Wiersz Czesława Miłosza “Religię bierzemy” (z cyklu „Traktat teologiczny”):
Religię bierzemy z naszego litowania się nad ludźmi.
Są za słabi, żeby żyć bez boskiej opieki.
Za słabi, żeby słuchać zgrzytliwego obrotu piekielnych kół.
Kto z nas pogodzi się z wszechświatem bez jednego głosu
Współczucia, litości, zrozumienia?
Człowieczeństwo oznacza zupełną obcość pośród galaktyk.
Dostateczny powód, żeby wspólnie z innymi wznosić świątynie
niewyobrażalnego miłosierdzia.
Z czego właściwie bierzemy religię? Wydawało mi się, że z tajemnych cudownych objawień, jakie Bóg dał tym nielicznym, którzy Mu się spodobali. Wydawało mi się, że z potęgi miłości, która musi kiedyś zapanować nad złym światem. Wszystko to złudzenie. Dziś uczeni tłumaczą mi, że religię bierzemy z twardych praw ewolucji. Ci uczeni, którzy myślą, że religia jest dla nas dobra, mogą uznać, że powstała jako adaptacja i sprzyja przeżyciu. Jest też wyjście dla tych, którzy myślą, że religia jest zła. Wtedy mogą uznać, że powstała ona jako efekt uboczny różnych dobrych adaptacji. W tą całą historię były zamieszane memy religii, które zaczęły z nami nieszczęśnikami robić, co same chciały. Następnie przyszli inni uczeni, którzy powiedzieli, że słowa „my”, „nami”, „dla nas” nie mają sensu ani pokrycia w rzeczywistości. Nie ma „nas”, nie ma religii „dla nas” ani „przeciwko nam”. Nie ma „mnie”, „dla mnie” ani „mną”. I gdyby ktoś chciał wpaść z tego powodu w depresję, to niesłusznie! Uczeni się cieszą, ponieważ w tym właśnie widzą swoje wyzwolenie: zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy złudzeniem, albo w najlepszym przypadku pół-złudzeniem. Pytanie Miłosza, skąd bierzemy religię, nie ma więc sensu, bo „my” jej znikąd nie bierzemy, ona się najwyżej skądś sama bierze. I nie ma też tak naprawdę nikogo, dla kogo religia miałaby być dobra lub zła. Dlaczego nie czuję się jakoś wyzwolona? A, zapomniałam przecież, nie ma też nikogo, kto mógłby czuć się wyzwolony. To wszystko wyjaśnia.