksiądz napisał o jedności Kościoła. To mnie zawsze zastanawiało. Ja tą troskę próbuje zrozumieć, ale czy nie jest czasem tak, że Kościół już jest mocno podzielony? Czy nie dzieli się w sercach? I czy właśnie nie musi się paradoksalnie podzielić jeszcze wyraźniej? Nie wiem czy przesłanie chrześcijaństwa jest w ogóle w Kościele czytelne. Czy można czuć jedność w sercu wobec Kościoła, który nie chce pouczać polityków opowiadających o uchodzcach w paraliżujacy sposób? Który jednak daje wolną rękę kapłanom, którzy opowiadają obrzydliwe rzeczy o osobach homoseksualnych? Opowiadają też od lat o gender w sposób taki, jakby byli umyślnie oddelegowani do walki publicznej ze znienawidzonym wrogiem. Którego jednak nikt oprócz części Koscioła nie potrafi uchwycić. Zrozumieć. I kiedy to się dzieje nikt w Kościele się nie buntuje. Czasem jakiś tekst z zaskoczenia napiszę odważny ksiądz, ale już tydzień później wszyscy zajmują się już tylko delikatnymi sprawami jego życia osobistego. Jakby to było najważniejsze. Nie znajduje on poparcia i całą sprawą przycicha. Ja tego nie umiem zrozumieć jak Kościół może być tak bierny. Nie ma żadnej grupy młodych, która próbuje mówić w nim jakimś odważnym i przyzwoitym głosem. Kiedy księdz Lemański zostaje poniżony przez władzę Koscioła, jego różnych działaczy i posłusznych rzeczników pomoc otrzymuje po cichu od jakiegoś biskupa. Jakby to się wszystko działo w podziemiu i pod okupacją! Nikt go publicznie nie wspiera. Żadna grupa księży. Biskupów. Jak ksiądz Oko opowiada z nienawiścią o gejach i opowiada, że to jest właśnie język Jezusa – Kosciół milczy. Ja znam te kilka znaczących zdań z Jezusa ośmieszonego gdzie jest pewna przestroga kierowana wobec wszystkich i jednocześnie jest to apel o czujność wobec kapłanów: za każdym razem kiedy ktoś próbuje mówić i utożsamiać się z Bogiem w taki sposób, że jego język jest właśnie językiem Boga jest to tylko perwersyjna uzurpacja, która jest sygnałem jakiegoś zepsucia umysłu. Kościół i jego ludzie widzą to, ale milczą. Kościół nie sprzeciwia się wobec słów JK kierowanych wobec uchodźców. W jednym z kazań w Poznaniu, o którym pisała Gazeta Wyborcza mówi się, że ci którzy teraz z taką troską opowiadają się za demokracją sami są niedemokratyczni. Tyle zadań i tyle razy Kościół pokazywał swoją niedobrą twarz. Jak mówić o jedności? Czy jedność nie oznacza w tym wypadku jakiegoś właściwie przyzwolenia na to co się dzieje? Ja bym sobie i innym życzył na Nowy Rok żebyśmy zobaczyli jednak inną twarz Kościoła. Odważnego. Który nie boi się sprzeciwiać. W którym nie pozwala się na poniżanie innych. Który troszczy się o słabych i próbuje zaszczepiać innym tą troskę. Który apeluje do serc. Myślę jednak że szansa jest na to niewielka. Potrzeba by to tego jakiegoś odważnego buntu w Kosciele. A na to się raczej nie zanosi. Buntu wobec zła.
Dzisiaj nie będą już mógł ustosunkować się do spraw poruszonych w komentarzach Estel, P. Andrzeja i Tomka. Muszę być poza domem. Zrobię to w możliwie najbliższym czasie.
Pozostaje mi dzisiaj, u końca roku 2015, jedynie modlitewne przyzywanie:
Boże czasu i wieczności! Boże ludzkich losów! Odmieniaj nasze umysły i serca. Roku Pański 2016, Roku Bożej Łaski i Miłosierdzia, przemieniaj cierpliwie i wytrwale oblicze Kościoła w naszej Ojczyźnie, aby można było szczere mu zaufać. Taki, jaki jawi się teraz, tak często odstręcza, odpycha, rani i kaleczy…
Mimo wszystko, odwagi i nadziei na lepsze jutro!
