Archiwa tagu: cierpienie

Bóg sumienia

Ponure zaułki Tower of London. Zamyślam się nad losem sir Tomasza Mora więzionego i straconego na Tower Hill z rozkazu Henryka VIII w 1535 roku. Przypominam sobie z wykładów ks. Prof. Jana Pryszmonta słowa, że „sumienie to osąd czynu dokonanego”. Tak rozumiane sumienie pozostawił Tomasz do przemyślenia swemu przyjacielowi królowi. Dla Tomasza Mora sumienie to głos Boga, w który całe życie wsłuchiwał się i za którym podążał. Wiąże się z poczuciem odpowiedzialności, kiedy sumienie popada w konflikt z wymaganiami przełożonych, nie wyłączając przyjaciół.

Św. Tomasz More urodził się w 1478 roku w Londynie. W młodości został świeckim tercjarzem franciszkańskim. Był żonaty, miał czworo dzieci. Wybitnie uzdolniony, szybko został wybrany na członka parlamentu, a następnie awansował na stanowisko Wielkiego Kanclerza. W roku 1532 zrezygnował ze swych urzędów, gdy jako katolik nie mógł poprzeć planów króla dotyczących państwa i Kościoła. W roku 1534 odmówił złożenia przysięgi na akt supremacji, uznający króla głową Kościoła w Anglii. Jego odmowa oznaczała utratę wszelkich przywilejów i skazanie na nędzę swej rodziny.
Czy postąpił słusznie? Zdecydowana większość narodu chociaż opowiedziała się za decyzją króla, to  przecież nie wyparła Chrystusa. Henryk VIII na pewno nie był święty, ale czy byli nimi renesansowi papieże? Tomasz musiał słyszeć o wybrykach Sykstusa IV, Innocentego VIII czy Aleksandra VI Borgii. Za jego czasów tacy papieże jak: Leon X, Paweł III i Paweł IV wychodzili z przesadnymi roszczeniami do pełnej władzy Kościoła. Paweł III zwolnił poddanych króla Anglii Henryka VIII z obowiązku posłuszeństwa, ale ustanowił on także oficjalny trybunał inkwizycyjny, mający na celu tępienie wszelkich przejawów herezji. Wydaje się, że More pamiętał o słowach Pana: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. A jednocześnie pozostał całkowicie lojalny wobec innych słów: Ty jesteś Piotr, [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą (Mt 16, 18 BT).

Tomasz More nie był zgorzkniałem fanatykiem religijnym pozbawionym poczucia humoru. Powiedział kiedyś w więzieniu do strażnika: Gdybym się uskarżał na mieszkanie i wikt u was, to mnie spokojnie wyrzućcie! Po skazaniu powiedział żartobliwie: Nie mam, moi Panowie, nic więcej do powiedzenia, jak tylko przypomnieć, że chociaż do najżarliwszych wrogów św. Szczepana należał Szaweł, pilnujący szat kamienujących go oprawców, to jednak obaj są ze sobą w zgodzie w niebie. Mam nadzieję, że i my razem tam się zobaczymy. Gdy doszedł do podium, na którym miano wykonać wyrok, powiedział do kata: Proszę, pomóż mi wejść. Potem dodał dowcipnie: Postaram się zejść sam. Gdy znalazł się już na szafocie, uściskał kata i szepnął do niego: Odwagi przyjacielu, nie bój się. Raczej pamiętaj, że mam krótką szyję. Uważaj i uderz mocno. Chodzi o twój honor! Powiedziawszy to, położył głowę na pniu, ale po chwili uniósł ją trochę, aby lepiej ułożyć swą długą brodę. Ona nie dopuściła się zdrady stanu – powiedział żartując – a więc nie musi być ścięta.Autor słynnej Utopii napisał w więzieniu inną książkę – „Dialog o pocieszeniu w przeciwnościach”. Jest ona przepełniona ufną wiarą. Pisze: Nie dbam już o rzeczy tego świata. Całe moje studiowanie jest teraz skierowane na rozmyślanie o cierpieniu i śmierci Jezusa Chrystusa.

Każdy człowiek staje w życiu wobec sytuacji granicznych. Ich świadome przeżycie i doświadczenie pozwala, wg Jaspersa, na odczytanie „szyfrów transcendencji”. Jest także w nas zdolność pozwalająca ujmować swoje czyny pod kątem moralnym i odpowiednio je oceniać. Oczywiście w ostatnich stuleciach wyraz „sumienie” uległ znacznej dewaluacji, na co nałożył się konformizm, konsumpcjonizm i inne znaki czasu. Uległy inflacji również takie słowa jak Bóg, honor, ojczyzna. Św Tomasz jest dla chrześcijanina wzorem dlatego, że zawsze podążał za głosem sumienia. Dla niego każde upomnienie przed podjęciem decyzji ( wyboru) jest wołaniem Boga. Nie jest dobrem to, co korzystne, co podnosi życie na wyższy pozom, tylko dobroć Boga, który nawołuje ludzi by byli lepszymi.

W 2000 roku Papież Jan Paweł II ogłosił Świętego Tomasza More patronem polityków. Warto przypomnieć słowa bardzo aktualne. W Liście Apostolskim Motu proprio czytamy: 1.Z życia i męczeństwa św. Tomasza Morusa wypływa przesłanie, które dociera poprzez stulecia do ludzi wszystkich czasów i mówi im, że sumienie ma niezbywalną godność, jest bowiem — jak przypomina Sobór Watykański II — «najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka, gdzie przebywa on sam z Bogiem, którego głos w jego wnętrzu rozbrzmiewa» (Gaudium et spes, 16). Gdy człowiek jest posłuszny wezwaniom prawdy, sumienie kieruje nieomylnie jego czyny ku dobru. Właśnie ze względu na swoje świadectwo o prymacie prawdy nad władzą, składane aż do przelania krwi, św. Tomasz Morus jest czczony jako zawsze aktualny wzór wierności wyznawanym zasadom moralnym. Również poza Kościołem, zwłaszcza wśród tych, którzy powołani są, aby kierować losami narodów, jego postać postrzegana jest jako źródło inspiracji dla polityki, która za swój najwyższy cel uznaje służbę człowiekowi… 4. Wiele racji przemawia za ogłoszeniem św. Tomasza Morusa Patronem rządzących i polityków. Jedną z nich jest odczuwana w środowisku polityki i administracji państwowej potrzeba wiarygodnych wzorców, które wskazywałyby drogę prawdy w obecnym momencie dziejowym, gdy mnożą się trudne wyzwania i trzeba podejmować bardzo odpowiedzialne decyzje …Właśnie na polu obrony praw sumienia przykład Tomasza Morusa zajaśniał szczególnie mocnym blaskiem. Można powiedzieć, że w bardzo szczególny sposób doświadczał on wartości sumienia, które jest «świadectwem samego Boga, którego głos i sąd przenikają wnętrze człowieka aż do tajników jego duszy» (Veritatis splendor, 58).

Oby dzisiejsza Europa pielęgnowała wartość sumienia w duchu świętego Tomasza Morusa.

Mała Tereska – prorok Boga miłości miłosiernej.

Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół ( Kol 1, 24) . Św. Paweł wie, że zbawcza męka Chrystusa nie ma żadnych braków i jest w pełni doskonała. Wie także to, że rożne cierpienia trwać będą do samego końca. Jezus cierpiał na krzyżu, ale nie chorował na takie choroby, jak różnorodne odmiany raka, gościec przewlekle postępujący (RZS), HIV czy gruźlica. A przecież jest wielu wspaniałych bohaterów wiary, którzy mimo strasznych cierpień nie wyrzekli się Chrystusa. Życie ich można by nazwać „ ofiarą całopalną”. W tym odcinku chciałbym naszkicować portret św. Tereski od Dzieciątka Jezus, zdumiewającej doktor Kościoła powszechnego, zmarłej w wieku 24 lat na gruźlicę. Pisała na krotko przed śmiercią: „Nie, nie myślałam nigdy, że można tyle cierpieć…nigdy…Nigdy”. Jej radość z wierzenia bez odczuwania radości ( św. Paweł!) pozostaje wyjątkowo pozytywna: „Ja nie umieram, wchodzę w Życie”.

W jej pismach trudno dopatrzyć się krytycznej refleksji nad wiarygodnością Objawienia. Jest tam wiele błędów, sprzeczności i różnych niepotrzebnych upiększeń dodawanych przez kolejnych redaktorów . Na szczęście dziś dysponujemy już tekstem oczyszczonym. Ukazuje on „ małą Tereskę” myślącą obrazowo, a taki język głębiej angażuje podświadomość odbiorcy niż język naukowy . Są w „Dziejach duszy” takie obrazki, które ukazują istotę jej psyche.

Obrazek „piłeczki Dzieciątka Jezus”.
„Od jakiegoś czasu ofiarowałam się Dzieciątku Jezus, jako Jego mała zabawka i prosiłam Go, aby się mną bawił nie jak drogocenną zabawką,…ale jak nic nie wartą piłeczką, którą mógłby rzucić na ziemię, kopnąć nogą, przekłuć, pozostawić w kącie lub też przytulić mocno do serca., jeśliby Mu to sprawiło przyjemność; jednym słowem, chciałam zabawić małego Jezusa, sprawić Mu radość, chciałam oddać się Jego dziecinnym kaprysom. I wysłuchał mojej prośby… ( Dzieje duszy, rozdz. VI).
Nie ma tu naiwnego sentymentalizmu młodziutkiej dziewczyny. Jest natomiast zdumiewająca dojrzałość i chęć poddania się kaprysom Bożego dziecka, a przez to zbliżenia się do Tego, który jest Bogiem.

Obrazek „ windy niebiańskiej”.
Ty wiesz, moja Matko, że zawsze pragnęłam być świętą, ale cóż! kiedy porównuję się ze świętymi, stwierdzam nieustannie, że między nami jest ta sama różnica, jak między niebotyczną górą, a zagubionym ziarenkiem piasku, deptanym stopami przechodniów…chcę jednak znaleźć sposób dostania się do Nieba, jakąś małą drogę, bardzo prostą i bardzo krótką, małą drogę zupełnie nową. Otóż i ja chciałabym znaleźć taką windę, która by mnie uniosła aż do Jezusa, bo jestem zbyt mała, by wstępować po stromych stopniach doskonałych.( Tamże, rozdz. X).
Jej prosta i krótka droga do nieba jakże jest odmienna od dróg innych mistyków i wielkich doktorów Kościoła powszechnego.

Obrazek „ małego pędzelka”.
Gdyby płótno, na którym artysta maluje, mogło myśleć i mówić, nie skarżyłoby się zapewne, że jest nieustannie dotykane pędzlem, nie zazdrościłoby również losu temu narzędziu, wiedząc, że bynajmniej nie pędzlowi, ale kierującemu nim artyście zawdzięcza to piękno, którym zostało przybrane… jestem tym małym pędzelkiem, który Jezus wybrał sobie, by tworzyć swój obraz w duszach… Artyście nie wystarczy tylko jeden pędzel – potrzebuje przynajmniej dwóch; pierwszy jest najpotrzebniejszy, nim robi ogólne zarysy, szybko pokrywa całe płótno; drugi, mniejszy, służy do wykańczania szczegółów… ja zaś jestem tym całkiem maleńkim, którego ( Jezus) następnie raczy używać do wykańczania szczegółów. (Tamże, rozdz.XI).
Mała Tereska miała różne tęsknoty. Pragnęła zostać kapłanem ( postulat ciągle nierealny choć bliższy urzeczywistnieniu), a także misjonarką. Bóg spełnia nadzieje i pragnienia człowieka, a jego tęsknoty ukazują się jako „mała” wiara. Ta mała, pogrążona w kontemplacji mniszka jest patronką misjonarzy i misjonarek. Ona doświadczała Boga miłości, który nam gotuje radość, który nie jest Bogiem z uniesionym palcem karzącej sprawiedliwości.

Św. Teresa z Lisieux jest prorokiem Boga Miłości Miłosiernej. To nie jest wizja Boga surowej sprawiedliwości, lecz Tego, który zesłał swojego Syna do biednych i słabych, którymi jesteśmy my sami. Czy odkrycie „Miłości Miłosiernej”, która jest centrum Ewangelii, nie czyni z niej proroka Boga przyszłości? A może jest to tylko Bóg zapoznany w niektórych kręgach Kościoła? Teresa bliska jest człowiekowi wszechczasów w jego skrywanej tęsknocie za tym, co Transcendentne. Jako mistyczka doświadczyła wiary podwójnie: wiary bardzo mądrej i promiennej ale i najbardziej ciemnej nocy wiary, szczególnie w ostatnich osiemnastu miesiącach swojego życia.
Wszystko to nadaje osobie Teresy pieczęć godności i piękna. Jej duchowość odkrywa wielkość w małości, prostotę w poszukiwaniu tego, co wzniosłe, wreszcie ciepło obecności Ukochanego, dla którego żyje się i umiera.

Jak wiele cichych i pokornych małych świętych skrywają dzisiejsze zakony? Może dzięki ich modlitwom Bóg podtrzymuje nasz świat w istnieniu? Kto to wie?

