Archiwa tagu: definicja teologii

Teologia – myślenie egzystencjalnie zaangażowane

Wywiad z ks. dr hab. Robertem J. Woźniakiem

wozniak

Robert M. Rynkowski: Robercie, jesteś ostatnio najpopularniejszym teologiem w Polsce…

ks. Robert J. Woźniak: Dlaczego?

R.M.R.: Chyba nawet kardynał Stanisław Dziwisz nie ma tylu zdjęć z papieżem, ile ty masz. Czy o tym, że zostałeś tłumaczem papieża Franciszka, zdecydowała tylko twoja znajomość języków, pewnie głównie hiszpańskiego, czy też miało znaczenie również to, że jesteś teologiem, na dodatek dogmatykiem?

R.J.W.: Powiedziano mi, że papież chce mieć kogoś z doktoratem z teologii.

R.M.R.: Robercie, nie mogę o to nie zapytać: czy w czasie Światowych Dni Młodzieży była okazja do zamienienia z papieżem choć paru słów na temat teologii?

R.J.W.: Tak, oczywiście. I to już na samym początku. W drodze z lotniska papież opowiadał mi o swoich lekturach teologicznych. Od Ireneusza aż do Balthasara. Wyobraź sobie, że przeczytał on nawet słynne, długie i ciężkie, opracowanie dziejów duchowego dziedzictwa Joachima z Fiore spod ręki de Lubaca.

R.M.R: Oczywiście nie zapytam, czy papież jest teologiem, bo twierdzę, że każdy nim jest. Zapytam więc inaczej: jakim według ciebie papież jest teologiem?

R.J.W.: Papież Franciszek świetnie się orientuje w teologii i wydaje mi się, że jest jej pasjonatem. Dużo i często rozmawialiśmy chociażby o duchowym charakterze teologii.

 R.M.R: Czy papież zna polską teologię? Oczywiście to w gruncie rzeczy pytanie o to, czy polska teologia jest w świecie znana i w jakiś sposób oddziałuje na teologię światową.

R.J.W.: Chyba jej nie zna. Bariera języka jest jednak ogromna.

R.M.R.: Często szuka się jakiegoś światowego centrum teologicznego. Bez wątpienia w poprzednim wieku było ono w Europie, a nawet może w krajach niemieckojęzycznych. Czy dzisiaj można wskazać takie centrum, a jeśli tak, to gdzie ono według ciebie się znajduje? Czy to, że papież jest z Ameryki Południowej, oznacza, że właśnie tam jest to centrum?

R.J.W.: Nie wiem, czy dzisiaj można mówić w ogóle o centrum. Postmodernizm to risome, kłącze, labirynt bez centrum. Poza tym sama teologia jest w dużym impasie. W ostatnim czasie – mam na myśli okres po soborze – dużo się działo. Potrzeba wciąż czasu na przyswojenie sobie wielkich dzieł teologów tego formatu co Guardini, de Lubac, Rahner, Balthasar… Trochę jesteśmy w ich cieniu.

Pamiętajmy również, że obecnie mamy potężny kryzys samej filozofii, która zazwyczaj dostarczała pojęć teologii.

W Ameryce Południowej nie ma jakiejś wielkiej teologii. Nawet ponoć rodzimy jej produkt, teologia wyzwolenia, został przywieziony z Europy, szczególnie z Niemiec. W Ameryce Północnej natomiast mamy dużo szczątkowych studiów historycznych, co oczywiście dobrze rokuje na przyszłość. Po badaniach historycznych, w dużej mierze bardzo przełomowych, przyjdzie tam zapewne okres większych syntez.

Azja to zupełnie oddzielny problem. Mój ogląd anglojęzycznej i francuskojęzycznej literatury, jaka tam powstaje, pozwala mi diagnozować wiele problemów systemowych, jakie napotyka ta teologia. Jednym z największych jest zbyt duże, moim zdaniem, dążenie do emancypacji, nadmierny nacisk na inkulturację, z pominięciem konieczności dostosowania kultury do przesłania Ewangelii.

R.M.R: A jakimi głównymi tematami zajmuje się dzisiejsza teologia? Co jest dla niej najważniejsze? A może nie da się wskazać takich tematów?

R.J.W.: Nie mamy dzisiaj dobrego czasu do podejmowania wielkich zagadnień i prób wielkich spekulacji. Teologia staje się coraz bardziej jedną z nauk społecznych, teorią międzyludzkich relacji. Ona również doświadcza silnych prądów sekularyzacyjnych. W dość dużej liczbie ośrodków w Niemczech teologia stała się agendą postkantowskiej filozofii, za cenę znaczącej marginalizacji Objawienia i jego źródłowości. W tej perspektywie jednym z tematów silnie powracających jest odnowiona teodycea, której ambicją jest apologia Boga, usprawiedliwienie Go za okropności świata.

R.M.R.: To przejdźmy teraz do twojej teologii. Jesteś autorem dwóch ważnych książek teologicznych, „Przyszłość, teologia, społeczeństwo” oraz „Różnica i tajemnica. Objawienie jako teologiczne źródło ludzkiej sobości”; za tę pierwszą dostałeś nagrodę im. ks. prof. Józefa Tischnera. Jaka jest więc twoja teologia, jakie są jej najważniejsze tematy?

R.J.W.: Od lat poszukuję formuły, która dobrze wyraziłaby istotę chrześcijaństwa. Próbuję odkrywać jego relacyjną naturę i strukturę. Dlatego też interesuje mnie egzystencjalny wymiar prawd wiary. Za motto mojej teologii przyjmuję dwa stwierdzenia: „aby mieli życie” i „chwałą Boga jest człowiek żyjący, a życiem człowieka jest oglądanie Boga” (Ireneusz). -.

R.M.R.: Jeśli poproszę cię o sformułowania definicji teologii ad hoc, to jaka ona będzie? Jak według ciebie da się krótko określić tę dziedzinę… no właśnie, czy dziedzinę naukową?

R.J.W.: Teologia jest słowem (refleksją, nauką) o Objawieniu Trójjedynego Boga przyjętym w wierze. Jeśli przyjąć, że teologia jest zbiorem logicznych, usystematyzowanych twierdzeń, które można zrozumieć i komunikować sensownie, to jak najbardziej można ją uznać za naukę. Natomiast ja sam nie kruszę kopii, aby dowodzić naukowości teologii. Wszystko zależy od definicji nauki, jaką przyjmiemy. Jeśli uznamy anglosaski podział wiedzy, to teologia nie jest nauką w sensie science.

R.M.R.: Często odwołuję się do twojego stwierdzenia sprzed kilku lat: „Życie kościelne może bujnie kwitnąć jedynie tam, gdzie kwitnie i teologia. Kwitnąca teologia jest dowodem kwitnącego życia kościelnego. […] Nasze wspólnoty bazowe, parafie, niejednokrotnie wysychają z braku myśli i ducha” (http://teologia.jezuici.pl/o-spolecznym-zaangazowaniu-teologii/). Czy nadal uważasz, że teologia jest potrzebna na poziomie życia parafialnego? Czy nie mają racji ci, którzy twierdzą, że trzeba stawiać na konkretne działania albo charyzmaty?

R.J.W.: Tak, zdecydowanie tak uważam. Po pierwsze, doświadczenie uczy, że po chrześcijańsku te dwie formy (duszpasterstwo i teologia) się nie wykluczają, ale wręcz zakładają. Mamy dzisiaj, niestety coraz częściej, do czynienia z duszpasterstwem emotywistycznym. Zastanawiam się, komu i dlaczego tak bardzo zależy na „ogłupieniu” duszpasterstwa. Nie idzie o to, żeby z ambony robić uniwersytecką katedrę, ale o to, aby teologia uniwersytecka otwarła się na duszpasterstwo, stała się czymś więcej niż jedynie teorią, a z drugiej strony, aby duszpasterstwo otwarło się na teologię, na myślenie, na wiarę myślącą. To zadania szczególnie ważne dzisiaj, kiedy przyszło nam żyć w oparach wielkiego neoromantyzmu, postmodernistycznej apoteozy uczyć i płynnej wizji życia społecznego.

R.M.R.: Robercie, a jaka teologia twoim zdaniem mogłaby trafić pod strzechy? Jaka musiałaby ona być?

R.J.W.: Jak wspomniałem wcześniej, powinna to być teologia egzystencjalna, nastawiona na wyjaśnianie życia, na praktykę chrześcijańskiej caritas, która ostatecznie „wszystko wyjaśnia”.

R.M.R.: Dziękuję ci za rozmowę.

R.J.W.: Dziękuję.

O „Każdy jest teologiem” uwag kilka

Nie do przyjęcia jest teza głosząca, że polska teologia nie przynosi sukcesów. Teologia – przede wszystkim – nie jest i  nie może być terenem rywalizacji typu sportowego czy innego rodzaju konkurencji.