O ja bardzo dziękuję i życzę wszystkim wam dużo dobrego.
RUCH OAZOWY I RACJONALNOŚĆ
Pozdrawiam w Roku 2016!
1. Estel napisała: „nie może wydać dobrych owoców coś co odrzuca intelekt, co opiera się WYŁĄCZNIE na emocjach”. Słusznie.
Artykuł dr. Sionka w T.P., pomimo pewnych stwierdzeń, które w swojej kategoryczności („nakaz Pański”!) wzburzyły P. Andrzeja Nowickiego, jest jednak próbą bardziej zrównoważonego podejścia do ruchu charyzmatycznego, zwłaszcza tego w wydaniu oazowym „Światło i Życie”. Autor docenia rolę intelektu w życiu wiary. Przypomina jednak o historycznym fakcie „wielokrotnego wyniesienia ponad miarę intelektualnego aspektu naszego umysłu”, ze szkodą dla życia religijnego. Przyznaje, że wskutek tego, dzisiaj „wielu z nieufnością podchodzi do funkcjonowania umysłu, odmawia mu właściwej wagi w procesie życia wiarą”.
Odpowiem krótko: stare łacińskie przysłowie mówi: „abusus non tollit usum” – „nadużycie nie udaremnia (nie niszczy) posługiwania się/używania/korzystania”. W tym przypadku, nadużywanie rozumu nie oznacza, że trzeba go się całkowicie wyrzec i przestać nim się posługiwać.
2. Dr Sionek pisze: „Jak nigdy dotąd świat jest terenem zawziętej walki o umysł człowieka”. Apeluje, aby skoncentrować „nasze myślenie na Jezusie, który nam w wierze przewodzi”. I zaraz dodaje: „Jeżeli przemieniać będziemy nasze myślenie, Bóg mocą swojego Ducha zmieniał będzie nasze serce. Kiedy przemienione serce będzie nas pouczać, będziemy wzrastali w wierze”.
Sporo zatem w powyższych stwierdzeniach o roli umysłu, o myśleniu. Jest także wzmianka o potrzebie „mądrości” (w końcowym akapicie artykułu). Widać zatem, że Andrzej Sionek zdaje sobie sprawę z istniejących zagrożeń, kiedy wśród wierzących „wielu z nieufnością podchodzi do funkcjonowania umysłu”.
3. Ks. Franciszek Blachnicki, inicjator ruchu „Światło i życie”, sam będąc nauczycielem akademickim, nie mógł nadać temu ruchowi charakteru irracjonalnego. Ale faktem jest, że to tylko jeden z nurtów pentekostalizmu. Trzeba to zauważyć. Są więc w jego ramach wierzący, zwłaszcza ludzie młodzi, którzy nie idą ślepo na lep skrajnych tendencji irracjonalnych i wrogich rozumowi.
W tym sensie, tak pojęty ruch charyzmatyczny może ożywiać skostniałe formy życia parafialnego, byleby nie przeradzał się w dumny elitaryzm, nie rodził poczucia wyższości i pogardy w stosunku do innych.
Czy jest to „jedyna droga odnowy Kościoła”? Czy trzeba przystawiać na niej stempel „nakazu Pańskiego”? – to już pytanie do dyskusji. P. Andrzej Nowicki pytał w swoim komentarzu: „Czy nie będąc charyzmatykiem łamię ‘nakaz Pański’, obowiązujący ‘każdego katolika bez wyjątku’”?
Osobiście nie podzielam wszelkich tendencji o charakterze wyłączającym. Każdy ekskluzywizm ma w sobie coś przesadnego, niesprawiedliwego, czy nawet grzesznego.
4. Tomek wspomina o kazusie Ks. Lemańskiego i o potraktowaniu go przez hierarchów. Mnie też to boli. W swoim nowym wywiadzie-rzece wyraziłem jasno swoje stanowisko w tej sprawie. Wydanie tej książki jakoś się jednak opóźnia z powodów kadrowych w Wyd. ZNAK. Poczekajmy.
