Anna Connolly tropiąca ideę cierpiętnictwa w chrześcijaństwie postanowiła teraz przyjrzeć się, jak to wygląda u św. Teresy z Lisieux (http://teologia.jezuici.pl/?p=1087). Ogólnie rzecz biorąc należy mieć duży szacunek dla takich zamierzeń. Przejawia się w nich pasja poznawcza, szczerość i chęć podzielenia się własnymi uczuciami i przemyśleniami. Co więcej, „porwanie”się na Teresę z Lisieux świadczy o odwadze. Ale czy znajomości rzeczy?
Zanim przejdę do owych przemyśleń, parę słόw o uczuciach. W piśmiennictwie teologicznym na pewno nie są tak otwarcie ujawniane. Tymczasem autorka nie waha się wyznać, że to czy tamto (i jest tego sporo) solidnie ją irytuje, ogarniają mdłości w reakcji na ckliwość i sentymentalizm nastolatki „o buzujących hormonach”, dziwi zachwyt, nawet wielkich autorytetόw, nad rzekomym geniuszem Teresy. A przemyślenia?
Autorce nie podoba się to, co Teresa robi ze swoim życiem, a więc realizacja jego sensu tak jak ona go pojmowała, co w języku kościelnym nazwalibyśmy powołaniem. Dla autorki artykułu Teresa jest frustratką. Do zakonu wstępuje z rozpaczy. W zakonie frustracje jej nie opuszczają „z racji niemożności zaspokojenia swych ambicji”. To jest dla interpretatorki życia duchowego Teresy bardzo istotne. Autorka, czując się wygodnie we wspόłczesnym „spsychologizowanym” klimacie, wyraźnie lansuje ideę samorealizacji. Brnie dalej, wikłając się w absurdalne dla chrześcijaństwa założenie, że miłość i cierpienie to zawsze dwa osobne, odseparowane światy. Autorka na swój sposób wydaje się pochwalać w pewnym momencie karmelitankę: „Teresa chce kochać. Po pierwsze kochać, po drugie dopiero cierpieć”. Po tej linii idzie więc jej zadziwiająca interpretacja: Teresa „może mówiła sobie: ‘OK, widzę wyraźnie, że żaden mój ambitny cel nie może być zrealizowany w moim życiu, niech się jednak do czegoś przydam: będę ofiarą miłości. Muszę się jakoś realizować! Być bierną i nieużyteczną – mnie to męczy. Wymyślę sobie jakąś rolę, jakieś ważne zadanie. Najważniejsze na świecie: będę miłością zbawiającą dusze! Będę wielką świętą!’” Cóż jej więc pozostało innego, „jak zaakceptować swą słabość i pozostać bierną?” Wedle autorki Teresa, jak dzisiejsza rasowa feministka marzy o wyzwoleniu. „Wyrywa się do wolności, ale nie pofrunie”. Jedyna jej niezwykłość polega według logiki Anny Connolly „na przełamaniu (fałszywej) idei zbawczego cierpienia. Teresa nie robi tego wprost, wtedy papież wcale by się z nią nie zgodził, gdyż wierzył w pożytki z cierpień”.
Dochodzimy tu do sedna przekonań autorki: nie ma pożytku z cierpienia. Nie ma ono racji bytu i tylko my nadajemy mu jakiś irracjonalny sens. W największym stopniu ten absurdalny zabieg sublimacji dotyczy pewnych osόb odwołujących się do pojęcia ofiary. W tej sytuacji, jakże inaczej niż krytycznie mogłaby się odnieść do mistycznej kategorii tzw. dusz ofiarnych, czyli osόb wybranych przez Boga do większego niż przeciętne cierpienia, które wielkodusznie z miłości do Boga akceptują to cierpienie, jednocząc się z Męką Chrystusa? Podejmując trud zrozumienia głębokiej tajemnicy ludzkiej duchowości na przykładzie św. Teresy z Lisieux autorka zaznacza otwarcie, że za logiczna jest na mistykę.
