Powiedzmy eufemistycznie, że w IV i V wieku chodziło o spory. Tyle że takie „na śmierć i życie”. Nie zawsze na śmierć i życie ortodoksów czy herezjarchów – ale bez wątpienia na życie wspólnoty wierzących, a więc również jej członków, także tych żyjących w XXI wieku. Przy okazji warto zwrócić uwagę na ciekawy paradoks: często to właśnie obrońcy ortodoksji bywali prześladowani, a ich błądzących adwersarzy za życia chwalono, by dopiero po śmierci potępiać. Do tego potępiania dołączamy się często my, karły wspinające się na barki gigantów-herezjarchów, w reakcji do poglądów których rodziła się ortodoksja.
Dlaczego ówcześni uczestnicy kontrowersji chrystologicznych z takim zaangażowaniem opowiadali się za którymś z rozwiązań? Tak pytać mogą jedynie współcześni, którzy zatracili przekonanie o nierozdzielnym związku zbawienia z prawdą. Dla takich Chrystus mógłby zbawiać nawet wtedy, gdyby nie był zarówno prawdziwym Bogiem, jak i człowiekiem, mówiąc językiem Leona Wielkiego, bez żadnego braku. Jak to, przecież Bóg może wszystko, prawda? – zapyta któryś z czytelników. Otóż nieprawda. Zbawia nie tyle Bóg, ile Bóg, który stał się człowiekiem. Oto chrześcijańskie, czyli – dodajmy, jeśli to jeszcze nie jest jasne – prawdziwe pojęcie zbawienia.
Dogmatyczne uściślenia wykuwano „w trakcie morderczych zmagań o to, by prawdzie o nadzwyczajnym samoobjawieniu Boga nadać spójny charakter” (Alban McCoy). Proces formowania się ortodoksji można za Chestertonem „porównać do precyzyjnych operacji chirurgicznych”, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie”. Stąd zażarte potyczki o prawdę doktrynalną nierozdzielną od doświadczenia zbawienia. Kształtująca się chrystologia wiązała się z soteriologią na zasadzie „sprzężenia zwrotnego”: jedno oświecało i pogłębiało drugie. Tylko dlatego Chrystus zbawia, że jest taki a taki; jest taki a nie inny, ponieważ zbawia. Nerwem chrystologicznych kontrowersji stała się tajemnica Wcielenia, a dokładniej: wyjaśnienie sposobu, w jaki Ten, który jest Bogiem, może być również człowiekiem.
Nie żeby bez wiedzy o chrystusowej ontologii Soter nie mógł „działać”, jednak nie byłoby wybawienia bez Tego, o którym dowiedzieliśmy się z Objawienia, że był i człowiekiem, i Bogiem. W pewnym sensie dopiero Objawienie – coś o niebo więcej, ale i nie mniej niż wiedza – tożsamości Chrystusa zbawia człowieka. „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Cóż by nam przyszło po przyjściu Chrystusa, gdyby nie był on Pośrednikiem w ortodoksyjnym sensie, czyli Bogiem i człowiekiem w jednej Osobie, lecz, jak chciał Ariusz, jakimś bytem pośrednim między Bogiem a stworzeniem? W jaki sposób mógłby zbawić nas, ludzi, jeśli nie stałby się człowiekiem, który zbawia nas „od środka”, od człowieczeństwa, za pośrednictwem ludzkiej woli – tej, w której dokonał się upadek?
Wiara, jeśli ma zbawiać, nie może być rozdzielona od prawdy. Dlatego – pisał Leon Wielki w nawiązaniu do Mt 7,14: „nie tylko w praktykowaniu cnót, nie tylko w zachowywaniu przykazań, ale i w (rozróżnianiu) szlaków wiary »ciasna i wąska jest ta droga, która wiedzie do żywota«”. Szerokie i przestronne są zaś heterodoksyjne pobocza. Dlatego łatwiej jest być heretykiem niż ortodoksem. Owszem „dogmaty są światłem na drodze naszej wiary; oświecają ją i nadają jej pewność”, ale nie odejmują jej trudności.
Jeśli „Kościół przeciwstawia się herezjom”, to ze względu na to, że „zafałszowują wizję zbawienia przyniesionego w Chrystusie” (ks. Grzegorz Strzelczyk). Prawda o Chrystusie została obroniona w Chalcedonie (451 rok), kiedy to powiedziano o zjednoczeniu natur Boskiej i ludzkiej, że dokonuje się ono „bez zmieszania, bez zmiany, bez rozdzielania i rozłączania”. Jeśli było to dzielenie na czworo, to nie włosa, lecz nerwu. W chalcedońskiej „apofatyczno-katafatycznej” chrystologii powiedziano wystarczająco dużo, żeby zamilczeć w obliczu misterium Wcielenia.
Sławomir Zatwardnicki