Archiwa tagu: Jezus

Gadająca głowa Jezusa

Descente de croix du retable Stauffenberg (détail), oeuvre du Maître du retable de Stauffenberg, actif au 15ème siècle (Musée d'Unterlinden, Colmar).jpg, źródło: Wikimedia commons
Descente de croix du retable Stauffenberg (détail), oeuvre du Maître du retable de Stauffenberg, actif au 15ème siècle (Musée d’Unterlinden, Colmar).jpg, źródło: Wikimedia commons

Rolą interpretatora Pisma Świętego – słowa Bożego w ludzkich słowach – jest właśnie ukazanie sensu tekstu biblijnego jako aktualnego słowa Bożego. Bo Bóg zawsze mówi teraz. Kto wiecznie żyw, ten ma zawsze wpływ – można by sparafrazować hagiografa – oczywiście pod warunkiem, że żyw chce być również ten, na kogo wywierany jest wpływ. „Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca” (Hbr 4, 12). Operacja cięcia mieczem obosiecznym słowa Bożego się udała, gdy pacjent zmarł. „To, że umarł, nie jest jeszcze dowodem, że żył” (Stanisław Jerzy Lec), owszem najpierw człowiek umiera, żeby dopiero zmartwychwstać jako „nowy człowiek”.

W swoim działaniu egzegeta musi nauczyć się poruszać w „świętej świętych” tajemnicy Wcielenia – uwzględniając ów misteryjny związek myśli Boga z ludzką myślą. Dlatego egzegeta musi być jeśli nie dogmatykiem, to przynajmniej wiernym synem Kościoła definiującego dogmaty – klucze interpretacyjne. Samo w sobie nie oznacza to jeszcze bycia fachowym wyjaśniaczem sensów Pisma Świętego, ale daje przynajmniej tę odwagę wiary niezbędną, żeby nie uciec przed kluczową doktryną o Słowie Bożym, które stało się człowiekiem i o Boskiej mowie, która stała się ludzką mową. Takiej ucieczki dokonała właśnie nowożytność, której charakterystycznym rysem stało się skonfliktowanie dogmatyki i egzegezy.

Najlepszą obroną jest atak, a najskuteczniejszą ucieczką pościg. Dlatego zaatakowano autorytet Kościoła za to, że pierwotną rzeczywistość ponoć ukrył był w dogmatach pozostających rzekomo w konflikcie z przesłaniem Biblii. Pościgu przed nieuciekającym Kościołem dokonano z użyciem krytyki historycznej, przy czym miecz ten miał dwa końce. W toku badań okazało się, że nie tylko Kościół, ale i samo Pismo Święte jest już dogmatyczne, trzeba więc było rozdzielić stawy dogmatyczne od szpiku historycznego rdzenia, duszę „Chrystusa wiary” – wyznawanego już, co musiała przyznać egzegeza naukowa, przez pierwotną wspólnotę wierzących – od ciała „Jezusa historii”. Ostatecznie okazało się – podsumowuje to niebezpieczne posługiwanie się sieczną bronią Międzynarodowa Komisja Teologiczna – że „krytyka historyczna nie doszła jednak do wniosku, że sam Jezus Chrystus byłby absolutnie adogmatyczny” (Interpretacja dogmatów).

Tête de Christ.JPG, źródło: Wikimedia commons
Tête de Christ.JPG, źródło: Wikimedia commons

Chrystusa poddano naukowemu badaniu, przybito Go – by użyć określenia Petera Seewalda – „do drzewa poznania” i przeprowadzono „sekcję, tnąc Go mniejszymi i większymi skalpelami”. Jednak mimo iż „na końcu całej procedury na stole operacyjnym pozostała jedynie głowa”, była to głowa gadająca do Boga po aramejsku: Abba. Nie jest to co prawda język dogmatów, ale niesie treści zgodne z przedmiotem późniejszych o kilka wieków definicji doktrynalnych. Operacja nieudana, pacjent żyje! „Wyemancypowana” z kościelno-dogmatycznego autorytetu metoda historyczno-krytyczna potwierdziła, że przepowiadanie apostolskie oparło się na świadomości, jaką Jezus miał odnośnie do swojej tożsamości i misji: Syna posłanego przez Ojca.

Współczesnym egzegetom wydało się, że są w stanie dokonać oddzielenia historii od wiary; jednak stół operacyjny naukowej egzegezy okazał się być raczej stołem do wykonywania sekcji zwłok – bo przedmiot ich badania został uśmiercony jeszcze zanim operacja się rozpoczęła. Przecież ewangeliści nie zamierzali pisać historycznej biografii Jezusa z Nazaretu w dzisiejszym rozumieniu historyczności. W tym właśnie wyraża się natchnienie świętych ksiąg, że wiara jednoczy się tam z historią. Ten sam Syn w chwale stał się człowiekiem w historii ludzkiej. W tej zaś historii dał się poznać przez wiarę, i nawet jeśli ta ukształtowała się w pełni dopiero pod wpływem exodusu Zmartwychwstałego z historii do wieczności, to przecież właśnie z perspektywy Jego wniebowstąpienia, ziemska historii Jezusa ukazała się dopiero w pełnym świetle.

Przy okazji tych wysiłków namalowania portretu Jezusa historycznego, egzegeci odrzucający wiarę Kościoła w Chrystusa sportretowali to, co sami mieli w swoich, poddanych historycznym uwarunkowaniom epoki, w której przyszło im żyć, głowach. Można powiedzieć za autorem Jezusa z Nazaretu, iż kolejne rekonstrukcje Jezusa są raczej „fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów niż ukazywaniem Ikony, która straciła wyrazistość”. Joseph Ratzinger opisywał ten paradoks wielokrotnie i na różne sposoby, także w odwołaniu do literatury: „Do konstrukcji postaci historycznej możemy odnieść słowa, które Faust wypowiada do wierzącego w naukę Wagnera: «Duch czasów czy Duch Dziejów, jak mówicie, to jest wasz własny duch, mój drogi! A czasy mają swoje w nim odbicie»”.

„Musiało rzeczywiście być coś nie tylko tajemniczego, ale i wszechstronnego w Chrystusie – pisał Gilbert Keith Chesterton – skoro można wykroić z Niego tylu mniejszych Chrystusów”. Można by dodać: musiał to być zaprawdę ktoś wszechczasowy, żeby znajdował odbicie w każdym czasie. I dalej, albo głębiej: musi być coś tajemniczego w tytule relacyjnym „Syn”, jakim historyczny Jezus przedstawił się Jemu współczesnym, żeby można było z niego wykroić moc tytułów funkcjonalnych, jakie nadali teologowie epoki apostolskiej „Chrystusowi wiary” w celu określenia Jego roli w naszym odkupieniu. W tym jednym słowie „Abba” kryje się – konstatuje Papieska Komisja Biblijna – „najgłębszy sekret, z którego jak ze «swego źródła» biorą początek wszystkie czyny i sposób postępowania Jezusa” (Biblia i chrystologia).

Jezus co prawda rozróżnił Jego bycie Synem („Ojciec mój”) od naszego bycia synami („Ojciec wasz”), ale tylko po to, żebyśmy dzięki Niemu mogli stać się „synami w Synu”. Oddzielenie „Jezusa historii” od „Chrystusa wiary” dokonane zostało przez te „gadające głowy” egzegetów, którzy zechcieli pozostać sierotami odmawiającymi poddania się adopcji, której Ojciec dokonał w Synu. Ta pierwsza emancypacja skutkowała drugą: uniezależnieniem się zasad naukowych od teologicznych w egzegezie, w istocie będącym oderwaniem się rozumu od wiary. Kto wie zresztą, co było pierwsze: jajko czy kura? W każdym razie jajko wydało się sobie mądrzejsze od kury.