Nie sądzę jednak, że o logikę tu chodzi. Być może o to, że wielu profesjonalnych egzegetów mistyki – a szczególnie dotkliwe jest to chyba w polskiej literaturze przedmiotu – używa archaicznego, by nie powiedzieć pokrętnego czy hermetycznego żargonu. Skądinąd jednak wiadomo, że o przeżyciach mistycznych mόwić czy pisać nie łatwo. Może problem cierpienia przybliży autorce cytat ze znakomitej wspόłczesnej książki, pod którym Teresa podpisałaby się obiema rękami, bowiem ponad sto lat temu tak właśnie uważała w świecie rozumującym raczej innymi kategoriami. „Największa przeszkoda we współpracy z Duchem Świętym bierze się z przekonania o naszej samowystarczalności, które utrwalamy mniej lub bardziej świadomie, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem ból lub inne rodzaje dolegliwości wskazują na naszą niewystarczalność. Przecież gdybyśmy to my rozporządzali wszystkimi środkami, od których zależy dobre samopoczucie, nigdy byśmy nie cierpieli. Cierpienie samo w sobie nie prowadzi nas do Boga, ale usuwa wielką przeszkodę, ponieważ w sposób nieunikniony przypomina nam o naszej niewystarczalności i zależności, o potrzebie naszego otwarcia się, a nie zamknięcia się” (Parmananda Divarkar SJ, Droga wewnętrznego poznania, Wydawnictwo WAM, 2002, s. 82).
To otwieranie się nawet u pobożnej Teresy następowało stopniowo, pogłębiało się. Jak więc przebiegała ewolucja poglądόw Teresy na cierpienie?
Jako dziewczynka ma podejście utopijne: świętość, na której jej przecież zależy, jest możliwa bez większego cierpienia (A 32r). W wieku dziewięciu lat akceptuje cierpienie i już ma świadomość, że „aby zostać świętą, trzeba dużo cierpieć” (A 32r). Złożenie ofiary z cierpienia jest jednak trudne. W wieku czternastu lat widzi „powiązanie krzyża ludzkiego ze zbawczym Krzyżem Chrystusa”. W Karmelu wzrasta jej upodobanie do cierpienia, w miarę jak się ono potęguje (A 69v i A73r). Pod koniec 1895 Teresa nie prosi już Boga o cierpienie. Nie szuka go, ale je akceptuje, można by powiedzieć „z dobrodziejstwem inwentarza”. Umierając w bardzo bolesny sposób Teresa wyznaje, że jest szczęśliwa. O radości zresztą mówi bardzo często. „Czyż istnieje większa radość niż radość cierpienia z miłości?” (G 7r). „Jedynym szczęściem na ziemi jest dołożyć starań, żeby cząstkę, którą Jezus nam daje, uważać zawsze za wyśmienitą”(L 257). Naczelną myślą Teresy jest to, żeby sprawiać Jezusowi przyjemność (A 45v). Właśnie to miłość do Jezusa każe cierpienie przyjąć. Wierzy, że ofiara ratuje dusze (L 241). Teresa pragnie upodobnić się do Jezusa, a może to zrobić głόwnie poprzez cierpienie, bo to właśnie ono stało się w końcu głόwną treścią jej życia (L 81, 87).
Tymczasem autorka chce, żeby Teresa się ciągle buntowała, nie zgadzała na cierpienie, które na nią przychodziło w postaci ciężkiej choroby i udręk duchowych, a przedtem przy okazji straty bliskich, niezrozumienia, osamotnienia, zakonnych trudności (wykpiwa nawet używanie przez Teresę, zgodnego z όwczesną ascetyczną praktyką, słowa „upokorzenia” na określenie przykrości niezrozumienia i zwykłych ludzkich zgrzytów pomiędzy nią a nowicjuszkami). Jak konkretnie autorka wyobraża sobie ową niezgodę Teresy na cierpienie? Jakkolwiek by to sobie wyobraziła, musiałaby jeszcze zrobić z gruntu fałszywe założenie, że Teresa widzi w zdarzeniach losowych splot przypadków, a nie rękę Boga, który ją bezgranicznie miłuje. To na tej podstawie karmelitanka buduje swoje życie w sposób tylko pozornie (dla autorki) bierny, bowiem budowanie jako żywo z samej definicji biernością nie jest.