Tomek pyta również o rozumienie jedności. Ja też noszę w sobie to pytanie od lat. Całe dziesięciolecia swego żywota poświęciłem ekumenii. Jestem przekonany, że jedność to nie uniformizm, jakaś swoista kościelna „urovnilovka”. Jedność musi respektować także różnorodność, ale ta nie powinna niszczyć jedności w tym, co istotne dla tożsamości wiary. Ruch ekumeniczny nie zdołał do tej pory dojrzeć w swoich poszukiwaniach do powszechnie zadowalającego rozumienia przyszłej jedności, do której staramy się dążyć metodą prób i błędów. Dzisiaj mówi się najczęściej o „pojednanej różnorodności”, „the reconciled diversity”, „die versöhnte Verschiedenheit”. Ale wielu od razu pytać będzie o granice owej różnorodności…
***
Tyle moich noworocznych od samego rana rozmyślań.
Niech rok 2016 będzie dla wszystkich łaskawy!
Według mnie istnieje zbieżność między słowami ks.Mroczkowskiego, które wcześniej przytoczyłam i tym co pisze dr. Sionek: ” „wielokrotnego wyniesienia ponad miarę intelektualnego aspektu naszego umysłu, ze szkodą dla życia religijnego. ”
Można by to jeszcze bardzo ogólnie podsumować słowami, które kiedyś wypowiedział papież Benedykt XVI – „Tyle dróg do Boga ile serc ludzkich”.
Myślę, że nie da się ułożyć niczym z bruku jednej słusznej ścieżki, po której wierzący mogliby pewnie kroczyć ku Bogu, zbawieniu. Zarówno obcowanie z Bogiem w przestrzeni rozumu-intelektu może być wystarczające jak i wystarczające może być wzrastanie w wierze w ruchach charyzmatycznych. Ważne jest to, by wszędzie szukać równowagi i nie zatracać się w jedynie słusznej drodze. Wierzący o dużych możliwościach intelektualnych, racjonalni, mogą czerpać ducha zaufania i naiwnej (wręcz dziecięcej) postawy wobec Boga od charyzmatyków, a charyzmatycy mogliby czerpać od nich wiedzę nie pozwalającą zatracić się w sferze gonienia za duchowym obżarstwem emocjonalnym i cudem. Oczywiście piszę o sytuacji idealnej i nie mam niestety nadziei, że to się kiedykolwiek urzeczywistni na szerszą skalę.
Nieprecyzyjnie się wyraziłem. Przepraszam. Człowirk teto jedbakbsię eosyć wolno uczy. W sprawie jedności chodziło mi raczej o to, że panuje taką zasada według której nie można z wewnątrz Kościoła krytykować np. Torunia bo jest ryzyko, że przez to dzięli się Kościół. Wobec tego z troski o jedność mulczy się. Nie można zebrać się w grupie dziesięciu księży i wystąpić przeciw obrażaniu ludzi przez Dariusza Oko. Nie można obronić księdza Lemańskiego. Nie można niczego krytycznego powiedzieć o złych twarzach Kościoła, bo jakże to najważniejszą jest jedność Kościoła. Taka „troską” wydaje mi się jest dla Kościoła bardzo niedobra. No i jest niedobrą dla ludzi którzy chcą wiedzieć jaki ten Kościół jest. Czy ma przesłanie czy nie. Czy są w nim jakieś żywotne siły czy jest tylko bylejakość? Martwi mnie to, że przyzwoity głos wychodzi od księży i zakonników raczej niemłodych. Ludwik Wiśniewski. Gdzie są młode twarze? Nie zależy im na tym jaki ten Kościół jest? Nie przeszkadza im zło które dotknęło księdza Lemańskiego? Nie mają ochoty i siły żeby się zorganizować i przełamać strach i „zawalczyć” o dobro Kościoła? Nie przeszkadza im uchwalanie ustaw w nocy? Angażowanie się hierarchów w Politykę? Kult Torunia? Dlaczego siedzą cicho? Tyle ludzi i nie ma w nim garstki która potrafi mówić głośno. Paradoksalnie jednym z tych, którzy mówili