Sławomir Zatwardnicki

Mój Jezus (cz.1)

Być chrześcijaninem, to wierzyć w Jezusa Chrystusa. Ale czy Bob tak naprawdę wierzył w Pana? A może jedynie w program AA? Kto uratował mu życie? Wspólnota Anonimowych Alkoholików czy Syn Boży? Chodził często na mityngi i rzadko do kościoła. Gdy odczuwał nawroty alkoholowego głodu, pytał bliski rozpaczy – gdzie jest zbawienie?
– Czy w Jezusie z Nazaretu Bóg objawił się na zawsze i ostatecznie?
– Czy można poprzez znajomość Jezusa poznać Boga?
– Czy świadectwa biblijne są wiarygodnymi źródłami do poznania Jezusa Chrystusa?
Bob musiał odpowiedzieć sobie na te trudne pytania. Wiedział, że refleksja nad nimi albo doprowadzi go ostatecznie do wiary i do życia sakramentalnego Kościoła, albo do niewiary i pewnie z czasem z powrotem do czynnego alkoholizmu.
Wpierw sporządził sobie na podstawie czterech Ewangelii prosty życiorys Jezusa.
Jezus z Nazaretu zwanym Chrystusem żył w Palestynie w trzech pierwszych dziesiątkach naszej ery. Ten syn cieśli urodził się w stajence, żył pośród prostych ludzi, którym mówił o Królestwie Bożym. Chrzest Jezusa dokonany przez Jana Chrzciciela w wodach Jordanu stanowi początek Jego publicznej działalności (Mk 1,9 – 11). Koniec jej wyznacza śmierć na krzyżu za rzymskiego prokuratora Poncjusza Piłata (Łk 2,1; Mk 15,1).
Bob przyznał, że są to fakty historyczne, których ani on, ani nikt rozsądny dziś nie podważa.
Jezus obcował z grzesznikami i kultowo nieczystymi (Mk2,16), łamał żydowskie prawo szabatu (Mk 2,23 nn) oraz przepisy odnoszące się do czystości (Mk 7,1 nn). Ukuto nawet o nim złośliwy zwrot: „Żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt 11,19). Te słowa bardzo Boba poruszyły. Zaczął rozumieć, że właśnie dla takich ludzi Jezus przyszedł na świat; również dla nich przeznaczone było Jego orędzie o miłości Bożej.
Dla pobożnego żyda takie zachowanie i takie orędzie było skandalem, a nawet bluźnierstwem wobec Boga (Mk 2,7). Nic dziwnego, że szybko ściągnęło na Niego wrogość i nienawiść reprezentantów ówczesnego judaizmu. Jezus z racji swego rewolucyjnego orędzia o miłosiernym Bogu wydawał się im fałszywym prorokiem. A za to według prawa żydowskiego groziła kara śmierci (Pwt 18,20). Ukrzyżowanie Jezusa było tego konsekwencją.
Po ustaleniu tych faktów Bob od nowa zaczął studiować Pismo Święte, już nie posługując się wyłącznie aparatem naukowym, ale także modlił się i medytował.
Po raz kolejny zadał sobie pytanie: „Jakie znaczenie mają dla mnie te fakty?” oraz „Kim dla mnie, Boba alkoholika, jest Jezus z Nazaretu?”.
Według Ewangelii – jedni pojmowali Go jako Mesjasza przynoszącego zbawienie, inni widzieli w Nim bluźniercę i fałszywego proroka. Herod z Niego szydził (Łk 23, 6-12), krewni uważali, że odszedł od zmysłów (Mk 3,21). Nazarejczyk nie szukał schronienia na pustyni, lecz szedł do ludzi i żył wśród nich. Z wielu Jego słów przebija całkowite zaangażowanie w wypełnianiu woli Boga. Ono doprowadziło Go do zerwania ze swoją rodziną (Mk 3,20 nn, 31-35) i uczyniło Go bezdomnym na tym świecie (M8,20.
Mimo to Jezus nie był jakimś fanatykiem. Jego surowość nigdy nie była bezwzględna. Nie nauczał ani określonej religii, ani moralnej kazuistki. Nazywał Boga „swoim Ojcem”, którego miłość rozsadza wszystko i nie pozwala troszczyć się o jutro (Mt 6,25-34).)
Miłość do Boga angażowała Go całkowicie dla innych. Pośród swoich uczniów był jak sługa (J 13,5-11). Bieda i choroba nie były dla Niego karą Bożą; przeciwnie, to właśnie biednym i chorym należy się miłość Boga. Ale też wobec bogatych nie miał słów nienawiści ani zawiści. Nauczał jak rabbi (uczony w Piśmie) i toczył spory o interpretację prawa, za co był szczególnie atakowany (Łk 12,13). A przecież nie był ani teologiem, ani kapłanem. Gdy mówili do Niego „Rabbi”, to nie w znaczeniu naszego słowa „doktorze”, lecz w znaczeniu „Panie”. Lud uważał Go za proroka (Mk 6,4; Łk 13,33). Ale jeżeli według słów Jezusa już Jan Chrzciciel był większy od proroka, to kim wobec tego jest ten, który uważał się za jeszcze większego od Jana Chrzciciela?
Jezus jest ostatecznym prorokiem, który przewyższa wszystkich innych. Głosi słowo ostateczne i i ostateczną wolę Boga. Wypełnia Go Duch Boży (Mk 3,28 nn; Mt 12,28 i in.). Duch Boży według ówczesnych wyobrażeń wygasł po epoce proroków Starego Testamentu. W okresie między Starym i Nowym Testamentem Bóg wydawał się być w oddali. Bóg milczał, a Duch Boży oczekiwany był ponownie dopiero u kresu czasów.
Jezus jest prorokiem eschatologicznym napełnionym tym Duchem, co oznacza, że pora ta nadeszła. Czas nędzy, wynikający z oddalenia się Boga, skończył się. Bóg przełamuje swe milczenie i w Jezusie nadchodzi ostatecznie czas łaski. Lecz nadejście to było ogromnie szokujące, zupełnie inne niż sobie wyobrażano. Czyż prawdziwy prorok mógł łamać prawo i obcować z grzesznikami? Czy w ten sposób może działać Bóg? Dlatego zarzucano Jezusowi, że ma w sobie złego ducha (Mk 3,22 nn.).
Jezus swoim słowem i czynem rozsadzał wszelkie schematy myślowe. W swym ziemskim życiu był jedynym, niepowtarzalnym fenomenem. Był i pozostanie dla większości tajemnicą. Jemu przede wszystkim chodziło o nadchodzące Królestwo Boże w miłości. I Bob dostrzegł, że gdy tylko za Nim podąża z wiarą i miłością, zbliża się do poznania tajemnicy Jego Królestwa. Zaczynał rozumieć, że tym Królestwem jest Jezus. Jednak wtedy z gwałtowną i haniebną śmiercią Jezusa na krzyżu wszystko zdawało się być skończone. Apostołowie zrezygnowani i rozczarowani powrócili spod krzyża do swych zajęć. Wydarzyło się jednak coś, na czym miała oprzeć się wiara apostołów. Według najstarszego przekazu wielkanocnego Jezus zmartwychwstał.(1 Kor15,1–11).Marek mówi o pochowaniu Jezusa w grobie, a następnie o odkryciu „pierwszego dnia po szabacie” pustego grobu przez niewiasty (Mk 15,46 nn). Relacje o pustym grobie znajdują się we wszystkich Ewangeliach. Ostatecznie jednak o prawdziwości zmartwychwstania Jezusa mogły przekonać uczniów tylko Jego ukazywania się. I wszystkie przekazy wielkanocne mówią o „w i d z e n i a c h” Zmartwychwstałego. Jezus był widziany jako żyjący po śmierci przez pewną liczbę swych uczniów.
– Czy mogli oni ulec zwykłej pomyłce albo halucynacjom? – pytał już na dobre trzeźwiejący Bob, w którym wreszcie obudził się apologeta. Trudno przyjąć, by normalni ludzie przeżywali na jawie własne pragnienia jako rzeczywiste fakty. Uczniowie nie byli szaleńcami, ani głupcami. Nie dowierzali na słowo wiadomościom o niezwykłym zdarzeniu bez uprzedniego ich sprawdzenia. Na przykład Tomasz dopiero po obejrzeniu ran Jezusa uznał cud zmartwychwstania. Z Ewangelii jasno wynika, że zmartwychwstały Jezus był dostępny dla dotyku, słuchu i wzroku. Jezus zmartwychwstał w dawnym ciele, ale Jego życie po śmierci było nie tym samym życiem, co przed śmiercią, lecz istnieniem wzniosłym, początkiem niebiańskiej chwały.
– Czy były to wizje subiektywne? – pytał samego siebie. I odpowiadał sobie, że jest różnica pomiędzy subiektywną wizją a zgodnym świadectwem ludzi, którzy twierdzili, że Jezusa widzieli. Jezus ukazywał się tym, którym chciał i tylko wtedy, kiedy chciał.
Nie mogło to być też żadne oszustwo. Wyklucza je oczywista prawdomówność pierwszych chrześcijan. Uczniowie Jezusa i ewangeliści głosili fakt zmartwychwstania z całą odwagą i napisali o Jezusie prawdę. Dowodem prawdziwości spisanych ewangelii sa cierpienia, prześladowania , a w końcu męczeńska śmierć ich autorów. Za fałszywe zmyślenia czy subiektywne przewidzenia nie oddaje się życia. Rozsądną rzeczą jest więc przyjąć, że szczerze wierzyli w to, co widzieli i o czym pisali, a świadectwo ich jest prawdziwe. Bob zapłakał.
***
Fragment książki „ Bob Whisky, czyli duchowość alkoholika” mojego autorstwa. Tytuł do nabycia już tylko na Allegro.