Geniusz Teresy nie polega na tym, że była pobożną zakonnicą w surowym klasztorze. Takich bywa wiele. Jej geniusz polega na tym, że w ciągle silnie jeszcze jansenistycznym świecie akcentu na zdobywanie świętości siłą własnej dyscypliny postawiła na miłość, miłość radykalną (może zbyt odległą od gustu przeciętnej kobiety XXI wieku). Postawiła na całkowite zawierzenie i realizowała je z żelazną konsekwencją, ale z konsekwencją najczulszej miłości.
Teresa porzuca pewne dobrze zadomowione w jej czasach wyobrażenia i wzrasta w bezinteresowności, pragnąc spotkać swojego ukochanego (zwanego, zgoda – nieco archaicznie oblubieńcem) „z pustymi rękoma”, a nie listą zasług, jak to pod wpływem siόstr robiła w dzieciństwie, spisując dobre uczynki. Potem zostało jej już tylko cierpienie, którego NIE SZUKAŁA, a przyjmowała z prostotą tak jak klasztorne potrawy, bez grymaszenia. Można tu jeszcze dodać, że nie bez znaczenia jest fakt, że właśnie Karmel przywiązuje wielką wagę do radosnego usposobienia zakonnic. Teresa była radosna, bardzo wrażliwa na piękno stworzenia. Starała się nie tracić radości pomimo wielkiego bόlu. Szkoda, że autorka, chociaż jednym słowem, nie wspomina o najgorszym chyba cierpieniu Teresy – o jej zwątpieniu w niebo. Te potwornie męczące ciemności spotkały także siostrę Faustynę i Matkę Teresę z Kalkuty – bez żadnego upodobania z ich strony, ale i bez buntu.
A idea bierności Teresy? I tu muszę wyrazić sprzeciw. Teresa była „łagodną Bożą wojowniczką” (por. tytuł jednej z bardzo ciekawych ostatnich biografii świętej autorstwa Thomasa Nivena). Jak św. Paweł, Teresa bój swój ukończyła chwalebnie. Miliony ludzi, nie tylko katolikόw, kochają ją nie za infantylne wzloty, ale za to, że do wielkiego bόlu życia podeszła w tak konstruktywny sposób na swoim małym poletku. Że dała bardzo konkretny przykład, jak kochać Boga i człowieka w trudzie życia, które nie oszczędza cierpień. Na pewno nie jest przykładem infantylnego symetrycznego dualizmu – tu smutek, a tu radość, tu lęk, a tu nadzieja. Jej wielkość przejawiła się i tym, że przeciwstawiła się ostro akcentowanej w jej czasach (czy tylko?) dychotomii: wiara – niewiara i w skrajnym cierpieniu miłości postanowiła jeść gorzki chleb z niewierzącymi, uznanymi przez nią za braci. Rozumiała bowiem, że świat jest bardziej złożony, że lęk może mieszać się z nadzieją, wiara z niewiarą, słabość z mocą, radość z cierpieniem. Była wielką świętą wielu paradoksόw, ale autorka artykułu tego nie zauważyła.
Kiedy Anna Connolly tworzy swój ranking wybitnych chrześcijan (w obranej tu przez siebie kwestii lęk – nadzieja), najgorsze miejsca trafiły się Klimakowi, Tomaszowi a Kempis, św. Faustynie i św. Augustynowi, najlepsze zyskali św. Paweł, Grzegorz z Nyssy, Juliana z Norwich. Teresę z Lisieux autorka plasuje gdzieś po środku, co i tak można uznać za awans w kontekście tego, co wcześniej o niej powiedziała. No cόż, styl „Dziejόw duszy” również na początku odstręczył niejeden autorytet, że wspomnę tylko św. Rafała Kalinowskiego czy Tomasza Mertona. Zniechęcił ich, ale tylko na chwilę, co uważam za zjawisko znamienne. Nie dziwiłabym się, gdyby Anna Connolly także zrewidowała kiedyś poglądy w tym względzie. Sama przyznaje, że stało się tak w przypadku jej stosunku do św. Pawła, jest więc precedens.