Bóg radości i humoru

Kiedy Franciszek przyszedł do Arezzo całe miasto wstrząśnięte było wojną domową i zagrożone całkowitym samozniszczeniem. Zatrzymawszy się na przedmieściu, zobaczył radośnie unoszących się ponad miastem szatanów i skłóconych mieszkańców zmierzających do wzajemnego wymordowania się. Aby owe buntownicze moce powietrzne wypędzić, wydał jakby swojego herolda, br. Sylwestra, człowieka o głębokiej prostocie, mówiąc: – Idź przed bramę miasta i w imię Boga Wszechmogącego rozkaż szatanom na mocy posłuszeństwa, aby stad szybko odeszły. – Prawdziwie posłuszny pobiegł wypełnić rozkaz Ojca, a przystąpiwszy z uwielbieniem przed oblicze Pana, przed bramą miasta zaczął głośno krzyczeć: – W imię Boga Wszechmogącego i na rozkaz Jego sługi Franciszka ustąpcie stąd precz wszyscy szatani. Natychmiast w mieście nastał spokój, a mieszkańcy z wielkim spokojem pogodzili się.( Św. Bonawentura, Życiorys większy św. Franciszka, VI,9).

Krytycy sztuki upatrują w fresku Giotta Święty Franciszek wypędza złe duchy z miasta Arezzo nowy sposób przedstawiania w malarstwie zarówno przestrzeni miasta jak i jego architektury. Czy jednak genialny malarz nie chciał także przekazać nauki św. Franciszka o radości szatanów cieszących się ze skłócenia domowników?
Nie ma powodu, żeby wierzyć w autonomiczną potęgę diabła i lękać się demonów. Diabła nie można też uważać za przyczynę nadużywania wolnej woli przez człowieka, ponieważ nie może on przenikać do sfery jego osobowej i etycznej autonomii –( G.L. Müller, Dogmatyka katolicka, s.157).
Niezależnie od tych zapewnień prefekta KNW żywię przekonanie, że diabły unoszą się nad naszą domową, skłóconą sceną polityczną. I marzy mi się, by papież Franciszek z uśmiechem zakrzyknął w Krakowie: ustąpcie stąd precz wszyscy szatani! Niech w kraju tym zapanuje w pełni franciszkański pokój i dobro.

W przededniu ŚDM powracam myślami do Franciszka z Asyżu, którego niezwykłe życie opromieniało ówczesny padół ziemski. Wczesne źródła franciszkańskie są jedną wielką pieśnią pochwalną ku czci Bożej radości. Ukazują one życie i naukę Biedaczyny, który za pomocą daru nieprzeciętnego komizmu chciał nawracać świat.

Jaki był św. Franciszek?

Był bardzo wymowny, o radosnej twarzy, łagodnego wejrzenia, wolny od gnuśności. Raczej niskiego wzrostu, głowę miał średnio wielką i okrągłą, czoło równe i małe, oczy średniej wielkości, czarne i szczere, włosy ciemne, nos zgrabny, uszy sterczące lecz małe, skromnie płaskie, język łagodny, ognisty i ostry, głos potężny, słodki , jasny i dźwięczny, zęby spójne, równe i białe, wargi drobne i subtelne, brodę czarną, rzadko uwłosiona, rękę bardzo hojną (brat Tomasz z Celano, Życiorys pierwszy).
Franciszek, prawdziwy wzgardziciel pieniędzy, wyrzucając przez okno ciężar metalu, okazał, ze lekceważy je jak proch ziemi…Ojciec wszczął okropną kłótnię i zaprowadził syna przed biskupa miasta, aby przed nim wyrzekł się majątku ojcowskiego. Przyszedłszy do biskupa, natychmiast zdjął swoje szaty i oddał je ojcu. Biskup widząc to, okrył go płaszczem, polecając, aby mu coś dali do okrycia ciała Franciszka. Dano mu więc zniszczony i ubogi płaszcz jakiegoś rolnika.(św. Bonawentura, tamże).

Oczywiście nieobce mu było cierpienie, nosił włosienicę. W muzeum w Asyżu można zobaczyć tunikę świętego w formie wora pokutnego z łatą na łacie. Święci jednak radują się i śpiewają nawet w najtrudniejszych okolicznościach. Źródła podają, ze św. Franciszek podnosił dwa drewienka z ziemi i grał na nich jak na skrzypcach, tańczył i śpiewał. Któż potrafi przedstawić żarliwą miłość, jaką płonął Franciszek? Bowiem, gdy tylko co usłyszał o miłości Bożej, natychmiast ożywiał się, wzruszał i rozpłomieniał…( św. Bonawentura, tamże).
Tej spontaniczności w wyrażaniu radości wiary możemy uczyć się od niego, a także podziwiać dziś u naszych braci Afrykanów, południowców, czy wyznawców niektórych kościołów protestanckich.

Uczył również, iż bardzo należy unikać lenistwa, dlatego ciało swoje nazywał osłem, gdy zaś zauważył, ze ktoś leniwy i błąkający się chce żyć z pracy innych, uważał, ze należy nazwać go bratem muchą, gdyż taki nie robiąc nic dobrego, psuje to wszystko, co zostało dobrze zrobione, i staje się podłym i godnym pogardy przez wszystkich ( św. Bonawentura, tamże).

Znam pewne skostniałe kręgi religijne, gdzie niestosowny jest śmiech i poczucie humoru. Na szczęście więcej jest miejsc takich, w których roztańczone zakonnice potrafią porwać do tańca wszystkich wokół włącznie z biskupem. Humor, podobnie jak trafnie nakreślona karykatura, widzi prawdziwie rzeczy ziemskie i ludzkie w ich ułomności wobec Boga. Poprzez humor godzimy się z tym, że wszystko, co ziemskie, jest niedoskonałe, a przecież kochane przez Boga. Niewątpliwie św. Franciszek obdarzony nieprzeciętnym humorem kochał świat mimo jego niedoskonałości. Jeszcze jeden kapitalny przykład:

…brat Leon z wielkim zdziwieniem zapytał: „ Ojcze, błagam cię na miłość Boską, powiedz mi, co jest radość doskonała?” A święty Franciszek tak rzecze: Kiedy staniemy u Panny Maryi Anielskiej deszczem zmoczeni, zlodowaceni od zimna, błotem ochlapani i zgnębieni głodem i zapukamy do bram klasztoru, a odźwierny wyjdzie gniewny i rzeknie: Coście za jedni? A my powiemy: jesteśmy dwaj z braci waszej — a on powie: Kłamiecie, wyście raczej dwaj łotrzykowie, którzy włóczą się świat oszukując, i okradacie biednych z jałmużny, precz stąd – i nie otworzy nam, i każe stać na śniegu i deszczu, zziębniętym i głodnym, aż do nocy; wówczas, jeśli takie obelgi i taka srogość, i taką odprawę zniesiemy cierpliwie, bez oburzenia i bez szemrania, i pomyślimy z pokorą i miłością, że odźwierny ten zna nas dobrze, lecz Bóg przeciw nam mówić mu każe, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała…((Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu).

Święty Franciszek z humorem chce nam powiedzieć jedno: kiedy jest nam naprawdę źle, to starajmy się wtedy odczuwać radość chrześcijańską. Być może różnica miedzy chrześcijanami a fanatykami religijnymi polega na tym, że chrześcijanin znajduje radość jeszcze tam, gdzie mądrość fundamentalisty już się skończyła. ŚDM są doskonałą okazją ukazania takiej radości odpornej na trudności i utrapienia całemu światu. ŚDM mogą okazać się znakiem, że na świecie istnieje jeszcze coś, co uszczęśliwia nawet wówczas, gdy wszystko dookoła przygnębia. Poświęcenie się Bogu jest niezniszczalną i wieczną radością. To wszystko inne, co się dzieje, jest w zasadzie nieważne. Czyż nie jesteśmy na zawsze zbawieni, uratowani, włączeni w radość Chrystusa?
A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. Oni zaś oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, błogosławiąc Boga ( Łk 24,51-52).

Bóg jako światłość u św. Jana Ewangelisty

Egzegeta może zajmować się postacią Jezusa w Ewangelii mniej lub bardziej bezbożnie. Dobrze to ukazał w ostatnim swoim felietonie Sławomir Zatwardnicki i nie ma potrzeby wracać do tego tematu. Z drugiej strony jednostronne ukazanie frasobliwego Jezusa pełnego miłosierdzia również nie jest prawdziwe. Chciałbym naszkicować doświadczenie Chrystusa w duchu świętego Jana, „umiłowanego ucznia Pana” i autora słów „ Bóg jest miłością”. Czy św. Jan, apostoł i mistyk, im więcej rozmyślał o postaci Jezusa tym bardziej mógł czuć się wstrząśnięty? W serdecznej bliskości Jezusa, całkowitym otwarciu na nędzę i cierpienie człowieka mógł dostrzec po latach coś, co niewytłumaczalne? Patrzącego Jana, także na coraz częstsze masowe i krwawe prześladowania, ogarnia święta trwoga, o której pisze w Apokalipsie:

I obróciłem się, by widzieć, co za głos do mnie mówił;
a obróciwszy się, ujrzałem siedem złotych świeczników,
i pośród świeczników kogoś podobnego do Syna Człowieczego…
Głowa Jego i włosy – białe jak biała wełna, jak śnieg,
a oczy Jego jak płomień ognia.
Stopy Jego podobne do drogocennego metalu,
jak gdyby w piecu rozżarzonego,
a głos Jego jak głos wielu wód.
W prawej swej ręce miał siedem gwiazd
i z Jego ust wychodził miecz obosieczny, ostry.
A Jego wygląd – jak słońce, kiedy jaśnieje w swej mocy.
Kiedym Go ujrzał, do stóp Jego upadłem jak martwy…( Ap.1,12—17).

W tej jego wizji postać Jezusa, ducha przenikającego cały kosmos jest przerażająca. Postać Jezusa żarzy się i świeci, a na Jego obliczu jaśnieją światła całego świata. (Nie maja racji ci teologowie, którzy podważają światłość Boga i radzą przed światłem uciekać). W tej wizji świat, jakby zjednoczony, rozpala się w istocie Jezusa. Czyż nie jest On życiem życia, „światłością ze światłości”, blaskiem wszelkiego stworzenia? I czy ta wieczna światłość, lśnienie wspaniałości Boga, nie zstąpiła na świat ciemności? Ten potężny blask Boga we wszechświecie rzuca światło na rzeczy, zdarzenia i serca. Wtedy ukazał się zamęt, zło i nikczemność świata. Czas sądu musiał nadejść.

Ale ten sąd jest jednocześnie zbawieniem, bo oświeca ludzkie serca i daje możliwość wyboru. Ci, którzy wybrali Chrystusa muszą zmienić się we wszystkich patynach swego jestestwa. Dopiero wtedy będzie mógł powstać świat całkowicie przenikniony przez światło Chrystusa. Dla św. Jana wybór Chrystusa oznacza stawanie się nieba. I w Ewangelii, i u św. Pawła, i w Apokalipsie widać wyraźne przekonanie, że ci, którzy w Chrystusa uwierzyli, którzy przyjęli chrzest w Jego imię i pozostali wierni temu chrztowi, są wyłączeni z sądu. ( Henryk Pietras SI). A może ci, którzy sadzą sami siebie, nie będą już sądzeni i będą mogli wejść do świata przenikniętego Chrystusem.? W dalszym ciągu wizji czytamy:

Przestań się lękać!
Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący.
Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków
i mam klucze śmierci i Otchłani ( Ap.1,17—18).

Prawica Chrystusa, która podtrzymuje gwiazdy, kładzie się delikatnie na śmiertelnie przerażonym Janie. Czy potrafię przetrzymać strach spotkania z Nim ( w śmierci)? Jeśli tak, to potrafię wytrwać w oślepiającej Boskości w życiu wiecznym. Chrystus prowadzi nas przez straszliwe doświadczenie śmierci i zagrożenia, abyśmy umieli znieść wieczną radość w Bogu. Na ruinach naszego bytu nadejdzie stan wiecznie Nowego, którego nie da się opisać. Św. Jan może go zaledwie próbować opisać gromadząc i mieszając wszystkie obrazy i kosztowności ziemi:

I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową,
bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły,
i morza już nie ma.
I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe
ujrzałem zstępujące z nieba od Boga,
przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża.
I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu:
«Oto przybytek Boga z ludźmi:
i zamieszka wraz z nimi,
i będą oni Jego ludem,
a On będzie „BOGIEM Z NIMI”.
I otrze z ich oczu wszelką łzę,
a śmierci już odtąd nie będzie.
Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu
już [odtąd] nie będzie,
bo pierwsze rzeczy przeminęły».
I rzekł Zasiadający na tronie:
«Oto czynię wszystko nowe».
I mówi:
«Napisz:
Słowa te wiarygodne są i prawdziwe».
I rzekł mi:
«Stało się.
Jam Alfa i Omega,
Początek i Koniec.
Zwycięzca to odziedziczy
i będę Bogiem dla niego...( Ap.21,1—7).