Ludzka Głowa Kościoła – Kościół z ludzką twarzą

Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons
Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons

Według Nonsensopedii „większość ludzi popełnia obciachowy błąd” nazywając wielokropek „trzykropkiem”. Polska Encyklopedia Humoru podpowiada, że może to być wynikiem zainspirowania „ładnym brzmieniem słowa «dwukropek»”. W moim tekście dwukrotnie odwołam się do użytych przez człowieka a natchnionych w Duchu Świętym trzech kropek. Nie wyglądają one zdaniem egzegetów zbyt ładnie, ale przecież mają wielce inspirującą wymowę.

Za dużo w nas teizmu naturalnego, a za mało chrześcijańskiego, żebyśmy potrafili nie zgorszyć się człowieczeństwem Boga. Może dlatego tłumacze nie wytrzymują napięcia, gdy trafiają na zdanie mówiące o tym, że jeden jest tylko „pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus” (1 Tm 2, 5), i przypisami jak najszybciej odsyłają do Bóstwa Chrystusa. Niepotrzebny brak zaufania do odbiorcy i nadawcy księgi natchnionej, Ducha Świętego i człowieka zarazem. Kto wytrzyma to natchnione wyakcentowanie człowieka Jezusa, ten doczyta, że zbawienie zawisło właśnie na Ukrzyżowanym, „który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie” (w. 6). A „kto doczyta, nie błądzi”, może więc znajdzie w tym wersecie „dwa w jednym” aspekty objawienia: odkupienie i pośrednictwo, które po to dokonały się we właściwym czasie, aby objąć wszystkie czasy, a jeśli tak – to znaczy że „sprawa człowieka Jezusa” musi wciąż trwać.

Zanim dopowiemy, że w Kościele, zaufajmy czytelnikowi, że wytrzyma jeszcze chwilę „inspirującego napięcia” – przejście od człowieka Jezusa do Kościoła wymaga bowiem pośrednictwa jeszcze jednej odsłony Objawienia. Odkrywa się ono w paralelizmie człowiek Adam – człowiek Chrystus, na który wskazał święty Paweł. Całe Pismo od Boga natchnione jest (2 Tm 3, 16), więc nawet i ten wielokropek, o który niektórzy się potykają tłumacząc Apostoła z przerwanej myśli, jakby nie było to „urwanie w Duchu Świętym”, a zatem mające swoje znaczenie: „Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli…” (Rz 5, 12). Różnie interpretowany fragment, ale wszystkie mniej lub bardziej ortodoksyjne „pluralizmy” tłumaczeń zbiera Joseph Fitzmyer w jedno, gdy pisze, że autor listu „wyraża rezultat, konsekwencję smutnego wpływu Adama na ludzkość przez ratyfikację swojego grzechu w grzechach wszystkich ludzi”.

Duccio di Buoninsegna 017.jpg
Duccio di Buoninsegna 017.jpg

Dla mojego wywodu ważny jest fakt, że Adamowy grzech znajduje w potomkach Adama swoją ciągłość, która dokonuje się „z prądem” czasu. Analogia Adam – Drugi Adam pozwala zauważyć z kolei oddziaływanie Chrystusa: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (w. 19). Nie jest to jednak „symetryczny paralelizm”, bo ostatnie słowo – a właściwie zamilczenie na Krzyżu – należy do Ostatniego: „Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa” (w. 15). Ostatni staje się przy tym pierwszym, a zasięg jego dzieła działa również „pod prąd” czasu, inaczej nie mogłaby się rozpocząć historia zbawienia, której On miał stać się centrum, i która potem miała być kontynuowana w Kościele.

Pawłowy a w Duchu Świętym ukazany nam paralelizm mówi coś jeszcze: otóż konsekwentnie należy odkryć Dobrą chrześcijańską Nowinę o tym, że nie tylko Jego oddziaływanie, ale również sam „człowiek Jezus” musi być „ratyfikowany” we wszystkich „człowiekach” wierzących. W Nim tworzą oni zresztą „jednego człowieka”, jak w Adamie wszyscy „jakoś” byliśmy zawarci. Jest to możliwe dzięki temu misteryjnemu przenikaniu się Chrystusa i Kościoła, które Pismo Święte oddaje obrazami Głowy i Ciała czy też zjednoczenia oblubieńczego (por. np. Ef 5, 23-32). Człowiek Jezus jest obecny w „człowieku” Kościele, a więc właśnie w tej ludzkiej, widzialnej naturze misterium Kościoła, którą nieortodoksyjnie chcielibyśmy uważać jedynie za zasłonę zakrywającą to, co Boskie i niewidzialne, w domyśle: jedynie ważne. A jednak jak Pośrednikiem jest człowiek Jezus, tak Kościół staje się pośrednikiem działania Chrystusa w każdym czasie właśnie przez swoje „człowieczeństwo”, a przede wszystkim przez ludzi.

Teraz można by kolejne strony zapełnić rewelacjami objawiającymi właśnie owo „uczłowieczenie” Kościoła. Żeby nie nadużyć cierpliwości papieru i nie przedawkować niecierpliwości czytelnika – sfokusuję uwagę jedynie na strukturze Ludu Bożego. W urzędach Kościoła nie należy widzieć „uporządkowania hierarchicznego” wspólnoty wierzących, lecz dostrzec, iż „hierarchiczny porządek” wokół Piotra i Dwunastu „ratyfikowanych” w ich następcach pozostaje w służbie komunii ludu Bożego. Urząd nie stoi ponad wspólnotą, z kolei tej nie ma bez posług służących jedności Ciała Chrystusa. Do istotnej struktury Kościoła zaliczyłbym właśnie i przede wszystkim owo wzajemne odniesienie jednych do drugich, urzędu do wspólnoty, hierarchii do charyzmatu, w końcu człowieka do człowieka, a w tym wszystkim – synów ludzkich do Syna Człowieczego.

