Nie do przyjęcia jest teza głosząca, że polska teologia nie przynosi sukcesów. Teologia – przede wszystkim – nie jest i nie może być terenem rywalizacji typu sportowego czy innego rodzaju konkurencji.
Książka Roberta Mikołaja Rynkowskiego, świeckiego teologa, „Każdy jest teologiem. Nieakademicki wstęp do teologii” nosi bardzo prowokujący tytuł i – gdyby chodziło tylko o prowokację – wszystko byłoby w porządku. Po przeczytaniu jej wydaje się jednak, że jej tytuł powinien być inny, np. „Każdy chrześcijanin może być teologiem. Nieakademickie zaproszenie do teologii”. Autor używa na początku zbyt obszernego pojęcia „każdy” i potem musi się z tego tłumaczyć. A wstępem do teologii książka ta nie jest z powodu braków metodologicznych i braku systematycznego ujęcia właściwego dla wstępu. Nie oznacza to jednak wcale, że jest bezwartościowa. Wręcz przeciwnie! Autor jest doktorem teologii z zakresie teologii dogmatycznej i posiada wszelkie kwalifikacje konieczne w pracy teologa. To pozwoliło mu na spokojne i rzeczowe podejście do trudnych kwestii teologicznych, dzięki czemu w poszczególnych kwestiach systematycznych jego ujęcie niczym nie ustępuje teologii akademickiej i jest interesujące (na co wskazuje też przedmowa autorstwa ks. prof. Ignacego Bokwy). Przy okazji jednak, ponieważ zaczepił o pewne kwestie dyskusyjne, znajdujące się właściwie na marginesie teologii, które, moim zdaniem, nie zostały w jego książce w pełni naświetlone, a sam jej tytuł jest prowokacją – i zaproszeniem – do dyskusji, postanowiłem podjąć tę dyskusję.
Pierwsza sprawa dotyczy miejsca teologii i teologów w Polsce. Nie do przyjęcia jest teza głosząca, że polska teologia nie przynosi sukcesów. Teologia – przede wszystkim – nie jest i nie może być terenem rywalizacji typu sportowego czy innego rodzaju konkurencji. Autor nie wspomina wyraźnie o tym, że nie istnieje teologia „w ogóle”. Istnieją tylko teologie poszczególnych ugrupowań religijnych. W przypadku chrześcijaństwa jest to zawsze teologia konkretnego Kościoła i pełni ona zawsze (a przynajmniej powinna to czynić) rolę służebną. Jest zawsze teologią Kościoła, a nie prywatną sprawą jakiegokolwiek teologa. Dlatego też jej jakość zależy przede wszystkim od tego, czy i jak służy ona Kościołowi. Dopiero wtórnie można zastanawiać się na innymi jej walorami. Wypływa to z tego, że prawda, której dotyczy teologia, opiera się na objawieniu jej przez Boga, a ono zostało przekazane konkretnej wspólnocie wiary – Kościołowi. Biblia, która jest podstawowym źródłem teologii, nie spadła z nieba w formie gotowej do czytania, lecz powstała w Kościele – jako owoc jego wiary – i jej celem była od zawsze służba na rzecz wiary tegoż Kościoła. Dlatego też istotnym kontekstem interpetacji Biblii i koniecznym warunkiem dotarcia do zawartej w niej prawdy jest wiara Kościoła. Skoro tak – słusznie podkreśla autor – nie można być chrześcijańskim teologiem bez wiary. Bez wiary można być najwyżej religiologiem, co oznacza przy okazji założoną z góry rezygnację z właściwego docenienia najistotniejszego orędzia wiary chrześcijańskiej i uzależnioną od opcji światopoglądowej ocenę religii. Z takiej też perspektywy trzeba patrzeć na miejsce i rolę teologów profesjonalnych oraz świeckich absolwentów teologii w życiu wiary. Autor pisze, że zdaje sobie sprawę z upraszczania tego problemu, ale później wielokrotnie i wręcz z uporem podejmuje tak uproszczone kwestie, co prowadzi do wytworzenia trochę niesprawiedliwego obrazu teologii akademickiej i pracy akademickich teologów – nawet gdy przyświeca temu słuszny z zasady namysł nad miejscem polskich teologów świeckich w życiu Kościoła i obroną ich prawa do teologicznego zaangażowania.