głośno, albo próbowali mówić innym językiem był ksiądz Lemański. Tym bardziej martwi to co go spotkało. Jest tu jak w rosyjskim filmie Lewiatan, tyle że główny bohater jest księdzem… Nie wsparło go środowisko TP. Dobrze i ze współczuciem mówiła o nim Halina Bortnowska, kiedy już okazało się, że spotykają go nieprzyjemności z dworu wygłaszane przez posłusznych rzeczników. Ale właściwie został sam. Publicznie nikt go nie wsparł. Żadna grupa księży nie odważyła się zorganizować konferencji prasowej. W dzisiejszych czasach, i to w takiej sytuacji. Dzisiaj konferencje organizuje nawet przewodniczący Solidarności, żeby z zapałem bronić swojej twarzy, kiedy dziennikarze wychwycili jakieś jego przewinienia. Kościół milczy kiedy odważnego księdza, który dla Kościoła powinien być bardzo ważny, ważniejszy może niż cała hierarchia razem wzięta, spotyka rażąca niesprawiedliwość. Kościół który głosi Ewangelie pozwala żeby władza zmiażdzyła zwykłego księdza. Wiem, że są różne perspektywy z których patrzy się na Kościół. Może kogoś bardziej martwią ruchy charyzmatyczne. Ja śledziłem z uwagą sprawy dotyczące księdza Lemańskiego podobnie jak z uwagą przeglądam się wszystkim innym sprawom takim jak przyzwolenie całego środowiska Kościoła wydane Dariuszowi Oko do głoszenia Ewangeli… i jestem przerażony. Martwi mnie to dużo bardziej niż religijność stadionów. To że Kościół boi się mówić kiedy JK opowiada o pasożytach jest straszne. To że może tego nie rohić z wyrachowania jeszcze może gorsze. Jasne, teraz po pewnym czasie zareagował Ludwik Wiśniewski, który w wywiadzie dla TP mówi, że chrześcijaninem nie jest ten, kto głośno mówi, że nim jest, ale ten, który postępuje zgodnie z zasadami chrześcijaństwa. Ale dzieje się to tak późno, ten głos jest taki marginalny, że mnie to…przeraża. Nie ma we mnie nadziei, że Kościół może inicjować jakieś dobre rzeczywiście przemiany życia w Polsce skoro albo milczy albo właśnie w nim tkwi zło. Wobec którego ludzie Kościoła nie protestują. Zwłaszcza młodzi.
Jak będzie – nie wiem. Potrzeba by cudu. Chciałbym żeby wywiad apropos sytuacji ks. Lemańskiego ukazał się i żeby go zauważyły media. Ale gdyby nawet tak się stało wiem już jak zareagują siły prawicowe i jak o tym napiszą prawicowe gazety. Gdyby takim głosem przemówiła większą grupa księży może byłoby inaczej. Może gdyby nie ta paraliżująca troska o „jedność” i nie strach…?Tyle jeżeli chodzi o moje przemyślenia na początku nowego roku.
P.s. Przepraszam za literówki. Zwłaszcza w tym początkowym zdaniu, które miało mówić o tym, że precyzyjnego wyrażania się uczę się dosyć wolno. No już tak to ze mną jest. Coś się czasem dzieje z moim urządzeniem, z którego korzystam do przeglądania internetu i wpisania czasem kilku zdań. A może ja się nie za bardzo tym razem przyłożyłem. Obiecuję, że będzie w przyszłości mniej błędów.
O KRYTYCE W KOŚCIELE
1. Zasada, według której „nie można z wewnątrz Kościoła krytykować” jest zasadą błędną. Można i trzeba krytykować, ale sensownie, racjonalnie, dla poważnych powodów, zgodnie z sumieniem oraz wymaganiem sytuacji. Ileż to razy w przeszłości wybitne postacie (także późniejszych świętych!), w tym także kobiety, krytykowały postępowanie hierarchów Kościoła! Dramaty powstawały wówczas, gdy ignorowano te krytyczne głosy, inspirowane duchem Ewangelii i prawdziwą troską o losy Kościoła.
