Wszystkie wpisy, których autorem jest Janusz Poniewierski

Publicysta katolicki związany z miesięcznikiem „Znak”. Stały komentator życia religijnego na portalu Deon.pl.

Słowo o Bogu-Miłości

Uważamy często Pierwszy Testament za księgę sprawiedliwości i pomsty, a nie ocalenia. Tymczasem miłosierdzie i sprawiedliwość to przymioty Boga, o których żydowska tradycja interpretacyjna pamięta już od pierwszych wersetów Księgi Rodzaju.

Źródło tekstu: Janusz Poniewierski, Słowo o Bogu-Miłości, „Tygodnik Powszechnynr 5 (3108), 1 lutego 2009. Tekst opublikowany za zgodą Wydawnictwa TP.

Naszej – chrześcijańskiej – lekturze Pierwszego Testamentu (celowo nie piszę o Starym Testamencie, bo to określenie sugeruje jakąś dezaktualizację czy wręcz unieważnienie) towarzyszy często przekonanie, że owa Księga przedstawia Boga surowego i zazdrosnego, a może nawet mściwego. Ewangelia zaś miałaby być takiej wizji całkowitym przeciwieństwem.

Moim zdaniem to fatalne uproszczenie, niepozwalające chrześcijanom odkryć głębi Biblii hebrajskiej (czyli Pierwszego Testamentu) i zawartego w niej obrazu Boga, na którym w swoim nauczaniu oparł się Jezus. Blisko trzydzieści lat temu w encyklice Dives in misericordia próbował zwrócić na to uwagę Jan Paweł II, który pisał, że Stary Testament głosi miłosierdzie Boga.

Owszem, jesteśmy gotowi zgodzić się z Papieżem, że Boże miłosierdzie głoszą niektóre Psalmy oraz księgi mądrościowe i prorockie. Ale przecież nie pełne okrucieństwa księgi historyczne, do których skłonni jesteśmy zaliczać również Pięcioksiąg (Torę). Tu właśnie, jak sądzę, tkwi błąd naszej percepcji: „belka”, którą powinniśmy czym prędzej usunąć z naszego chrześcijańskiego oka.

Ten błąd można łatwo rozpoznać np. wtedy, kiedy mowa o zbrodni Kaina i karze, jaka spotkała go za to, co uczynił. Oto Pan Bóg naznacza Kaina znamieniem – a my rozumiemy to najczęściej jako element kary, piętno, przez które Kain stanie się „tułaczem i zbiegiem”, bo wszyscy się od niego odwrócą. A przecież gdyby spojrzeć na to znamię w innym świetle, będzie ono… tarczą, pieczęcią ochronną, znakiem miłosierdzia, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka.

Związanie

I tak jest na każdym niemalże kroku. Czytamy Pierwszy Testament jako księgę sprawiedliwości i pomsty, a nie jako księgę ocalenia. Pamiętam, jakim wstrząsem intelektualnym i duchowym było dla mnie odkrycie sensu, jaki pobożni Żydzi nadają opowieści o ofierze Izaaka. Różnicę widać zresztą już na pierwszy rzut oka – zamiast mówić o „ofierze”, Żyd użyje słowa akeda (hebr. „związanie”), a w miejsce straszliwej próby, po której Izaak mógł stracić wiarę, Żyd ujrzy raczej zmiłowanie okazane przez Boga uwolnionemu z więzów synowi Abrahama. Dostrzeże w tej opowieści źródło nadziei.

Miłosierdzie i sprawiedliwość to przymioty Boga, o których żydowska tradycja interpretacyjna pamięta już od pierwszych wersetów Księgi Bereszit (Rodzaju). Są tam, jak wiadomo, dwa opisy stworzenia świata. Ten pierwszy nazywa Boga imieniem Elohim, które – zdaniem żydowskich egzegetów – oznacza cechę czystej sprawiedliwości. Drugi opis używa świętego imienia JHWH (Jahwe), oznaczającego miłosierdzie. Jak pisze w swoich Legendach żydowskich Louis Ginzberg, świat długo by nie przetrwał, gdyby Bóg władał nim tak, jak pierwotnie zamierzał, zgodnie z zasadą surowej sprawiedliwości. Dopiero gdy pojął, że sama sprawiedliwość zniszczyłaby świat, połączył miłosierdzie ze sprawiedliwością i nakazał im rządzić pospołu. I tak od początku wszystkiego, co istnieje, najważniejsza była Boska dobroć, bez której nic nie mogłoby dalej istnieć.