Książka Roberta Mikołaja Rynkowskiego, świeckiego teologa, „Każdy jest teologiem. Nieakademicki wstęp do teologii” nosi bardzo prowokujący tytuł i – gdyby chodziło tylko o prowokację – wszystko byłoby w porządku. Po przeczytaniu jej wydaje się jednak, że jej tytuł powinien być inny, np. „Każdy chrześcijanin może być teologiem. Nieakademickie zaproszenie do teologii”. Autor używa na początku zbyt obszernego pojęcia „każdy” i potem musi się z tego tłumaczyć. A wstępem do teologii książka ta nie jest z powodu braków metodologicznych i braku systematycznego ujęcia właściwego dla wstępu. Nie oznacza to jednak wcale, że jest bezwartościowa. Wręcz przeciwnie! Autor jest doktorem teologii z zakresie teologii dogmatycznej i posiada wszelkie kwalifikacje konieczne w pracy teologa. To pozwoliło mu na spokojne i rzeczowe podejście do trudnych kwestii teologicznych, dzięki czemu w poszczególnych kwestiach systematycznych jego ujęcie niczym nie ustępuje teologii akademickiej i jest interesujące (na co wskazuje też przedmowa autorstwa ks. prof. Ignacego Bokwy). Przy okazji jednak, ponieważ zaczepił o pewne kwestie dyskusyjne, znajdujące się właściwie na marginesie teologii, które, moim zdaniem, nie zostały w jego książce w pełni naświetlone, a sam jej tytuł jest prowokacją – i zaproszeniem – do dyskusji, postanowiłem podjąć tę dyskusję.

Pierwsza sprawa dotyczy miejsca teologii i teologów w Polsce. Nie do przyjęcia jest teza głosząca, że polska teologia nie przynosi sukcesów. Teologia – przede wszystkim – nie jest i  nie może być terenem rywalizacji typu sportowego czy innego rodzaju konkurencji. Autor nie wspomina wyraźnie o tym, że nie istnieje teologia „w ogóle”. Istnieją tylko teologie poszczególnych ugrupowań religijnych. W przypadku chrześcijaństwa jest to zawsze teologia konkretnego Kościoła i pełni ona zawsze (a przynajmniej powinna to czynić) rolę służebną. Jest zawsze teologią Kościoła, a nie prywatną sprawą jakiegokolwiek teologa. Dlatego też jej jakość zależy przede wszystkim od tego, czy i jak służy ona Kościołowi. Dopiero wtórnie można zastanawiać się na innymi jej walorami. Wypływa to z tego, że prawda, której dotyczy teologia, opiera się na objawieniu jej przez Boga, a ono zostało przekazane konkretnej wspólnocie wiary – Kościołowi. Biblia, która jest podstawowym źródłem teologii, nie spadła z nieba w formie gotowej do czytania, lecz powstała w Kościele – jako owoc jego wiary – i jej celem była od zawsze służba na rzecz wiary tegoż Kościoła. Dlatego też istotnym kontekstem interpetacji Biblii i koniecznym warunkiem dotarcia do zawartej w niej prawdy jest wiara Kościoła. Skoro tak – słusznie podkreśla autor – nie można być chrześcijańskim teologiem bez wiary. Bez wiary można być najwyżej religiologiem, co oznacza przy okazji założoną z góry rezygnację z właściwego docenienia najistotniejszego orędzia wiary chrześcijańskiej i uzależnioną od opcji światopoglądowej ocenę religii. Z takiej też perspektywy trzeba patrzeć na miejsce i rolę teologów profesjonalnych oraz świeckich absolwentów teologii w życiu wiary. Autor pisze, że zdaje sobie sprawę z upraszczania tego problemu, ale później wielokrotnie i wręcz z uporem podejmuje tak uproszczone kwestie, co prowadzi do wytworzenia trochę niesprawiedliwego obrazu teologii akademickiej i pracy akademickich teologów – nawet gdy przyświeca temu słuszny z zasady namysł nad miejscem polskich teologów świeckich w życiu Kościoła i obroną ich prawa do teologicznego zaangażowania.

Rozdział pierwszy autor pięknie zatytułował „Teologia dialogu i spotkania” i dobrzy by zrobił, gdyby przy pojęciach „dialog” i „spotkanie” pozostał. Słusznie podkreśla na początku różnicę między teologią jako nauką a innymi naukami, ale akcentując jej wymiar praktyczny i duszpasterski zapędza się i – wychwalając Karla Rahnera oraz Hansa Ursa von Balthasara – zapomina, że swoją sławę i znaczenie w teologii zawdzięczają oni przede wszystkim nie działalności popularyzatorskiej, lecz koncepcjom systematycznym i wielkiemu wkładowi w najbardziej skomplikowane, trudne i jednocześnie nieprzejrzyste dla laików kwestie systematyczne. Słusznie autor podkreśla wymiar personalistyczny teologii, ale nie docenia tego, że teologia jest nie tylko „racjonalną rozmową o Bogu”, lecz jako nauka jest wysiłkiem zrozumienia Jego słowa „za pomocą metod naukowych i refleksyjnego rozwijania osiągniętych w ten sposób rezultatów” (te słowa E. Schillebeeckxa autor umieścił zaledwie w przypisie). Wprawdzie dzisiejsza filozofia nauki rzeczywiście odeszła od dawniejszych, scjentystycznych przekonań na temat uniwersalnych standardów naukowości, ale nie dotarło to jeszcze niestety do świadomości bardzo wielu ludzi wypowiadających się na temat wartości naukowego poznania przez teologię. Proponowane zaś przez autora ujęcie „teologii w ścisłym sensie jako racjonalnej ludzkiej rozmowy o spotkaniu z objawionym Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg” jest bardzo nieprecyzyjne, ponieważ efekt takiej rozmowy w bardzo wielkim stopniu zależy od ludzkich kwalifikacji jej uczestników, którym też trzeba stawiać wysokie wymagania, wymagające także profesjonalnego przygotowania. Nasz autor zdecydowanie nie docenia metodycznej pracy systematycznych teologów, bez której jednak teologia nie mogłbyby spełniać kryteriów prawdziwej nauki i wypełniać swojej podstawowej funkcji w życiu wiary Kościoła. Niepokojąca jest też nieco propozycja „demokratycznego” zrównania wszystkich teologów i ich pracy. Przypomina to trochę koncepcję idealnego, racjonalnego dyskursu z teorii komunikacyjnego działania Jürgena Habermasa, w którym z założenia wszyscy uczestnicy tego dyskursu mieliby mieć udział na równych prawach, w wyniku czego miałaby być  także ustalana racjonalna podstawa działania wszystkich członków komunikacyjnego społeczeństwa. Nie wiadomo tylko do dzisiaj, jak możnaby uskutecznić taki dyskurs…

Jeśli chodzi o pisma Leszka Kołakowskiego, to bardzo je cenię i uważam niektóre z nich za jedne z najważniejszych publikacji XX wieku, ale czynić z niego teologa to już trochę za dużo. Brakowałoby tylko wyposażenia go jeszcze w misję kanoniczną do nauczania w imieniu Kościoła! A w odniesieniu do obecności teologii w świecie dźwięku i obrazu: Tematy związane z kwestiami teologicznymi i sposób podjęcia ich przez Kieślowskiego nie pojawiły sie wraz z nim na świecie! Nie on jeden potrafił przemawiać w taki sposób i nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby na temat jego dzieł napisać dysertację teologiczną (co zresztą byłoby czymś oczywistym dla teologii kultury).

Natomiast rozwiązanie pozornych problemów związanych z kształtem współczesnej teologii jest dość proste i oczywiste: Każda nauka realizuje się na pewnych stopniach i tak jak w szkole potrzeba nauczycieli na poziomie przedszkola, szkoły podstawowej, gimnazjum, liceum i szkoły wyższej, tak samo jest w teologii. Potrzebni są teologowie wszystkich stopni nauczania, katecheci i duszpasterze, utalentowani propagatorzy i dziennikarze, artyści i uczeni. Ale jak w każdej innej nauce, w teologii potrzebni są także systematyczni teologowie akademiccy. Uczony – używając obrazowego porównania – jest jak wiertarka udarowa, która nieustannie stara się zagłębić w materii. W każdej dziedzinie wiedzy ogromne znaczenie mają uczeni ukryci w głębiach laboratoriów i archiwów, o których zwykle nikt nic nie wie i którzy tylko czasami jak meteor zabłysną na niebie mediów, gdy zdobędą np. nagrodę Nobla. Niewielu ludzi jest w stanie wyobrazić sobie i zrozumieć ich pracę, a przecież bez nich nie byłoby naszego świata. Taką też rolę spełniają między innymi teologowie profesjonalni, a na dodatek prawdziwa dydaktyka na wyższych poziomach musi zawsze łączyć się z prowadzeniem badań naukowych, bo inaczej staje się jałowa i pusta. Dlatego też bez systematycznego przygotowania niemożliwe jest odpowiedzialne uprawianie teologii.

