Wszystkie wpisy, których autorem jest Elżbieta Wiater

Doktor teologii z incydentem historycznym w postaci magisterium z tego przedmiotu. Dziennikarz, redaktor i fascynatka duchowości chrześcijańskiej. Autorka kilku książek z zakresu duchowości.

C.S. Lewis. Prowadzony przez Radość

Autor opowieści o Narni był neoromantycznym dzieckiem epoki racjonalizmu, materializmu i spirytyzmu mylonego z duchowością. I był dzieckiem posłusznym, które poszło za głosem swojego czasu. Już jako nastolatek stracił wiarę, zastępując ją poglądami materialistycznymi i fascynacją okultyzmem. Tym jednak, co nadawało indywidualny rys jego poszukiwaniom własnej tożsamości, było doświadczenie, które definiował w następujący sposób:

Wszystkie te wydarzenia miały cechę wspólną: przynosiły ze sobą niezaspokojone pragnienie, które samo w sobie było godniejsze pożądania niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić. Taki właśnie stan nazywam Radością. Określenie to należy potraktować jako pewien ścisły, techniczny termin – radość oznacza tu coś zupełnie innego niż szczęście czy przyjemność. Łączy ją z nimi tylko jedno, a mianowicie to, że kto raz doświadczył Radości, będzie jej pragnął znowu (C.S. Lewis, Zaskoczony Radością).

Okazała się ona nicią Ariadny wskazującą drogę wyjścia z Labiryntu lęku i niewiary, kiedy w wieku dojrzałym Lewis zdecydował się go opuścić.

Sam użył odwołania do innego mitu – o Erosie i Psyche. Przypomnę go tu pokrótce. Zazdrosna o urodę Psyche Afrodyta posłała swojego syna, by upokorzył piękną księżniczkę. Ten jednak zakochał się w niej i nie wykonał polecenia matki. Zwabił Psyche do pięknego pałacu i został jej kochankiem, ale zabronił jej patrzenia na siebie. Ale zazdrosne siostry podmówiły Psyche, by obejrzała sobie w świetle lampy swojego śpiącego kochanka. Ten obudził się i zniknął, a księżniczka pozostała ze złamanym sercem. Wyruszyła więc na poszukiwanie ukochanego. Trafiła w końcu do Afrodyty, a ta uczyniła z niej niewolnicę i kazała jej wykonywać zadania, które na pierwszy rzut oka wydawały się niewykonalne. Ostatecznie, widząc, że również Eros rozpaczliwie tęskni za ukochaną, zgodziła się na to, by Psyche została przeniesiona na Olimp i stała się jedną z nieśmiertelnych. W oparciu o tę opowieść C. S. Lewis napisał powieść pt. „Dopóki mamy twarze”, w której jako narrator wciela się w postać jednej z zazdrosnych sióstr i opowiada o swoim poszukiwaniu pięknej, zaginionej siostry.

Doświadczenie Radości, czy też Radość, ukrywa się pod postacią Erosa: przychodzący w sposób nieprzewidywalny, nieoczekiwany, dający zaspokojenie i znikający. I przepłoszony w pewnym momencie światłem, a więc skłonnością do przesadnej introspekcji. Poprzez nią Lewis próbował kontrolować to tak ważne dla niego doświadczenie; liczył, że uda mu się je wywołać czy to za pomocą zbudowania napięcia seksualnego czy psychicznego, jednak te doświadczenia nie prowadziły do Radości. Wręcz odwrotnie: pozostawiały dotkliwe odczucie pustki po tym, jak napięcie zostało już rozładowane. Autor „Dopóki mamy twarze” najpierw szukał Radości w rzeczach, które ją wywoływały (piękne widoki, ulubione fragmenty z literatury, etc.), ale jej tam nie było. Nie był w stanie jej doświadczać także wtedy, gdy skupił się wyłącznie na samym doświadczeniu, ignorując wywołujące je elementy. Za każdym razem jednak Radość sama w sobie znikała: „Radość oświadczyła bowiem nieubłaganie: «Chcesz czegoś – ja sama jestem tego pragnieniem – czegoś, co jest inne niż ty, co jest na zewnątrz ciebie i nie jest tobą ani żadnym stanem twojego umysłu czy ciała»” (C.S. Lewis, Zaskoczony Radością).