Tron miłosierdzia

To napięcie między sprawiedliwością i miłosierdziem powraca w liturgii żydowskich świąt Rosz ha-Szana (Nowy Rok, a jednocześnie Dzień Sądu) i Jom Kipur (Dzień Pojednania). W Rosz ha-Szana – wierzą Żydzi – Bóg wpisuje wszystkich do Księgi Życia lub do Księgi Śmierci. Jednak potem (między Nowym Rokiem a Jom Kipur) następuje dziesięć dni, zwanych strasznymi, podczas których – poprzez pokutę, wyznanie win, skruchę – można jeszcze odmienić Boże wyroki.

Centralnym punktem liturgii święta Rosz ha-Szana jest dęcie w szofar, barani róg (dmie się weń również w Jom Kipur), co ma obudzić ludzi z duchowej drzemki, przypomnieć o obowiązku pokuty i pojednania. Ale dźwięk szofaru słyszy również Pan Bóg i, powiadają mędrcy, przesiada się wówczas z tronu Prawa na tron Miłosierdzia.

Ta wiara w Miłosierdzie (które góruje nad Sprawiedliwością) jest głęboko zakorzeniona w Biblii hebrajskiej… Zakorzeniona w pojęciu Przymierza, któremu Bóg jest i pozostanie wierny aż do końca czasów.

On sam, w rozmowie z Mojżeszem, powie o sobie, że jest miłosierny i litościwy, cierpliwy, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący swą łaskę w tysiączne pokolenia, przebaczający niegodziwość, niewierność, grzech, lecz nie pozostawiający go bez ukarania, ale zsyłający kary za niegodziwość ojców na synów i wnuków aż do trzeciego i czwartego pokolenia. Warto porównać wyłaniający się z tego tekstu bezmiar miłosierdzia (symbolizują go owe „tysiączne pokolenia”) i zdumiewająco mały w tym kontekście wymiar sprawiedliwości („do trzeciego i czwartego pokolenia”).

Im bardziej zagłębiam się w Pierwszy Testament, tym wyraźniej dostrzegam w nim Boga, który nie chce śmierci grzesznika, ale „żeby się nawrócił i żył”, „miłosierdzia pragnie, a nie ofiary”, kocha człowieka bardziej aniżeli jego ojciec i matka (por. Iz 49, 15), a szczególną opieką otacza „cudzoziemca, sierotę i wdowę”. Zresztą – i powinniśmy to sobie wreszcie uświadomić – to właśnie stamtąd, z Biblii hebrajskiej (a nie dopiero z Ewangelii!), pochodzi tak ważne dla nas prawo miłości Boga i bliźniego (por. Pwt 6, 5; Kpł 19, 18), o którym Jezus powiedział, że jest „pierwsze” i „największe”: Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy (Mt 22, 40).

Hebrajski uniwersalizm

Trzeba jednakże wspomnieć tu o trudnościach, jakie odczuwa wielu czytelników Pierwszego Testamentu, kiedy trafiają na opisy rzezi etnicznych i gwałtów dokonywanych przez Żydów z Bożego rozkazu (jak mówi Pismo), a przynajmniej za Jego przyzwoleniem.

To jest rzeczywiście pewien kłopot, ale on też wynika, moim zdaniem, z naszej nieumiejętności czytania Biblii. Pojmujemy ją bowiem nieraz nazbyt dosłownie. Pisał o tym kiedyś Tadeusz Żychiewicz, komentując fragment z Księgi Wyjścia o tym, że synowie Izraela uczynili według tego, jak im nakazał Mojżesz, i wypożyczali od Egipcjan przedmioty srebrne i złote oraz szaty. Pan wzbudził życzliwość Egipcjan dla Izraelitów, i pożyczyli im. I w ten sposób Izraelici złupili Egipcjan. Czy te słowa znaczą, że to Pan Bóg stał za pospolitym złodziejstwem? Bynajmniej…

Musimy uczyć się czytania Pisma: żeby odróżnić (a przynajmniej próbować odróżnić) to, co Boże, od tego, co ludzkie – czasem nawet aż za bardzo ludzkie! A potem, żeby i w tej „ludzkiej” warstwie odczytać Boży zamysł, niekoniecznie i nie zawsze taki, jaki wynikałby z pierwszej lektury.