Tkliwa miłość Chrystusa do ludzi tak wyraźna u synoptyków jest również zaznaczona u św. Jana. Ale u Ewangelisty jest również mocno zarysowana potęga Zbawiciela, która może przerażać. Św. Jan pozwala prowadzić się tej sile w stronę życia i światła bez końca. Chrystus jest dla niego życiem i światłością. I wszędzie, gdzie jest życie i światłość, stoi przed nim Chrystus, może zakryty, ale rzeczywisty. W naszych jakże częstych ciemnościach powinien zabłysnąć wieczny byt, wieczna światłość, boski Logos. Takie było doświadczenie Chrystusa w życiu św. Jana Apostoła i takie jest jego żądanie wobec nas.

Mój Jezus (cz.1)

Być chrześcijaninem, to wierzyć w Jezusa Chrystusa. Ale czy Bob tak naprawdę wierzył w Pana? A może jedynie w program AA? Kto uratował mu życie? Wspólnota Anonimowych Alkoholików czy Syn Boży? Chodził często na mityngi i rzadko do kościoła. Gdy odczuwał nawroty alkoholowego głodu, pytał bliski rozpaczy – gdzie jest zbawienie?
– Czy w Jezusie z Nazaretu Bóg objawił się na zawsze i ostatecznie?
– Czy można poprzez znajomość Jezusa poznać Boga?
– Czy świadectwa biblijne są wiarygodnymi źródłami do poznania Jezusa Chrystusa?
Bob musiał odpowiedzieć sobie na te trudne pytania. Wiedział, że refleksja nad nimi albo doprowadzi go ostatecznie do wiary i do życia sakramentalnego Kościoła, albo do niewiary i pewnie z czasem z powrotem do czynnego alkoholizmu.
Wpierw sporządził sobie na podstawie czterech Ewangelii prosty życiorys Jezusa.
Jezus z Nazaretu zwanym Chrystusem żył w Palestynie w trzech pierwszych dziesiątkach naszej ery. Ten syn cieśli urodził się w stajence, żył pośród prostych ludzi, którym mówił o Królestwie Bożym. Chrzest Jezusa dokonany przez Jana Chrzciciela w wodach Jordanu stanowi początek Jego publicznej działalności (Mk 1,9 – 11). Koniec jej wyznacza śmierć na krzyżu za rzymskiego prokuratora Poncjusza Piłata (Łk 2,1; Mk 15,1).
Bob przyznał, że są to fakty historyczne, których ani on, ani nikt rozsądny dziś nie podważa.
Jezus obcował z grzesznikami i kultowo nieczystymi (Mk2,16), łamał żydowskie prawo szabatu (Mk 2,23 nn) oraz przepisy odnoszące się do czystości (Mk 7,1 nn). Ukuto nawet o nim złośliwy zwrot: „Żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt 11,19). Te słowa bardzo Boba poruszyły. Zaczął rozumieć, że właśnie dla takich ludzi Jezus przyszedł na świat; również dla nich przeznaczone było Jego orędzie o miłości Bożej.
Dla pobożnego żyda takie zachowanie i takie orędzie było skandalem, a nawet bluźnierstwem wobec Boga (Mk 2,7). Nic dziwnego, że szybko ściągnęło na Niego wrogość i nienawiść reprezentantów ówczesnego judaizmu. Jezus z racji swego rewolucyjnego orędzia o miłosiernym Bogu wydawał się im fałszywym prorokiem. A za to według prawa żydowskiego groziła kara śmierci (Pwt 18,20). Ukrzyżowanie Jezusa było tego konsekwencją.
Po ustaleniu tych faktów Bob od nowa zaczął studiować Pismo Święte, już nie posługując się wyłącznie aparatem naukowym, ale także modlił się i medytował.
Po raz kolejny zadał sobie pytanie: „Jakie znaczenie mają dla mnie te fakty?” oraz „Kim dla mnie, Boba alkoholika, jest Jezus z Nazaretu?”.
Według Ewangelii – jedni pojmowali Go jako Mesjasza przynoszącego zbawienie, inni widzieli w Nim bluźniercę i fałszywego proroka. Herod z Niego szydził (Łk 23, 6-12), krewni uważali, że odszedł od zmysłów (Mk 3,21). Nazarejczyk nie szukał schronienia na pustyni, lecz szedł do ludzi i żył wśród nich. Z wielu Jego słów przebija całkowite zaangażowanie w wypełnianiu woli Boga. Ono doprowadziło Go do zerwania ze swoją rodziną (Mk 3,20 nn, 31-35) i uczyniło Go bezdomnym na tym świecie (M8,20.
Mimo to Jezus nie był jakimś fanatykiem. Jego surowość nigdy nie była bezwzględna. Nie nauczał ani określonej religii, ani moralnej kazuistki. Nazywał Boga „swoim Ojcem”, którego miłość rozsadza wszystko i nie pozwala troszczyć się o jutro (Mt 6,25-34).)
Miłość do Boga angażowała Go całkowicie dla innych. Pośród swoich uczniów był jak sługa (J 13,5-11). Bieda i choroba nie były dla Niego karą Bożą; przeciwnie, to właśnie biednym i chorym należy się miłość Boga. Ale też wobec bogatych nie miał słów nienawiści ani zawiści. Nauczał jak rabbi (uczony w Piśmie) i toczył spory o interpretację prawa, za co był szczególnie atakowany (Łk 12,13). A przecież nie był ani teologiem, ani kapłanem. Gdy mówili do Niego „Rabbi”, to nie w znaczeniu naszego słowa „doktorze”, lecz w znaczeniu „Panie”. Lud uważał Go za proroka (Mk 6,4; Łk 13,33). Ale jeżeli według słów Jezusa już Jan Chrzciciel był większy od proroka, to kim wobec tego jest ten, który uważał się za jeszcze większego od Jana Chrzciciela?
Jezus jest ostatecznym prorokiem, który przewyższa wszystkich innych. Głosi słowo ostateczne i i ostateczną wolę Boga. Wypełnia Go Duch Boży (Mk 3,28 nn; Mt 12,28 i in.). Duch Boży według ówczesnych wyobrażeń wygasł po epoce proroków Starego Testamentu. W okresie między Starym i Nowym Testamentem Bóg wydawał się być w oddali. Bóg milczał, a Duch Boży oczekiwany był ponownie dopiero u kresu czasów.
Jezus jest prorokiem eschatologicznym napełnionym tym Duchem, co oznacza, że pora ta nadeszła. Czas nędzy, wynikający z oddalenia się Boga, skończył się. Bóg przełamuje swe milczenie i w Jezusie nadchodzi ostatecznie czas łaski. Lecz nadejście to było ogromnie szokujące, zupełnie inne niż sobie wyobrażano. Czyż prawdziwy prorok mógł łamać prawo i obcować z grzesznikami? Czy w ten sposób może działać Bóg? Dlatego zarzucano Jezusowi, że ma w sobie złego ducha (Mk 3,22 nn.).
Jezus swoim słowem i czynem rozsadzał wszelkie schematy myślowe. W swym ziemskim życiu był jedynym, niepowtarzalnym fenomenem. Był i pozostanie dla większości tajemnicą. Jemu przede wszystkim chodziło o nadchodzące Królestwo Boże w miłości. I Bob dostrzegł, że gdy tylko za Nim podąża z wiarą i miłością, zbliża się do poznania tajemnicy Jego Królestwa. Zaczynał rozumieć, że tym Królestwem jest Jezus. Jednak wtedy z gwałtowną i haniebną śmiercią Jezusa na krzyżu wszystko zdawało się być skończone. Apostołowie zrezygnowani i rozczarowani powrócili spod krzyża do swych zajęć. Wydarzyło się jednak coś, na czym miała oprzeć się wiara apostołów. Według najstarszego przekazu wielkanocnego Jezus zmartwychwstał.(1 Kor15,1–11).Marek mówi o pochowaniu Jezusa w grobie, a następnie o odkryciu „pierwszego dnia po szabacie” pustego grobu przez niewiasty (Mk 15,46 nn). Relacje o pustym grobie znajdują się we wszystkich Ewangeliach. Ostatecznie jednak o prawdziwości zmartwychwstania Jezusa mogły przekonać uczniów tylko Jego ukazywania się. I wszystkie przekazy wielkanocne mówią o „w i d z e n i a c h” Zmartwychwstałego. Jezus był widziany jako żyjący po śmierci przez pewną liczbę swych uczniów.
– Czy mogli oni ulec zwykłej pomyłce albo halucynacjom? – pytał już na dobre trzeźwiejący Bob, w którym wreszcie obudził się apologeta. Trudno przyjąć, by normalni ludzie przeżywali na jawie własne pragnienia jako rzeczywiste fakty. Uczniowie nie byli szaleńcami, ani głupcami. Nie dowierzali na słowo wiadomościom o niezwykłym zdarzeniu bez uprzedniego ich sprawdzenia. Na przykład Tomasz dopiero po obejrzeniu ran Jezusa uznał cud zmartwychwstania. Z Ewangelii jasno wynika, że zmartwychwstały Jezus był dostępny dla dotyku, słuchu i wzroku. Jezus zmartwychwstał w dawnym ciele, ale Jego życie po śmierci było nie tym samym życiem, co przed śmiercią, lecz istnieniem wzniosłym, początkiem niebiańskiej chwały.
– Czy były to wizje subiektywne? – pytał samego siebie. I odpowiadał sobie, że jest różnica pomiędzy subiektywną wizją a zgodnym świadectwem ludzi, którzy twierdzili, że Jezusa widzieli. Jezus ukazywał się tym, którym chciał i tylko wtedy, kiedy chciał.
Nie mogło to być też żadne oszustwo. Wyklucza je oczywista prawdomówność pierwszych chrześcijan. Uczniowie Jezusa i ewangeliści głosili fakt zmartwychwstania z całą odwagą i napisali o Jezusie prawdę. Dowodem prawdziwości spisanych ewangelii sa cierpienia, prześladowania , a w końcu męczeńska śmierć ich autorów. Za fałszywe zmyślenia czy subiektywne przewidzenia nie oddaje się życia. Rozsądną rzeczą jest więc przyjąć, że szczerze wierzyli w to, co widzieli i o czym pisali, a świadectwo ich jest prawdziwe. Bob zapłakał.
***
Fragment książki „ Bob Whisky, czyli duchowość alkoholika” mojego autorstwa. Tytuł do nabycia już tylko na Allegro.

Boża Opatrzność czyli bycie strzeżonym

Zadziwia fakt, że księga Tobiasza tak pogodna i radosna nie weszła do kanonu Biblii hebrajskiej. Czy dostatecznym powodem było to, że Azariasz nakazuje w celu odpędzenia złego ducha spalić rybią wątrobę i serce? Wartość tego midrasza z II wieku przed Ch. wysoko cenił św. Augustyn i Ambroży, a kanoniczność księgi potwierdził synod w Hipponie (393 r.) . Teologia biblijna wskazuje na charakter dydaktyczny księgi. Cierpienie nie stanowi kary, ale próbę, a za wierność Bóg nagradza szczęśliwym życiem. Zgodnie z tą wykładnią, wzorem człowieka sprawiedliwego jest Tobiasz, który dokonuje wielu uczynków miłosierdzia: rozdaje jałmużnę, grzebie umarłych i wynagradza pracowników.
Chciałbym zwrócić uwagę na nieco inny element. Dzieje Tobiasza ukazują bowiem w niezrównany sposób Opatrzność. Określenie to może niewiele mówić współczesnemu odbiorcy tego tekstu. Ten tajemniczy wymiar egzystencji człowieka chyba lepiej byłoby określić jako „bycie strzeżonym”, (nie w znaczeniu przysłowia „ strzeżonego pan Bóg strzeże”!). Człowiek strzegąc tego, co słabe i zagrożone, (na przykład życie) sam jest strzeżony przez to, co zagrożone i słabe, w czym objawia mu się moc Boża.

