Nie znajdziesz się w zaświatach niespodziewanie [1]
Myślisz, że pewnego dnia niespodziewanie znajdziesz się w zaświatach: piekle, czyśćcu albo niebie? Wypadek, zawał, udar i już śpiewasz w anielskim chórze albo porywają cię rogate diabły. Co by jednak miało znaczyć owo niespodziewanie? To znaczy, że się tej swej śmierci nie spodziewasz, czyli nie wiesz, że umrzesz, powiedzmy, dzień wcześniej, i nie spodziewasz się, że trafisz akurat do tego „miejsca” w zaświatach, do którego trafiasz. Ale jedno i drugie jest niemożliwe, jednego i drugiego się spodziewasz. Absurd? Niekoniecznie.
Jeśli nie jesteś nieśmiertelny, a zakładam, że nie jesteś, to dłużej niż 200 lat raczej nie będziesz żył. Zatem w 199 roku i 364 dniu swego życia będziesz już wiedział, że nazajutrz trafisz w zaświaty. Śmierć w tym 365 dniu dwusetnego roku życia nie będzie śmiercią niespodziewaną. Śmierć w dniu 364 też nie będzie niespodziewana, bo skoro wiesz już, że nie możesz umrzeć niespodziewanie w dniu ostatnim, to wiesz w dniu poprzedzającym 364, że nazajutrz umrzesz. Tak samo jest z dniami kolejnymi aż do dzisiejszego. Jutro nie możesz umrzeć niespodziewanie, bo dzisiaj wiesz, że musi to nastąpić jutro. Zatem naprawdę niespodziewanie możesz umrzeć tylko dzisiaj, przy założeniu, że wczoraj nie wiedziałeś o tym, że stanie się to dzisiaj. Jeśli jednak jutro będziesz żył, to znaczy, że niespodziewanie nie znajdziesz się w zaświatach.
Dlaczego jednak masz się wyrzekać tego, że niespodziewanie przypadnie ci jakieś „miejsce” na tamtym świecie? Skąd możesz wiedzieć, co cię czeka w zaświatach? Jutro nie umrzesz niespodziewanie i będziesz też się już spodziewał, gdzie po śmierci trafisz. Na pewno będziesz się tego spodziewał – a zakładam, że potrafisz wyciągać wnioski z biblijnych przesłanek – 365 dnia dwusetnego roku życia, a zatem niespodziewane mogłoby to być 364 dnia. Ale tu można powtórzyć całe rozumowanie dotyczące niespodziewanej śmierci. Zatem miejsce w zaświatach może być niespodzianką jedynie dzisiaj.
Jeśli zatem mówisz o niespodziewanej śmierci i niespodziewanej kwaterze w zaświatach, to znaleźć się w niej możesz tylko dzisiaj. A jeśli tam się dzisiaj nie znajdziesz, to jutro będziesz już się jej spodziewał. Skoro jednak od jutra będziesz już się jej spodziewał, to będziesz też przecież żył w świetle (lub mroku) tego, czego się spodziewasz, w rzeczywistości, jaka cię czeka, w czasie eschatycznym, będziesz żył tym, czego się spodziewasz. Nie może być inaczej, jeśli tego się spodziewasz, nie możesz nie żyć tym, co dowolnego dnia może się stać twoim udziałem. Co więcej, spodziewasz się tego dlatego, że tym żyjesz.
Czy jednak to możliwe, że spodziewasz się piekła? Że już dzisiaj nim żyjesz i masz zamiar nim żyć?
O piekle na wesoło?
Kazimierz Bem poproszony o artykuł na temat koncepcji piekła w kalwinizmie, zwrócił się o pomoc do znajomych pastorów. Niektóre odpowiedzi były humorystyczne: to wieczna msza zielonoświątkowców (kalwińskie nabożeństwa słyną z surowości liturgii, zielonoświątkowe – przeciwnie), to zebranie kościelne, na którym wszyscy będą zgadzać się ze sobą (na ziemi jest to ponoć nie do pomyślenia u ewangelików reformowanych). Idąc tym tropem, można wyobrazić sobie odpowiedzi polskich katolików. Dla tradycjonalisty piekło to wieczne msze oazowe albo wieczne msze księży z grzechotkami; dla oazowicza to niekończące się msze trydenckie, dla czytelnika „Tygodnika Powszechnego” to słuchanie „Rozmów niedokończonych”, a dla słuchacza „Radia Maryja” to czytanie tekstów ks. Adama Bonieckiego.