Rozdział pierwszy autor pięknie zatytułował „Teologia dialogu i spotkania” i dobrzy by zrobił, gdyby przy pojęciach „dialog” i „spotkanie” pozostał. Słusznie podkreśla na początku różnicę między teologią jako nauką a innymi naukami, ale akcentując jej wymiar praktyczny i duszpasterski zapędza się i – wychwalając Karla Rahnera oraz Hansa Ursa von Balthasara – zapomina, że swoją sławę i znaczenie w teologii zawdzięczają oni przede wszystkim nie działalności popularyzatorskiej, lecz koncepcjom systematycznym i wielkiemu wkładowi w najbardziej skomplikowane, trudne i jednocześnie nieprzejrzyste dla laików kwestie systematyczne. Słusznie autor podkreśla wymiar personalistyczny teologii, ale nie docenia tego, że teologia jest nie tylko „racjonalną rozmową o Bogu”, lecz jako nauka jest wysiłkiem zrozumienia Jego słowa „za pomocą metod naukowych i refleksyjnego rozwijania osiągniętych w ten sposób rezultatów” (te słowa E. Schillebeeckxa autor umieścił zaledwie w przypisie). Wprawdzie dzisiejsza filozofia nauki rzeczywiście odeszła od dawniejszych, scjentystycznych przekonań na temat uniwersalnych standardów naukowości, ale nie dotarło to jeszcze niestety do świadomości bardzo wielu ludzi wypowiadających się na temat wartości naukowego poznania przez teologię. Proponowane zaś przez autora ujęcie „teologii w ścisłym sensie jako racjonalnej ludzkiej rozmowy o spotkaniu z objawionym Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg” jest bardzo nieprecyzyjne, ponieważ efekt takiej rozmowy w bardzo wielkim stopniu zależy od ludzkich kwalifikacji jej uczestników, którym też trzeba stawiać wysokie wymagania, wymagające także profesjonalnego przygotowania. Nasz autor zdecydowanie nie docenia metodycznej pracy systematycznych teologów, bez której jednak teologia nie mogłbyby spełniać kryteriów prawdziwej nauki i wypełniać swojej podstawowej funkcji w życiu wiary Kościoła. Niepokojąca jest też nieco propozycja „demokratycznego” zrównania wszystkich teologów i ich pracy. Przypomina to trochę koncepcję idealnego, racjonalnego dyskursu z teorii komunikacyjnego działania Jürgena Habermasa, w którym z założenia wszyscy uczestnicy tego dyskursu mieliby mieć udział na równych prawach, w wyniku czego miałaby być także ustalana racjonalna podstawa działania wszystkich członków komunikacyjnego społeczeństwa. Nie wiadomo tylko do dzisiaj, jak możnaby uskutecznić taki dyskurs…
Jeśli chodzi o pisma Leszka Kołakowskiego, to bardzo je cenię i uważam niektóre z nich za jedne z najważniejszych publikacji XX wieku, ale czynić z niego teologa to już trochę za dużo. Brakowałoby tylko wyposażenia go jeszcze w misję kanoniczną do nauczania w imieniu Kościoła! A w odniesieniu do obecności teologii w świecie dźwięku i obrazu: Tematy związane z kwestiami teologicznymi i sposób podjęcia ich przez Kieślowskiego nie pojawiły sie wraz z nim na świecie! Nie on jeden potrafił przemawiać w taki sposób i nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby na temat jego dzieł napisać dysertację teologiczną (co zresztą byłoby czymś oczywistym dla teologii kultury).
Natomiast rozwiązanie pozornych problemów związanych z kształtem współczesnej teologii jest dość proste i oczywiste: Każda nauka realizuje się na pewnych stopniach i tak jak w szkole potrzeba nauczycieli na poziomie przedszkola, szkoły podstawowej, gimnazjum, liceum i szkoły wyższej, tak samo jest w teologii. Potrzebni są teologowie wszystkich stopni nauczania, katecheci i duszpasterze, utalentowani propagatorzy i dziennikarze, artyści i uczeni. Ale jak w każdej innej nauce, w teologii potrzebni są także systematyczni teologowie akademiccy. Uczony – używając obrazowego porównania – jest jak wiertarka udarowa, która nieustannie stara się zagłębić w materii. W każdej dziedzinie wiedzy ogromne znaczenie mają uczeni ukryci w głębiach laboratoriów i archiwów, o których zwykle nikt nic nie wie i którzy tylko czasami jak meteor zabłysną na niebie mediów, gdy zdobędą np. nagrodę Nobla. Niewielu ludzi jest w stanie wyobrazić sobie i zrozumieć ich pracę, a przecież bez nich nie byłoby naszego świata. Taką też rolę spełniają między innymi teologowie profesjonalni, a na dodatek prawdziwa dydaktyka na wyższych poziomach musi zawsze łączyć się z prowadzeniem badań naukowych, bo inaczej staje się jałowa i pusta. Dlatego też bez systematycznego przygotowania niemożliwe jest odpowiedzialne uprawianie teologii.