Księga ukazuje wpierw współistnienie wobec Boga podwójnej nędzy ludzkiej. Oddany Bogu Tobiasz, który niemalże jedyny przestrzegał w kraju przykazań Bożych, a mimo to został wraz z rodziną deportowany do Niniwy, przeżył mimo wielu przeciwności losu, ale na końcu się załamał: biedny i ślepy błagał Boga, aby go zabrał z tego świata ( Tob 1 – 3,6). Paralelnie Księga opisuje los młodej nieszczęśliwej dziewczyny: miała siedmiu mężów, ale wszyscy pomarli, zanim się do niej zbliżyli. Jej los stał się przedmiotem żartów, chciała więc umrzeć. Nie chciała Sara jednak martwic ojca, i zamiast się powiesić, stawała w oknie z wyciągniętymi rękami, prosząc Boga, aby ją zabrał z tego świata (Tb 3,7—15).Dwoje ludzi złamanych przez los. Wtedy zjawia się postać stróża, Anioła Rafaela, który przyszedł na świat, aby ich oboje uwolnić. Uwolnienie dokonało się poprzez czuwanie Boga nad czynami młodego Tobiasza (syna). Wysyła stary ojciec swego syna w podróż do Medii, aby przed śmiercią jeszcze odebrał należny mu dług. W podróży towarzyszy mu Anioł, który pod ludzką postacią przybiera imię Azariasz. Anioł prowadził go podczas wędrówki i pouczał, ze w nieszczęściu będzie przy nim, objaśnił mu działanie różnych środków leczniczych przeciw ślepocie ojca, ale i przygotowywał na spotkanie z piękną i odważną Sarą. Młodzi przypadli sobie do gustu i niebawem pobrali się. Noc poślubną poprzedzili modlitwą, a następnie przez czternaście dni świętowali wesele, także modląc się o dożycie starości. Tymczasem Anioł odebrał pieniądze należące się staremu Tobiaszowi. Po powrocie do Niniwy, Azariasz ujawnia się jako zesłany przez Boga Anioł Rafael, przekazuje Tobiaszom rady i polecenia, m.in. aby spisali to co ich spotkało, i znika. Wszyscy odtąd uwielbiali Boga i dziękowali mu za tak wielkie Jego dzieła, za to, że ukazał im się Anioł Boży, (Tb11;12,1—22). Dni starego Tobiasza uleczonego ze ślepoty odtąd upływają w spokoju i szczęściu. Starzec na łożu śmierci miał wizje wyprowadzenia Izraela z niewoli, nawrócenia wszystkich ludów ziemi i urzeczywistnienia panowania boskiego w wiecznym Jeruzalem. Gdy rodzice i teściowie pomarli, młody Tobiasz ( typ Chrystusa) odziedziczył majątek i żył u boku żony swej Sary (typ Kościoła) otoczoną czcią do późnej starości.

Księga kończy się hymnem dziękczynnym Tobiasza, wykorzystywany do dziś w liturgii:

… Szczęśliwi wszyscy ci ludzie, którzy się smucą
wszystkimi plagami twymi,
ponieważ w tobie cieszyć się będą
i oglądać wszelką radość twoją na wieki.
Duszo moja, uwielbiaj Pana, wielkiego Króla.
Ponieważ Jerozolima będzie odbudowana,
w mieście dom Jego – na wszystkie wieki.
Szczęśliwy będę, jeśli reszta rodu mego
ujrzy twoją chwałę
i uwielbiać będzie Króla niebios.
Bramy Jerozolimy będą odbudowane
z szafiru i ze szmaragdu,
a wszystkie mury twoje z drogich kamieni.
Wieże Jerozolimy będą zbudowane ze złota,
a wały ochronne ze szczerego złota.
Ulice Jerozolimy wyłożone będą
rubinami i kamieniami z Ofiru.
Bramy Jerozolimy rozbrzmiewać będą pieśniami wesela,
a wszystkie jej domy zawołają:
„Alleluja, niech będzie uwielbiony Bóg Izraela!”
I błogosławieni będą błogosławić Imię święte
na wieki i na zawsze». (Tob 13,16—18).

Tak kończy się opowieść o szczęściu i zagrożeniu, o wierności człowieka i przybyciu anioła, o życiu doczesnym i dobroci Boga. Pewnie powie ktoś — banalna historia zakończona sielanką. W tych bajecznie opowiedzianych dziejach zawarta jest jednak piękna wizja ludzkiej rzeczywistości w otulinie Bożej Opatrzności, inaczej strzeżenia i bycia strzeżonym. To nie jest jedynie hebrajski romans, jakby z Harlequina, pozbawiony głębszej treści W tej opowieści tak naprawdę nie jest ważne, co się opowiada, ale jak się opowiada. Rdzeniem objawienia jest tu „nastawienie życiowe” i „jak” jest ono opowiedziane. Postawą, czyli nastawieniem jest to, co pozytywne, zrozumienie istnienia, zachwyt wobec istnienia, uczucie wobec istnienia bardziej bogate i odnawiające niż nasz zdrowy rozsądek, po prostu uznanie pełni życia. Jest to postawa wierności w dążeniu do szczęścia.

Księga ta ukazuje, że radość i szczęście jest oznaką, iż w życiu człowieka działa sam Bóg. Wierność w dążeniu do radości i szczęścia jest chyba tym składnikiem, z którego na tym świecie tworzy się życie ludzkie z Bogiem. (Nawet w okolicznościach wewnętrznego wyniszczenia i cierpień, których często ludzie inni nie dostrzegają albo zaledwie przeczuwają). Wszystko to w naszym życiu dzieje się pod strzegącym okiem Boga. Bóg strzeże i ogarnia nieskończoną miłością wszelkie życie, a szczególnie życie zagrożone i narażone na niebezpieczeństwo.

Bóg ludzi niereligijnych

Andrzej  Michniewicz anonsuje na blogu Teologowie książkę Teologie XX i XXI wieku Andrzeja Napiórkowskiego. W zamieszczonym spisie treści tej książki jest pastor baptystyczny Martin Luther King i inni, natomiast nie ma teologa luterańskiego, ekumenisty Dietricha Bonhoeffera- urodzonego we Wrocławiu, zamordowanego w obozie koncentracyjnym w 1945 roku. W moim poczcie bohaterów wiary Bonhoeffer zajmuje wysoką pozycję. Lektura jego „Modlitewnika Biblii” oraz listów i notatek z więzienia przekonuje, że doświadczył on Boga ludzi niereligijnych i cierpiących. To, że są ludzie niereligijni jest truizmem. Tak samo, jak to, że są ludzie niemuzykalni, niesłyszący, niewidzący. Nie znaczy to, że Bóg ich od siebie odepchnął. Dla Bonhoeffera jest Bóg ludzi niereligijnych!
Przytoczę parę jego głośnych stwierdzeń:

Nie akt religijny czyni chrześcijanina, tylko udział w cierpieniu Boga w codziennym życiu.
Dojrzałość świata, dzięki której zostają usunięte fałszywe wyobrażenia Boga, odsłania nam obraz Boga Biblii, który przez swą bezsilność zyskuje władzę i miejsce w świecie.
Ataki apologetyki na dojrzałość świata uważam po pierwsze za bezsensowne, po drugie za nieszlachetne, po trzecie za niechrześcijańskie. Bezsensowne, bo wygląda to jak cofnięcie człowieka, który stal się już mężczyzną, z powrotem do momentu dojrzewania, czyli uczynienia go zależnym od tego, od czego już nie jest zależny, wciągnięcie go w problemy, które dla niego nie są już problemami. Nieszlachetne — albowiem próbuje się tu wykorzystać słabość człowieka do celów mu obcych i nieakceptowanych dobrowolnie. Niechrześcijańskie — albowiem myli się tu Chrystusa z pewnym stopniem religijności człowieka, to znaczy z prawem ludzkim.

Trudno zgodzić się całkowicie z takim myśleniem. Choć jest oczywistą prawdą, że chrześcijaństwo w swej istocie nie jest religią ale wiarą. Spotkałem w moim życiu ( ba, mam w samej mojej najbliższej rodzinie) osoby, które kochałem i kocham,  ludzi, którzy wewnętrznie byli po prostu niereligijni. A przecież również czuli bliskość Boga, który ich kocha i za nich umarł na krzyżu.
Myślę, że to rozróżnienie pomiędzy człowiekiem religijnym i wierzącym jest ważne. Dobrze byłoby ostatecznie zdefiniować co oznacza w teologii religia, a co wiara. Przywódcy III Rzeszy byli luteranami, katolikami, na swój sposób zabobonni i religijni, ale czy byli ludźmi wierzącymi? Jak  ich wina odnosi się do samej istoty chrześcijaństwa, którą  jest Jezus Chrystus, wiara człowieka w Boga, który stał się człowiekiem?

Pogoń za niemożliwym czyli kilka refleksji o Mistrzu Eckharcie

Niektóre stwierdzenia Mistrza Eckharta uznano kiedyś za heretyckie, co mnie naturalnie zachęciło do lektury jego pism. Mistrz Eckhart ma coś w sobie, jakąś taką lekkość i absurd, coś, co mnie pociąga i zmusza do myślenia. Wydaje się, że miał otwarty umysł i nie obstawał uparcie przy raz powziętym poglądzie, ale myślał dalej i głębiej, był po prostu twórczy. Nie był przy tym jedynie intelektualistą, ale miał umiejętność łączenia swych przemyśleń z doświadczeniem życiowym. Nie uchroniło go to bynajmniej od tego, że niektórym jego zaleceniom zupełnie brak praktyczności. Może Mistrz Eckhart inspirować, ale nie byłabym sobą, gdybym uznała kogokolwiek za swojego mistrza w tym sensie, że podchodziłabym do niego bezkrytycznie. A więc trochę zachwytu i trochę krytyki. Czytaj dalej Pogoń za niemożliwym czyli kilka refleksji o Mistrzu Eckharcie

Krzyk w ciemnościach

Istnieją zagadnienia trudne, intymne, osobiste, o których pisać niepodobna bez obawy przed spłyceniem i zafałszowaniem. Do takich należy niewątpliwie ludzkie cierpienie. Nie sposób go wytłumaczyć ułomnymi słowami ludzkiej logiki. Wymyka się ono także najbardziej wzniosłym kategoriom myślenia religijnego. Któż nie obawia się mówić o cierpieniu?

Odważam się jednak w tym tekście uzupełniającym pisać o cierpieniu tonem osobistym. Autentyczne słowa na jego temat bywają twarde, ubogie i nieskładne. Nie można tego wyrazić w kilku zdaniach. Język cierpienia jest wspólny wszystkim ludziom. Jest to chyba język najbardziej ekumeniczny, przekraczający wszystkie podziały i różnice między ludźmi. Każde cierpienie ludzkie jest po prostu cierpieniem, niezależnie od przynależności wyznaniowej i religijnej. Stanowi cząstkę ogromnej ekumenii ludzkiego nieszczęścia. Pozostaje wspólnym doświadczeniem ogólnoludzkim i wspólnym zadaniem.

Hiobowie naszego życia

Nie jestem człowiekiem nietkniętym przez cierpienie. Przeszedłem trudne lekcje wyższego rodzaju uniwersytetu. Nie uczyniły mnie zgorzkniałym i nieszczęśliwym. Przeciwnie, uważam się za człowieka szczęśliwego, któremu zaoszczędzone zostały próby zbyt ciężkie. Bogu dziękuję za wszystkie doświadczenia. W modlitwie „Ojcze nasz” proszę: „i nie wystawiaj nas na próbę” (dosł.: „nie wprowadzaj nas w [czas] próby”, zgodnie z tekstem greckim, zamiast: „i nie wódź nas na pokuszenie”). To jedyna, przejmująca prośba w tej modlitwie, zaczynająca się od „nie”. Wszystkie inne są pozytywne. To zastanawia!

W ciągu swojego życia spotkałem ludzi, których los porównać by można z losem biblijnego Hioba. Zachowuję w pamięci ich imiona. Tych, którzy już odeszli i tych, którzy jeszcze żyją polecam w modlitwie dobremu Bogu. Ich obecność w moim życiu skłania wciąż na nowo do zadumy nad sensem ludzkiego zmagania z nieszczęściem.

Wielu ludzi zostaje boleśnie zranionych w ciągu swojego życia. Żyją istnieniem pomniejszonym i ukrzyżowanym. Trzeba rozumieć ich bunt, a także odczuwaną przez nich często niechęć do Boga jako dawcy takiego życia. Chcą znaleźć odpowiedź na dręczące ich pytania. Szukają usprawiedliwienia swojej sytuacji. Odczuwają potrzebę dowodu swojej winy i wewnętrznego oczyszczenia. Rzadko znajdują odpowiedź na swoje pytania.

Jak wtedy ocalić zaufanie do Boga, Jego dobroci i miłosierdzia? Trzeba wierzyć, że On był, jest i pozostanie Bogiem z nami. To Jego obecność ocala nas od zagubienia. Ocalenie wydarza się wtedy, kiedy On zbliża się do nas w potrzebie, kiedy ze zdumieniem doświadczamy w końcu Jego tajemniczej obecności i troski o nasz los. Przedtem wydawał się nam zagrożeniem i nieprzyjazną ciemnością. Przychodzi czas, gdy poczucie Jego obecności i miłości przynosi radość i uspokojenie.

Jest w naszym życiu i naszej modlitwie miejsce na skargę i zaufanie dobremu Bogu. Hiobowie są pośród nas. Niech wiedzą, że cierpienie i nieszczęście nie są jedynie karą Bożą za popełnione przestępstwa. Do dziś zadajemy sobie trwożne pytania o sens cierpienia w ludzkim życiu. Żadna odpowiedź nie przyniesie całkowitego rozjaśnienia. Zaufanie do dobrego Boga i wytrwała nadzieja cierpliwie leczą nasze niepokoje.