Zbawczym darem jest już struktura Kościoła, przez którą dar zbawienia zostaje udzielony. W ten sposób jedni drugim (osobiście oraz przez pełnione posługi) „pośredniczą w Pośredniku” – człowieku Jezusie. Tylko tak zbawienie staje się „obecne” w Kościele, a Zbawiciel może aktualizować swoje odkupienie, którego pierwszym aktem było Wcielenie. Właśnie „za pośrednictwem Kościoła tajemnica wcielenia pozostaje obecna na zawsze” (Benedykt XVI). Jak bowiem mógłby człowiek Jezus zbawiać ludzi „po chrześcijańsku”, jeśli nie przez człowieczeństwo Kościoła, zwłaszcza przez relacje między jego członkami? Gdy reformatorzy uciekają od tego, co ludzkie, prawdziwa odnowa polega na tym, aby ukazywać „Kościół z ludzką twarzą”, a zwłaszcza z ludzką twarzą Głowy, bo nikt bardziej ludzki od Syna Człowieczego. We wzajemnej relacyjności każdego z każdym oraz „wszystkich każdych” z całością dzieje się więź Głowy z Ciałem.

Przez jednego człowieka Jezusa życie weszło do Kościoła, a życie to przechodzi na wszystkich ludzi. Czas na drugi wymowny wielokropek…

Sławomir Zatwardnicki

Bóg Mahatmy Gandhiego

Spoglądam na Bhagawadgitę przełożona przez Wandę Dynowską, a wydaną przez Bibliotekę Polsko – Indyjską w 1947 roku. I trzymam w ręku Biblię otwartą na Kazaniu na Górze. Te dwie niezwykłe księgi spotkałem niegdyś wystawione obok siebie w gablocie Muzeum Mahatmy Gandhiego w Delhi i tam na ścianie odczytałem zdanie:          Życie moje było otwarta księgą. Nie mam tajemnic.

Myśl Ojca Narodu nawiązuje szczególnie do tych dwóch ksiąg. Gandhi usiłował Gitę ogarnąć, zgłębić i interpretować. Czerpał z niej szczególnie naukę o bhakti i czynie wypełnianym bez przywiązania do jego owoców (karman). A zatem wiązał dwie drogi jogiczne, działania i modlitwy w jedną. Całe jego życie było podążanie za Prawdą, którą utożsamiał z Bogiem. Droga do zjednoczenia z Bogiem wiodła przez działanie, organizowanie biernego oporu (ahimsa), przez pracę, post i modlitwę. I na tej drodze bhakti doświadczał miłości Boga osobowego.

We Mnie pogrąż twą myśl, żarliwą uwielbij mnie miłością,
Mnie poświęcaj rzecz każdą, Mnie cześć najwyższą oddawaj,
A wstąpisz we Mnie, zaręczam ci to, boś drogi Mi jest. (Bh.XVIII,65).

Gdy go pytano, czy jest hinduistą, odpowiadał na to: Tak, jestem, ale jestem także chrześcijaninem, muzułmaninem, buddystą i żydem.
Zachwycał się Kazaniem na górze, ale jak pojmował Jezusa? Czy porównywał Krysznę do Chrystusa? Bhagawadgita mówi o Krysznie, że jest Istotą Najwyższą, przenika cały świat stworzony i przebywa w sercu każdego człowieka. Ale Kryszna jest postacią mityczną. Miłość Kryszny to pełna legend i ludowych podań miłość radosna, nawet ekstatyczna. Natomiast miłość Chrystusowa jest historyczna, ukazana w męce pełnej krwi i potu. A jednak i miłość radosna i pełna cierpienia jest objawieniem i dopełnia się wzajemnie. Czy Gandhi pojmował Boga, który cierpi i umiera na krzyżu? Trudne pytanie.

„Naprawdę raz poważnie myślałem o przyjęciu wiary chrześcijańskiej, łagodna postać Chrystusa, tak cierpliwego, tak dobrego, tak kochającego, tak pełnego przebaczenia, że nie nauczał swych uczniów by walczyć z wrogiem, lecz by nadstawiać drugi policzek, była pięknym przykładem doskonałego człowieka. Przekaz Jezusa, jakim ja go rozumiem, zawiera się w nieskażonym i wziętym jako całość Kazaniu na Górze. Jeśli miałbym stanąć naprzeciw tylko tej nauki i mojej własnej interpretacji jej, nie powinienem zawahać się by powiedzieć ‘O tak, jestem chrześcijaninem’. Moim skromnym zdaniem jednak, to co współcześnie uchodzi za chrześcijaństwo jest negacją Kazania na Górze. Mówię o przekonaniach chrześcijan i chrześcijaństwa takiego jakim jest ono rozumiane na zachodzie” ( Autobiografia).

Osiem błogosławieństw Jezusa dla biednych, łagodnych, czyniących pokój czy cierpiących prześladowania, nakaz miłości nieprzyjaciół, zakaz cudzołóstwa, zbytnie troski o swoje ciało czy ubranie, wszystkie te ewangeliczne rady Mahatma stosował w codziennym swym życiu. Jednak widział, że ta nauka stanowiąca konstytucję Królestwa Bożego nie jest przestrzegana przez chrześcijan. Czy można dziwić się, że chrześcijaństwa formalnie nie przyjął? Kazanie na górze zawiera elementy trudne do wypełnienia, jednak obowiązujące wszystkich chrześcijan. Jednak ich praktykowania nie dostrzegł ani w Anglii, gdzie studiował, ani w RPA, gdzie był prześladowany. Czy myślał wtedy o słowach Jezusa : „Byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie”? Wyrzucić z Afryki Południowej jednak się nie dał. Mając prawnicze przygotowanie podjął walkę o równouprawnienie dla Indusów. Wtedy narodziła się satjagraha – metoda walki bez użycia przemocy.

Często po powrocie do Indii więziony, wykazywał niezwykły hart ducha, a jako formę walki stosował m. in. długotrwałe głodówki przeciw dyskryminacji również najuboższych pariasów ( tzw. niedotykalnych). Po Indiach wędrował boso od wsi do wsi w białej dzianinie przez siebie utkanej i godził zwaśnionych ludzi. Zapoczątkował ruch biernego oporu przeciw Anglikom m.in. poprzez bojkot angielskich materiałów. Miał ogromny wpływ na odzyskanie przez Indie niepodległości, ale i na zwaśnionych ze sobą hindusów i muzułmanów. Już sama jego obecność wystarczała do stłumienia rozruchów czy zamieszek. Był krytykowany za łagodną postawę wobec islamistów i wielbiony przez postępowych hindusów. Religijni przywódcy hinduscy, sikhijscy i muzułmańscy zapewniali go, że wyrzekli się już przemocy i wzywali do pokoju. A jednak 30 stycznia 1948 roku Gandhi został zastrzelony przez fundamentalistę i szowinistę hinduskiego – N.V.Gotshe, gdy udawał się na spotkanie modlitewne w Birla House w Nowym Delhi.

Pośród śmierci trwa życie, pośród kłamstwa trwa prawda, pośród ciemności trwa światło. Stąd wnioskuję, że Bóg jest życiem, prawdą i światłem.      ( Gandhi).