Nasz autor pisze o konieczności czytania Pisma Świętego. Jest to jak najbardziej konieczne, ale zaraz pojawia się problem właściwej jego interpretacji. Od czasów Marcina Lutra, Biblia poddawana była nieustannie interpretacjom wyrwanym z kontekstu wiary katolickiej, co prowadziło do straszliwego zamieszania i podziałów. Czy można dziwić się, że Kościół zakazywał wtedy czytania Pisma Świętego ludziom niemającym przygotowania do jego interpretacji? Autor niesłusznie zarzuca teologii, że nie szuka swojej istoty w Biblii. A jeśli już w bardzo szerokim znaczeniu każdy jest teologiem, to trzeba też pamiętać, że bywają teologowie znakomici i całkowicie kiepscy, zdarza się teologia bardzo dobra i teologia, która jest zupełnie do niczego. Autor bardzo pięknie pisze o uczniach z Emaus dokonując analizy – która (nawiasem mówiąc) nie byłaby możliwa bez mrówczej, nieznanej prawie nikomu pracy biblistów – ale popełnia przy tym także błąd zbytniego psychologizowania. Natomiast słuszny bez wątpienia postulat czytania Pisma Świetego w oczywisty sposób łączy się z potrzebą sporządzania przekładów dynamiczno-uwspółcześnionych.
Wracając do teologii profesjonalnej: Nasz autor wykazuje nieposkromioną tendencję do zarzucania jej całego szeregu niedociągnięć: nie jest zainteresowana popularyzacją, Biblią, nie zajmuje się rozmową lecz problemami teologicznymi, jest uwikłana w procedury akademickiej kariery, nie interesuje się obecnością w mediach publicznych, nie reaguje na problemy ludzi. To wszystko po części prawda, ale trzeba też pamiętać, że niektóre z jej uwarunkowań są po prostu nie do uniknięcia.
Spośród konkretnych problemów teologicznych autor podejmuje najpierw kwestię aniołów i użala się na brak poświęcania jej uwagi przez duszpasterzy i teologów. Zdaje sobie jednak sprawę z peryferyjności tej kwestii. Mnie temat ten kojarzy sie przede wszystkim z miejscami (i nawet porządnymi czasopismami niekiedy), które propagują katolickie publikacje. Wiele razy z niesmakiem odkrywałem, że półki pełne są tam przede wszystkim opracowań (nieokreślonego do końca autoramentu) na temat aniołów, szatana, dziwnej eschatologii, objawień prywatnych, cudów, słodkawej dewocji i ubranych w katolickie szaty niepewnych opcji polityczno-ojczyźnianych. Sprawia to przy okazji kompromitujące wrażenie, jakoby właśnie takie treści stanowiły esencję wiary katolickiej. Może właśnie dlatego księża unikają dalszego rozdymania tej tematyki?
Wracając do pojmowania teologii jego rozmowy, całkowicie solidaryzuję się z cytowanymi zastrzeżniami ks. Dariusza Kowalczyka. Sugeruję jednak pozostanie przy określeniu „dialog” – jest bardziej precyzyjne i nie wymaga szeregu dopowiedzeń. Jeśli zaś chodzi o przypadki przywoływania teologicznego adwersarza do porządku, to jest to niekiedy jak najbardziej uzasadnione i wręcz konieczne. Autor żali się, że w Polsce nie ma prawdziwej debaty teologicznej. W rzeczywistości istnieje ona, tylko nie dokonuje się tak, jak autor sobie wymarzył – w mediach. Ze względu na specyficzny charakter mediów byłoby to zresztą najgorsze miejsce dla niej, a skutki też byłyby bardzo niepewne. Jeśli zaś chodzi o uczenie studentów dyskusji teologicznej, to nie brakuje ani okazji do tego w życiu uczelni, ani woli do dyskusji ze strony profesjonalistów, lecz najczęściej i po prostu – chętnych uczestników.