Nasz autor pisze o konieczności czytania Pisma Świętego. Jest to jak najbardziej konieczne, ale zaraz pojawia się problem właściwej jego interpretacji. Od czasów Marcina Lutra, Biblia poddawana była nieustannie interpretacjom wyrwanym z kontekstu wiary katolickiej, co prowadziło do straszliwego zamieszania i podziałów. Czy można dziwić się, że Kościół zakazywał wtedy czytania Pisma Świętego ludziom niemającym przygotowania do jego interpretacji? Autor niesłusznie zarzuca teologii, że nie szuka swojej istoty w Biblii. A jeśli już w bardzo szerokim znaczeniu każdy jest teologiem, to trzeba też pamiętać, że bywają teologowie znakomici i całkowicie kiepscy, zdarza się teologia bardzo dobra i teologia, która jest zupełnie do niczego. Autor bardzo pięknie pisze o uczniach z Emaus dokonując analizy – która (nawiasem mówiąc) nie byłaby możliwa bez mrówczej, nieznanej prawie nikomu pracy biblistów – ale popełnia przy tym także błąd zbytniego psychologizowania. Natomiast słuszny bez wątpienia postulat czytania Pisma Świetego w oczywisty sposób łączy się z potrzebą sporządzania przekładów dynamiczno-uwspółcześnionych.

Wracając do teologii profesjonalnej: Nasz autor wykazuje nieposkromioną tendencję do zarzucania jej całego szeregu niedociągnięć: nie jest zainteresowana popularyzacją, Biblią, nie zajmuje się rozmową lecz problemami teologicznymi, jest uwikłana w procedury akademickiej kariery, nie interesuje się obecnością w mediach publicznych, nie reaguje na problemy ludzi. To wszystko po części prawda, ale trzeba też pamiętać, że niektóre z jej uwarunkowań są po prostu nie do uniknięcia.

Spośród konkretnych problemów teologicznych autor podejmuje najpierw kwestię aniołów i użala się na brak poświęcania jej uwagi przez duszpasterzy i teologów. Zdaje sobie jednak sprawę z peryferyjności tej kwestii. Mnie temat ten kojarzy sie przede wszystkim z miejscami (i nawet porządnymi czasopismami niekiedy), które propagują katolickie publikacje. Wiele razy z niesmakiem odkrywałem, że półki pełne są tam przede wszystkim opracowań (nieokreślonego do końca autoramentu) na temat aniołów, szatana, dziwnej eschatologii, objawień prywatnych, cudów, słodkawej dewocji i ubranych w katolickie szaty niepewnych opcji polityczno-ojczyźnianych. Sprawia to przy okazji kompromitujące wrażenie, jakoby właśnie takie treści stanowiły esencję wiary katolickiej. Może właśnie dlatego księża unikają dalszego rozdymania tej tematyki?

Wracając do pojmowania teologii jego rozmowy, całkowicie solidaryzuję się z cytowanymi zastrzeżniami ks. Dariusza Kowalczyka. Sugeruję jednak pozostanie przy określeniu „dialog” – jest bardziej precyzyjne i nie wymaga szeregu dopowiedzeń. Jeśli zaś chodzi o przypadki przywoływania teologicznego adwersarza do porządku, to jest to niekiedy jak najbardziej uzasadnione i wręcz konieczne. Autor żali się, że w Polsce  nie ma prawdziwej debaty teologicznej. W rzeczywistości istnieje ona, tylko nie dokonuje się tak, jak autor sobie wymarzył – w mediach. Ze względu na specyficzny charakter mediów byłoby to zresztą najgorsze miejsce dla niej, a skutki też byłyby bardzo niepewne. Jeśli zaś chodzi o uczenie studentów dyskusji teologicznej, to nie brakuje ani okazji do tego w życiu uczelni, ani woli do dyskusji ze strony profesjonalistów, lecz najczęściej i po prostu – chętnych uczestników.

Autor jest entuzjastą obecności teologii w Internecie i wyrzuca polskim teologom brak zaangażowania w tej sprawie. Jestem raczej sceptykiem w tej dziedzinie i nie podzielam jego entuzjazmu. Dlaczego? Wiara rodzi się ze spotkania osobowego. Spotkanie przez Internet jest ograniczone, okrojone. Jezus przekazał Ewangelię ludziom i nakazał ją przekazywać dalej, a to dokonywało się zawsze w bezpośrednim, osobowym spotkaniu. Internet jest raczej miejscem przekazu informacji, a nie komunikacji interpersonalnej. Doceniam wysiłki autora, ale nie przeceniam wartości tego typu medium dla wiary konkretnego człowieka.

Bardzo słuszne są uwagi autora na temat właściwego pojmowania dogmatu w dialogu wiary, natomiast trudno się dziwić nieporozumieniom po dekadach czarnej propagandy i w klimacie ponowoczesnego zamieszania. Czy jednak rzeczywiście jest aż tak źle, że dogmaty nic nie mówią księżom i tzw. zwykłym ludziom? Trudno zgodzić się z taką tezą.

Autor bardzo pozytywnie ocenia pluralizm teologiczny i przedstawia pewne impulsy wypracowane przez teologie Azji, Afryki, Ameryki Płudniowej i teologię feministyczną. Wyraża także nadzieję, że ich recepcja doprowadzi do ożywienia teologii w Polsce. Prawda jest taka, że istnieją wzajemne wpływy w ramach całego Kościoła, a teologia przyjmuje swoje inkulturowane kształty w zależności od kontekstu, w którym jest uprawiana. Już dzisiaj można bez trudu dostrzegać błogosławione skutki tego procesu. Prawdziwa inkulturacja wiary dokonywała się zawsze i jest procesem jak najbardziej pożądanym, ale na efekty trzeba dłużej poczekać i nie wiadomo z góry, które impulsy teologii inkulturowanej w innym kontekście zostaną inkulturowane w Polsce. Na pewno zaś trzeba w teologii współczesnej ukazywać jej różnorodne ujęcia systematyczne. Czy jednak doprowdzi to do uproszczenia wykładu, skoro i tak koniecznością przy prawdziwym studiowaniu teologii jest także studiowanie historii dogmatu? Zgodzić się mogę jedynie – i z chęcią – na pominięcie skomplikowanych i bezowocnych często kwestii poruszanych dawniej w ramach tzw. teologii szkolnej.

Jeśli chodzi o teologów, którzy porzucili szeregi kapłańskie, to nie do mnie należy ferowanie wyroków na ich temat, natomiast wiem na pewno, że z powodu ich wypowiedzi ucierpiała wiara i Kościół, a poglądy głoszone dzisiaj przez Polaka (Węcławskiego), Bartosia i Obirka na pewno nie są teologią Kościoła, który kiedyś był ich ojczyzną wiary i powierzył im głoszenie prawdy. Przy okazji powraca znowu „konflikt” między teologami świeckimi a teologami w koloratkach. Postaram się zwięźle ująć moje przemyślenia:

1. Od początku istnienia Kościoła przedstawiciele jego sakramentalnego urzędu – duchowni – byli stróżami i nauczycielami wiary. Nie widzę więc powodu, żeby dzisiaj teologia nie była uprawiana przede wszystkim przez księży, którzy pozostają nadal nauczycielami wiary.

2. Skoro ponad połowa studentów teologii to alumni przygotowujący się do przyjęcia święceń, księża i zakonnicy, to nie jest dla mnie dziwne, że biskupi i przełożeni zakonni zabiegają o to, by wykłady prowadzili duchowni. Dzięki temu istnieje też szansa nie tylko wykształcenia, ale i wprowadzenia ich do stanu duchownego i zakonnego.

3. W Polsce od wieków nauczycielami wiary byli duchowni, którzy mogli się temu całkowicie poświęcić dzięki celibatowi i w czasach prześladowania Kościoła nie poddawać się łatwo naciskom. W czasach komunizmu wielu profesorów teologii miało zapewniony tylko dach nad głową i wyżywienie, a otrzymywane przez nich wynagrodzenie było śmieszne. Środki na ubranie, książki czy samochód uzyskiwali dzięki święceniom, które pozwalały na przyjmowanie stypendiów mszalnych i uzyskiwanie pieniędzy przy okazji pomocy duszpasterskiej w Polsce i za jej granicami. Kto z teologów świeckich zgodziłby się na takie warunki? W jaki sposób mógłby wtedy utrzymać swoją rodzinę?