Ukrzyżowana postać istnienia jest najtrudniejsza

Nie wolno mówić o cierpieniu w taki sposób, który irytuje, a co gorzej upokarza i obraża samych cierpiących. Nie chciejmy z upodobaniem dowodzić, wyjaśniać i dawać dobre rady komuś, kto żyje w swoistym świecie pełnym ciemności i lęku. Trzeba strzec się, aby nasz sposób myślenia i mówienia o cierpieniu nie był zniewagą dla tych, którzy rzeczywiście cierpią. Ostrzeżeniem są ich własne słowa. Ci, których cierpienie dotknęło najbardziej, zazwyczaj milczą. Nie potrafią i nie chcą pięknie o nim mówić. Być może, to właśnie oni mają największe prawo mówić innym o cierpieniu i prostować mylne wyobrażenia. Czynią to najczęściej bez słów, za pomocą jedynego języka, jaki im pozostał – języka łez, pokory i wewnętrznego uciszenia, albo języka buntu, krzyku i skargi.

Cierpienie to nieskończenie więcej niż teoretyczny problem do rozwiązania. To konkretne doświadczenie ludzkie, w zetknięciu z którym rodzi się poczucie bezsensu i bezsilności. Na nic się nie zdadzą najbardziej wyszukane wyjaśnienia. Cierpiący ludzie zostają wtrąceni w krąg ciemności i osamotnienia. W obliczu cierpiącego człowieka racje rozumu okazują się całkowicie bezradne i bezsilne.

Cierpienie w jego różnych postaciach jest tajemnicą szczególnie trudną i nieprzeniknioną, która powinna budzić głęboki szacunek dla cierpiących i współczucie dla ich doli. Onieśmiela ono także tych, którzy są jego świadkami, a równocześnie przynagla do spotkania z cierpiącym człowiekiem i wzywa do przyjścia mu z pomocą. Ukrzyżowana postać istnienia jest bytowaniem najtrudniejszym. Odczuwane jest jako zstępowanie w infernalny wymiar rzeczywistości świata. Jeżeli gdzieś potrzeba duchowego rozjaśnienia, to chyba najbardziej w mrocznych wymiarach egzystencji.

Samo w sobie cierpienie nie może być wartością. Jako takie pozostaje zawsze niedolą, ciężarem, udręką, próbą, zagrożeniem, pokusą do zwątpienia i buntu, największym wyzwaniem dla życia i sensu istnienia. Refleksja nad cierpieniem, złem i śmiercią jest trudnym testem dojrzałości myślenia religijnego. Jest ona szczególnie potrzebna w czasach, gdy myśl o cierpieniu i śmierci jest spychana w najdalsze zakątki świadomości, co prowadzi nieuchronnie do jeszcze większej izolacji ludzi cierpiących.

Trzeba budzić większą wrażliwość na cierpienie i kształtować postawy, które mobilizują do zmagania z nim. Jest ono wyzwaniem nie tylko dla kogoś, kogo ono bezpośrednio dotyka, ale również dla tych, którzy są jego najbliższymi świadkami. Kto nie potrafi współ-cierpieć, nie będzie zdolny również głęboko przeżywać radości i szczęścia. Pozostanie człowiekiem powierzchownym, pozbawionym głębi życia duchowego.

Tylko z dystansu cierpienie może wydawać się czymś oczywistym

Cierpienie, niepowodzenie i nieszczęście kładą się wielkim ciężarem na życiu konkretnych ludzi. Może się zdarzyć, że udręczony człowiek zdolny jest przeklinać Chrystusa za to, że jest taki słaby, że na ziemi dzieje się tak, jak gdyby głoszony przez Niego dobry Bóg winien był posłuszeństwo czy jakiś dług diabłu (zob. Hi 1,6–2,10). Wszystko zdaje się wtedy wskazywać na to, że Stwórca i Pan świata jest albo bezsilny, albo znajduje upodobanie w nieszczęściu ludzi. Rodzi się pokusa odrzucenia Boga nie tylko jako niepotrzebnego, ale wręcz jako kogoś winnego i odpowiedzialnego za cierpienie ludzi.

Cierpienie człowieka jest tą przestrzenią życiową, na której dochodzi najbardziej boleśnie do spotkania z sensem lub bezsensem egzystencji. Kryje się w tym nieuchronna dwoistość cierpienia. W obliczu cierpienia i zła mnożą się trudne pytania. Stawia je człowiek pełen goryczy i rozterki samemu Bogu: dlaczego właśnie ja muszę cierpieć? Nieszczęście przenika najbardziej w głąb świadomości i staje się naszym własnym pytaniem wówczas, gdy zaczynamy sami doświadczać go na sobie i osób najbliższych: jako groźby, niebezpieczeństwa, cierpienia, utraty, udręki, choroby, śmierci, niegodziwości spowodowanej przez innego człowieka. W obliczu zła staje wówczas nie tylko ludzki umysł, ale cały człowiek. Tylko z dystansu cierpienie może wydawać się czymś oczywistym. Pytania stają się tym bardziej natarczywe, im bardziej bezpośrednio zostajemy dotknięci mocą zła w różnych jego postaciach, im bardziej czujemy się bezradni i bezbronni wobec jego tyranii.

Obszar ludzkiego cierpienia jest niezwykle rozległy, zróżnicowany i wielowymiarowy. Zło przybiera niezliczoną liczbę form i postaci. Ileż cierpień ludzkich wynika z tego, co czynimy sobie nawzajem! Pijany kierowca zabija dziecko lub starszego człowieka. Dziewczyna zostaje zgwałcona lub zabita w zaułkach wielkiego miasta. Czy można to przypisać Bogu? Łamiąc w swojej swawoli nakazy prawa moralnego zadajemy innym cierpienie. Czy Bóg powinien był wyznaczyć granice naszej wolnej woli?

„Z głębokości wołałem do Ciebie, Panie”

Kto cierpi, nie zadowoli się żadną teoretyczną odpowiedzią. Jego sytuacja zdaje się wykluczać wszelkie pocieszenie. Poczucie bezsensu może być przezwyciężone tylko przez doświadczenie życzliwej obecności i bezinteresownej miłości. Są zagadki świata, wobec których stajemy bezradni. Nadmiar zła jest dla naszego umysłu szczególnie niepojęty. Bez zawierzenia Bogu pozostaje rezygnacja, zwątpienie i beznadziejność.

Wielu ludzi w obozach koncentracyjnych traciło wiarę zarówno w Boga, jak i w człowieka. Wołali do Boga o ratunek, a doświadczyli jedynie milczenia. Przeżywszy piekło na ziemi nie potrafią odbudować postawy wiary w sobie samych. Żyją w zamkniętym świecie pozbawionym rzeczywistej troski o człowieka.

Do dzisiaj pytamy w krytycznych sytuacjach życia: „Boże, gdzie jesteś?” Przeraża nas jednak Jego milczenie w obliczu ogromu ludzkich cierpień. Bóg, o którym mówią, że miłuje ludzi, milczy i pozostaje tak bardzo daleki… Takie myśli często nawiedzają cierpiących. Niełatwo pomóc im zrozumieć, że odpowiedź Boga nie przychodzi w formie teoretycznego wyjaśnienia, lecz obecności. Łatwo tego nie dostrzec, gdy ogrom cierpienia przesłania nam wszystko i rozpacz zagląda w oczy. Udręczonemu człowiekowi może się wydawać, że jest już nikomu niepotrzebny. Jak zwyczajny ludzki śmieć… na wysypisku życia.

Kiedy nikt się nie troszczy, cóż warte jest życie? Nie oczekujmy, że zatroszczą się o nas odległe gwiazdy widoczne nocą na bezchmurnym niebie. Nie warto jednak przywykać do myśli o obojętności kosmosu, o nieobecności Stwórcy i Zbawiciela. Jeżeli nie ma Zbawcy, to nie potrzebujemy żadnego ocalenia. Jesteśmy zdani na samych siebie, tragicznie samotni w bezmiarze wszechświata.

Blaise Pascal wyznaje w swoich „Myślach”: „Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie” (w układzie według wydania J. Chevaliera, nr 91). Wyznanie to spotkało się z repliką Paula Claudela, który pisał: „Pascal zwierza się, że przeraża go wieczne milczenie nieskończonych przestrzeni. Milczenie? Chyba źle słuchał! Przeciwnie, Psalmista mówi nam, że nie ma na świecie takiego dźwięku (…), w którym nie można byłoby się dosłuchać pierwszej litery słowa hebrajskiego: ABBA, które znaczy: Ojcze” („Umiłowanie Pisma Świętego”, Warszawa 1958, s. 14).

Nie rozumiemy Boga

W obliczu cierpienia kierujemy pytanie „dlaczego?” do samego Boga. Gdy cierpienie się przedłuża, wydaje się nam, że nie obchodzi Go nasz los. W rzeczywistości dialog z Bogiem nie jest nigdy dialogiem beznadziejnym. Odpowiedź i słowo pokrzepienia przychodzą zazwyczaj za pośrednictwem innych, chociaż często w sposób dla nas bezpośrednio niedostrzegalny. Jesteśmy skłonni nadal wątpić, czy Bóg istnieje i czy jest naprawdę Bogiem miłującym swoje stworzenia. A w dziejach konkretnych ludzi bywało rozmaicie. Gdy pośród ogromu zła i nieszczęścia jedni kierowali przekleństwa w stronę Boga, inni modlili się i próbowali Go usprawiedliwiać, obciążając winą i odpowiedzialnością przede wszystkim samego człowieka. Nie zawsze można jednak bezpośrednio obarczyć odpowiedzialnością innych ludzi oraz stworzone przez nich wadliwe, wręcz grzeszne struktury społeczne. Niemniej faktem pozostaje przerażający ogrom zła i cierpienia w dziejach ludzkości, wyrządzonych przez człowieka w imię zbrodniczych ideologii. Cierpią ludzie niewinni i odchodzą z tego świata w poczuciu wielkiej niesprawiedliwości.

Nikt dotąd nie zdołał uporać się bez reszty z tą mroczną rzeczywistością życia. Mnożymy słowa i wyjaśnienia. Chociaż są to wysiłki niezbędne i pomocne, nie usuwają mroku tajemnicy. Pytanie o Boga cierpiących ludzi trwa nadal. Każde pokolenie zadaje je od nowa. Jaki Bóg rzeczywiście jest? Jakie jest Jego prawdziwe oblicze?

Przyznajmy szczerze: nie rozumiemy Boga. Nie wiemy, dlaczego pozwala On cierpieć swoim stworzeniom. Nie rozumiemy, dlaczego również wzrok Jezusa w czasie męki został przesłonięty tak wielkim smutkiem i lękiem, że i On z trudem rozpoznawał oblicze Ojca. Wobec tak wielkiej tajemnicy wypadałoby raczej zamilknąć. Z milczeniem dopiero mogą zrodzić się słowa płynące z poczucia braterstwa i głębokiej więzi ze wszystkimi, którzy cierpią.

Wypada nieraz zawahać się i zamilknąć w obliczu może nie tyle pytań własnych, ile raczej niemych pytań ludzi ponad miarę udręczonych, szukających światła nadziei i poczucia sensu. Któż nie obawia się mówić i pisać o tych przejmujących sprawach?

Skazani na bezradne pytania?

Moja odpowiedź na cierpienie zależy w dużej mierze od tego, w jaki sposób pojmuję Boga i jaki Jego obraz noszę przed oczyma. Teologia współczesna mówi o Jego tajemniczej zdolności współ-cierpienia ze stworzeniami oraz o Jego solidarności z cierpiącymi. Przekonuje, że nie pozostaje On z dala, obojętny i nieczuły, lecz sam w tajemniczy sposób w cierpieniu uczestniczy. Kto w ten sposób pojmuje Boga, usuwa przynajmniej część niepokoju i lęku w postawie wiary i nadziei. Cierpienie rozjaśnione wzrokiem wiary staje się lżejszym do zniesienia.

Wiele błędnych skojarzeń budzi zwłaszcza rozpowszechniony przekład słów z czwartej pieśni Sługi Pana w Księdze Izajasza: „Spodobało się Panu (JHWH) zmiażdżyć Go cierpieniem” (Iz 53,10). Przekład ten sugeruje, iż to sam Bóg „miażdży cierpieniem” swojego wiernego Sługę, gdyż taka jest Jego wola i takie Jego upodobanie (!). Bóg miażdżący? Bóg krzyżujący? Jakie uczucia mogą budzić te słowa w człowieku, zwłaszcza niewinnie cierpiącym? Czy nie naraża się go na mimowolne bluźnierstwo? (odsyłam w tym miejscu do mojego komentarza w trakcie grudniowej dyskusji TEOLOGIA RADOŚCI, we wpisie „Radość i nadzieja są naszą siłą. Część I” (18 grudnia 2013, 20:50).

Już mistrz Eckhart uważał jednak, że ten, kto w swojej nędzy i nieszczęściu bluźni Bogu, tym samym chwali Go w pewien sposób (Deum ipsum quis blasphemando Deum laudat). Oficjalny Kościół potępił to zdanie. A przecież skarga i bunt człowieka w obliczu wielkiego cierpienia nie muszą z konieczności być wyrazem ateizmu.