Autor jest entuzjastą obecności teologii w Internecie i wyrzuca polskim teologom brak zaangażowania w tej sprawie. Jestem raczej sceptykiem w tej dziedzinie i nie podzielam jego entuzjazmu. Dlaczego? Wiara rodzi się ze spotkania osobowego. Spotkanie przez Internet jest ograniczone, okrojone. Jezus przekazał Ewangelię ludziom i nakazał ją przekazywać dalej, a to dokonywało się zawsze w bezpośrednim, osobowym spotkaniu. Internet jest raczej miejscem przekazu informacji, a nie komunikacji interpersonalnej. Doceniam wysiłki autora, ale nie przeceniam wartości tego typu medium dla wiary konkretnego człowieka.
Bardzo słuszne są uwagi autora na temat właściwego pojmowania dogmatu w dialogu wiary, natomiast trudno się dziwić nieporozumieniom po dekadach czarnej propagandy i w klimacie ponowoczesnego zamieszania. Czy jednak rzeczywiście jest aż tak źle, że dogmaty nic nie mówią księżom i tzw. zwykłym ludziom? Trudno zgodzić się z taką tezą.
Autor bardzo pozytywnie ocenia pluralizm teologiczny i przedstawia pewne impulsy wypracowane przez teologie Azji, Afryki, Ameryki Płudniowej i teologię feministyczną. Wyraża także nadzieję, że ich recepcja doprowadzi do ożywienia teologii w Polsce. Prawda jest taka, że istnieją wzajemne wpływy w ramach całego Kościoła, a teologia przyjmuje swoje inkulturowane kształty w zależności od kontekstu, w którym jest uprawiana. Już dzisiaj można bez trudu dostrzegać błogosławione skutki tego procesu. Prawdziwa inkulturacja wiary dokonywała się zawsze i jest procesem jak najbardziej pożądanym, ale na efekty trzeba dłużej poczekać i nie wiadomo z góry, które impulsy teologii inkulturowanej w innym kontekście zostaną inkulturowane w Polsce. Na pewno zaś trzeba w teologii współczesnej ukazywać jej różnorodne ujęcia systematyczne. Czy jednak doprowdzi to do uproszczenia wykładu, skoro i tak koniecznością przy prawdziwym studiowaniu teologii jest także studiowanie historii dogmatu? Zgodzić się mogę jedynie – i z chęcią – na pominięcie skomplikowanych i bezowocnych często kwestii poruszanych dawniej w ramach tzw. teologii szkolnej.
Jeśli chodzi o teologów, którzy porzucili szeregi kapłańskie, to nie do mnie należy ferowanie wyroków na ich temat, natomiast wiem na pewno, że z powodu ich wypowiedzi ucierpiała wiara i Kościół, a poglądy głoszone dzisiaj przez Polaka (Węcławskiego), Bartosia i Obirka na pewno nie są teologią Kościoła, który kiedyś był ich ojczyzną wiary i powierzył im głoszenie prawdy. Przy okazji powraca znowu „konflikt” między teologami świeckimi a teologami w koloratkach. Postaram się zwięźle ująć moje przemyślenia:
1. Od początku istnienia Kościoła przedstawiciele jego sakramentalnego urzędu – duchowni – byli stróżami i nauczycielami wiary. Nie widzę więc powodu, żeby dzisiaj teologia nie była uprawiana przede wszystkim przez księży, którzy pozostają nadal nauczycielami wiary.
2. Skoro ponad połowa studentów teologii to alumni przygotowujący się do przyjęcia święceń, księża i zakonnicy, to nie jest dla mnie dziwne, że biskupi i przełożeni zakonni zabiegają o to, by wykłady prowadzili duchowni. Dzięki temu istnieje też szansa nie tylko wykształcenia, ale i wprowadzenia ich do stanu duchownego i zakonnego.