Opierając się na tym doświadczeniu tęsknoty, która sama w sobie jest tak słodka, że omal nie pragnie się jej zaspokojenia, Lewis najpierw nabrał dystansu do okultyzmu, by go następnie odrzucić. Do tego ostatecznie popchnęły go doświadczenia przyjaciela, który zabrnął zbyt daleko w te rejony i popadł w obłęd. Odrzucenie wynikało jednak przede wszystkim z faktu, że okultyzm okazał się zaledwie pozorem Radości.

Po tej decyzji próbował się oprzeć wyłącznie na racjonalnym namyśle, jednak po pewnym czasie odezwał się głód tego, co duchowe. Teraz jednak Lewis szukał tego już bardziej racjonalnie, bez brnięcia w podejrzane praktyki. Tym samym próby zbudowania filozofii wykluczającej „hipotezę Ducha” skończyły się ostatecznie uznaniem, że istnieje Bóg. To zaś poprowadziło go ku szukaniu religii, która najpełniej pozwalałaby temu Bogu służyć. Wybrał chrześcijaństwo, m.in. jako to, które wykazuje i głosi, że mit umierającego i zmartwychwstającego Boga dokonał się historycznie, w konkretnym momencie czasu.

Jak notuje w swojej autobiografii, obawiał się, że powrót do wiary odbierze mu doświadczenie Radości. Jednak choć jego znaczenie zmalało, to jednak samo w sobie nie zanikło. Nadal przychodziło w sytuacji spotkania z doświadczeniami będącymi przebłyskami Nieba. Tęsknota za doświadczeniem Radości zyskało wyraźne oblicze oczekiwania na wieczność. W wielu listach Lewisa powraca motyw gorliwej tęsknoty za przekroczeniem bramy, za którą czeka Chrystus.

Pewien wgląd w charakter tej tęsknoty dają fragmenty „Ostatniej bitwy” – ostatniej część cyklu „Opowieści z Narni”. Świat za drzwiami szopy okazuje się światem Aslana – bohaterowie książki ruszają „dalej w głąb, dalej wzwyż”. Na swojej drodze zaczynają spotykać kolejnych swoich przyjaciół, o których myśleli, że zmarli, a ci zachęcają ich do podążania w głąb świata w którym się znaleźli. Bieg nie męczy, nawet nie powoduje zadyszki, zaś każdy opuszczany krąg okazuje się, wbrew prawom logiki, mniejszym od kręgów wewnętrznych. Inspirację do takiej wizji rzeczywistości Lewis mógł zaczerpnąć z pism Orygenesa i neoplatoników, wedle których im głębiej wchodzimy w świat duchowy, tym szersza jest spotykana rzeczywistość. W aspekcie radości istotne jest tu co innego: bohaterowie opowieści odczuwają pragnienie, które natychmiast realizują, a to z kolei pobudza ich, by pragnęli jeszcze bardziej. Odnajdujemy tu alegorię słów św. Grzegorza Wielkiego, który tak oto opisywał Niebo:

Aby pragnącym nie towarzyszyła troska, pragnący zostają nasyceni; aby zaś sytości nie towarzyszył przesyt, nasyceni – pragną. Pragną więc bez udręki, bo pragnienie zostaje nasycone, a nasycają się bez przesytu, bo nasycenie wciąż rozpala pragnienie. Tacy sami i my będziemy, gdy dotrzemy do samego źródła życia (Grzegorz Wielki, Moralia).