Czy jednak rzeczywiście jesteśmy skazani tylko na bezradność i nieustanne pytanie? Czy nie należy wziąć pod uwagę faktu, że doświadczamy przecież w życiu także dobra i piękna, a więc czegoś pozytywnego? Możemy zatem pytać nie tylko: „Skąd zło?” (Unde malum?), ale również: „Skąd dobro i piękno?” (Unde bonum et pulchrum?). To właśnie dobro i piękno stanowią przeciwwagę dla doświadczenia nadmiaru zła i jego destruktywnej siły.

Jak inaczej można cierpliwie i sensownie trwać przy pytaniu, gdyby istniała tylko rzeczywistość mroczna i negatywna? Codzienne, choćby drobne doświadczenie dobra i piękna jest w życiu człowieka pozytywnym tłem pytania o nieszczęście. Kontrast jasnej i ciemnej strony życia wzmaga jeszcze bardziej intensywność pytania o obecność cierpienia, winy i nieszczęścia. Wierzę, że echo dobra nigdy nie milknie.

Jezus nie błogosławił cierpienia, ale cierpiących

W swoim nauczaniu Jezus przeciwstawiał się utartym i powierzchownym wzorcom myślenia. Nie wiązał cierpienia z karą i odpłatą. Nie dopatrywał się winy w okrutnym losie, jaki spotkał Galilejczyków zamordowanych przez Piłata ani w losie ludzi przywalonych przez wieżę w Siloam (zob. Łk 13,1-5). Wzywał do nawrócenia i pojednania. Wykluczył zdecydowanie wszelką myśl o związku przyczynowym między cierpieniem spowodowanym w człowieku ślepotą od urodzenia a ludzką winą: „Ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice, ale stało się tak, aby w nim objawiły się dzieła Boga” (J 9,3).

Zmierzając do Jerozolimy, gdzie miał być wydany w ręce nieprzyjaciół, nie wypowiadał żadnych wielkich słów o wzniosłości cierpienia. Zapowiadał jedynie swoją mękę i śmierć. Wyjaśniał, że trzeba przez nie przejść, że inaczej być nie może (zob. Mk 8,31; 9,31 10,33). Błogosławił cierpiących, na chorych kładł z czułością ręce, uzdrawiał, uwalniał od niemocy. Nie idealizował cierpienia, nie usprawiedliwiał i nie sławił jego uszlachetniającej roli. Znał jego destrukcyjną i złowrogą siłę. Objawiał swą moc, aby przezwyciężać zło i nieszczęście. Występował w obronie ludzkiego szczęścia i radości życia. Stawał po stronie biednych, płaczących, nieszczęśliwych i cierpiących. Do nich w Kazaniu na Górze kierował swoje Błogosławieństwa. Wiedział, że człowiek cierpiący błąka się w ciemnościach, a więź łącząca go z Bogiem jak słaba nić, ciągle narażona jest na zerwanie.

Sam Jezus podzielił los proroków, którzy nawoływali do nawrócenia, narażając się tym samym na niezrozumienie i odrzucenie. Przygotowywał także swoich uczniów na nieuchronne spotkanie z cierpieniem w świecie. Jego męka i śmierć na krzyżu nie były z góry zaplanowane przez Boga, stały się jednak następstwem Jego miłości zdolnej „wszystko znieść” i „wszystko wytrzymać” (1 Kor 13,7). Widzę w tym najbardziej poruszającą formę apelu Boga do wolności człowieka.

W doczesnych wymiarach dziejów ludzkich nie znajdziemy zadowalającej odpowiedzi na obecność zła i cierpienia. Jako chrześcijanin wierzę, że odpowiedź została dana wraz ze zmartwychwstaniem Jezusa. To niezwykły znak ocalenia – Bóg nie pogodzi się z cierpieniem i mrokiem śmierci. Ma moc przezwyciężyć je, gdyż jest przemożny w swej dobroci i miłości. Nie opuszcza cierpiących i pogrążonych w ciemnościach. Cierpienie człowieka obchodzi Go i dotyka bardziej, niż możemy to zrozumieć.

Powierzyć siebie niepojętemu Bogu

Po tej stronie życia wciąż będziemy pytać; czy Bóg rzeczywiście chce tych ludzkich bezdroży i cierpień, czy je tylko dopuszcza. Pomyśleć tylko, ile z nich pochodzi od nas samych, z powodu zranień we wzajemnych relacjach. Nie pytajmy jedynie: „Gdzie byłeś, Boże, gdy straszliwie cierpieli ludzie?” Pytajmy także: „Gdzie byłeś, człowieku? Co się z tobą działo? Gdzie się podziałeś?” Ufamy, że jasną odpowiedź znajdziemy kiedyś u Boga. On sam, w Jezusie Chrystusie, już jest odpowiedzią. Poza Nim nie ma innego błogosławionego światła, które mogłoby rozjaśnić nieprzeniknione mroki ludzkiego nieszczęścia i udręki. Być może cierpienie jest swoistym znakiem niepojętej tajemnicy samego Boga i Jego boskiej wolności.

Trzeba pogodzić się z tą tajemnicą, powierzyć siebie niepojętemu Bogu ze czcią i miłością. Bez tego wewnętrznego nastawienia pozostaje jedynie zwątpienie i poczucie całkowitej absurdalności cierpienia. Tylko cierpienie rozświetlone od wewnątrz traci na swej niszczycielskiej sile. Nadzieja i ufna miłość są wielkim, choć trudnym darem. Nadzieja leczy, a miłość jednoczy.

Czy potrafimy rozświetlać mrok cierpienia?

Jedną z właściwości cierpienia jest to, że traci ono stopniowo wszelki blask, otępia człowieka, napełnia goryczą oraz pozbawia zdolności dostrzegania sposobów jego przetwarzania i przezwyciężania. Można stać się wówczas człowiekiem niemal etatowo nieszczęśliwym, pełnym wymagań, pretensji i oskarżeń. Sam cierpiący może odnieść wtedy wrażenie, jak gdyby odpadała zeń z wolna reszta człowieczeństwa. Nie rozświetlone od wewnątrz cierpienie wtrąca w stan izolacji i w coraz większe ciemności ducha. Coraz to bardziej rozgorycza. Cierpiący człowiek pozostaje często jedynie w mrocznym kręgu skargi, beznadziejności, bezsilnego buntu, bólu i samotności.

Łatwo mówić, że cierpienie czyni człowieka bardziej ludzkim i uszlachetnia. W rzeczywistości wprowadza go ono najpierw w sytuację wewnętrznej samotności i pogrąża w ciemnościach. Aby przezwyciężyć ten stan, potrzebne jest duchowe rozświetlenie, wniesione zwłaszcza przez obecność drugiego człowieka. Dzięki tej obecności łatwiej dostrzec oblicze Niewidzialnego.

To prawda, że cierpienie może mieć moc oczyszczającą i przeobrażającą. Przez cierpienie można stać się zupełnie innym człowiekiem, odnaleźć nową miarę swojego życia i nowy sposób widzenia świata. Owocem tej przemiany jest wówczas większa dojrzałość duchowa. To stwierdzenie nie bynajmniej pochwałą samego cierpienia, które zawsze pozostanie doznawaniem bólu, udręki i nieszczęścia. Była przewodnicząca Rady Kościołów Ewangelickich w Niemczech (EKD), biskup Margot Käßmann tak mówiła o sobie samej:

Mówić o życiu, nie zaznawszy cierpienia, to tak, jak mówić o świecie, nie odbywszy żadnej podróży. Dziękuję Bogu za doświadczenie choroby [rak piersi]. Wzbogaciło moje życie, nadało mu głębię, której wcześniej nie znałam. Byłam zawsze silna, wychowałam cztery córki, pracowałam pełną parą. Nagle stałam się słaba. Zobaczyłam, że życie ma granice. Oswoiłam się ze śmiercią. Pozostało mi jedno: zaufać Panu (P. Maciejewski, Myślałam, że zestarzeję się w małżeństwie, „Wysokie obcasy” (Magazyn Gazety Wyborczej), 23 stycznia 2010).

(Od siebie dodaję, że Rosyjska Cerkiew Prawosławna po wyniesieniu Käßmann do godności biskupa zerwała stosunki z Ewangelickim Kościołem Niemiec, bo była kobietą! Jej małżeństwo rozpadło się. Po przejechaniu czerwonego światła w stanie lekko nietrzeźwym utraciła stanowisko przewodniczącej Rady Kościołów Ewangelickich w Niemczech. Dlatego chętnie cytowała niemieckie przysłowie: „Gdy upadamy, to zawsze w ręce Boga”).

Człowiek może nawet błogosławić cierpienie, kiedy ma już je za sobą, sam trwale nim naznaczony i przemieniony. Pragnie jednak mieć pewność, że nie było ono bezowocne i nie poszło na marne. Świadom tego, że Bóg wie o jego cierpieniu, może żyć i umierać z ufnością. Światło to jest mu niezmiernie potrzebne. Dzięki niemu może przetwarzać i rozjaśniać mrok cierpienia od wewnątrz. Nie wystarczy pokorna rezygnacja, podporządkowanie się i pogodne przyjęcie swego losu. Chodzi o takie przyjęcie, które umożliwi prawdziwie osobowe przetworzenie, przeobrażenie i rozświetlenie cierpienia, aby mogło stać się aktem uczłowieczającym i uszlachetniającym. Jest ono inaczej częścią mnie samego, kiedy je przyjmuję przetwarzając od wewnątrz, niż jedynie znosząc z bierną rezygnacją. Cierpienie nabiera osobowego sensu wtedy, gdy zostaje przyjęte jako wyzwanie i wezwanie.

Ludzka twarz rozjaśniona światłem mądrze przeżytego życia i przeobrażonego cierpienia może być najlepszym wsparciem i najbardziej sensownym słowem dla tych, którzy nie zdołali nauczyć się – jak mawiał rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew – „nieść swego krzyża w sposób prześwietlony”.

Za mało ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że w oczekiwaniu na ostateczne rozjaśnienie tajemnicy naszego istnienia, tutaj na ziemi dotykamy nieba poprzez drugiego człowieka, dzięki jego miłości i życzliwości – tak jak z drugiej strony, przez innego człowieka, możemy doświadczyć także prawdziwej gehenny. Najbardziej podstawową formą przeobrażania cierpienia jest dlatego podzielanie go z innymi.

Czas życia – czasem zmagania

Na pytanie, czy cierpienie jest źródłem twórczości, polski filozof Leszek Kołakowski odpowiada: „Może nim być. (…). Nie każde cierpienie, oczywiście, jest źródłem twórczości, ale wydaje mi się, że twórczość artystyczna czy jakakolwiek inna – zawsze jest sposobem reagowania na cierpienie. (…) Myślę, że sztuka wartościowa jest jakoś u swego korzenia związana z bólem ludzkim” („Czas ciekawy, czas niespokojny”, cz. II. Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Zbigniew Mentzel, Kraków 2008 s. 85,87).

Dopiero przetworzone i rozświetlone cierpienie może przemieniać samego człowieka, oczyścić go, uszlachetnić i pogłębić jego duchową dojrzałość. Gdyby wszystko układało się świetnie w naszym życiu, gdyby nie trzeba było zmagać się z niepowodzeniami i cierpieniem, może nigdy nie odkrylibyśmy głębszej prawdy o sobie samych. Może pozostalibyśmy płytkimi i samolubnymi istotami, które tracą poczucie szlachetności i potrzebę otwarcia się na innych. Być może za swego życia nigdy nie zrozumiemy powodów wszystkich bolesnych doświadczeń. Nie wykluczone, że wskutek nich lepiej rozumiemy jednak prawdziwe znaczenie przebaczenia. Czas życia pozostanie czasem pytania i zmagania.

Cierpienie ciąży najmocniej wówczas, gdy człowiek musi je znosić w całkowitej samotności, nie mając nikogo oddanego i życzliwego w pobliżu, gdy pozbawiony jest możliwości wyrażania bólu i nawiązania życzliwego kontaktu. Dlatego boimy się takiego cierpienia. Budzi ono lęk i strach, a te łatwo mogą przekształcić się w trwały stan patologiczny. Wiadomo, że w cierpieniu przychodzą momenty, kiedy wydaje się nam, że nie mamy już po co żyć, że nie ma przed nami żadnej przyszłości. Boimy się tego uczucia. Trzeba się z nim jednak zmagać. Jeśli jest Bóg, jeśli prawdziwie troszczy się o nas, to mówię sobie samemu: pokonaj ten lęk.

Jak wyjść z pułapki strachu? Nadzieja i modlitwa człowieka wierzącego mogą pomóc przezwyciężać ten trudny stan ducha. Wyjście z izolacji możliwe jest nie tylko dzięki modlitwie, ale również dzięki międzyludzkiej łączności i wzajemnej więzi między cierpiącymi i współ-czującymi. Człowiek szczerze współczujący zrozumie skargę cierpiącego, a swój ból wyrazi słowami lub gestami. Nie należy tłumić tej skargi utartymi i powierzchownymi wyjaśnieniami.