3. W Polsce od wieków nauczycielami wiary byli duchowni, którzy mogli się temu całkowicie poświęcić dzięki celibatowi i w czasach prześladowania Kościoła nie poddawać się łatwo naciskom. W czasach komunizmu wielu profesorów teologii miało zapewniony tylko dach nad głową i wyżywienie, a otrzymywane przez nich wynagrodzenie było śmieszne. Środki na ubranie, książki czy samochód uzyskiwali dzięki święceniom, które pozwalały na przyjmowanie stypendiów mszalnych i uzyskiwanie pieniędzy przy okazji pomocy duszpasterskiej w Polsce i za jej granicami. Kto z teologów świeckich zgodziłby się na takie warunki? W jaki sposób mógłby wtedy utrzymać swoją rodzinę?
4. Katechetami w Polsce od wieków byli księża. Czy natychmiast należy zmienić tę strukturę tylko dlatego, że pojawili się świeccy katecheci? Prawda jest taka, że w wielu małych parafiach pieniądze uzyskane przez księży dzięki nauczaniu w szkole są podstawą ich ubezpieczenia i utrzymania. Poza tym katecheza daje możliwości kontaktu i współpracy parafii ze szkołą, a to jest niezwykle ważne dla wychowania młodych ludzi.
5. W Polsce mamy bardzo wielu wykwalifikowanych księży-teologów, którzy nie mogą pracować na uczelniach z powodu braku miejsca. Sytuacja ta dotyczy więc nie tylko teologów świeckich. Ja sam, podejmując studia specjalistyczne po szesnastu latach pracy w duszpasterstwie, nie marzyłem nawet o pracy na uczelni – to pozostawało całkowicie poza horyzontem mojej wyobraźni. W dzisiejszym świecie czymś powszechnym jest wielokrotne zmienianie rodzaju i miejsca pracy, czasem nawet bardzo radykalne. Dotyka to także absolwentów teologii. Czym innym jest realizacja powołania kapłańskiego, które po święceniach określa całe życie księdza oraz przyjmuje bardzo różne i zmieniające się formy w służbie Kościołowi.
6. W teologii, tak jak i w innych dziedzinach, pojawia się specyficzny rynek pracy. Z założenia pracę teologów powinni podejmować najlepsi. Koniecza jest więc także swego rodzaju konkurencja, która w przypadku wyższych uczelni przyjmuje postać rygorów akademickich. Uważam, że studia teologiczne należy podejmować przede wszystkim w celu poszukiwania prawdy, a nie w kategoriach uzawodowionych studiów (wśród słuchaczy miałem kiedyś matkę i córkę, które podjęły studia teologiczne tylko w celu duchowego pogłębienia) lansowanych przez nieszczęsną reformę w ramach tzw. procesu bolońskiego, przed którą zresztą bronią się – po części skutecznie – wydziały humanistyczne.
7. Teologię akademicką wykładają także świeccy profesorowie. U nas jest ich niewielu, ale w innych kontekstach lokalnych stało się to wręcz regułą. Czasami zostało to wymuszone brakiem księży do pracy w duszpasterstwie. W Stanach Zjednoczonych profesorowie są najczęściej ludźmi świeckimi, rekrutującymi się w dużej mierze spośród nowo nawróconych, gorliwych chrześcijan. Okoliczności miejsca i czasu stanowią więc w tej sprawie czynnik istotny.
Ostatnią kwestią systematyczną w omawianej książce jest polska debata o nadziei powszechnego zbawienia. Autor podkreśla jej pozytywne następstwa, jakkolwiek w rzeczywistości niosła ze sobą także wiele medialnego zamieszania, z którego nie wynikało nic dobrego.
Na koniec muszę dodać, że bardzo cieszę się z tego, że autor omawianej pozycji nie porzucił teologii, że oprócz swojej pracy i rodziny znalazł jeszcze czas i siły do trzymania ręki na pulsie teologii, do pisania i zaangażowania w tej dziedzinie. Lektura jego książki stała się dla mnie pewnym wyzwaniem oraz impulsem do przemyśleń i sformułowania własnego stanowiska. Chyba o to też chodziło autorowi. Mam nadzieję, że następne jego publikacje będą równie zaangażowane i jeszcze bardziej dopracowane pod względem systematycznym.
Robert M. Rynkowski, „Każdy jest teologiem. Nieakademicki wstęp do teologii”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2012, ss. 176.