Czasem jednak ochota do żartów przechodzi. Chociażby po przeczytaniu fragmentu tekstu „Brygada potworów”:
Esesmani wpadli do wnętrza budynku. Pokonali kilka schodów i znaleźli się w olbrzymiej sali. W oczy uderzył ich niezwykły widok. Sala była pełna dzieci w wieku od czterech do dziewięciu lat. Na widok żołnierzy jednocześnie podniosły rączki do góry. Esesmani zawahali się. Do sali wpadł ich dowódca. „No co tak stoicie jak barany! Wiecie, co macie robić!”.
Doskonale wiedzieli, co mają robić: aby zaoszczędzić amunicję, rozbili głowy kilkuset dzieciom kolbami karabinów.
Madejowe łoże
To opis zaledwie jednego z wielu bestialstw „żołnierzy” z oddziału Oskara Dirlewangera w czasie powstania warszawskiego. Takim „bohaterom” zupełnie odruchowo chcielibyśmy zafundować coś o wiele gorszego, niż oni sami byliby w stanie wymyślić. Wcale nie podług zasady „oko za oko, ząb za ząb”, lecz najlepiej, żeby to była kara wieczna. I może nawet mamy pretensje do Kościoła, że raczej opowiada się przeciwko karze śmierci i o nikim, nawet o Dirlewangerze, oficjalnie nie powiedział, że na wieki doznaje nieopisanych kaźni.
Myśląc w ten sposób, jesteśmy spadkobiercami wielowiekowej tradycji, w której piekło to nic innego niż projekcja ludzkich okropności, tyle że spotęgowanych do granic możliwości. Dante w „Boskiej Komedii” poumieszczał w piekle swoich współczesnych, jak chociażby Filippo Argentiego, przeciwnika politycznego, czy nawet, jak uważa duża część znawców jego twórczości, papieża Celestyna V (kanonizowanego w 1313 r., a więc zaraz po ukończeniu pierwszej części utworu) i bez wątpienia papieża Mikołaja III. System kar dostosował do rodzaju grzechów (np. ci, którzy nie podzielili się z nikim jedzeniem, cierpią nieustanny głód). Być może Dantemu, podobnie jak wielu osobom przed nim i po nim, pociechę przynosiło przekonanie, że jego krzywdziciele będą cierpieć bez końca.
Jednakże jego dzieło, zresztą jak wiele innych w tym stylu, miało przede wszystkim cel pedagogiczny, a więc z jednej strony nakłonienie czytelników do zejścia z drogi występku za pomocą przerażających wizji mąk piekielnych, z drugiej zawierało zachętę do cnotliwego życia przez ukazanie słodkiej perspektywy raju. Nie wiadomo, ilu adresatów „Boskiej Komedii” wzięło sobie do serca te przestrogi i uniknęło rozmaitych wykroczeń. Jednak ta taktyka na pewno do zła ich nie popychała. Nie była to więc sztuka dla sztuki ani straszenie dla samego straszenia. Ten dydaktyczny zabieg miał sprowokować taką przemianę, jaka nastąpiła w przypadku zbója Madeja, który na wieść o czekającym go w piekle łożu tortur, nawrócił się i odpokutował za wszystkie swoje zbrodnie.
Nie jestem zbójem Madejem
Pewnie bez zająknięcia zgodzilibyśmy się, żeby na piekielne madejowe łoże wysłać na wieki takiego łotra jak Dirlewanger. Może chętnie dorzucilibyśmy mu do towarzystwa osobników jego pokroju: morderców, gwałcicieli, tyranów… Ale raczej nie umieścilibyśmy tam – w przeciwieństwie do naszych przodków, którzy drżeli na myśl o swoim pośmiertnym losie – samych siebie lub kogoś spośród naszych krewnych i przyjaciół. Bo skoro ręce nasze nie ociekają krwią, to za jakie grzechy miałoby nas spotkać takie nieszczęście.