Postaram się tutaj odpowiedzieć na Pani zarzuty w kolejności, w jakiej pojawiają się w Pani tekście.
Pisze Pani, że porwanie się na Teresę z Lisieux świadczy o mojej odwadze. Nie rozumiem: cóż to za odwaga pisać o dziele św. Teresy? Osobiście nie musiałam zdobywać się na żadną odwagę. Raczej musiałam uzbroić się w cierpliwość, aby zapoznać się skrupulatnie z jej Dziejami duszy.
Zarzuca mi Pani pośrednio „nieznajomość rzeczy”. Nie bardzo rozumiem, o jaką „rzecz” Pani chodzi. Dzieło Teresy przeczytałam. Teologię chrześcijańską jako tako znam. O co więc chodzi? Czego według Pani nie znam dość dobrze?
Czy to, że ujawniam swe emocje to jest zarzut czy po prostu stwierdzenie faktu? Jeśli zarzut, to nie rozumiem, dlaczego nie można według Pani pisać o swoich emocjach, które odczuwa się w kontakcie z pewnymi tekstami. Emocje są dla mnie ważną wskazówką. Nie mogę ich ignorować. Na przykład lubię emocje, które towarzyszą mi w czytaniu Ewangelii, natomiast nie lubię tych, które pojawiają się przy czytaniu Klimaka czy Tomasza a Kempis. Uważam, że prawdziwe przeżywanie teologii jest fascynujące i pełne emocji i uczuć.
Jeśli chodzi o ideę samorealizacji, to nie pochodzi ona ze „współczesnego spsychologizowanego klimatu”. Może teraz dostała taką nazwę, ale kwestia samorealizacji była ludziom znana od wieków. Nazywano to na przykład powołaniem. Chodzi mi o to, że człowiek potrzebuje do szczęścia paru rzeczy, a jedną z nich jest właśnie ta nielubiana chyba przez Panią samorealizacja. Można się realizować przez życie rodzinne, zawodowe, towarzyskie, twórcze, duchowe. Brak samorealizacji prowadzi do poczucia niespełnienia, do frustracji, do depresji nawet. I tak właśnie sobie myślę, że Teresie brakowało satysfakcji z życia, które obrała. Obarczam za to odpowiedzialnością nie tyle ją samą, ale całe jej otoczenie, w pierwszym rzędzie rodzinę, która wyraziła zgodę na to, żeby 15-letnia dziewczynka wstąpiła do surowego klasztoru. Tragedią Teresy było to, że nie miała wyjścia ze swej sytuacji. Sama istota klasztoru wyrażona w posłuszeństwie nie pozwala być indywidualistą i realizować swych marzeń. A myślę, że Teresa była osobą o wielu powołaniach, zresztą sama o tym pisze. Chciałaby być kapłanką, studiować grekę i hebrajski, być misjonarką. Chciałaby, żeby coś od niej zależało, żeby coś osiągała w życiu. Te możliwości były jej w zakonie odebrane. Myślę, że do dziś tragedia wielu ludzi polega na braku możliwości samorealizacji.
Pyta Pani, jak konkretnie wyobrażam sobie tę jej samorealizację. Otóż właśnie mówię, że ograniczenia zakonnego życia odebrały jej szansę takiej samorealizacji, o jakiej marzyła. Gdyby na przykład żyła w czasach obecnych i mogła decydować o sobie, poradziłabym jej kilka rzeczy:
Po pierwsze, wyrzucić Naśladowanie Chrystusa i zapomnieć o treści tej książki. Czytać natomiast Pismo Święte.