4. Katechetami w Polsce od wieków byli księża. Czy natychmiast należy zmienić tę strukturę tylko dlatego, że pojawili się świeccy katecheci? Prawda jest taka, że w wielu małych parafiach pieniądze uzyskane przez księży dzięki nauczaniu w szkole są podstawą ich ubezpieczenia i utrzymania. Poza tym katecheza daje możliwości kontaktu i współpracy parafii ze szkołą, a to jest niezwykle ważne dla wychowania młodych ludzi.

5. W Polsce mamy bardzo wielu wykwalifikowanych księży-teologów, którzy nie mogą pracować na uczelniach z powodu braku miejsca. Sytuacja ta dotyczy więc nie tylko teologów świeckich. Ja sam, podejmując studia specjalistyczne po szesnastu latach pracy w duszpasterstwie, nie marzyłem nawet o pracy na uczelni – to pozostawało całkowicie poza horyzontem mojej wyobraźni. W dzisiejszym świecie czymś powszechnym jest wielokrotne zmienianie rodzaju i miejsca pracy, czasem nawet bardzo radykalne. Dotyka to także absolwentów teologii. Czym innym jest realizacja powołania kapłańskiego, które po święceniach określa całe życie księdza oraz przyjmuje bardzo różne i zmieniające się formy w służbie Kościołowi.

6. W teologii, tak jak i w innych dziedzinach, pojawia się specyficzny rynek pracy. Z  założenia pracę teologów powinni podejmować najlepsi. Koniecza jest więc także swego rodzaju konkurencja, która w przypadku wyższych uczelni przyjmuje postać rygorów akademickich. Uważam, że studia teologiczne należy podejmować przede wszystkim w celu poszukiwania prawdy, a nie w kategoriach uzawodowionych studiów (wśród słuchaczy miałem kiedyś matkę i córkę, które podjęły studia teologiczne tylko w celu duchowego pogłębienia) lansowanych przez nieszczęsną reformę w ramach tzw. procesu bolońskiego, przed którą zresztą bronią się – po części skutecznie – wydziały humanistyczne.

7. Teologię akademicką wykładają także świeccy profesorowie. U nas jest ich niewielu, ale w innych kontekstach lokalnych stało się to wręcz regułą. Czasami zostało to wymuszone brakiem księży do pracy w duszpasterstwie. W Stanach Zjednoczonych profesorowie są najczęściej ludźmi świeckimi, rekrutującymi się w dużej mierze spośród nowo nawróconych, gorliwych chrześcijan. Okoliczności miejsca i czasu stanowią więc w tej sprawie czynnik istotny.

Ostatnią kwestią systematyczną w omawianej książce jest polska debata o nadziei powszechnego zbawienia. Autor podkreśla jej pozytywne następstwa, jakkolwiek w rzeczywistości niosła ze sobą także wiele medialnego zamieszania, z którego nie wynikało nic dobrego.

Na koniec muszę dodać, że bardzo cieszę się z tego, że autor omawianej pozycji nie porzucił teologii, że oprócz swojej pracy i rodziny znalazł jeszcze czas i siły do trzymania ręki na pulsie teologii, do pisania i zaangażowania w tej dziedzinie. Lektura jego książki stała się dla mnie pewnym wyzwaniem oraz impulsem do przemyśleń i sformułowania własnego stanowiska. Chyba o to też chodziło autorowi. Mam nadzieję, że następne jego publikacje będą równie zaangażowane i jeszcze bardziej dopracowane pod względem systematycznym.

Każdy jest teologiem

Robert M. Rynkowski, „Każdy jest teologiem. Nieakademicki wstęp do teologii”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2012, ss. 176.

Kto kocha, jest teologiem

„Dobrze by było, gdyby podjęte przez Rynkowskiego problemy stały się przedmiotem odważnej refleksji w różnych środowiskach teologicznych” – pisze w swoim artykule W poszukiwaniu teologii i teologów o. Dariusz Kowalczyk SJ. Minęły prawie dwa lata od opublikowania tych słów, a od opublikowania mojego artykułu Teologia spotkania i dialogu dokładnie dwa lata, jednak przejawów tej odważnej refleksji nie zauważyłem. Cieszę się zatem, że po dwóch latach wracamy do tych problemów, na dodatek w szerszym gronie.

Nie mogę też nie cieszyć się z tego, że i o. D. Kowalczyk, i ja zgadzamy się co do tego, że teologia powinna kojarzyć się z pasjonującą rozmową na tematy najważniejsze, że „wpływ wydziałów i pism teologicznych na przepowiadanie Kościoła i toczące się w społeczeństwie dyskusje powinien być bardziej inspirujący i znaczący”. Mam jednak wrażenie, że różnimy się co do tego, w jaki sposób ten cel osiągnąć. Moim zdaniem stanie się to możliwe – i mimo zastrzeżeń o. D. Kowalczyka pozostaję przy swoim stanowisku – gdy każdy (głównie wierzący, ale nie tylko, o czym za chwilę) poczuje się teologiem, najbardziej zaś teologami poczują się teologowie profesjonalni, a teologia profesjonalna podejmie dialog z teologią nieprofesjonalną. Co do tego mojego przekonania o. D Kowalczyk zdaje się mieć najwięcej zastrzeżeń. Niemniej jestem mu wdzięczny na zwrócenie uwagi na pewne aspekty problemu, które w pewnym sensie przeoczyłem.

Chodzi chociażby o wskazanie kategorii teologów, której istnienia sobie nie uświadamiałem, gdy pisałem swój tekst. O. D. Kowalczyk stwierdza, że przedstawiciel tej grupy znajduje się na granicy wiary i niewiary, nie nazywa siebie niewierzącym, ale nie deklaruje się jako wierzący, a mimo to uprawia teologię. Brak mu uchwytnej, osobowej relacji z Bogiem, jednak jest jakby niesiony wiarą Kościoła, na którego obrzeżach zdaje się znajdować. „Myśliciel wadzący się z Bogiem, w którego nie potrafi do końca uwierzyć, oraz z Kościołem, z którym w wielu sprawach się nie zgadza, może uprawiać teologię. Być może kimś takim był Leszek Kołakowski, przede wszystkim filozof, ale również teolog, który z pasją rozmawiał o Bogu, choć o jego osobistych wyborach wiary (lub niewiary) niewiele wiemy”. Bo, jak zauważa Kowalczyk, może bywa i tak, że teologia rodzi się nie tylko z wiary poszukującej zrozumienia, ale i z potrzeby rozumienia własnych wątpliwości. Pokorne wątpienie poszukujące zrozumienia to też teologia, wprawdzie nie z centrum Kościoła, ale gdzieś z jego obrzeży, niemniej ciekawa i potrzebna.

L. Kołakowski nie miał wykształcenia teologicznego, nie wiadomo nawet, czy był wierzący. Jednak o. D. Kowalczyk nie waha się nazwać go wprost teologiem (nie czyni zastrzeżenia, że jest to skrót myślowy), a pokornego wątpienia teologią. Nie mam wątpliwości, że można i trzeba tak zrobić, co więcej, uważam, że tacy teologowie powinni nie tylko być uznani za pełnoprawnych teologów, ale przede wszystkim stać się uznanymi uczestnikami rozmowy o Bogu. A z tym jest problem, bo profesjonalnym teologom w poglądach kogoś takiego jak L. Kołakowski przeszkadza „zubożenie” będące skutkiem nieuczestnictwa w Kościele, a nawet brak zdeklarowania się jako jednoznacznie wierzący. Tyle że ktoś taki jak on potrafi eksplorować obszary, do których nie mają dostępu profesjonalni teologowie. Chodzi tu o tych, którzy nie są wyzbyci jakiegoś rodzaju wiary, których mimo odrzucania wielu chrześcijańskich prawd wiary łączy jeszcze z Bogiem ledwie uchwytna nić. To właśnie dzięki takim „teologom obrzeży” mają oni szansę na włączenie się w rozmowę o spotkaniu z Bogiem, w tym wypadku spotkaniu zupełnie innym niż spotkanie we wspólnocie Kościoła. Nic więc dziwnego, że wojujący niewierzący zarzucają takim teologom jak Kołakowski, że dostarczają wierzącym argumentów, iż „rozum bez teologicznych założeń ma ogromne kłopoty” oraz że „teologiczna analiza świata jest w pełni racjonalna”, a przy tym pozwalają wierzącym „ilustrować spektakularnym przykładem proces nawracania się ludzi «okaleczonych niewiarą»” (B. Stanosz, Mistrz fikcji filozoficznej).