Istnieje obiegowe powiedzenie, że prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Krytyki boi się Kościół chory, słaby, wikłający się w niebezpieczne związki z władzą świecką. Kościół hierarchiczny wchodzący w sojusz ołtarza i tronu wychodzi z takiej sytuacji skompromitowany. Traci swoją wiarygodność. Negatywne skutki trwają przez pokolenia. Wiadomo o tym od dawna. A jednak stare błędy szukają coraz to nowych realizatorów. Istnieje celne powiedzenie: „Świat byłby idealny bez mała, gdyby głupota potomstwa nie miała!”.
2. A jak jest u nas teraz? „Nie można niczego krytycznego powiedzieć o złych twarzach Kościoła, bo jakże to – najważniejszą jest jedność Kościoła” – napisał Tomek. Fałszywa jest dzisiaj taka jedność, Tomku! Fałszywa i zabójcza. Minęły czasy komuny, kiedy to trzeba było zwierać szeregi, bronić jednomyślności i opierać się zakusom reżimu. Dzisiaj potrzebne są krytyczne głosy w obliczu tego, co się w narodzie dzieje. Ubolewasz, że nie ma protestu ze strony młodych… Podział zapuścił korzenie również w młode pokolenie. Jednej manifestacji przeciwstawi się zaraz inna manifa…
Sam o. Ludwik Wiśniewski sytuacji nie zmieni, choć od dłuższego czasu wytrwale pełni funkcję krytyczną. Przeczytałem jego rozmowę w „Tygodniku Powszechnym” nr 1-2, 3-10 stycznia 2016, s. 4749. Przebija z niej wyraźna bezradność. Ile razy powtarzają się jego słowa: „Nie wiem”, „ Ja boleję”, „za cztery lata jedna trzecia Kościoła odpłynie”, „I co ja mogę?”.
3. Jestem przekonany, że prędzej czy później ludzie wierzący będą protestować. Poczekajmy jeszcze trochę. Sytuacji nie zmieni protest nawet 10 czy 20 księży. Chyba trudno zresztą byłoby dzisiaj skompletować nawet i taką liczbę. To musi być zryw wielu. Zdumiewający jest brak odważnego dialogu u nas w Kościele. Zaczniesz iść pod prąd, to przylepią ci etykietkę „wichrzyciela”, „mąciciela”, „gorszyciela” i „heretyka”. Władza potrafi miażdżyć, także ta kościelna. Także słownie. Wielu już doświadczyło tego w dziejach Kościoła. Niczego nie nauczyły takie przypadki, jak to, co spotkało przed 600 laty choćby Jana Husa… Nie dziwię się sarkastycznej i gniewnej uwadze G.W.F Hegla, iż historia uczy, że ludzie niczego się od niej nauczyć nie potrafią.
To trudny okres czasu u nas teraz, który trzeba przetrwać. Ale nie bezczynnie. Jak długo?
***
PS.
W sprawie sytuacji Ks. Lemańskiego było więcej życzliwych głosów (także w „Gazecie Wyborczej”), tylko rozproszonych.
W związku z obecną sytuacją radzę przeczytać artykuł „Demokracja lepsza bez Kościoła” Stanisława Obirka w sobotnio-niedzielnym numerze „Gazety Wyborczej” nr 1, 2016. s. 17.