Po drugie, spróbować przełamać swój lęk i nieufność wobec ludzi, znaleźć sobie przyjaciół. Nawiązać intymny, głęboki związek choćby z jednym człowiekiem.
Po trzecie, zapisać się na studia filozoficzne, czy teologiczne. Uczyć się greki i hebrajskiego. Zacząć pisać. Albo uczyć na uniwersytecie. Pracować.
Zapisać się na zumbę albo zacząć uprawiać kolarstwo, cokolwiek będzie jej sprawiało przyjemność.
Sprawić sobie zmysłowe przyjemności w postaci dobrego posiłku, słuchania muzyki, pójścia na dyskotekę.
Zdaje się, że ładnie malowała, więc poradziłabym jej też iść na kurs ikonopisania.
Tak, ale ona takich możliwości nie miała. Trudno się dziwić ciemnym nocom duszy, gdy życie pełne smutku i frustracji.
Według Pani „brnę w absurdalne dla chrześcijaństwa założenie, że miłość i cierpienie to zawsze dwa osobne, odseparowane światy”. Tego nigdzie nie twierdzę. Światy miłości i cierpienia to po prostu życie człowieka, w którym jest i jedno i drugie. Nie zamierzam też wykazywać, że życie bez cierpień jest możliwe. Nie trzeba być chrześcijaninem, żeby o tym wiedzieć. Według Pani sednem mojego artykułu jest twierdzenie, że „nie ma pożytku z cierpienia”. Nie, tego nie twierdzę. Cierpienie jest w życiu nawet potrzebne, na przykład ból świadczy o chorobie i wskazuje na konieczność podjęcia leczenia. Natomiast twierdzę, że Bóg nie zalicza nam cierpień jako zasług ku zbawieniu. Ten pogląd mnie mocno irytuje (ach, znów te emocje). Pogląd, że ludzie jednoczą swe cierpienia z męką Chrystusa i w ten sposób przyczyniają się do zbawienia dusz jest nie do przyjęcia. List do Hebrajczyków mówi wyraźnie, że ofiara Chrystusa była jednorazowa i wystarczająca dla zbawienia ludzi. Święci nie zbawiają świata, bo Bóg już go zbawił. Bóg nie żąda od ludzi cierpień i nie cieszy się z takich „darów”. Tymczasem Teresa była przekonana, że jej cierpliwe znoszenie cierpień sprawiało przyjemność Jezusowi. Pragnie przez cierpienie zbawiać dusze. Twierdzę, że ludzkie cierpienie nie jest Bogu potrzebne do zbawienia nas. Będę wdzięczna za wskazanie mi tych fragmentów w Ewangelii, w których Jezus odczuwa przyjemność z ludzkiego cierpienia.
Fragment książki, który Pani cytuje, nic nie mówi na temat zbawczych właściwości cierpienia. Autor twierdzi po prostu, że nie jesteśmy samowystarczalni i trudno się z tym nie zgodzić. Ból nam to uświadamia. Tak, zgadzam się. Cierpień w życiu dostatek. Chodzi o to, jak do nich podchodzimy: pasywnie czy aktywnie. Teresa nie miała wyboru. Natomiast my mamy. Aktywne podejście do cierpienia wymaga większego wysiłku niż jego akceptacja. Na przykład cierpimy z powodu depresji, więc trudniej jest dla nas iść na terapię, zmagać się z bólem i wspomnieniami, niż tkwić w sytuacji cierpienia. Iść na łatwiznę to znaczy powstrzymać się od walki z cierpieniem, mimo, że jest to możliwe i konieczne. Walka z cierpieniem to wysiłek, którego wielu chce uniknąć, więc pocieszają się, że cierpiąc mają zasługi dla królestwa niebieskiego. Męczennicy, którzy myślą, że zasłużą sobie (i innym) na zbawienie. Tymczasem zasługi nie są do zbawienia potrzebne, co odkryła wreszcie sama Teresa po wielu bojach wewnętrznych. Bowiem zbawia nas łaska Boża, według prawd wiary, a nie cierpienie.