Nie jest jednak dla mnie jasne, dlaczego o. D. Kowalczyk z łatwością uznaje za teologa L. Kołakowskiego (bez dookreślenia „amator”), ale takiego miana nie chce już przyznać Szymonowi Hołowni. Zgadza się, ten ostatni stosuje inny język, nie jest to język subtelnego filozofa, jest to raczej język popteologiczny, jak sam go określa, a o jego wyborach wiary wiadomo bardzo dużo. Czy jednak to powinno być przeszkodą w uznaniu go za teologa? Największe zasługi S. Hołowni dla teologii dostrzegam w programie telewizyjnym i książkach Ludzie na walizkach. To tam widzę najwyraźniej poszukiwanie Boga (chociaż widzę je również w jego książkach popteologicznych), próbę zrozumienia spotkania z Nim, spotkania w cierpieniu. To jest teologia i nie tylko dlatego, że w sensie dosłownym jest to rozmowa. Mówienie o cierpieniu i Bogu, nawet jeśli często nie pojawia się On w tym mówieniu na pierwszym planie, jest bowiem rozmową o spotkaniu z Bogiem. Wszak duża część księgi Hioba to taka właśnie rozmowa. W tekście o. D. Kowalczyka nie znajduję więc przekonujących argumentów za tym, żeby S. Hołownię traktować tylko jako publicystę.

Nie chcę przy tym całkowicie znieść podziału na teologów profesjonalnych i teologów nieprofesjonalnych, ale chcę, by były to podzbiory jednego zbioru teologów. Dla o. D. Kowalczyka – jeśli dobrze rozumiem jego myśl – to zbiory mające malutką część wspólną w postaci L. Kołakowskiego. Oczywiście nie umieszczę nazwiska S. Hołowni w leksykonie teologów, ale mogę go traktować jako pełnoprawnego uczestnika rozmowy o Bogu. I wydaje mi się, że od tego, czy tak zrobię, zależy też to, jak traktujemy teologię i jaka ona jest, czy będzie ona mówiła o sprawach najważniejszych, czy będzie sprowadzała się do analiz pism ojca założyciela. Bo obawiam się, że jeśli do tego, by być teologiem, wystarczy napisanie pracy magisterskiej na temat reguły swojego zgromadzenia zakonnego, to teologia nie ma szans, by być rozmową na tematy najważniejsze. Sądzę, że powinno być odwrotnie: dopiero gdy rzeczywiście mówi się na tematy najważniejsze – czyli o spotkaniu z Bogiem – można zacząć nazywać siebie teologiem w ścisłym sensie.

Mogę zgodzić się z o. D. Kowalczykiem, że teologiem jest „teologiczny mól książkowy, piszący tylko dla specjalistów” i że nie musi być on zaangażowany duszpastersko. Może się zdarzyć, że ktoś taki z pasją przekopuje biblioteki właśnie w poszukiwaniu doświadczenia spotkania z Bogiem u tych, którzy byli przed nim, a jego pracę twórczo wykorzystają inni teologowie. Nie zmienia to jednak mojego krytycznego stosunku „do nudnych teologów akademickich, którzy od lat czytają te same skrypty, a za pisanie artykułów i książek zabierają się jedynie po to, aby robić kolejne stopnie „naukowej kariery””. Mam nadzieję, że również mój polemista odczuwa pewne wahanie, gdy przychodzi mu nazwać ich teologami.

O. D. Kowalczyk uważa, że zaproponowane przeze mnie rozumienie teologii wprowadza terminologiczne zamieszanie:

Nazywanie teologią tak różnych fenomenów, jak na przykład: dyskusja na imieninach cioci o Kościele, dyskusja o wierze na forum internetowym, rozmowa duchowa z rekolektantem, dzielenie się refleksjami nad fragmentem Biblii czy też analiza tekstu Rahnera o aksjomacie fundamentalnym, nie wydaje się porządkować opisu rzeczywistości, a raczej wprowadza terminologiczne zamieszanie. Jeśli dwóch ludzi rozmawia sensownie o czarnych dziurach w kosmosie, to z tego nie wynika, że są fizykami lub astronomami.

Zastrzeżenia te byłyby słuszne, gdyby faktycznie teologia spotkania i dialogu oznaczała wrzucenie tych wszystkich fenomenów do jednego worka. Jednak jest w niej wiejadło pozwalające oddzielić teologiczne ziarno od pseudoteologicznych plew. Nieporozumienia w zaproponowanej przeze mnie definicji może wywoływać samo słowo „rozmowa”. Rozmowę pojmuje się najczęściej jako coś, co nie prowadzi do żadnej szczegółowej analizy tematu, bo przecież temat rozmowy nie musi być nawet jasno określony. Jednak językoznawca Krystyna Kleszczowa (O wyrazie rozmowa słów kilka) wskazuje, że postać fonetyczna czasownika „rozmowa” bliższa jest czasownikowi „rozmówić się” niż „rozmawiać”. A czasownik „rozmówić” znaczył pierwotnie „powiedzieć o czymś dokładnie, rozpatrzyć coś mówiąc” i tym różnił się od „mówić”. Tym wiejadłem jest więc warunek, że teologia ma być „rozmówianiem”, rozpatrywaniem dokładnie doświadczenia spotkania z Bogiem. Zatem jest narzędzie pozwalające dyskusje o wierze na imieninach cioci albo na forum internetowym, często bywające żenującym widowiskiem kończącym się trzaśnięciem drzwiami albo klawiaturą, niemającym nic wspólnego z rozmawianiem o spotkaniu z Bogiem, wrzucić do worka z plewami. Nie wydaje się jednak, by taki los musiał spotkać wszystkie rozmowy imieninowe i dyskusje na forach. Bliskie mi jest opowiadanie o uczniach z Emaus (Łk 24, 13–35), których uważam za pierwszych chrześcijańskich teologów (więcej na ten temat w artykule Teologowie z Emaus?). Można podejrzewać, że w czasie swojej rozmowy podczas wędrówki do Emaus nie stosowali fachowych pojęć teologicznych, nie analizowali Pism za pomocą metod egzegetycznych. Czy tylko dlatego ich rozmowy nie można uznać za teologię? Czy nie ma znaczenia, że rozpatrywali swoje doświadczenie spotkania z Bogiem i być może właśnie dlatego, że była to taka właśnie rozmowa, bardzo gorąca, dane im było osobiste spotkanie ze Zmartwychwstałym? Nie sądzę, by nie można było uznać, że teologia jako rozmowa może mieć różne postacie: teologii akademickiej, teologii duszpasterskiej (tworzonej przez duszpasterzy), teologii artystycznej (tworzonej przez pisarzy, malarzy, reżyserów), teologii świeckiej (tworzonej przez każdego chrześcijanina) itd. Są to teologie, gdyż następuje w nich „rozmówianie” spotkania z Bogiem.

Wdzięczny jestem o. D. Kowalczykowi za zwrócenie uwagi na to, „że teolog nie tyle przekazuje swoje doświadczenie osobowej relacji z Bogiem, co doświadczenie wspólnoty, i to wspólnoty pokoleń trwającej dwa tysiące lat. W tej perspektywie należałoby stwierdzić, że nie może być teologiem ktoś, kto nie czuje żadnego związku ze wspólnotą wierzących”. Takie postawienie sprawy zabezpiecza przed indywidualizmem w wierze, przed popadaniem w sprzeczność z prawdami wiary, przed kwestionowaniem dogmatów, wyklucza hipotezę niewierzącego teologa. Co jednak z osobistym doświadczeniem spotkania z Bogiem? Czy nie ma ono znaczenia dla uprawianej teologii? Benedykt XVI w swoim przemówieniu do członków Międzynarodowej Komisji Teologicznej zauważył oba te wymiary:

Ponieważ człowiek zawsze dąży do zgromadzenia jednych owoców swojego poznania z innymi, także poznanie Boga organizuje się w sposób systematyczny. Jednak żaden system teologiczny nie może trwać, jeśli nie jest przeniknięty umiłowaniem swojego boskiego „Przedmiotu”, który w teologii z konieczności musi być „Podmiotem”, który do nas mówi i z którym jesteśmy w miłosnej relacji. W ten sposób teologia musi zawsze karmić się dialogiem z boskim Logosem, Stworzycielem i Zbawicielem. Poza tym żadna teologia nie jest taką, jeśli nie jest włączona w życie i refleksję Kościoła na przestrzeni czasu i miejsca. Tak, jest prawdą, że aby być naukową, teologia musi argumentować w sposób racjonalny, ale musi także być wierna naturze kościelnej wiary: skoncentrowana na Bogu, zakorzeniona w modlitwie, we wspólnocie z innymi uczniami Pana, którą zapewnia wspólnota z następcą Piotra i całym kolegium biskupim.