Bóg ludzi niereligijnych

Andrzej  Michniewicz anonsuje na blogu Teologowie książkę Teologie XX i XXI wieku Andrzeja Napiórkowskiego. W zamieszczonym spisie treści tej książki jest pastor baptystyczny Martin Luther King i inni, natomiast nie ma teologa luterańskiego, ekumenisty Dietricha Bonhoeffera- urodzonego we Wrocławiu, zamordowanego w obozie koncentracyjnym w 1945 roku. W moim poczcie bohaterów wiary Bonhoeffer zajmuje wysoką pozycję. Lektura jego „Modlitewnika Biblii” oraz listów i notatek z więzienia przekonuje, że doświadczył on Boga ludzi niereligijnych i cierpiących. To, że są ludzie niereligijni jest truizmem. Tak samo, jak to, że są ludzie niemuzykalni, niesłyszący, niewidzący. Nie znaczy to, że Bóg ich od siebie odepchnął. Dla Bonhoeffera jest Bóg ludzi niereligijnych!
Przytoczę parę jego głośnych stwierdzeń:

Nie akt religijny czyni chrześcijanina, tylko udział w cierpieniu Boga w codziennym życiu.
Dojrzałość świata, dzięki której zostają usunięte fałszywe wyobrażenia Boga, odsłania nam obraz Boga Biblii, który przez swą bezsilność zyskuje władzę i miejsce w świecie.
Ataki apologetyki na dojrzałość świata uważam po pierwsze za bezsensowne, po drugie za nieszlachetne, po trzecie za niechrześcijańskie. Bezsensowne, bo wygląda to jak cofnięcie człowieka, który stal się już mężczyzną, z powrotem do momentu dojrzewania, czyli uczynienia go zależnym od tego, od czego już nie jest zależny, wciągnięcie go w problemy, które dla niego nie są już problemami. Nieszlachetne — albowiem próbuje się tu wykorzystać słabość człowieka do celów mu obcych i nieakceptowanych dobrowolnie. Niechrześcijańskie — albowiem myli się tu Chrystusa z pewnym stopniem religijności człowieka, to znaczy z prawem ludzkim.

Trudno zgodzić się całkowicie z takim myśleniem. Choć jest oczywistą prawdą, że chrześcijaństwo w swej istocie nie jest religią ale wiarą. Spotkałem w moim życiu ( ba, mam w samej mojej najbliższej rodzinie) osoby, które kochałem i kocham,  ludzi, którzy wewnętrznie byli po prostu niereligijni. A przecież również czuli bliskość Boga, który ich kocha i za nich umarł na krzyżu.
Myślę, że to rozróżnienie pomiędzy człowiekiem religijnym i wierzącym jest ważne. Dobrze byłoby ostatecznie zdefiniować co oznacza w teologii religia, a co wiara. Przywódcy III Rzeszy byli luteranami, katolikami, na swój sposób zabobonni i religijni, ale czy byli ludźmi wierzącymi? Jak  ich wina odnosi się do samej istoty chrześcijaństwa, którą  jest Jezus Chrystus, wiara człowieka w Boga, który stał się człowiekiem?

Tydzień Biblijny

Warto odnotować na blogu teologicznym Tydzień Biblijny, który rozpoczął się w Kościołach wczoraj. Być może warto wyciągnąć Biblię i poczytać. A jeśli nie, to może sięgnąć do jednej z najsłynniejszych apologii chrześcijaństwa, tj. do ‘ Myśli’ B. Pascala. Tam Pascal jeden z rozdziałów  poświęcił proroctwom. Chciałbym tu przytoczyć myśl 710 i 727 w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego.
Oddaję głos Pascalowi:

Gdyby jeden człowiek napisał księgę przepowiedni Chrystusa co do czasu i sposobu i gdyby Chrystus przyszedł zgodnie z tymi proroctwami, byłaby to siła nieskończona. Ale tu jest o wiele więcej. To cały szereg ludzi , którzy przez …tysiące lat, stale i niezmiennie, zjawiają się jeden po drugim, aby przepowiedzieć to samo wydarzenie (Myśli 710).

Urodzi się dziecko. Iz 9,6.
Urodzi się w mieście Betlejem. Mi 5,2. Pojawi się głównie w Jerozolimie i urodzi się z pokolenia Judy i Dawida.
Ma oślepić uczonych i mędrców Iz 6,10; 8, 14, 15; 19,10 i zwiastować Ewangelię ubogim i maluczkim. Iz 19, 18, 19; otworzyć oczy ślepym i i wrócić zdrowie kalekom, i zawieść do światła tych, którzy schną w ciemnościach . Iz 61,1.
Ma uczyć drogi doskonałej i być nauczycielem narodów.
Proroctwa mają być niezrozumiałe przez bezbożników, Dn12,10; Ozeasz 10…
Proroctwa, które Go przedstawiają ubogim, przedstawiają Go panem narodów. Iz 52, 14; 53,2,3; Za 9,9…
Iż ma być ofiarą za grzechy świata. Iz 39,53.
Ma być szacownym kamienieniem węgielnym. Iz 28, 16.
Ma być kamieniem obrazy i zgorszenia. Iz 8. Budowniczowie mają odrzucić ten kamień. Ps 117. Bóg ma uczynić z tego kamienia węgieł narożny…
Że tak ma być odrzucony, zapoznany, zdradzony, Ps 108,8, sprzedany, Za 9,12, opluty, spoliczkowany, wyszydzony, udręczony na wszelki możliwy sposób, napojony żółcią, Ps 68,22, przeszyty, Za 7,19, z nogami i rękami przekłutymi, zabity, a szaty Jego na los rzucone.
Iż zmartwychwstanie, Ps 15,10, trzeciego dnia. Ozeasz 4,3.
Iż wstąpi do nieba, aby usiąść po prawicy. Ps 109,1…
Iż królowie ziemi i wszystkie ludy ubóstwią Go. Iz 60,14.
Iż Żydzi przetrwają jako naród. Jr,31,36.
Iż będą się błąkali, bez króla Oz 3,4, bez proroków, Amos 8,12, czekając zbawienia, a nie znajdując go, Iz 59,9.( Myśl 727).

***
Fakt występowania w historii Izraela proroków na przestrzeni jedenastu wieków głoszących nadejście Jezusa z Nazaretu  jest niezwykły. Pochylił się nad tymi proroctwami Pascal-wielki matematyk i fizyk, i pochylają się nad nimi nadal ludzie szukający Boga.

W duchu jedności

 

William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons
William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons

 

 

Nie jestem naukowcem ani popularyzatorem nauki. Nie jestem entuzjastą współczesnych osiągnięć naukowych. W miarę mych sił i zdolności śledzę je, podziwiam, rzadko jednak już komentuję. Życia mi nie starczy, by zrozumieć, na przykład, jak funkcjonuje mózg. Czas zagrać nie w szukanie , ale w znajdowanie…

Starożytni filozofowie męczyli się chcąc określić naturę pramaterii, która miałaby konstytuować wszechświat. Odkryta niedawno ciemna materia też jest niedostępna dla nauki choć stanowi ponoć 68% wszechświata. To co jest dostępne, to materia uformowana, określona i zorganizowana. Taka materia przechodzi przez proces ewolucyjny. Natomiast czy istnieje duch, to według nauki trzeba udowodnić.