Nie wiemy, czy Lewis czytał Moralia, jednak jego opis doświadczenia Radości i obraz Raju odpowiada opisowi, który jest zawarty w tych księgach. Różnica zawiera się w tym, że Radość jest doświadczana docześnie, więc są zaledwie przebłyski; echa odległego wołania. Dlatego to pragnienie jest „więcej warte, niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić”. Jest pragnieniem czegoś poza podmiotem, który je odczuwa, nawet poza światem i tym, co on oferuje, by zaspokoić tę tęsknotę. Nie prowadzi do poczucia „ach, więc to tylko tyle”, gdyż w chwili, gdy jest zaspokajane, odradza się jeszcze mocniejsze, by zostać zaspokojone w o wiele większym stopniu i temu cyklowi nie ma końca.

Jest delikatnym dotykiem rzeczywistości, do jakiej zostaliśmy stworzeni i do jakiej jesteśmy wzywani. Także przez doświadczenie radości.

C-S-Lewis-Pielgrzym-radosciElżbieta WiaterC.S. Lewis. Pielgrzym radości, Wydawnictwo eSPe, s. 117.

Teologia feministyczna

Pierwszą książką z zakresu teologii feministycznej, z którą się zetknęłam, był traktat dogmatyczny Elizabeth Johnson „She Who Is”. Przeczytałam ją w kilka dni i moja opinia dla wydawnictwa, które mnie prosiło o recenzję, brzmiała: „Wydać”.

Co nie znaczy, że nie miałam do książki uwag, ale uważam, że temat feministycznego spojrzenia na teologię jest wart przedyskutowania. I tu od razu wytłumaczę się z użytych pojęć. Piszę o spojrzeniu feministycznym a nie kobiecym, ponieważ uważam, że spojrzenie kobiece jest pojęciem szerszym. Wiele kobiet wniosło do teologii duży wkład i nawet jeśli nie był on przez mężczyzn podkreślany (kobiety-Doktorów Kościoła mamy dopiero od pontyfikatu Pawła VI), to życie Kościoła zostało przez ten wkład ukształtowane. To trochę jak z kultem świętych – Hildegarda z Bingen, nota bene jedna z wielkich kobiecych postaci wydobytych z cienia dzięki opracowaniom teolożek feministycznych, cieszyła się kultem w kościele niemieckim od swojej śmierci w 1079 roku. Za powszechny został on uznany dopiero w tym roku, co w żaden sposób nie umniejsza świętości benedyktyńskiej prorokini. Tu rodzi się pytanie, które na razie pozostawię zawieszone, z jakiej perspektywy na rozwój teologii patrzymy i o co de facto nam chodzi, kiedy mówimy o kobiecym udziale w jej rozwoju.

Drugie sformułowanie, którego z rozmysłem użyłam, to stwierdzenie o spojrzeniu na teologię, a nie o spojrzeniu na Boga. Po lekturze książki Johnson i innych opracowań feministycznych pozostawało mi zawsze wrażenie, że w tych książkach Tomaszowe pytanie, będące centrum dogmatyki i motorem rozwoju teologii: „Quid est Deus?”, zostało zapoznane. Zastąpiły je pytania z zakresu socjologii lub administracji kościelnej ( mam tu na myśli m.in. pytanie o kapłaństwo kobiet). Znajdziemy w nich rozważania na temat ucisku, który cierpią kobiety na całym świecie, wpływu języka religii na sytuację społeczno-polityczną kobiet, religii jako sfery, w której niedomiennie panuje patriarchat i przez którą tenże jest promowany, etc. Centrum teologii feministycznej nie wydaje się być Bóg, ale pytanie jak ukształtować obraz Boga, żeby kobiety na tym zyskały. I jeśli mam rację, to jest to podejście błędne metodologicznie, a rozwijana refleksja powinna w takim wypadku nosić nazwę feminologii teologicznej.