O. D. Kowalczyk zdaje się nie doceniać tego indywidualnego wymiaru w refleksji teologicznej. Co więcej, stwierdza: „Teologia ma być nauką w służbie wiary, o czym niekiedy zapominają teologowie. I nie chodzi o jakąkolwiek wiarę (np. przykrojoną do własnych upodobań), ale o wiarę wspólnoty Kościoła”. Z drugiej jednak strony o. D. Kowalczyk z aprobatą odnosi się do mojej definicji:

Teolog rozważa sens spotkań Boga z ludźmi, w centrum których stoi doświadczenie Apostołów, a to rozważanie nie może być jedynie monologiem, ale w pewnym momencie winno przybrać kształt dialogu z innymi, z tymi, którzy spotkali Boga, ale także z tymi, którzy twierdzą, że Bóg nigdy nie wyszedł im naprzeciw. Teologia nie jest jakąkolwiek rozmową, ale musi być to rozmowa racjonalna (krytyczna), czyli taka, która odwołuje się do rozumu i metod poznawczych, jakimi rozum dysponuje. I wreszcie w teologii uczestniczy sam Bóg, a zatem mówienie o Bogu jest zarazem słuchaniem Boga i mówieniem do Niego, czyli modlitwą.

Jakie zatem miejsce w refleksji teologicznej powinno zajmować to, co Benedykt XVI określa jako dialog z boskim Logosem? W tekście mojego polemisty nie znajduję odpowiedzi na to pytanie, raczej pewną obawę, by teologia nie stała się czymś przykrojonym do upodobań teologa. Do pewnego stopnia podzielam tę obawę. Czy jednak nie niweluje jej to, że w naszej rozmowie o Bogu ma uczestniczyć sam Bóg? Czy ta Jego obecność nie gwarantuje, że nasza rozmowa nie stanie się rozmową o naszych upodobaniach?

„Kto odkrył w Chrystusie miłość Boga rozlaną przez Ducha Świętego w naszych sercach pragnie poznać lepiej Tego, przez którego został umiłowany i którego kocha. Poznanie i miłość wzajemnie się podtrzymują. Jak potwierdzili Ojcowie Kościoła, każdy kto kocha Boga jest przynaglony, by stać się w pewnym sensie teologiem, człowiekiem który rozmawia z Bogiem, który myśli o Bogu i próbuje myśleć razem z Bogiem” – powiedział we wspomnianym przemówieniu obecny papież. A zatem… każdy z nas jest teologiem! Tu jednak ważne zastrzeżenie: o ile rozmawia z Bogiem i o Bogu.

Teologia spotkania i dialogu

Artykuł opublikowany w: „Znak” 660 (2010) nr 5, s. 88–94.

Gdyby w sondzie ulicznej zadać pytanie, co to jest teologia, wyniki byłyby raczej opłakane. Wielu pewnie w ogóle o czymś takim nie słyszało, dla innych jest to jakaś tajemna wiedza religijna, a dla niektórych pseudonauka… Tyle że gdyby to samo pytanie zadać przed budynkiem jakiegoś wydziału teologicznego, też mógłby być problem z uzyskaniem precyzyjnej odpowiedzi. I wcale nie dlatego, że pytani studenci opuścili wykłady ze wstępu do teologii.

Wbrew pozorom odpowiedź na takie pytanie nie jest bowiem prosta. Etymologia wyrażenia „teologia” (theos – bóg, logos – słowo, nauka) wskazuje, że chodzi o naukę dotyczącą Boga. I zazwyczaj teologię rzeczywiście traktuje się jako naukę, co wydaje się ze wszech miar uzasadnione, gdyż współistnieje ona z innymi naukami na uniwersytetach i posługuje się takimi samymi metodami jak one. Jednak już w tym momencie powstaje problem, gdyż ta jej naukowość nie jest wcale taka oczywista nie tylko dla tych, którzy wszystko, co związane z religią, uważają za mitologię, ale nawet dla jak najbardziej katolickich teologów. [1] Zresztą jest jasne, że teologia nie jest i nie może być taką samą nauką jak na przykład matematyka, a Bóg nie może być takim samym przedmiotem analiz naukowych jak kosmos w astronomii. Dlaczego?

1. Trzy trudności

Po pierwsze, dlatego, że jej przedmiot, czyli Bóg (pomijam wątpliwości związane z takim określeniem tego przedmiotu i opieram się na etymologii wyrażenia „teologia”), nie tylko nie jest przedmiotem materialnym, uchwytnym dla zmysłów, ale nie jest też takim przedmiotem, wobec którego teolog może przyjąć postawę zimnego obserwatora. I chociaż obecnie filozofowie nauki wycofują się z żądania, by naukowiec był zupełnie neutralny wobec przedmiotu, którym się zajmuje, to i tak zaangażowanie uprawiającego scientia fidei jest zupełnie innego rodzaju niż w pozostałych naukach. Ten, kto zajmuje się teologią, powinien bowiem móc powtórzyć za prorokiem Jeremiaszem: Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść (Jr 20,7). Jest on niejako ustami Boga, mówi o Nim, ale i w jego imieniu, przekazuje to, czego sam doświadczył w spotkaniu z żywym Bogiem, pozostaje w relacji osobowej pełnej miłosnego zaangażowania z przedmiotem, którym się zajmuje. Dlatego współcześni teologowie już dawno doszli do wniosku, że hipoteza niewierzącego teologa jest absurdem.

Po drugie, w teologii bardzo istotny jest jej wymiar praktyczny, duszpasterski. Fizyk jądrowy może popularyzować wyniki swoich badań, by na przykład przekonać ekologów, że energetyka jądrowa jest bardziej przyjazna środowisku niż konwencjonalna, jednak nie musi tego robić i nikt z tego powodu nie zakwestionuje jego statusu fizyka jądrowego. Od zajmującego się scientia fidei wymaga się natomiast, by nie tylko zgłębiał praktykowaną i wyznawaną wiarę, ale także przekazywał ją innym. Oczywiście nie jest to warunek sine qua non bycia teologiem. Jednak dla wielu wzorem jest raczej jeden z największych teologów XX wieku Karl Rahner – znany z zawiłego języka teologicznego i zajmowania się nader skomplikowanymi problemami teologicznymi autor tysięcy prac teologicznych, jednocześnie prowadzący wzbudzającą podziw szeroką działalność duszpasterską i popularyzatorską – niż teolog akademicki piszący przede wszystkim dla innych teologów.

Po trzecie, problemem jest to, że mianem teologii można określić wiele różnych działań. Współcześni teologowie sądzą, że właściwie każdy wierzący człowiek, który zastanawia się nad swoją wiarą, jest
teologiem. [2] To oznacza, że za dzieła przynajmniej częściowo teologiczne można uznać Boską komedię czy Zbrodnię i karę, a na pewno O naśladowaniu Chrystusa, Ćwiczenia duchowe, Dzienniczek czy kazania, które słyszymy w kościołach… Zresztą sam Kościół to uwzględnia, gdy do grona doktorów Kościoła, a więc osobistości, które ze świętością życia połączyły wybitność nauki, zalicza na przykład Katarzynę ze Sieny, która nigdy profesjonalnie nie zajmowała się teologią. Jako uprawianie teologii można więc traktować takie poczynania, które mają ściśle naukowy charakter, a część z nich w zasadzie nie różni się od innych nauk humanistycznych, i takie, które z nauką mają mało wspólnego.

2. Definicje

Czy zatem w ogóle możliwe jest precyzyjne określenie, czym jest teologia? Definicji teologii powstało i powstaje sporo. Problem w tym, że zazwyczaj wskazują one przede wszystkim na jej charakter naukowy, a ich twórcy zdają się wielkim łukiem omijać trudności związane z takim jej traktowaniem. Nawet definicje określane jako personalistyczne (przedmiotem teologii jest w nich Bóg, Chrystus czy człowiek) nie dość mocno pokazują to, że konieczne jest, by teologa łączyła relacja osobowa z Bogiem. Z kolei definicje nazywane przedmiotowymi (przedmiotem teologii są w nich objawienie, wiara, prawdy wiary, dogmaty) skrzętnie ten aspekt pomijają (w definicjach tych Bóg jest tylko przedmiotem domyślnym, zaś przedmiotem pierwszoplanowym jest Objawienie). Można odnieść wrażenie, że teologowie, zaangażowani w walkę z pozytywistyczną filozofią nauki, odmawiającą teologii wszelkich cech naukowości, do tego stopnia skoncentrowali się na obronie jej statusu nauki, że zaniedbali wskazywania tego, co sprawia, że nie da jej się uznać za naukę taką jak inne. Sporo zrobili, by ukryć faktyczny jej przedmiot, by powstało wrażenie, że jest ona tylko suchą nauką i niczym więcej. Tyle że dzisiejsza filozofia nauki nie jest już tak restrykcyjna jak dawniej i podważa istnienie uniwersalnych, ponadczasowych standardów naukowości. A skoro tak, to walka o uzasadnienie naukowości scientia fidei nie musi być priorytetem. Można skoncentrować się na uwypuklaniu jej specyfiki i wskazywaniu konsekwencji tego.