Artykuł SO przeczytałem jako pierwszy w aktualnej Gazecie Wyborczej. Lubię i cenię jego głos i cieszę się, że jednak pisze o Kościele, chociaż jakiś czas temu wspomniał na blogu, że nie będzie więcej już pisać na tematy Kościoła, bo zwyczajnie nie ma już nadziei i siły. Pisał to podczas obrad Synodu w sprawach rodziny, kiedy głośno było o pewnej intrydze skierowanej przeciw Franciszkowi. Ten obecny tekst Stanisława Obirka jest bardzo smutny. Chociaż właściwie mnie SO jakiego znam z publikacji i z wywiadów czy tekstów zawsze wydawał się osobą zaangażowaną, która nie traci nadziei mimo wszystko. Zawsze niosła go pasja i wiara w silę przyzwoitości. Teraz jego głos w sprawie Kościoła i obecnej sytuacji politycznej jest surowy. Wszyscy, którzy oczekują reakcji pojednawczej Kościoła, jak pisze, niech porzucą swoją nadzieję. Gdyby Kosciół zareagował byłoby tak jak gdyby słuszny bunt społeczny wobec brutalizacji polityki próbować spacyfikować. Tak zresztą już się właściwie stało kiedy wypowiedział się Kraków. Sytuacja jest katastrofalna bo SO przypomina, że Kościół nie zadziała bo zwyczajnie nie potrafi. Nie nauczył się reguł demokracji i nie wie co to jest różnorodność. Tym gorzej, że nie są tobsłowa wypowiqdane bez przemyślenia ale wlaśnie orzez Stanisława Obirka. Czy zatem jesteśmy skazani na Kościół, który jawnie wchodzi w sojusz z ludźmi, którzy jako katolicy straszą syryjczykami? Czy Kościół nie zareaguje wobec różnych manipulacji językowych tzw. „Dziennikarzy niepokornych”? Ja jednak gdzieś jeszcze ostatkiem sił wierzę. Nie w to, że Kościół będzie mediatorem. Jak chyba w śmiałych wizjach myślał nawet Ludwik Wiśniewski, kiedy próbował zorganizować coś na kształt spotkania ponad podziałami. Co nigdy nie doszło do skutku. Ja wierzę, że znajdzie się w końcu grupa ludzi przyzwoitych, która pokona strach i zacznie mówić. Wystarczy, że powiedzą, że nie jest godne chrześcijanina strasznie Polaków pasożytami. Jak ludzie głoszący Ewangelię mogą tego nie mówić i jak może się w nich nie gotować tego nie wiem. Do tej pory publicznie głos w tej sprawie zabrał podczas debaty przed wyborami parlamentarnymi jedynje Adrian Zandberg z Razem. Nie chce mi się wierzyć jednak, że w Kościele nie ma ludzi o podobnej wrażliwości. Właściwie nadal też myślę, że jeżeli ktoś jest w stanie oprócz Polaków którzy zgromadzą się na majdanie tłumnie – powstrzymać władzę przed samą sobą i trochę ją otrzeźwić to jest to Kościół. Który w sprawie uchodźców mówił już dobrym głosem. Ale co się stanie nie wiem.
WIĘCEJ NADZIEI NIŻ LĘKU?
Dziękuję wszystkim dyskutującym w ostatnich tygodniach. Dzięki naszej debacie po wpisie (artykule wstępnym) na temat reinterpretacji nauki o Wcieleniu przez P. Tillicha nie zaległo w Kleofasie całkowite milczenie. Wprawdzie o samej doktrynie niewiele było mowy, ale dotknęliśmy pewnych ważnych zagadnień dotyczących naszej współczesności, zwłaszcza tej polskiej. Nawet w czasach najbardziej mrocznych zawsze pozostaje nadzieja na lepsze jutro. Bożonarodzeniowy nastrój sprzyjał jaśniejszemu spojrzeniu.
Myśliciele chrześcijańscy pisali o bogoczłowieczeństwie (Tillich, Sołowiow, Bierdiajew, Bułgakow, Evdokimov). Także o bogoczłowieczeństwie jako tajemniczym procesie całych ludzkich dziejów, aż po ich spełnienie. Nie były to dla nich czcze spekulacje, lecz próba głębszego namysłu historiozoficznego. Warto przynajmniej wiedzieć, że były i są takie nurty myślenia. Nie musi o nich wiedzieć przeciętny chrześcijanin, zwłaszcza zielonoświątkowy czy katolicki uczestnik ruchów charyzmatycznych.