Rozumiemy to chyba – a przynajmniej staramy się rozumieć – kiedy tu i teraz badamy „znaki czasu” i nie obciążamy Boga odpowiedzialnością np. za tsunami, AIDS czy zamachy terrorystyczne, choć z drugiej strony pojmujemy jakoś sens słów: „Bóg tak chciał” i intencję tego, kto je wypowiada.

Tak samo przecież mogło być ze zniszczeniem Sodomy… Albo z owymi starotestamentalnymi „czystkami etnicznymi”, które – głęboko w to wierzę – nie mogły podobać się Panu, choć z triumfem opisywał je żydowski dziejopis, głosząc w świętym języku: „Gott mit uns”.

Bóg jest o wiele większy, aniżeli nawet widzieli to i opisali niektórzy autorzy i redaktorzy Biblii hebrajskiej. Co więcej, tę Jego wielkość można w tej samej Biblii właśnie wyczytać. Jeżeli się tylko potrafi to uczynić.

Świetnie rozumiał to Żychiewicz, kiedy pisząc o ścigającym lud Izraela wojsku egipskim, zatopionym w morskich odmętach, cytował stary przekład ks. Wujka: Zagarnął ich Pan pośród nawałności i tak go komentował: oto nadzieja moja: żeś ich zgarnął pośród nawałnicy. Owo morze, symbol żywiołu, nie jest tu katem i narzędziem obojętnego odrzucenia; jest ukrytą drogą Twojego miłosierdzia.

Taką wrażliwość odnajduję również – przyznaję: ku swemu zaskoczeniu – w tradycji żydowskiej. Jak czytam bowiem w książce Ninel Kameraz-Kos Święta i obyczaje żydowskie: Dzień przed Pesach pierworodnych synów obowiązywał post (…). Pościli oni, by uczcić śmierć pierworodnych Egipcjan, którzy zmarli w wyniku plagi, jaka spadła na Egipt. Byłem po tej lekturze zaskoczony, bo wydawało mi się, że Biblii hebrajskiej obcy jest taki uniwersalizm i ewangeliczna, bądź co bądź, idea miłości nieprzyjaciół. Dziś, kiedy się nad tym zastanawiam, widzę, że za tym moim zdumieniem stała potęga stereotypu. Nie doceniałem znanej i, jak się okazuje, popularnej także w świecie żydowskim „złotej reguły”: Wszystko (…), co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!, i jej praktycznych konsekwencji. Wiedziałem wprawdzie, że w Kazaniu na Górze zasadę tę sformułował Jezus, ale nie miałem pojęcia, że (w nieco innej, negatywnej wersji, nazywanej „srebrną regułą”) jest ona zapisana w biblijnej Księdze Tobiasza (por. 4, 15a) i głosił ją starszy od Rabbiego z Nazaretu rabin Hillel: Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe. Obaj – i Jezus, i Hillel – dodawali, że w tym jednym zdaniu streszcza się cała Tora.

Wcielona Tora

Jezus Chrystus jest Wcielonym Słowem Boga; jest zatem – można tak chyba powiedzieć – Wcieloną Torą. I jeśli mówi On o sobie, że stanowi ikonę, obraz Ojca (Kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca), to takim obrazem Ojca jest dla mnie również Tora, Biblia hebrajska.

Jezus sam zwrócił na to uwagę swoich uczniów, kiedy – po zmartwychwstaniu – szedł z nimi w kierunku Emaus i zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich Proroków, wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Coraz częściej wydaje mi się, że ów wykład nie polegał tylko na wskazaniu w Piśmie fragmentów, które zapowiadały Mesjasza, Potomka Dawidowego, Cierpiącego Sługę Jahwe, Syna Człowieczego.

I coraz częściej w związku z tym myślę – więcej: jestem tego pewien – że Jezus pokazał im wtedy i zinterpretował Biblię hebrajską jako słowo o Bogu, który „jest miłością”.

Lektura, która jest wyzwaniem

„Teologia zwierząt” autorstwa anglikańskiego duchownego ks. Andrew Linzeya to − moim zdaniem − jedna z ważniejszych książek teologicznych, jakie ostatnio (w tym wypadku w roku 2010) ukazały się w Polsce. Po jej lekturze publicysta „The Tablet” napisał, że stanowi ona wyzwanie dla naszego sposobu życia i myślenia. Zwłaszcza dla teologii chrześcijańskiej, której przedstawiciele zbyt prosto, jak dotąd, interpretowali przykazanie „czynienia sobie ziemi poddaną”. Teologia ta (szczególnie tradycja zachodnia, bo prawosławie wykazuje tu o wiele większą wrażliwość) powinna również gruntownie przemyśleć rozważania angielskiego myśliciela na temat cierpienia Boga, solidarnego ze wszystkimi istotami zdolnymi do odczuwania bólu. Oraz na temat cierpienia Jezusa − jako Tego, który wziął na siebie ból świata całego.