Ta specyfika teologii polega na tym, że jest ona próbą zrozumienia relacji łączącej człowieka (czy zawodowego teologa, czy teologa „amatora”) z żywym Bogiem i opowiedzenia o niej. Dobrze oddaje to definicja teologii zaproponowana kilka lat temu przez Tomasza Węcławskiego: Teologia to taka ludzka rozmowa o Bogu, w której uczestniczy sam Bóg. [3] Jakie są jej zalety? Po pierwsze, jednoznacznie wskazuje ona samego Boga jako przedmiot teologii. Następuje w niej istotna w porównaniu z innymi definicjami, zwłaszcza przedmiotowymi, zamiana przedmiotów: to, co w nich było na pierwszym planie, czyli Objawienie, Tomasz Węcławski uczynił przedmiotem domyślnym, a to, co w tych definicjach było przedmiotem domyślnym, czyli Boga, przesunął na plan pierwszy. Po drugie, definicja ta wyraźnie wskazuje aspekt praktyczny teologii, jej charakter dialogiczny, bo rozmowa oznacza i przekazywanie swego rozumienia wiary, i słuchanie, jak tę wiarę rozumieją inni. Można więc mówić o teologii budowanej w interakcji, wychodzącej poza zamknięte społeczności, czy to uczelniane, czy inne. Po trzecie, pozwala ona objąć szerokie spektrum działań teologicznych, nie tylko te ściśle naukowe. Teologię jako rozmowę może tworzyć dwóch profesorów, a równie dobrze dwóch górali. Po czwarte – i to jest chyba najważniejsze – śmiało wskazuje ona na działanie Boga, Jego nieneutralność dla dyskursu teologicznego. Bóg nie jest niezaangażowanym obserwatorem, ale bierze czynny udział w procesie dochodzenia człowieka do zrozumienia spotkania z Nim.

Definicja ta wymaga kilku doprecyzowań. Podstawowym problemem, z którego Tomasz Węcławski zdawał sobie sprawę, jest to, jak odróżnić te rozmowy, w których Bóg uczestniczy, od tych, w których nie uczestniczy. Definicja ta nie dość wyraźnie uwzględnia także warunek racjonalności (bezładna paplanina na temat Boga nie jest uprawianiem teologii). Pewnym problemem jest też jej uniwersalność polegająca na tym, że może ona obejmować zarówno rozmowy o Bogu chrześcijan (wszystkich wyznań), jak i rozmowy o Bogu muzułmanów, hinduistów itd. Ta uniwersalność definicji powoduje, że nie dość jasno wskazuje ona domyślny przedmiot teologii, czyli Objawienie. Niewystarczająco jasno jest też w niej powiedziane, że chodzi o rozmowę o spotkaniu człowieka z Bogiem, nie zaś na przykład dyskurs filozoficzny na temat Boga. Z tych względów należałoby tę definicję sformułować tak: teologia w ścisłym sensie to taka racjonalna ludzka rozmowa o spotkaniu z objawionym Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg. Wydaje się również, że trzeba przyjąć, iż z perspektywy doczesności teologią jest wszystko to, co jest rozmową o spotkaniu z Bogiem (z wyjątkiem tak skrajnych przypadków, jak rozmowa ekstremistów religijnych planujących zamach bombowy), a dopiero na końcu czasów okaże się, co tak naprawdę nią było, a co nie było, chociaż już teraz możemy – i Kościół to robi, gdy wskazuje doktorów Kościoła – co nieco o tym powiedzieć. Zasadnicze znaczenie ma jednak pytanie, jakie są konsekwencje praktyczne takiej dialogicznej i spotkaniowej koncepcji teologii.

3. Konsekwencje

Po pierwsze, trzeba sobie postawić pytanie, czy każda działalność, która tradycyjnie uchodzi za uprawianie teologii, zgodnie z taką definicją faktycznie nim jest. I nie chodzi tutaj o to, czy teologią jest na przykład historia Kościoła. Rzecz w tym, że trudno sobie wyobrazić, iż powstające na wydziałach teologicznych prace na tematy typu „terminologia teologiczna w czymś” są rozmową o spotkaniu z Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg. Trudno sobie również wyobrazić, że są nią zawierające tysiące przypisów opasłe tomy, których oprócz autorów i paru szczególnie zainteresowanych osób nikt nie przeczyta. Nie do przyjęcia jest model teologa-naukowca zamkniętego w murach uczelni i koncentrującego się na abstrakcyjnych problemach teologicznych, publikującego prace zrozumiałe dla wąskiego grona specjalistów i prowadzącego nudne wykłady, w których nikt nie chce uczestniczyć. Nie twierdzę, że na polskich uczelniach takie przykłady dominują, niemniej na podstawie własnego doświadczenia – a sądzę, że nie jest ono odosobnione – mogę powiedzieć, że są i nie jest ich mało. Przyjęcie proponowanej definicji teologii oznacza więc pewne odwrócenie dotychczasowego jej pojmowania: teologią w ścisłym sensie nie jest wszystko to, co się dzieje na wydziałach teologicznych, ale to, co prowadzi do mówienia o Bogu, z Bogiem i do Boga. Nie oznacza to, że teologiczne prace naukowe, o których tu mowa, nie są teologią, ale wydaje się, że trzeba przyjąć, że są one teologią na tyle, na ile służą temu, by stawała się ona coraz lepszą rozmową o spotkaniu człowieka z Bogiem, w jakim służą zatem przygotowaniu powstania teologii w ścisłym sensie. Co prawda nie każdy pracownik wydziału teologicznego ma, i musi mieć, umiejętność mówienia o Bogu, nie zaś o problemach teologicznych. Być może jednak niekoniecznie należy go uważać za… teologa w ścisłym sensie. Zresztą wielka teologia, teologia mówiąca o doświadczeniu spotkania z Bogiem, może powstawać poza wydziałami teologicznymi, o czym świadczy przykład Hansa Ursa von Balthasara. I chociaż zapewne za jego życia na wydziałach teologicznych było wielu utytułowanych profesorów piszących na temat rozumienia pojęcia X przez autora Y, to jednak dzisiaj rozmowę o Bogu inspirują dzieła owego Szwajcara, nie zaś ich książki, skrywane w mrokach bibliotek. Być może w jakimś stopniu przyczynili się oni do rozwoju teologii profesjonalnej, być może teologii w ogóle. Być może.

Dialogiczna koncepcja teologii oznacza, że teolog, w tym teolog profesjonalny, powinien rozmawiać o spotkaniu z Bogiem na wszelkich możliwych poziomach, nawet z tymi, którzy swojej teologii nie wyrażają w żadnej utrwalonej formie. Ta umiejętność była zresztą właściwa takim tytanom teologii jak wspomniani Rahner czy Balthasar, mimo że ich język teologiczny nie należał do łatwych. Polscy teologowie uczelniani mają szansę na taką rozmowę, bo duża ich część mieszka w parafiach i pomaga w pracy duszpasterskiej, prowadząc rekolekcje. Nie powinno być więc przeszkód, by rozmawiali oni z tymi swoimi „parafianami” o spotkaniu z Bogiem na poziomie nieco głębszym niż tylko niedzielna homilia. Stworzenie swego rodzaju parafialnej wspólnoty teologicznej może być o tyle łatwe, że na terenie parafii coraz częściej można znaleźć świeckich absolwentów teologii. Dobrze by było, gdyby w takiej wspólnocie dało się omówić na przykład swoje przemyślenia związane z lekturą niedzielnych czytań z Pisma Świętego. Gdy teologię rozumie się jako rozmowę o Bogu, taka działalność w żadnym razie nie może być traktowana jako strata cennego czasu. Niestety, często taką stratą czasu może być napisanie kolejnej pracy o terminach teologicznych u kogoś.