Nauka nie potrafi powiedzieć, czym jest materia sama w sobie, co jest istotą materii. Duch ludzki (!) ujmuje ją przecież jako materię pojedynczego bytu. W rzeczywistości człowiek poznaje samego siebie i materię niekoniecznie jako coś całkiem innego, skoro przez nią jest związany z otaczającym światem. Z tej perspektywy naukowiec postrzega naturę jako historię materii, która organizuje samą siebie. Ja mogę wyobrazić sobie istoty prymitywne. Nigdy jednak ich nie pojmuję jako przejaw czystej materii, ale zawsze jako postacie mające sensowną strukturę. Naukowiec postrzega, że przez całą historię natury istnienie ma coraz bardziej złożoną budowę. Pełnia istnienia zmierza do transcendowania siebie w nowych formach. Powiada, że nowe istoty żyjące pochodzą od jednego źródła będącego nieprzerwanym strumieniem życia ( gen-pool).

Odkrywa zatem Podstawę  wszelkiego istnienia, od której wszystko pochodzi . Jest ona wewnątrz wszystkich rzeczy i ponad wszystkimi rzeczami, lecz nie da się z niczym utożsamić. Bez tej Podstawy nic nie może istnieć, nic się nie da poznać, sama w sobie – pozostaje jednak niewypowiedzianą Tajemnicą. Egzystować, to znaczy                  „ wystawać” ( ex-sistere) z tej Podstawy. Z niej wytryska wszelka myśl i wszelkie istnienie.

Ponadczasowy akt stworzenia urzeczywistnił mnie jako istotę stworzoną, która może czynić Boga horyzontem i celem swej samorealizacji. W człowieku historia natury została wyniesiona na poziom zaczynającej się w nim historii ducha  i  w o l n o ś c i. Utworzony jestem z materii wszechświata. Moje ciało przeszło wszystkie stadia ewolucji. Czy w ciągu tego długiego procesu mój umysł rozwijał się wraz z ciałem? Czy był jakiś Duch utajony w materii, skryty w żywej komórce, Jaźń, która przerodziła się stopniowo w świadomość?

„ Duch Boży unosił się nad wodami” ( Rdz 1,2).

Ten Duch, immanentny w naturze, wywołuje ewolucję materii i sprawia, że życie dochodzi do świadomości. Ten Duch, utajony w każdym człowieku, zawsze działa zapraszając do życia Bożego. Ten Duch zawładną całkowicie jeden jedyny raz pewnym człowiekiem – Jezusem z Nazaretu. W Nim spotyka się Bóg ze mną na sposób osobowy i dialogowy. Mówimy „ Bóg”, ale to tylko pewne miano. Bóg – On czy Ono, pozostaje niezgłębioną Tajemnicą. Cały świat jest znakiem tej Tajemnicy. Wszystko o niej mówi, lecz ona sama pozostaje jednak ukryta. Mówić o niej to ją nieadekwatnie i niezdarnie odsłaniać bo znana jest w milczeniu świata i jaźni. A przecież musimy o niej coś orzekać, skoro ona sama jest źródłem mowy.

Ignacy Antiocheński mówił o Jezusie jako o Słowie wypowiedzianym w ciemności, Słowie wymówionym w milczeniu Ojca ( Christos—Logos; List do Magnezjan, XIII,2). Gdy Słowo to jest wypowiedziane, wtedy otchłań Bóstwa jawi się jako Ojciec. Staje się nam bliska i kochana. Ojciec nieustannie rodzi Słowo, a w tym Słowie wszystko się mieści. Także małość, zdrada, miłość. Zdać sobie z tego sprawę, to mieć życie wieczne. Prawda to czy fałsz?

Straszliwszy Mistrz – nieustraszona miłość

Agat Święta Rodzina.JPG, źródło: Wikimedia commons
Agat Święta Rodzina.JPG, źródło: Wikimedia commons

Przyłapać Bożą łaskę „na gorącym uczynku” najłatwiej w życiu Maryi. Dzięki Chrystusowi zostaje odkupiona w sposób uprzedni – o czym każe przedostatni z maryjnych dogmatów – ze względu na specjalne powołanie do Bożego macierzyństwa. Niepokalanie Poczęta dzięki łasce zbawienia będzie mogła wypowiedzieć swoje, choć również w naszym imieniu, fiat. Najpierw w Zwiastowaniu, a potem całym życiem, a może raczej odwrotnie: ponieważ całym życiem, to i w czasie angelofanii. Bez tego nie narodziłby się Zbawiciel, nasz i Jej, zgodnie z poezją Magnificat: „raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy” (Łk 1,47).

Można w tych wydarzeniach widzieć Maryjno-Boską esencję historii zbawienia, algorytm Bożego działania i ludzkiej współpracy, do której łaska uzdalnia, obowiązujący w życiu osobistym oraz wspólnotowym: małżeńskim i całego Kościoła. Zwłaszcza ten wymiar wspólnotowy zasługuje na uwagę w kontekście antyznaku czasu, jakim jest kryzys małżeństw, także chrześcijańskich. A przecież sakrament działa. „A co jeśli nie działa?” – mógłby zapytać jakiś Gałkiewicz czy inny Zatwardnicki, i usłyszeć odpowiedź: „Jak to nie działa, jeśli tłumaczyłem, że działa”. A jednak jeśli sakrament nie ma być „białą magią”, skuteczny może być tylko w tym, w którym zrodziła się wiara, a tę poczyna głoszone Słowo Chrystusa (Rz 10,17); w pewnym sensie sakrament to „Słowo Boże skondensowane”.

Apostoł Paweł głosił tajemnicę wielką „jednego ciała”, tę samą w odniesieniu do relacji Chrystusa z Kościołem, i do związku mężczyzny i kobiety (por. Ef 5,31-32). W pierwszej chwili wydawałoby się, że do opisu Kościoła i Chrystusa została spasożytowana „metaforyka małżeńska” wzięta z naturalnych oblubieńczych męsko-damskich relacji, z której korzystali już, w opisoobjawieniu nastawienia Jahwe do narodu wybranego, prorocy. Jednak pamiętając o „Maryjnej perspektywie”, od której rozpocząłem, należałoby zadać pytanie, co tak naprawdę jest pierwsze? Ozeasz mógłby odpowiedzieć, że wpierw Bóg stworzył oblubieńca i oblubienicę; ale Ozeasz jest aż prorokiem przynoszącym Objawienie, a nie tylko teologiem dumającym nad tym, co już odsłonięte.

Jednak przemyślana przez tego drugiego objawiona kwestia okazuje się podsuwać inne rozwiązanie: należy iść „od tyłu”, „pod prąd” czasu, zgodnie z logiką, że wszystko zmierza do odwiecznego celu przewidzianego przez Boga, a zatem to, co ostatnie, nie tylko że tłumaczy to, co pierwsze, ale również umożliwia to, co było „od początku”. Ze względu na łaskę Chrystusa wyświadczoną Kościołowi, z którym Głowa tworzy związek „jednego Ciała”, zostało ustanowione przymierze małżeńskie. Więcej, ma wielkie szanse powodzenia, właśnie dzięki „uprzedniej łasce” Nowego Przymierza Boga stającego się człowiekiem z człowiekiem, który staje się Bogiem.

Wydaje się, że w takim razie relacja męsko-damska od początku nie była jedynie relacją horyzontalną, ale aż horyzontalno-wertykalną, otwartą na Boga z łaski Bożej. Być może już sama miłość „naturalna” jest w rzeczywistości nadprzyrodzona, niemożliwa bez łaski, a możliwe, że będąca w istocie swojej po prostu łaską. Tym bardziej po grzechu nie obejdą się małżonkowie bez łaski, która swoje źródło znajduje w Ukrzyżowanym Oblubieńcu oddającym życie za Oblubienicę. Dlatego Oblubieńcem na godach eschatologicznych jest Baranek zabity, a żyjący. Podobnie wesele w małżeńskiej Kanie odbywa się nie inaczej niż przez krzyż, z którego spływa na małżeństwo łaska; i w który to krzyż zostają włączeni małżonkowie, bo gdzie Boski Oblubieniec, tam i ludzka Oblubienica.