O. Dariusz Kowalczyk SJ w tekście „Spowiedź, czyli przekonanie o grzechu i miłości” słusznie wskazuje, że dzisiaj mówimy raczej nie o życiu dobrym, którego wyznacznikiem jest wierność obiektywnym wartościom, ale o życiu autentycznym, w którym przede wszystkim chodzi o dobre samopoczucie. Głoszone jest orędzie bezgrzeszności i moralnej nieskazitelności. Bo skoro człowiek może zmieniać rzeczywistość na własną modłę, to może ją przekształcać we wszystkich możliwych aspektach, a zatem i grzech to sprawa wyobraźni i kultury, czyli coś płynnego i niestabilnego
Poza tym – jak wieszczą niektórzy myśliciele – nie istnieje etyka uniwersalna, więc i pojęcie grzechu zależy jedynie od konkretnego kręgu kulturowego. To, co w jednym regionie świata postrzegane jest jako złe, nie musi takim być w innym zakątku ziemi – przekonują. Z kolei różne kierunki psychologii i socjologii starają się wytłumaczyć ludzkie zachowania, szczególnie wybielić czyniącego zło, wskazując na mechanizmy, wobec których człowiek jest bezradny. I tak, na przykład, zranienia z dzieciństwa mogą w dużej mierze zdeterminować postępowanie osoby dorosłej, zaś wpływ wadliwych struktur społecznych wręcz zmusza człowieka do popełniania złych czynów. I sprawa załatwiona.
Memling czy Dali?
Przekonaniu, że piekło to nie temat na dzisiejsze czasy, zdają się ulegać również księża, którzy właściwie nie odważają się powiedzieć kazania na temat ewentualności potępienia. Może to być skutek poddania się czarowi owego orędzia bezgrzeszności, ale i pewnie tego, że piekła nie meblujemy już madejowym łożem, gdyż te wyobrażenia nie tylko zostały skutecznie ośmieszone, lecz także okazały się niezgodne z przekazem biblijnym. Jak jednak zauważa Zdzisław Kijas w książce „Niebo, Czyściec, Piekło”: „Współczesny świat odrzucił stare wyobrażenia o zaświatach, lecz nie zdobył się jeszcze na to, aby zaproponować nową, jaśniejszą i bardziej komunikatywną wizję owej ciemnej rzeczywistości”. Można dodać – kontynuuje franciszkanin – że piekło „jako stan świadomego oddalenia się od Boga, dobrowolnego zerwania z Jego miłością, odwrócenia się od Tego, który jako jedyny może dać życie w obfitości” – a tak chcą go widzieć współcześni teologowie – nie ma tej siły przekonywania (zwłaszcza w czasach kultury obrazkowej), jaką dysponowała wizja Dantego. Nasza wyobraźnia potrzebuje obrazów na miarę dzieł Hieronima Boscha czy Hansa Memlinga, tymczasem od współczesnej teologii dostajemy surrealistyczne ilustracje podobne do miniatur Salvadora Dali do „Boskiej Komedii”. Są jednak przynajmniej dwa powody, by ich szukać: doświadczenie piekła na ziemi oraz jednoznaczne nauczanie Kościoła. Problemem nie jest więc to, czy mówić o piekle, ale co i jak o nim mówić.
Piekło w Biblii
Zaskakiwać może to, że – jak wskazuje Kijas – Jezus i Jego uczniowie nie poświęcili piekłu zbyt wiele uwagi. Ta sprawa nie należy to kluczowych zagadnień Ewangelii. O wiele ważniejsze jest w niej zorientowanie wierzących na życie przyszłe, a nie szczegółowe opisy wyglądu „tamtego” świata. Uczniowie Jezusa mieli być pielgrzymami na ziemi ze wzrokiem utkwionym w przyszłość, którą jednakowoż okrywała zasłona tajemnicy
Poza bardzo ogólnym opowiadaniem o Łazarzu i bogaczu (Łk 16, 19-31), Jezus nie wdawał się w soczyste opisy potępienia i mąk piekielnych. W całym Nowym Testamencie nie znajdziemy wielu wzmianek na temat sytuacji odrzuconych. Istotą potępienia jest niewątpliwie utrata Boga, bycie „zapomnianym” przez Niego. Pojawiający się w niektórych tekstach „ogień”, ma raczej znaczenie metaforyczne. Oznacza on wypalone życie duchowe, życie puste, pozbawione miłości, spragnione Bożego ciepła, a przez to dotkliwie cierpiące, które „spala się” z wielkiej tęsknoty za Bogiem, bo wie, że tylko w Nim jest jedynie prawdziwe szczęście, radość i wieczna dobroć.