Po drugie, warto zwrócić uwagę na możliwości, prowadzenia rozmowy o Bogu, jakie daje Internet. Niestety, polscy teologowie profesjonalni, mimo że Jan Paweł II już w 1990 r. wskazywał na szanse, jakie niesie globalna sieć [4], prawie w ogóle ich nie wykorzystują. Może dzieje się tak dlatego, że po wpisaniu w Google frazy „Jezus Chrystus” wyszukiwarka zwraca wyniki, w których na pierwszym miejscu jest artykuł z Wikipedii, na drugim – strona Świadków Jehowy, na trzecim – hasło z encyklopedii PWN, na czwartym – strona z raczej medialnego portalu Jezus.com.pl, na kolejnych zaś blog osoby uważającej się za Jezusa Chrystusa i kolejne blogi. [5] Wielu teologów może więc postrzegać Internet tak jak Stanisław Lem jako dworzec z olbrzymim rojowiskiem przetokowych torów, obrotnic, ślepych torów, bocznic, zwrotnic itp., w którym by się równocześnie poruszały pociągi wiozące ludzi, krowy, wiechcie, kapustę, słomę i groch. [6] To może zniechęcać, odwodzić od wejścia w ten świat chaosu. Tym bardziej, że wejście weń nie wiąże się z żadnymi korzyściami dla kariery naukowej, bo publikacja internetowa, jeśli nie jest jakąś wersją publikacji drukowanej, nie liczy się w dorobku naukowym. Czy jednak za teologię należy uważać to, co ma uznany status naukowości, bo zostało opublikowane w liczącym się periodyku naukowym, mimo że nawet czytelnicy owego periodyku tego nie przeczytają, czy raczej to, co prowadzi do mówienia o Bogu, z Bogiem i do Boga, to, co powoduje, że teologia staje się coraz lepszą rozmową o spotkaniu człowieka z Bogiem, mimo że jest w medium tak ulotnym jak Internet? I czy w imię podtrzymywania przekonania o naukowości można się zgodzić na to, by internetowa rozmowa o Bogu opierała się na Wikipedii? Czasami można jednak mieć nieodparte wrażenie, że na miano tych, którzy prowadzą rozmowę o Bogu, bardziej zasługują internauci mozolnie tworzący różne internetowe miejsca pozwalające na prowadzenie takiej rozmowy [7], będące alternatywą dla takich portali, jak na przykład Racjonalista.pl, niż teologowie mający na koncie setki publikacji naukowych, których tytułów nikt nie jest w stanie zrozumieć.

Po trzecie, pojmowanie teologii jako rozmowy o Bogu oznacza także wsłuchiwanie się w to, co dzieje się poza teologią naukową, dialog teologii „profesjonalnej” z teologią „amatorską”. Określenie „teologia amatorska” jest może niezbyt właściwe, bo gdy teologię rozumie się w proponowany w niniejszym tekście sposób, takich podziałów właściwie być nie powinno. W pierwszym rzędzie chodzi tu o teologię tworzoną przez autorów zupełnie niezwiązanych z uczelniami teologicznymi, niebędących ich absolwentami. Dobrym przykładem takiego teologa jest Clive Staples Lewis, który nie miał żadnego formalnego wykształcenia teologicznego, a którego twórczość była przyczyną licznych powrotów do wiary. W Polsce kimś takim może stać się Szymon Hołownia. Jego książki, będące niejako kursem chrześcijaństwa dla średnio zaawansowanych, u niejednego teologa uczelnianego mogą wywoływać pobłażliwy uśmiech ze względu na zbyt swobodny język, dziennikarski styl i uproszczoną analizę teologiczną. I to nic, że dla licznych czytelników są one podstawą do tego, by wiele zagadnień przemyśleć, by zacząć rozmawiać o spotkaniu z Bogiem. Ot, taka sobie publicystyka religijna – powiadają profesjonaliści. Chyba jednak nawet najbardziej oderwany od świata teolog uczelniany nie będzie w stanie powiedzieć tego samego o książce Ludzie na walizkach. Jeśli to nie jest rozmowa o spotkaniu z Bogiem, w tym wypadku z Bogiem cierpiących ludzi, którzy, co więcej, sami mówią o tym, jaką teologię stworzyli w wyniku spotkania z Bogiem w cierpieniu – a więc jeśli to nie jest teologia, to nie wiem, co nią jest. Nie ma więc powodu, by Szymona Hołowni nie uznawać za teologa, i to nie w jakimś jedynie analogicznym sensie. To pełnoprawny uczestnik rozmowy o Bogu, bardziej pełnoprawny, moim zdaniem, niż niejeden teolog profesjonalny.

W tym kontekście znamienna jest uwaga poczyniona przez Jacka Salija o publikowanych w „Małym Gościu Niedzielnym” jego odpowiedziach na pytania dzieci dotyczące wiary, zebranych w książce Czy Pan Jezus lubił budyń?: Ja tylko mówię swoim studentom, żeby nie cytowali tych tekstów w pracach naukowych, bo jak by to wyglądało: „Jacek Salij, Przyspieszone wylizanie”. [8] Ojciec Salij zrobił to z właściwym sobie humorem i dystansem wobec siebie, zresztą nie jest on teologiem znanym z licznych rozpraw naukowych i naukowego stylu pisania. Niestety, obawiam się, że wielu teologów zacytowanie tego rodzaju tekstu w pracy naukowej uznałoby za poważny błąd, zresztą prawdopodobnie w ogóle nie wiedzieliby, o co chodzi z tym budyniem, bo tego rodzaju publikacji nie czytają. Zresztą podobnie jak książek Alessandro Pronzato czy Tomáša Halíka, które u niejednego z nich wywołują pobłażliwy uśmiech. Czy słusznie? Czy taki uczelniany teolog z ręką na sercu może powiedzieć, że tego rodzaju teksty to nie jest rozmowa o Bogu, o spotkaniu z Nim?

Po czwarte, trzeba sobie postawić pytanie, czy rozumienie teologii jako rozmowy o spotkaniu z Bogiem nie oznacza, że rozmowa ta może być prowadzona nie tylko w świecie tekstu, ale również w świecie dźwięku i obrazu i czy w związku z tym tych, którzy posługują się takimi narzędziami, nie należałoby uważać za teologów. Wszak często na przykład twórca filmowy przekazuje widzowi pewną propozycję bycia w świecie spotkania człowieka z Bogiem. Krzysztof Kieślowski pod koniec życia mówił, że źle wybrał swoją drogę życiową, że film jest zbyt prymitywny, by wyrazić to, co chce się w nim powiedzieć. A jednak mimo tych ograniczonych możliwości temu wybitnemu reżyserowi udało się sprowokować do rozmowy o Bogu więcej osób niż kiedykolwiek uda się to kilku teologom uczelnianym razem wziętym. Czy więc tylko dlatego, że w swoim niedoskonałym narzędziu nie mógł posłużyć się aparatem naukowym, nie może być uznany za teologa? A jeśli tak, to warto zadać sobie pytanie, czy polska teologia podjęła dialog z teologią jego filmów. Czy wsłuchała się w to Kieślowskiego mówienie czy pytanie o Boga, wtedy gdy jego filmy wchodziły na ekrany, czy był on traktowany jako równoprawny uczestnik rozmowy o Bogu, czy tylko jako ten, którego dzieło można interpretować i ewentualnie napisać o nim kolejną pracę naukową?

Konsekwencji przyjęcia spotkaniowej i dialogicznej koncepcji teologii można wymienić o wiele więcej. Rzecz jednak nie w wymienieniu ich wszystkich, ale w pewnej zmianie myślenia o teologii i jej roli. Dzisiaj nie może ona być tajemną wiedzą albo monologiem uczonych w Piśmie. Jeśli ma w ogóle istnieć, to tylko jako rozmowa na temat spotkania człowieka z Bogiem. Rozmowa, która obejmuje wszystkich teologów – i profesjonalnych, i amatorów – i która zostawia miejsce dla samego Boga.

 



[1] Jednym z takich teologów jest Piotr Sikora, który pisze tak: „Oczywiście, nie można odmawiać teologii (i w ogóle religii) racjonalności i możliwości zdobycia »porządnej« wiedzy: greckiej episteme odróżnianej od tylko mniemania, doxa. Oczywiście, episteme przełożono na łacinę jako scientia. Lecz dziś trzeba oddawać termin scientia słowem »wiedza« (knowledge), nie »nauka« (science). Zamiast próbować zawracać kijem rzekę stale ewoluującego języka, lepiej pokazać, że racjonalność wykracza poza metodę nauki. Postępując w ten sposób, teologowie znaleźliby płaszczyznę porozumienia z wieloma współczesnymi filozofami, broniąc zaś naukowego statusu swej działalności, narażają się na drwiny lub niezrozumienie” (P. Sikora, Pepsi-cola teologii, „Życie Duchowe” nr 22, 2000).

[2] Zob. Teologia to sport ekstremalny. Rozmowa z ks. Grzegorzem Strzelczykiem, „W drodze”, nr 11 (423) 2008 (cyt. za: www.mateusz.pl/wdrodze/nr423/ [dostęp: 27.04.2010]).

[3] T. Węcławski, Sieć. Wyprawa pierwsza. Pytanie o Jezusa, Kraków 1997, s. 27.

[4] Zob. Orędzie na XXIV Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu Misja Kościoła w erze komputerów.

[5] Próba została przeprowadzona 29 marca 2010 roku.

[6] S. Lem, Bomba megabitowa, Kraków 1999, s. 10.

[7] Na uwagę zasługuje na przykład forum ŚFiNiA Wuja Zbója, z którym powiązane jest internetowe pismo „Otwarte Referarium Filozoficzne”.

[8] Czy Pan Jezus lubił budyń? Bardzo mądre pytania do Jacka Salija OP, Katowice 2003, s. 6.