Nie przekonała mnie Pani, że Teresa postawiła na miłość radykalną. Nie widzę tego z jej pism. Pisałam o tym w swoim tekście, więc nie chcę się powtarzać. W jej głowie i sercu była idea radykalnej miłości, ale w wielkim stopniu przyćmiona dążeniami do cierpień i wewnętrzną surowością.
Czy sądzi Pani, że przyjmowanie cierpień „z prostotą i bez grymaszenia” jest dobrą receptą na życie? Ja myślę, że jest to recepta na życie niespełnione i nieszczęśliwe. Na cierpienia trzeba „grymasić”, bo inaczej się umrze fizycznie i duchowo. Jeśliby niemowlęta nie płakały, ich matki nie znałyby ich potrzeb. W dalszym ciągu rozwoju człowieka to „grymaszenie” inaczej wygląda. Jeśli dziecko nie będzie narzekać na dręczące je dzieciaki albo na osoby wykorzystujące je seksualnie, będzie bierną ofiarą agresji i jego rozwój będzie zahamowany. Jeśli narzeczona będzie znosić „z prostotą” ataki agresji narzeczonego, stworzą nieszczęśliwe małżeństwo. Jeśli matka nie będzie broniła dzieci przed napastliwym ojcem alkoholikiem, dzieci wejdą w życie okaleczone psychicznie i niezdolne do szczęśliwego życia. Zalecanie komukolwiek pokornego znoszenia cierpień to wielka pułapka. Ja zalecam ludziom szukanie pocieszenia i rozwiązanie trudnych sytuacji.
Zastanawia fakt, że wewnętrzne ciemności nie powodowały buntu Teresy, jak Pani pisze. Nie wiem, czy się buntowała, ale z pewnością buntowała się wewnętrznie Matka Teresa z Kalkuty, o czym otwarcie pisze. Nie mogła się pogodzić z ciemnościami otaczającymi jej duszę przez ogromnie długi czas. Nie pisałam o tych ciemnościach, ale może rzeczywiście coś powinnam dodać.
Jeśli chodzi o Teresę jako o łagodną wojowniczkę, to nie jest to według mnie trafne określenie. Wojowniczość ponoć porzuciła na rzecz oddania się w ramiona miłości Jezusa. Czy była łagodna? Na pewno nie dla siebie samej, ani dla swoich podopiecznych w zakonie.
A już na pewno nie zgodzę się, że „do wielkiego bólu życia podeszła w tak konstruktywny sposób”! Konstruktywność to nie akceptacja problemu, ale zrobienie czegoś z problemem. Konstruktywna jest walka z cierpieniem, jak nam pokazał Jezus poprzez uzdrowienia fizyczne i duchowe, jakich dokonywał. Zrobić z chorego – zdrowego, z cierpiącego – szczęśliwego, to jest konstruktywność.
Zdecydowanie uważam, że przyspieszenie wejścia Teresy do Karmelu było fatalnym posunięciem. Mleko się wylało więc obracamy to w święte wydarzenie. Kolejna rzecz – dla mnie pięknym świadectwem wiary byłaba prośba Teresy o czasowe wyjście z ( umiłowanego) zakonu w celu pomocy siostrze przy chorym ojcu. A najlepsze co Teresa zrobiła przed śmiercią to prośba o więcej kocy dla sióstr, które marzły w swych celach. Zmieniało się jej myślenie? Mam koleżankę na wskroś przesiąkniętą duchem Tereski. Jej najmłodsza, kilkunastoletnia córka (niewątpliwie pod ogromnym wpływem duchowości matki) od jakiegoś czasu jest chora na depresję. I mimo, że jej mama twierdzi, że to oczyszczenie duchowe na wzór przeżyć Małej Teresy, na szczęście ( chwała Bogu) korzysta z pomocy lekarza i leków! Czy jest we mnie złość do świętej z Lisieux? Jak można złościć się na dziecko tamtych czasów?W żadnym razie! Raczej jest we mnie wdzięczność za jej prośbę o koce dla sióstr…