Nowotestamentowy obraz piekła bliski jest starotestamentalnemu poglądowi na Szeol (Otchłań). Dlatego tak istotne są wzmianki (Rz 10, 7; Ef 4, 8-10; 1P 3, 19-20) dotyczące zstąpienia Jezusa do królestwa zmarłych pomiędzy Wielkim Piątkiem a Niedzielą Zmartwychwstania. Teksty te stały się podstawą dla znanej z Apostolskiego Wyznania Wiary formuły „zstąpił do piekieł”. Są to wypowiedzi dość wieloznaczne, a wyraz „piekło” w oryginalnej wersji Credo nie zostaje użyty. Teksty te wskazują raczej na pójście Jezusa do Szeolu, czyli świata zmarłych, aby obdarzyć ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie.
Biblijny Szeol był jednakowo smutny i beznadziejny dla wszystkich: dobrych i złych. Wieczność dla każdego była tak samo przygnębiająca, mroczna i nudna. Wszyscy pozbawieni byli nadziei, a poprawa leżała poza zasięgiem możliwości człowieka. Nie było w Otchłani wyraźnych podziałów na dobrych czy złych, lepszych czy gorszych. Dość ogólna idea Bożej kary spotykającej niegodziwców pojawia się we wczesnych tekstach Starego Testamentu (zob. Pwt 32, 22; Iz 33, 14). Wyraźna koncepcja piekła jako jeziora czy otchłani ognia zarysowuje się stosunkowo późno, w grecko-rzymskim okresie historii Izraela.
Czym więc jest piekło?
Na ciekawy aspekt Szeolu wskazuje Gisbert Greshake w „Życiu silniejszym niż śmierć”: to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, odcięcia od Boga, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem. Nic dziwnego, że Jezus, zstępujący do Szeolu, przeżywał oddzielenie od Ojca: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). Dlaczego jednak jeszcze przed swoją śmiercią? Może dlatego, że – jak twierdzi biblista Gerhard von Rad – Izrael miał znacznie bardziej skomplikowane wyobrażenie śmierci niż nasze. To nie było jedynie wygaśnięcie życia psychicznego. Domena śmierci sięgała znacznie głębiej i obszerniej. Już słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów były uważane za przejaw śmierci. Zrozumiałe więc stają się liczne wypowiedzi psalmów, że umarli zakosztowali Szeolu, ale zostali stamtąd „wyrwani” przez Jahwe. Otchłań jest więc ekspansywna: wciska się w każdy obszar życia. Nic więc dziwnego, że obejmuje także umieranie Jezusa.
To by oznaczało, że piekło nie zaczyna się w zaświatach, lecz na ziemi; nie spada na nas znienacka, bo Szeol jest nieodłącznym towarzyszem życia, zwłaszcza tam, gdzie ustaje komunikacja z Bogiem. Triumfowi Otchłani nad życiem skutecznie zapobiega miłość (mocniejsza niż śmierć), której najwyższą manifestacją jest dzieło Chrystusa. Przywraca ona też komunikację z Bogiem. Nie bez powodu Jezus dał swoim uczniom nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34).
Człowiek może jednak poddać się Szeolowi już na ziemi, pogrążyć się w śmierci, oddzielić się od Boga i ludzi. Co więcej, może uczynić go swoją wizją świata, a swoimi działaniami przyczyniać się do jego rozszerzenia jak wspomniany Dirlewanger czy inni zbrodniarze. Zrealizowanie przykazania miłości to o wiele więcej, niż niebycie Dirlewangerem. Nie bez kozery Jezus porównał uczonych w Piśmie i faryzeuszy do grobów pobielanych (Mt 23, 27-28), choć oni sami mieli o sobie świetne zdanie.
Niewątpliwie, obraz piekła jako Szeolu wkradającego się podstępem w nasze życie nie posiada takiej nośności jak wizje Dantego, Boscha czy Memlinga. Pozwala jednak spojrzeć na piekło inaczej. To nie jest rzeczywistość, którą powinniśmy się zacząć przejmować dopiero na starość, a tym bardziej, nie jest to spadający na nas wyrok jak grom z jasnego nieba. Szeol towarzyszy nam każdego dnia i nieustannie musimy walczyć, by nie zawładnął naszym sercem. A przede wszystkim modlić się, by dla nikogo nie stał się stanem na wieki. Bo piekło to nic innego jak przedłużenie otchłani, dobrowolnie wybranej już na ziemi.
[1] Podrozdział inspirowany tekstem: Jacek Filek, „Nie umrę niespodzianie”.