Wbrew pozorom autor − snując takie właśnie rozważania chrystologiczne − nie jest szczególnie oryginalny. On sam zresztą doskonale zdaje sobie z tego sprawę, wspominając na przykład Juliannę z Norwich, która pisała, że „kiedy On [Chrystus] czuł ból, wszelkie istoty zdolne do cierpienia cierpiały wraz z Nim”. Albo też – w Polsce, niestety, zupełnie nieznaną – średniowieczną wizjonerkę Margery Kempe, o której opowiadano, że „gdy widziała, iż człowiek bądź zwierzę zostało zranione, gdy ktoś bił dziecko na jej oczach lub okładał konia czy inne zwierzę batem – wydawało jej się, że widzi naszego Pana, bitego i ranionego”.

W tym miejscu otwiera się szerokie pole dla – prowadzonych w duchu Teilharda de Chardin – spekulacji na temat Jezusa Chrystusa jako „Arcykapłana całego stworzenia” i dla rozważań o gatunku ludzkim jako „ludzie kapłańskim”, mającym szczególną misję w obliczu wszystkiego, co żyje.

Co tu kryć, dzieło Linzeya jest (przynajmniej dla mnie) niezwykle inspirujące. Autor pisze bowiem – i trudno się nad tym nie zastanowić – że „potrzeba nam trzech zmian w myśleniu. Pierwszą zmianą jest odejście od idei głoszącej, że Bóg – o ile cierpi w ogóle – cierpi jedynie w obrębie gatunku ludzkiego, i podjęcie idei Boga cierpiącego we wszystkich istotach żywych. Drugą jest zmiana koncepcji kapłaństwa (…) na pogląd mówiący, iż jest ono uczestnictwem w odkupiającej Bożej obecności w świecie. Trzecią zmianą jest odejście od poglądu mówiącego, że cechy kapłaństwa – reprezentowanie i poświęcenie – mogą być opisane poprzez całkowite skupienie się na człowieku, bez powiązania ich z Chrystusową mocą i służbą całemu stworzeniu” (podkreślenia moje – J.P.).

Interesujace, prawda? A to tylko maleńki fragment (zaledwie kilka wierszy) książki liczącej ponad 300 stron.     

Kiedy po nią sięgałem, wydawało mi się, że autor odwoływać się będzie przede wszystkim do praw zwierząt wynikających ze wspólnoty stworzenia (tzw. paradygmat równości). Tymczasem on sięgnął dużo głębiej: do zobowiązania nałożonego, jego zdaniem, na ludzkość przez fakt Wcielenia Boga, który „uniżył samego siebie” (Flp 2, 8). To zaś według Linzeya oznacza, że człowiek ma być „gatunkiem służącym”, współpracownikiem Chrystusa „w leczeniu i wyzwalaniu tego, co stworzone”. Innymi słowy: „«wyższy» [tj. człowiek] ma poświęcać się dla «niższego»” (tzw. paradygmat hojności). Tego bowiem – jak twierdzi autor „Teologii zwierząt” – wymaga od nas chrześcijaństwo.

Warto przeczytać książkę Andrew Linzeya, choć to, co dotąd napisałem, nie powinno nikogo zwalniać od obowiązku jej krytycznej lektury, bo nie jest ona, niestety, wolna także i od pewnych uproszczeń (chodzi mi zwłaszcza o część drugą, poświęconą już nie tyle teologii, ile raczej „praktyce etycznej”). To może być nawet dobre ćwiczenie: dyskusja z tezami, które nie są nam dane do wierzenia, ale do przemyślenia (i ich przyjęcia bądź odrzucenia)      

Dodatkową, trudną do przecenienia wartością „Teologii zwierząt” jest dołączony do niej „przewodnik po literaturze”. Niestety, samo jego przejrzenie napełniło mnie frustracją. Uświadomiłem sobie bowiem, jak wielu ważnych książek z szeroko pojętej „teologii stworzenia” nie przetłumaczono jeszcze na język polski. Pozostaje nadzieja, że publikacja dzieła Andrew Linzeya zapowiada w tym względzie jakąś zmianę.