Właśnie, przez głupstwo głoszenia Ukrzyżowanego zbawieni mogą zostać małżonkowie, jeśli tylko przyjmą Dobrą Nowinę o tym, że małżeństwo w świecie „po upadku” pierwszego małżeństwa czerpie swoją moc ze słabości Krzyża. Łaska Boża, która z wieczności – niejako z eschatologicznej przyszłości – działa „wstecz”, napotyka grzech i jego konsekwencje. Nie polega odkupienie na ich „magicznym” unicestwieniu, ale na przemianie narzędzia śmierci w narzędzie życia. Dlatego małżonkowie mają pracować w pocie oblicz swoich i rodzić w bólach siebie, siebie nawzajem i swoje dzieci (Rdz 3,16-19).

Jeśli „moce przyszłego wieku” działają w teraźniejszości, to są jedynie/aż „łaską uprzednią” uzdalniającą do pielgrzymki w kierunku wieczności. W Kanie ze względu na przyszłość woda zamienia się w wino, i to młode (w Bożym świecie wino im młodsze, tym lepsze), ale jeszcze nie eschatologicznie młode. Paradoksalnie dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli „pojąć” pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa” (KKK 1615)

Jezus „zliberalizowany” miałby ponoć łagodzić starotestamentalne wymagania, podczas gdy stawia On wszystko „na ostrzu noża”, właśnie ze względu na to, że jednocześnie z wymaganiem darowuje nowotestamentową łaskę jego realizacji. „Jeszua jest najstraszliwszy spośród nauczycieli. – odrzucał tezę o chrześcijaństwie jako soft wersji judaizmu Claude Tresmontant – Żadna doktryna nie budzi tyle lęku i nie jest tak wymagająca, jak doktryna chrześcijaństwa”. Tyle że miłość objawiona w „najstraszliwszym nauczycielu” usuwa wszelkie strachy (por. 1 J 4,18). „Jezus nie obarczył małżonków ciężarem niemożliwym do udźwignięcia i zbyt wielkim, bardziej uciążliwym niż Prawo Mojżeszowe”, ale „przychodząc, by przywrócić pierwotny porządek stworzenia, zakłócony przez grzech, Jezus daje siłę i łaskę do przeżywania małżeństwa w nowych wymiarach Królestwa Bożego” (KKK 1615).

Jeśli związek mężczyzny i kobiety ma być nierozerwalny, to dlatego, że nierozdzielnym uczynił go sam Stwórca i Zbawiciel: „Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6). Jednym z owych „rozdzielań” jest właśnie widzenie w tej małżeńskiej nierozerwalności ciężaru, a nie łaski. A przecież co Bóg wypowiada, staje się; Boskie fiat na zgodę małżonków – sprawia łaskę jedności; to nie wymaganie, że tak ma być, ale rzeczywistość: tak już jest, by tak było, bo tak mówi „Jestem, który Jestem” (Wj 3,14) i czyni w Chrystusie, który „wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8).

„Liberalizującą” niedorzecznością jest zastanawianie się, czy od małżonków wolno wymagać dozgonnej wierności, jakby nie mieli już oni w sakramentalnym „punkcie wyjścia” tej „łaski uprzedniej” płynącej z nierozerwalnego związku Chrystusa z Kościołem, która uzdolni ich do tego, by doszli tam, skąd właściwie, patrząc „od Bożej strony”, już są, ale w to nie wierzą, bo nikt im tego nie głosi. Nie czerpią oni mocy z małżeńskiego ideału, czyli z nicości, bo wtedy musieliby czynić wszystko własną bezsilnością, owszem odpowiadają na „pełnię łaski”, która na zasadzie akcji-reakcji uzdalnia ich do małżeńskiego fiat, a w przyszłości doprowadzi ich do świętości i nieskalania (por. Ef 5, 27).

Mary and joseph.jpg, źródło: Wikimedia commons
Mary and joseph.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tej wędrówce do celu, który oświetla drogę, z woli Bożej znajduje się nie tylko Bosko-ludzkie, ale również ludzkie „światło”: oblubieńcza relacja pomiędzy Maryją a Józefem. Zamiast ideału – mają zatem małżonkowie wzór idealny małżeństwa. Przy czym nie byłoby tego małżeństwa, gdyby w Jego centrum nie stanął Chrystus, i to już „wpierw nim zamieszkali razem” (Mt 1,18), a dokładniej… „przed wiecznymi czasami” (2 Tm 1,9), czyli w wieczności. Święta Rodzina także pokazuje, że małżeństwo jest „od początku” otwarte na Boga, bez relacji pionowej staje się poziome, chybia celu i sięga dna.

Odkupiona w sposób uprzedni Niepokalanie Poczęta nie przypadkiem, owszem opatrznościowo, wiąże się z Józefem, jakoś analogicznie usprawiedliwionym „uprzednio”, skoro ewangelista nazywa go już „człowiekiem sprawiedliwym” (por. Mt 1,19), zanim jeszcze Sprawiedliwy (Mt 27,19) Bóg-człowiek dokonał odkupienia. Matka Chrystusa i Jego opiekun „razem wzięci” stanowią dla nas „łaskę uprzednią”. „Wielkie rzeczy bowiem opromieniają podobne im rzeczy małe” (Jean Guitton), więcej: umożliwiają im łaskę, nie byłoby bowiem odkupienia, gdyby Bóg nie stał się człowiekiem, a zatem członkiem ludzkiej rodziny.

Nie tylko bez Chrystusa, ale również bez Maryi i Józefa nie uda się stworzyć błogosławionego (czyli szczęśliwego) małżeństwa. Jeśli zgoda człowieka na działanie Boże wyrażona w czasie miała „jednocześnie znaczenie dla duchowej przestrzeni pozahistorycznej, czyli zbawczej” (Mirosław Kowalczyk), wtedy oddziaływanie Matki Chrystusa i Jego, jak mniemano, ojca, rozciągać się musi na całą historię, jeśli nie mają Oni być „aktorami” odstawionymi za kulisy po odegraniu swojej roli.

Sławomir Zatwardnicki

Potrynitarny przedtrynitaryzm

Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons
Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Trzeba przyznać, że Bóg podjął się nieludzko trudnego zadania; zaprzyjaźnienie się z takim typkiem jak człowiek – wymaga nie lada wysiłku i iście Boskiej cierpliwości dla ludzkiej głuchoty również na to, co już się usłyszało.

Przyjaźń buduje się na szczerości, ale jak tu sobie na nią pozwolić, skoro potencjalny przyjaciel nie jest gotowy, by przyjąć prawdę? Odsłanianie się Boga zostało więc miłosiernie rozciągnięte przez Niego na niemiłosiernie długie wieki. Nie mógł odkryć się Bóg Syn, póki nie odkryto Bóstwa Ojca, z kolei nie było roztropne „dodawać Ducha Świętego jako nowy ciężar, jeśli można użyć nieco śmiałego wyrażenia, kiedy jeszcze Bóstwo Syna nie było uznane” – tłumaczył Boską pedagogię św. Grzegorz z Nazjanzu.

Dopiero w „godzinie szczerości” Bóg ukazał się jako Trójjedyny. Długo trzymana w tajemnicy Tajemnica, teraz „odkorkowana”, wybucha. Objawienie rozsadza dotychczasowe wyobrażenia i oczekiwania. Ale, paradoksalnie, mimo iż podarowana szczerość zostaje od razu przyjęta w pełni, to wspólnotę wierzących będzie nasycać stopniowo. Ten typ – człowiek – tak widać już ma, mógł się Bóg chyba przyzwyczaić już do tego.