Tym, co jest niewątpliwym sukcesem i zasługą teolożek tego nurtu jest wydobycie z zapomnienia wielu kobiecych postaci, których dorobek istotnie naznaczył rozwój teologii. Ponadto nie da się odmówić racji zarzutom dotyczącym minimalizowania znaczenia tego, czego Kościół nauczyły kobiety a także praktyki odsuwania ich w cień i traktowania często bardziej jako zagrożenia moralności, niż partnera do poważnej intelektualnej debaty. Tymczasem kobiece doświadczenie jest od samego początku Kościoła żywym źródłem teologii – początek naszej wspólnoty w Chrystusie to ciężarna nastolatka, której rozeznanie i doświadczenie potwierdza inna kobieta, w podeszłych latach i także nosząca pod sercem dziecko. Pierwszym apostołem zmartwychwstania także jest kobieta, a w pierwotnym Kościele wiele kobiet prorokuje i naucza wraz z mężczyznami (sztandarowym przykładem może tu być Pryscylla, żona Akwili, czy matka i babka Tymoteusza). Nie dziwi, że św. Augustyn powiedział w jednym ze swoich kazań, że kobieca gorliwość w wierze winna zawstydzać mężczyzn, bo oto osoby uważane za słabsze, wyprzedzają ich w doskonałości.

W tym miejscu chcę wrócić do pytania, które postawiłam na początku: z jakiej perspektywy patrzymy na rozwój teologii i o co nam chodzi, kiedy mówimy o kobiecym udziale w jej rozwoju. Jak widać udział ten był i jest znaczny, co więcej – jest to udział bardzo realny, przynoszący namacalne owoce. Nikt go kobietom odmówić nie może, bo tym samym musiałby zanegować podstawy naszej wiary. Problem jest raczej w uznaniu jego wartości i przyznaniu się do tego, że teologia wyrasta z dialogu kobiecego doświadczenia z męskim dążeniem do systematyzacji i konstruowania logicznie powiązanego systemu, rozumowego potwierdzenia prawdziwości tego, co doświadczone. Skarga, z której wyrosła refleksja teologiczna feministek,  to reakcja na realną niesprawiedliwość polegającą na braku uznania i potwierdzenia znaczenia kobiet w rozwoju teologii, a nie brak ich realnego udziału w kształtowaniu tejże.

I teraz pytanie na czym polega rozwój teologii. Czy na mnożeniu artykułów, książek i opracowań (często pisanych do innych opracowań) a „mieć wkład w rozwój teologii” jest jednoznaczne z „mieć swoje hasło w słowniku biograficznym uznanych teologów oraz całą półkę wydanych publikacji”? Czy raczej na stawianiu celnych pytań i poszukiwaniu na nie adekwatnych odpowiedzi? Teologia powoli przestaje być, a dla wielu, szczególnie świeckich teologów, nigdy nie była żyłą złota czy źródłem utrzymania. I myślę, że to dobrze. Teologii, podobnie jak Kościołowi, dobrze robi umiarkowane ubóstwo. Wtedy jest motywacją do refleksji nad nią nie jest wisząca nad głową habilitacja czy konieczność wydania kolejnej książki, a to potrafi bardzo inspirująco wpływać na dyskusje, szczególnie ich poziom.

Teologia rozwija się, kiedy tworzący ją ludzie mają mocne korzenie w ziemi i szeroko rozłożone gałęzie w niebie, a mówiąc mniej poetycko: są otwarci na Ducha Świętego i potrafią słuchać ludzi. Teologia rozwija się tylko wtedy, kiedy zajmujący się nią ludzie zachowują się jak bawiące się dzieci: bardzo poważnie traktują reguły zabawy, co nie przeszkadza im jednocześnie znajdować w tym frajdy i działać twórczo. I, oczywiście, ich działanie jest motywowane poszukiwaniem prawdy.

Jeśli zamiast szukaniem prawdy będziemy próbowali  kierować się resentymentem, nawet mającym podstawy w rzeczywistości, poszukiwanie zabrnie w ślepą uliczkę. I obawiam się, że właśnie to stało się z teologią feministyczną, której krytykę zdarza się słyszeć także ze strony samych feministek. Ich ruch powoli odchodzi od prób dostosowania chrześcijaństwa do ich ideologii a zmierza w kierunku neopogańskiego kultu Wielkiej Bogini. Nam pozostaje wskazanie na potrzebę dostrzeżenia znaczenia kobiet i ich doświadczenia duchowego i życiowego w tworzeniu teologii.