Wołanie o świat bez łez i nieszczęścia

Istnieje jakieś bezgłośne przyzywanie ze strony wszystkich cierpiących, ich nieme wołanie o pomoc, ratunek i ocalenie. Czuła i delikatna obecność oraz przyjazna więź z osobą cierpiącą pomagają jej uczyć się trudnego trwania przy życiu. Łatwiej będzie jej wówczas zrozumieć, że ból ma także swoją pozytywną celowość w organizmie człowieka. Pełni rolę sygnału ostrzegawczego przed zagrażającym niebezpieczeństwem i wzywa do zapobiegania postępowi choroby.

Cierpienie to wołanie o pomoc, przyzywanie i krzyk z głębi jestestwa. Cierpiący człowiek przyzywa innego człowieka, aby „zatrzymał się” przy nim i okazał wielkoduszną pomoc. Przyzywanie (epikleza!) z głębi z ludzkiego cierpienia jest epiklezą najtrudniejszą. To najtrudniejszy rodzaj liturgii cierpienia, zwłaszcza tego wewnętrznie zaakceptowanego i przeobrażonego. Człowiek odkrywa tę prawdę nie przez bunt i rozpacz, lecz przez trudną akceptację, nadzieję i opowiedzenie się za sensem życia takiego, jakie zostało mu dane

Nadzieja jest najdroższym światłem dla cierpiących. Bez niej życie wydawałoby się niewarte trudu przeżywania go wśród ciemności i osamotnienia. Nadzieja ta jest nieodłączna od przejmującego profetyzmu ludzi cierpiących. Samo ich istnienie jest wołaniem o świat bez łez i nieszczęścia. Człowiek cierpiący, może nawet nie wiedząc o tym, jest w szczególny sposób istotą profetyczną (homo propheticus). Suma przeżytego cierpienia i nieszczęścia, godne trwanie przy życiu mimo tych doświadczeń, są wyznacznikiem jego duchowej wielkości.

Nadzieja jest siłą twórczą i leczącą. Strach sprawia, że człowiek się kurczy, maleje. Nadzieja wyprostowuje. Uczy żyć z podniesioną głową, nawet w obliczu sytuacji najtrudniejszych.

Wejście Boga w ludzką rzeczywistość nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania podnoszone w obliczu cierpienia. Budzi jednak przekonanie, że to On sam nada kiedyś sens wszelkiemu ludzkiemu cierpieniu i zmaganiu o dobro. Taka nadzieja leczy i podnosi na duchu.

O Bogu Ojcu, który współcierpiał…

Autor Mdłości, Jean-Paul Sartre, tak oto opisuje swoje rozstanie się z Bogiem:

Któregoś dnia oddałem nauczycielowi francuskiego wypracowanie na temat Męki Pańskiej; delektowała się nim cała rodzina, a moja matka przepisała je własnoręcznie. Ale dostałem tylko srebrny medal. Doznany zawód pogrążył mnie w bezbożności. […] Kilka lat jeszcze utrzymywałem z Wszechmocnym stosunki oficjalne; prywatnie zaprzestałem składania mu wizyt. Raz jeden naszło mnie uczucie, iż On istnieje. Bawiąc się zapałkami przypaliłem dywanik; kiedym zamalował farbą ślady występku, Bóg ujrzał mnie nagle, uczułem jego spojrzenie wewnątrz głowy i na rękach; kręciłem się po łazience straszliwie widzialny, żywy cel. Ocaliło mnie oburzenie; wściekłem się na niedyskrecję tak ordynarną, nabluźniłem […]. I nie spojrzał na mnie już nigdy więcej[1].

Dorosły Sartre w swym filozoficznym dziele Byt i nicość będzie udowadniał, że Bóg nie istnieje, że – co więcej – samo pojęcie „Boga” jest w sobie sprzeczne.

Pewien sześcioletni chłopiec nie chciał wymawiać w trakcie modlitwy słów „Ojcze nasz”. Zapytany, dlaczego nie chce się modlić w ten sposób, odparł, że jego ojciec często wraca do domu pijany i wszczyna awantury. Niestety, tego rodzaju przypadki nie są wcale rzadkie. Często negatywne doświadczenia rzutują na nasz obraz Boga. Wyobrażenia i skojarzenia, które nam zostały wdrukowane w dzieciństwie, pozostają gdzieś w nas i wpływają na nasze odczucia i reakcje. Może to być np. obraz Boga jako srogiego starca z siwą brodą albo wrażenie, że Bóg ciągle nas podgląda, czyhając tylko na najmniejsze potknięcie z naszej strony.

Z drugiej strony musimy uczciwie przyznać, że zniekształcony obraz Boga nie jest tylko wynikiem tzw. zła strukturalnego lub grzechu innych ludzi, którzy nas zranili, burząc doświadczenie Dobra absolutnego. Niejednokrotnie to my sami, w sposób wolny fałszujemy ten obraz, grzesząc przeciwko drugiemu słowu Dekalogu. C. Norwid przestrzega:

Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno – ani dla uświęcenia traktatów wiedeńskich, ani dla uświęcenia jakichkolwiek, choćby im przeciwnych. […] ostrogą boleści różnych parte masy w chwili gwałtu zgadnąć nie są w stanie, co prawdopodobieństwem, a co prawdą, i zamiast orzec np., iż nadużycie Imienia Bożego złem jest, albo iż Imię Pańskie w złego imię się zmienia, ilekroć bywa nadużytym. […] Każde ateistyczne poruszenie z poprzedzających je nadużyć rzeczy świętych pochodzi. Bo ateizm w naturze i w naturze ludzkości prawowitego miejsca nie ma, lecz gwałtownym jest tylko odbluźnieniem[2].

 Nie wierzę w Boga!

Dzisiaj niektórzy twierdzą, że tak naprawdę nie ma ludzi niewierzących w Boga. Dlaczego? Otóż stwierdzenie: „Nie wierzę w Boga!”, wcale nie musi oznaczać odrzucenia Boga żywego. Trzeba się bowiem zapytać, co rzekomy ateista rozumie pod słowem „Bóg”. A wtedy może się okazać, że ktoś odrzuca nie tyle Boga, co własne rozumienie słowa „Bóg”. Co więcej, może się okazać, że ten ktoś ma rację, gdyż Boga według jego wyobrażeń rzeczywiście nie ma! Jeśli w kimś tkwi idea Boga Ojca skrojona na wzór złego ojca, który wraca do domu pijany, albo na wzór bezlitosnego podglądacza, to nie myli się, kiedy dochodzi do wniosku, że taki Bóg nie istnieje.

Fałszywy obraz Boga, to owoc tego, co nazywamy grzechem pierworodnym. Genialna scena upadku pierwszych rodziców z 3. rozdziału Księgi Rodzaju ukazuje istotę tej antropologicznej katastrofy, który wykrzywiła w nas i wokół nas Bożą obecność. Przebiegły wąż sączy powoli w serce kobiety swoją kłamliwą katechezę: Bóg cię nie kocha; ogranicza cię tylko swoimi przykazaniami i nie pozwala rozwinąć twoich wspaniałych możliwości. Czyż nie takiej właśnie katechezie uległ syn marnotrawny? Doszedł do wniosku, że ojciec go ogranicza, i dlatego powiedział: „Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada” (Łk 15,12). Znaczy to: przy tobie nie mogę żyć pełnią życia. Zły duch podsuwa nam fałszywe obrazy Boga Ojca, abyśmy doszli do wniosku, że z takim Bogiem nie chcemy mieć nic wspólnego, że bez Niego będzie nam lepiej.

Inne kłamstwo polega na przemycaniu informacji: Musisz sobie zasłużyć na miłość Boga; staraj się osiągnąć doskonałość, a wtedy On będzie ci przychylny. Do przyjęcia tego rodzaju przekazu mogą nas skłaniać nasze życiowe doświadczenia. Może ktoś zapamiętał sobie z dzieciństwa głos matki, obdarzającej miłością pod pewnymi warunkami: Jeśli zrobisz tak, to mamusia nie będzie cię kochała. Może ktoś inny wielokrotnie został zawiedziony i zraniony. Miłość ludzka rozpoczyna się bowiem pięknie i sprawia, że człowiek żyje jakby w uniesieniu, ale potem okazuje się ograniczona i, niekiedy, zamiera pozostawiając po sobie gorzki smak niespełnienia. Człowiek zaczyna zatem wątpić nie tylko w istnienie bezwarunkowej miłości pomiędzy ludźmi, ale również w miłość Boga. Ewangelia przestaje być Dobrą Nowiną, obietnicą i definitywnym opowiedzeniem się Boga po stronie człowieka, a staje się ciężkim brzemieniem, prawem, które trzeba zachować, aby zasłużyć sobie na Bożą przychylność. Prawda jest jednak taka, że pomimo podejmowanych wysiłków, nie jesteśmy w stanie sami dojść do wyimaginowanej doskonałości. Dlatego Ewangelia wcale nie jest dla ascetów o niebywale silnej woli, ale dla duchowych słabeuszy. Gdyby tak nie było, to czyż można by ją nazywać Dobrą Nowiną dla każdego?

A jednak, Panie, Tyś naszym Ojcem!

W świetle powyższej refleksji niewiara w Boga nie tyle jest czymś, co trzeba zwalczać, ile stanowi bodziec, aby ukazywać światu prawdziwy, biblijny obraz Ojca, który bezwarunkowo kocha każdego człowieka. „Bóg zaś okazuje nam swoją miłość przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” – woła św. Paweł w „Liście do Rzymian” (5,8). A zatem Ojciec ukochał nas, kiedy byliśmy grzesznikami, to znaczy Jego nieprzyjaciółmi, i posłał swojego Syna do nas, grzesznych, małych i zagubionych. Można powiedzieć, że Bóg kocha nas nie dlatego, że jesteśmy dobrzy, ale dlatego, że potrzebujemy Jego miłości, aby być dobrymi.

Objawienie Bożego ojcostwa nie zostało nam jednak dane w swej pełni od razu i w jednym momencie. Rozwijało się ono wraz z historią zbawienia. Na początku Biblia nas poucza, że Bóg jest ojcem wszystkich ludzi ponieważ dokonał aktu stworzenia oraz podtrzymuje wszystko w istnieniu. W ten sposób daje się poznać jako osobowa, wszechpotężna i mądra zasada świata. Tego rodzaju doświadczenie Bożego ojcostwa skłania nas do postawy szacunku wobec każdej osoby. Skoro drugi człowiek został stworzony przez tego samego, jedynego Boga, to znaczy, że nie jesteśmy, nie musimy być od siebie daleko. Jest coś (ktoś), co (kto) nas łączy. Co więcej, inny człowiek jest dla mnie bratem.

W Starym Testamencie, nie znającym jeszcze tajemnicy Trójcy, mówi się wiele razy o Bogu jako ojcu. „A jednak, Panie, Tyś naszym Ojcem. Myśmy gliną, a Ty naszym twórcą. Dziełem rąk Twoich jesteśmy my wszyscy” – woła prorok Izajasz (64,7). Biblijna idea Bożego ojcostwa nie jest jednak jedynie wynikiem refleksji nad dziełem stworzenia; przede wszystkim wypływa ona z konkretnego doświadczenia Boga objawiającego się w historii zbawienia. Najpierw Izrael doświadczył ojcowskiej obecności Boga we własnych dziejach, a dopiero potem zrozumiał, że ten objawiający się w konkrecie życia Bóg jest Stwórcą całego wszechświata.

W historii zbawienia naród wybrany wielokrotnie okazywał się wiarołomny. Dlatego Jahwe skarży się: „Ja zaś powiedziałem sobie: Jakże chciałbym cię zaliczyć do synów i dać ci przepiękną ziemię […]. Myślałem: będziesz Mnie nazywał: „Mój Ojcze!” i nie odwrócisz się ode Mnie” (Jer 3,19). Bóg pozostaje pomimo wszystko wierny przymierzu, jakie zawarł ze swoim ludem: „On sam Ojcem naszym i Bogiem po wszystkie wieki. On karci was za wasze nieprawości, ale zmiłuje się nad wami wszystkimi i zgromadzi was spośród wszystkich narodów” (Tb 13,4-5). To doświadczenie ludzi Starego Testamentu znajduje swoje wypełnienie w historii Jezusa z Nazaretu. W Jezusie bowiem zostaje objawione pełne znaczenie Bożego ojcostwa: Bóg jest naszym ojcem nie tylko jako Stwórca, ale przede wszystkim jako ten, który chce włączyć nas do swego wiecznego Bożego życia.