Wraz z pontyfikatem papieża Franciszka obudzona została w świecie nowa nadzieja dla ekumenii. Rozpoczęła się także nowa faza dialogu ekumenicznego, poszerzonego również o nowe ruchy religijne, o chrześcijan ewangelikalnych (evangelicals) i pentekostalnych (zielonoświątkowych). Czy te Kościoły i grupy odpowiedzą gotowością do szczerego i cierpliwego dialogu? Czy pozostaną, jak dotąd, raczej nieufne względem ekumenizmu? Nie wiadomo. Czas pokaże.
Czekajmy na dalsze debaty w Kleofasie.
Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam.
RACJONALNE POWODY KWESTIONOWANIA PEWNYCH DOKTRYN
Anno,
mam racjonalne powody, by pewnych doktryn kościelnych nie podzielać. Są one często tylko dziedzictwem jednego określonego Kościoła wyznaniowego. A w dodatku przyczyną podziałów na całe stulecia (przykładem Filioque, prymat papieża, nieomylność itp.). Jeden Kościół Chrystusa jest podzielony. Doktryn wiele.
Gdybyśmy tak en bloc, bezkrytycznie, przyjmowali „chrześcijaństwo z całą jego doktryną” i nie odważali się pewnych doktryn kwestionować, to nie byłoby żadnego postępu w myśleniu religijnym, tylko teologia powtarzania tego samego (a theology of repetition). Brak re-interpretacji zabija żywotność tradycji. Wiem, że można od razu wytoczyć mi, jak armatę, zarzut relatywizmu. A ile błędów doktrynalnych popełniono w przeszłości, z których trzeba się było wycofywać? Nie podzielam naiwnej hermeneutyki ciągłości. Potrzebne są odejścia, jeśli tak wiele jest ku temu powodów.
Wielcy średniowieczni teologowie mieli rację definiując artykuł wiary: „articulus fidei est perceptio veritatis TENDENS in ipsam”, „percepcja prawdy DĄŻĄCA do niej samej”. Percepcja dążąca, zdążająca, niepełna, cząstkowa! Nie żyjemy już teraz całą pełnią tego, co przed nami. Cała prawda odsłoni się dopiero w wydarzeniach ostatecznych. Ta perspektywa uczy skromności. Widać trudno jest oduczyć się skłonności do potępiania, jak to bywało przez wieki.
Są zresztą odmienne nurty w chrześcijaństwie od samego początku. Można racjonalnie opowiadać się za określonym nurtem myślenia religijnego jako bliższym prawdzie i bardziej odpowiadającym duchowi Ewangelii Jezusa. To też jest racjonalność i uczciwość intelektualna.
I to bynajmniej nie oznacza apostazji i odejścia od chrześcijaństwa. Cytaty, które przytoczyłaś wcale mnie nie przekonują.
Nie znam poglądów Ks. Hellera na wiele kwestii, choćby na wiele prawd głoszoych w Katechizmie Kościoła Katolickiego (katechizm zawsze zostaje daleko w tyle za postępem teologicznym i nie szukajmy w nim nieomylności).
Nie znam wywiadu, w którym uczony kosmolog usiłowałby odpowiadać na wiele wątpliwości nurtujących dzisiaj ludzi.
KOSZMARNY DRAMAT EWOLUCJI.
Andrzejku napisales:
„Ze słów Steinera wynika, że błędem Żydów było nie tyle stawianie transcendentnych wymagań, ile raczej hipokryzja polegająca na tym, by od innych wymagać czegoś, czego samemu nie wprowadziło się w życie. Żydzi nie zawsze żyją w zgodzie ze standardami, które ustalili dla wszystkich, tak więc rzekomo możemy zrozumieć, dlaczego świat po cichu aprobował hitlerowskie masakry. […]”
Moim zdaniem hipokryzja ta jest udzialem ludzkiej natury, czyli kazdego z nas, z tym, ze szczegolnie jest to widoczne na tej czesci ludzkosci, ktora aspiruje do roli MORALISTOW, NAUCZYCIELI ludzkosci.
Tu polecam szokujaca wrecz pozycje Paula Johnsona- „Intelektualisci”.