Znamienne, że to właśnie liturgia Kościoła została przeniknięta trynitarnym objawieniem najszybciej i najgłębiej. Nie radzą sobie z tą liturgiczną mądrością podarowaną wspólnocie w jakiś misteryjny sposób „z góry” uczeni mędrkowie, którzy cepem ewolucyjnego postrzegania świata próbują widzieć w niej stopniowy i długotrwały rozwój od prostego nasionka do skomplikowanego drzewa. A jednak cała złożoność DNA zawierała się już w pierwotnym doświadczeniu wiary.

Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons
Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons

Znamienne do kwadratu, że w całym dzisiejszym życiu Kościoła to właśnie liturgia pozostaje najbardziej trynitarna; żeby nie powiedzieć, że tylko ona zawiera odpowiedni poziom „cukru w cukrze”, trynitarności w wierze trynitarnej. Bo, jak wskazuje duszpasterska praxis, chrześcijanie niedogłębnie przejęli się najważniejszą prawdą wiary. Bez zbędnej „dyplomacji watykańskiej” powiedzmy za Karlem Rahnerem: „gdyby było koniecznością usunięcie nauki o Trójcy świętej jako nauki błędnej, to większa część literatury religijnej przy tym zabiegu mogłaby pozostać prawie bez zmian”.

Jeśli dziś, jak zauważa ks. Grzegorz Strzelczyk, „dość powszechnie panuje przekonanie – obecne niestety także wśród wierzących chrześcijan – że o Bogu możemy powiedzieć najwyżej, że istnieje”, a „jakiekolwiek próby dookreślenia, jaki jest, są w istocie nadużyciem”, to największego nadużycia dokonał sam Bóg, który się objawił, zamiast pozostać Anonimowym Absolutem. Nie dość, że wychynął zza chmur, w których wcześniej skryć się musiał w strategicznej „ucieczce do przodu” przed panteistycznym mieszaniem go ze światem, to jeszcze okazał się być Ojcem, Synem i Duchem Świętym.

Wymowne jest to milczenie o Trójcy uprawiane przez pokropionych wodą święconą chrześcijańskich pogan. W najlepszym razie zdaje się ono bazować na cichym założeniu, że doktryna trynitarna jest na tyle trudna, że usprawiedliwione jest mówienie o „Bogu po prostu” zamiast o „Bogu Trójjedynym”. Sam Bóg jest sobie winny, skoro oczekuje od stworzenia tego, co przerasta jego możliwości. „Talerz z wodą podano bocianowi, który po nim będzie bezskutecznie stukał” (Michał Bałucki). Jak tu się przyjaźnić z kimś, kto serwuje Boskie tajemnice nie bacząc na konstrukcję ludzkiego „dzioba”?

Nowina najgorsza polegałaby na tym, że Dobra Nowina o Trójcy w ogóle nie byłaby jeszcze przez chrześcijan usłyszana. Może wciąż żyją oni, by użyć sformułowania Yves’a Congara, „monoteistyczną, przedtrynitarną ideą Boga”, i nawet jeśli ustami swoimi wyznają ortodoksyjne prawdy, to ich serce daleko jest od nich. Jeśli jednak „wiara rodzi się z tego, co się słyszy”, to „jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli”, i w jaki sposób „mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?” (Rz 10,17.14). Ale jak mógłby im głosić prawdę ten antyewangelizator, który sam jej jeszcze nie usłyszał?

Monoteistyczni chrześcijanie głoszą (ewangelizacja) i bronią (apologia) nie tyle Boga objawienia, ile przedchrześcijańskich (czy pozachrześcijańskich) wyobrażeń Boga. Nawet jeśli ten „spoganizowany” Bóg lepszy jest od Boga „zateizowanego”, całkiem usuniętego poza nawias zainteresowań współczesnych, to jednak podstawową misją Kościoła nie jest przepowiadanie „Boga w ogóle”, ale „Boga Tego”, który objawił się we wcielonym Synu, a przez Niego dał się zaprzyjaźnić z pozostałą Dwójcą.

Należałoby zatem zacząć od początku, od nowa, od nawrócenia, od spotkania Syna; dobry początek nie jest zły! Wszak wiara w Trójcę nie jest „wymysłem teologów, ale wyznaniem ludzi, którzy znali i znają Jezusa, którzy Go pokochali” (Christoph Schönborn). W końcu choć raz niech Przyjaciel zostanie potraktowany poważnie, „po ludzku”, jak przystało na Tego, który stał się człowiekiem. Wydaje się, że przepowiadanie Słowa i liturgia to dobre „miejsce” na usłyszenie tego, co leży Bogu najgłębiej na (również ludzkim) sercu.

Napisałem „miejsce”, a nie „miejsca” – a przez to sugeruję, że być może rozdźwięk pomiędzy ewangelizacją a życiem liturgicznym, z którym mamy dziś do czynienia, jest jednym z powodów głuchoty na Trójcę. Uniemożliwia sprzężenie zwrotne, które powinno między nimi iskrzyć cały czas, by w pełni wybuchnąć w czasie Eucharystii. Jakkolwiek to brzmi dla niektórych pobożnych uszu: ani sama Msza św. nie wystarczy, ani wyizolowane głoszenie również. W takim razie: jeszcze „trochę” cierpliwości, Boże w Trójcy Jedyny!

Sławomir Zatwardnicki

Płacz czy zgrzyt?

Impacted wisdom teeth.jpg, źródło: Wikimedia commons
Impacted wisdom teeth.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie opowiedział Jezus następującej przypowieści:

Pewien człowiek wyprawił niewielkie przyjęcie i zaprosił wielu wierzących, jak mniemał – przyjaciół. Zanim nadszedł czas, wysłał zaproszenia: komu esemesem, komu mailem; do mało kogo zadzwonił, a nikogo nie odwiedził osobiście, żeby nie wywierać w najmniejszym choćby stopniu presji na zaproszonych. Kiedy usłyszeli „Czekam, tego i tego dnia będzie ciasteczko z dużą ilością białej śmierci, pogaduchy do kawuchy, i wszystkie ludzkie składniki do budowy Królestwa Bożego”, wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać.

Pierwszy mu odpowiedział: „Muszę wyjechać na rekolekcje, żeby Pan Bóg mógł dotykać przeze mnie wielu, uważam się za usprawiedliwionego”. Drugi rzekł: „Prowadzę małą grupę dla pięciu par małżeńskich, sam rozumiesz…”. Jeszcze inny rzekł: „Zostałem proboszczem i obowiązki wzywają”. Ci, który pościli, zlekceważyli nie tylko zaproszenie, ale i dobry obyczaj podziękowania za niego, a modlący się wzruszyliby ramionami, gdyby nie to, że akurat ręce mieli uniesione w uwielbieniu. (Nie przyszło góra do nich, sami wspinali się w górę).

Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons

Organizator party nie miał serca papieża Franciszka i nie wyszedł na ulice i zaułki, by otworzyć drzwi swojego domu dla alkoholików, trwale bezrobotnych i tak zwanych „twarzowców”, których pełno w jego mieście. Kołatało mu w głowie słowo, że czegokolwiek nie uczyni jednemu z tych najmniejszych nieświętych bohaterów i samozwańczych ratowników dusz – nie uczyni tego samemu Chrystusowi. A ponieważ Ten był w nich chory i w więzieniu nałogowej posługi – gospodarz odwiedził wszystkich zaproszonych posługoholików i zrobił im interwencję.

Był płacz wylewany za kołnierz czy zgrzytanie zębów?

Sławomir Zatwardnicki