Aby człowiek stał się Bogiem

Jezus Chrystus objawia nam, że ludzkie doświadczenie Boga jako ojca znajduje swój fundament w odwiecznym ojcostwie wewnątrz Trójcy Świętej: Bóg Ojciec rodzi odwiecznie Syna. Nasze zaś synostwo nie jest jedynie metaforą wskazującą na fakt stworzenia, ale powołaniem do uczestniczenia w życiu Boga, do stania się uczestnikami natury Bożej (por. 2 P 1,3-4). Czyż bycie synem nie polega na dzieleniu natury z ojcem? Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem – nie bali się powiedzieć Ojcowie Kościoła. Odwieczny Syn Ojca, prawdziwy Bóg, stał się prawdziwym człowiekiem, aby wywyższyć nieskończenie ludzką naturę. Po swojej śmierci, zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu Jezus nie porzucił cielesnej natury człowieka tak jak porzuca się jakieś przebranie, ale wprowadził tę naturę w wewnętrzne życie Trójcy Świętej. Dzięki temu możemy mieć nadzieję, że także my osiągniemy życie wieczne, które nie polega na niczym innym jak właśnie na uczestniczeniu w naturze Ojca. Święty Bernard wyraził tę przedziwną nowinę o powołaniu człowieka do uczestnictwa w życiu swego Stwórcy używając określenia „zachwycająca wymiana” (admirabile commercium). Nie zapominajmy jednak, że ceną tej wymiany była śmierć Jezusa na krzyżu.

W „Katechizmie Kościoła Katolickiego” czytamy: „Możemy wzywać Boga jako „Ojca”, ponieważ został on nam objawiony przez Jego Syna, który stał się człowiekiem, a Jego Duch pozwala nam go poznać. Tym, czego człowiek nie może pojąć, ani moce anielskie dostrzec, jest osobowa relacja Syna z Ojcem; Duch Syna pozwala nam w niej uczestniczyć” (nr 2780). Często banalizujemy fakt, że możemy zwracać się do Boga „Ojcze”. Tymczasem możliwość ta nie jest wcale oczywista. Dlatego we Mszy św. kapłan zaprasza do wspólnego odmawiania Modlitwy Pańskiej stwierdzając: Pouczeni przez Zbawiciela i posłuszni Jego słowom, ośmielamy się mówić. To „ośmielamy się” nie jest bez znaczenia. Rzeczywiście, byłoby wyrazem pychy i głupoty roszczenie sobie prawa, bez wyraźnej inicjatywy samego Boga, do nazywania Go Ojcem w pełnym tego słowa znaczeniu. To, że możemy ośmielić się, by wołać do Boga „Ojcze”, jest darem Jego szaleńczej, ukazanej na Krzyżu, miłości. Pomimo kruchości naszej egzystencji oraz zawinionych przez nas grzechów, możemy zwracać się do nieskończonego i świętego Boga jako wybrane dzieci, ponieważ On sam wzywa nas do uczestniczenia w Jego naturze, to znaczy w życiu Trójcy Świętej. Czyż to nie zdumiewające, że kresem ludzkiego życia nie jest cmentarna cisza, ale wspólnota z Ojcem przez Chrystusa i w Duchu Świętym!?

Cierpienie Niecierpiętliwego

Zafałszowane obrazy Boga Ojca wiążą się niekiedy ze zwulgaryzowaną formą teorii zadośćuczynienia Anzelma z Canterbury. Otóż – zgodnie z tą ideą – przez grzech człowieka Bóg został znieważony. Ta obraza jest nieskończona, ponieważ ten, kto został obrażony, jest istotą nieskończoną. Naprawienie nieskończonej obrazy wymaga nieskończonego zadośćuczynienia. Człowiek – jako że jest skończony – nie jest w stanie dokonać takiego zadośćuczynienia. Bóg Ojciec posyła zatem swojego Syna, aby ten odkupił grzech człowieka. Jezus Chrystus, będąc prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem, mógł zadośćuczynić Ojcu za doznaną obrazę. Srogi Bóg Ojciec daje się przebłagać ofiarą złożoną z krwi Jego Syna. J. Ratzinger zauważa, iż nie można zaprzeczyć, że „doskonale ulogiczniony bosko-ludzki system prawny, jaki Anzelm zbudował, zniekształca perspektywy i przez swoją nieugiętą logikę może pokazać obraz Boga w świetle budzącym grozę”[3]. Rzeczywiście, uproszczona teoria zadośćuczynienia każe myśleć o surowym Ojcu, którego gniew może uśmierzyć jedynie cierpienie i śmierć Syna na krzyżu.

Powyższej wizji można i trzeba przeciwstawić trynitarne rozumienie wydarzenia Krzyża. Otóż jeśli jedna z trzech Osób Boskich „uniżyła samą siebie, stawszy się posłuszną aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,8), to trzeba uznać, że wówczas cały Bóg cierpiał w swej istocie. Jeśli istota Boga polega na wspólnocie miłości Ojca, Syna i Ducha, to oddzielanie Ojca i Ducha (lub pojmowanej abstrakcyjnie Bożej natury) od realnego współuczestnictwa w cierpieniu Krzyża jest w gruncie rzeczy umniejszaniem (jeśli nie przekreśleniem) sensu samoobjawienia się Boga w Jezusie Chrystusie. Jeśli krzyż Jezusa dotyczyłby jedynie Jego ludzkiej natury, a nie natury Bożej, tej samej, co natura Ojca i Ducha, to nie moglibyśmy twierdzić, że na Krzyżu objawił się Bóg. W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z jakimś mitem, według którego Bóg przebrał się za człowieka i dokonał kilku teatralnych gestów ze śmiercią włącznie. W najlepszym przypadku można by powiedzieć, że oto Bóg przyjmuje ludzką powłokę, aby doświadczyć trochę współcierpienia, które jednak w żadnej mierze nie dotyka Go w jego odwiecznym i niewzruszonym szczęściu. Tylko czy taki Bóg rzeczywiście mógłby przekonać nas o swej miłości do każdego człowieka? Pozostałby On raczej filozoficznie ujmowanym Absolutem, ale nie można byłoby Go nazwać „Ojcem” w pełnym tego słowa znaczeniu. Dlatego też współczesny teolog katolicki, J. Galot, nie waha się twierdzić:

Współcierpienie Ojca jest zasadnicze w objawieniu Boga przez Jezusa: jeśli Chrystus ukrzyżowany nie objawiłby nam Boga, który cierpi, to jego misja objawiająca byłaby bardzo niedostateczna. I niesłusznie Jezus przekonywałby tuż przed swoją Męką: „Kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9). […] W krzyżu trzeba widzieć najdoskonalszy obraz miłości Ojca, objawionej w miłości Chrystusa. A ta miłość jest miłością cierpiącą[4].

Ojciec nie jest więc srogim i dalekim Sędzią domagającym się należytego zadośćuczynienia, ale jest Ojcem miłującym i współcierpiącym razem z Synem, którego posłał dla naszego zbawienia.

Ktoś mógłby wyrazić wątpliwość, czy mówienie o cierpieniu Boga Ojca nie zaprzecza tradycyjnej nauce o tzw. atrybutach Boga: wszechmocy, wszechwiedzy, niecierpiętliwości itd. Czy wskazywanie – w oparciu o wydarzenie Krzyża – na współcierpienie Ojca z Synem nie neguje doskonałości Boga filozofów? W pewnym sensie neguje, albo raczej – ustawia w odpowiednim kontekście. Miłość Boga nie jest bowiem – jak zauważa F. Varillon – jednym wśród wielu innych atrybutów:

Bóg jest miłością nie tak samo jak jest sprawiedliwością, świętością, światłem, mocą. To miłość jest święta, sprawiedliwa, wszechmocna. Bóg nie jest Wszechmocnym, który kocha, tak jakby miłość łagodziła jego wszechmoc lub nawet nadawała jej kierunek. On jest Miłością, której nieskończona moc prowadzi, coraz dalej w twórczym porywie – do śmierci […] i do przebaczenia[5].

W 1 Modlitwie Eucharystycznej o Tajemnicy Pojednania znajdujemy następujące słowa: „Ty nieustannie wzywasz grzeszników do odnowy w Twoim Duchu i najpełniej objawiasz swoją wszechmoc w łasce przebaczenia”. A zatem jeśli coś sensownego o wszechmocnej miłości Boga możemy powiedzieć, to przede wszystkim to, iż charakteryzuje się ona ubóstwem, zależnością i pokorą. Taką miłość objawił nam bowiem Jezus Chrystus. W świetle tego objawienia nieskończenie kochający Bóg jest nieskończenie ubogi, gdyż kochać, to chcieć być przez kogoś drugiego i dla niego. Najbardziej kochający jest też najbardziej zależny, ponieważ pragnie zależeć od osoby kochanej. Nieskończenie kochający jest najpokorniejszy, gdyż nigdy nie chce patrzeć z góry na ukochanego. Bóg jest też nieskończenie wolny, ale jest to wolność kochania aż po(za) Krzyż[6]. Chrystus ukazał nam Boga zdecydowanie innego od filozoficznych przedstawień: Boga na tyle żarliwego w miłości, że narażonego na cierpienie, co więcej, świadczącego o sile swej miłości właśnie poprzez cierpienie.

Współcierpiąca niepojętość Boga

Współcierpiący, podtrzymujący swego Syna Ojciec pozostaje jednak Bogiem dalekim, transcendentnym, nieredukowalnym do świata.  Mówi się czasem, że najbardziej tajemniczą Osobą Boską jest Duch Święty. Niektórzy wskazują na fakt, że choć stworzenie jest wspólnym dziełem Trójcy Świętej, to przypisywane jest ono przede wszystkim Bogu Ojcu. Odbiciem pierwszej Osoby w Bogu byłby zatem cały wszechświat; a kontemplacja piękna natury prowadziłaby właśnie do Boga Ojca. Odwieczne Słowo natomiast stało się ciałem i zamieszkało wśród nas (J 1,14), stąd Jego nie tylko odbiciem, ale właśnie wcieleniem jest Jezus z Nazaretu. Od dwóch tysięcy lat Kościół przekazuje kolejnym pokoleniom Dobrą Nowinę o słowach i czynach Tego, który umarł na krzyżu, a po trzech dniach wrócił z cmentarza żywy. Rzeczywistość Ducha Świętego wydaje się zaś bardzo trudna do uchwycenia w jakimś obrazie. Wiatr, wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża – mówi Jezus do Nikodema odnosząc te słowa właśnie do Ducha.

Czy jednak rzeczywiście Duch Święty jest najbardziej ukrytą i nieuchwytną Osobą Boską? Zajrzyjmy do „Katechizmu Kościoła Katolickiego”! W wielu jego częściach mówi się wprost zarówno o specyficznej roli Ducha Świętego jak i w szczególności o niepowtarzalnej misji Jezusa Chrystusa. Trudno natomiast znaleźć jakieś pogłębienie rozumienia Osoby Ojca. Rozdział „Wierzę w Boga Ojca” w minimalnym tylko stopniu traktuje o pierwszej Osobie Trójcy Świętej. Refleksja dotyczy tutaj raczej Boga Jedynego pojętego jako wspólnota Trzech. Odnosi się zatem nieodparte wrażenie, że to o Bogu Ojcu najmniej da się powiedzieć.

Refleksja teologiczna ukazuje nam, że Jedyny Bóg, który objawił się w historycznym wydarzeniu Jezusa, a poprzez Ducha stał się bliższy człowiekowi niż ten sam sobie, pozostaje pomimo to Bogiem całkowicie przekraczającym ludzką i kosmiczną rzeczywistość. To doświadczenie Boga niepojętego i niewypowiedzianego należy przede wszystkim odnieść właśnie do Boga Ojca. Innymi słowy, Bóg stał się przez Chrystusa i w Duchu bliski człowiekowi, ale jako Ojciec nie przestaje być nieskończenie daleki. Z drugiej strony, wierzący pielgrzymują w Duchu przez Chrystusa do Ojca, a zatem to Ojciec jest najdalej, przy czym nie o odległość fizyczną tutaj chodzi. To przecież pierwsza Osoba Trójcy Świętej jest niepojętym początkiem bez żadnego, nie tylko chronologicznego, początku, gdy tymczasem Syn został zrodzony, a Duch pochodzi od pozostałych dwóch Osób.

Paradoksalne doświadczenie Ojca, który jest nieskończenie daleki, a jednocześnie solidarny i bliski cierpiącemu człowiekowi znalazło swój najbardziej dramatyczny wyraz w Jezusowym, podwójnym zawołaniu: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34) oraz „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46). Zmagając się z fałszywymi, przywoływanymi przez życiowe niepowodzenia i klęski, obrazami Boga Ojca w naszym sercu, warto stanąć przy Ukrzyżowanym, by Jego słowa uczynić swoimi… Niepojętość cierpienia jest bowiem fragmentem współcierpiącej niepojętości Boga, któremu w każdej sytuacji możemy siebie powierzyć. Pamiętajmy przy tym, że po wydarzeniu Golgoty nastąpił poranek wielkanocny.



[1] J.P. Sartre, S»owa, Warszawa 1965, s. 80-82.

[2] C. Norwid, Pisma wszystkie, t. VII, Listy o emigracji, cz. II, Warszawa 1973, s. 21-22.

[3] J. Ratzinger, Wprowadzenie w chrześcijaństwo, Kraków 1970, s. 184-185.

[4] J. Galot, Il mistero della sofferenza di Dio, Roma 1990, s. 102. 104-105.

[5] F. Varillon, Krótki zarys wiary, Kraków 1999, s. 14.

[6] Por. tamóe, s. 18-19.