Podejmujac sie krytycznej / odwaznej analizy wlasnych zyciowych postaw, w zaprezentowanych przez autora zyciorysach znanych moralizatorow, z pewnoscia odnajdziemy choc czastke samych siebie.
Na szczescie tylko czastke, ale czy jest to realnym pocieszeniem w kontekscie znacznie mniejszego zasiegu naszych mozliwosci manipulowania otoczeniem ?
I po raz kolejny odwaze sie jednoznacznie wskazac winnego : nasze ludzkie jakze zawezone, wyczulone na wszelkie „zranienia” EGO , czyli destrukcyjna spirala żądzy i ambicji napędzana selekcją płciową.
Koszmarny dramat ewolucji (!)
Pozdrawiam..
kocham Tillicha, jestem katolikiem, ale kocham tego teologa i widzę w nim naśladowcę Akwinaty, jednoczącego całość kultury i myśli ludzkiej w syntezie teologicznej pod sztandarem Chrystusa
ten tekst to tylko mała próbka tego, co się dzieje w jego Teologii systematycznej, którą czytam obecnie
więc, żeby go zrozumieć trzeba poznać metodę Tillicha
a jest to metoda zahaczająca o dorobek umysłowy wielu kultur, np. ta niepozorna tutaj tylko wzmianka o dialektyce przeciwieństw, stanowi w jego systemie podejście typowo
a jest to podejście znane wielu najstarszym nawet kulturom, w tym żydowskiej, choć słabo zarysowane w Piśmie, to obecne w ich tradycji – a tak pięknie opisywane przez religioznawców, jak Eliade (zresztą znali się ponoć z Tillichem)
długo by pisać…
w tym tekście zadziwia mnie jego sformulowanie, że egzystencja jest PRZEKRACZANIEM esencji – wydawałoby się, że powinno byc odrotnie, że egzystencja przekracza siebie stale w dążeniu do własnej zadanej nam istoty (esencji), którą odkrywamy odkrywając Boga
tymczasem Pan Bóg transcendenduje Siebie poprzez wejście w historię, ciało i egzystencję człowieka – przekracza Siebie
to o wiele więcej niż ,,uniżenie się” o jakim pisali Państwo w dyskusji
to jest w jakiś sposób zaprzeczenie sobie, zaparcie się siebie – skala tego aktu Bożego jest straszna i niepojmowalna
może dlatego mamy, jako imago Dei, naśladować Boga stale zapierając się siebie dla Niego i przekraczając siebie w procesie przebóstwienia?
ale
dodam jeszcze, ze jestem charyzmatykiem od wielu lat i absolutnie nie podzielam traktowania Odnowy, jako ,,nakazu Pańskiego”
droga charyzmatyczna, jeśli jest szczera a nie pyszna, to droga absolutnej pokory, uniżenia, poddania się w sposób dla człowieka wręcz dramatyczny – to nie jest droga dla każdego
pokora poucza mnie, że św. Paweł miał rację pisząc, że różne są dary i różne powołania, nie tylko prorockie (charyzmatyczne)
duchacze wcale także masowo nie garną się do protestantów, wręcz przeciwnie, rozumiejąc zagrożenie pomieszania porządków sakramentalnych i charyzmatycznych bardzo silnie separują się (o ile mają trochę rozumu i świadomości niedawnych historii) od protestantów
te niedawne historie – to wiele grup charyzmatycznych ,,przejętych” przez pastorów i wyprowadzonych z Kościoła Powszechnego do sekt, gdzie słuch po nich zaginął – nie tego nam potrzeba
Siedem Świętych Znaków – to jest coś, co przekracza każde prorockie posługiwanie i realna zbawcza obecność Chrystusa – to coś znacznie więcej niż wszystkie proroctwa, które przeminą, a są tylko funkcją wiary
Sakrament jest funkcją miłości, która jest silniejsza niż śmierć, niż koniec czasów, niż postać tego świata – a sięga poza czas, miejsce, ciało z jego sprawami, dalej nawet niż wiara – bo w Niebie nie ma wiary, tylko jest miłość