Długodystansowy marsz z progu własnego domu do katedry w Santiago de Compostela w Hiszpanii stawia współczesnego człowieka, który średniowiecznym zwyczajem, podejmuje się tego pielgrzymiego trudu, przed nowymi wyzwaniami, tak przecież obcymi współczesnej zakrzyczanej kulturze. Moje sto dziesięć dni spędzone w drodze naznaczone było samotnością przeżywaną w ciszy, obcowaniem z naturą, sporadycznym kontaktem z drugim człowiekiem, przełamywaniem własnych ograniczeń, oraz bardzo mocno odczuwaną obecnością Boga.
Nie było łatwo. Pierwsze tygodnie to walka z własnym ciałem i jego ograniczeniami. Na nowo uczyłem się chodzić, gospodarować swoimi siłami oraz planować każdy kolejny dzień. Były momenty, kiedy docierałem do granic swoich możliwości, które – by w ogóle móc iść dalej – należało po prostu złamać. Złamać własne ciało, złamać psychikę, złamać siebie. Najtrudniej było się wtedy modlić. To właśnie ona – modlitwa – była czynnikiem, który spajał ze sobą niczym w różańcu kolejne dni, przeżywane na pielgrzymim szlaku. Codzienna lektura Słowa Bożego, różaniec, koronka, akty strzeliste, śpiew, umartwienia, zmagania, pragnie i głód, krzyk oraz płacz… wszystko to z każdym kilometrem stawało się konstytutywnym elementem życia modlitewnego. Słowo Boże dawało codzienne wytchnienie w przeciwnościach, wszczepiało nadzieję, rozpalało miłość i pobudzało do wzrostu wiarę. Różaniec stawał się lekarstwem na monotonię codzienności, pomagał w chwilach, kiedy każdy kolejny krok poprzedzony był ogromną walką. Koronka do Bożego Miłosierdzia dawała ukojenie w czasie kiedy dopadała przeszłość, gdy w ciszy drogi z głębi serca dobiegał zagłuszany dotąd krzyk braku przebaczenia samemu sobie, drugiemu człowiekowi oraz… Bogu.
Najtrudniejszym wyzwaniem było jednak zacząć modlić się ciszą, która mnie otaczała. Życie codzienne bombarduje nas dźwiękami, żyjemy w chaosie i hałasie mniej lub bardziej uczestnicząc w wyścigu szczurów, starając się zdobyć kolejne dobra. Camino jest zupełnym przeciwieństwem tego. Cały swój dobytek, całe swoje utrzymanie, ów wdowi grosz, nosisz na swoich plecach, a panująca dookoła cisza staje się najpierw czymś bardzo nieznośnym, ponieważ to w ciszy, z serca człowieka wychodzi wszystko to, co było do tej pory zagłuszane, by później stać się upragnionym i pożądanym miejscem, w którym pragnie się stale przebywać. W końcu przychodzi oświecenie: modlitwa też jest darem. Po nim pojawia się prośba o ten dar. Prośba wysłuchana. W całej fizycznej niemocy, którą starałem się przełamywać z rozwagą, wewnętrznie byłem bardzo spokojny. Serce i umysł się uspokajają, cichną krzyki niedokończonych spraw z przeszłości i troska o przyszłość. Istotne staje się to co jest tu i teraz. Po prostu idę. Nad niczym się nie zastanawiam, nic mnie nie zajmuje ani niepokoi. Wtedy modlitwa dojrzewa, staje się inna niż zwykle… jakby nie potrzebowała słów. Wchodzi się w nowe, niezbadane, nieprzeżyte doświadczenie szczególnej adoracji. Po prostu człowiek jest i maszerując w ciszy, tą ciszą się modli… swoją obecnością.
Najbardziej interesujące jest to, co piszesz o modleniu się ciszą i być może to warto byłoby jeszcze rozwinąć, do czego Cię zachęcam. 😉 Dlatego pozwolę sobie na parę zdań komentarza, ale bardziej dlatego, by Cię do tego rozwinięcia zachęcić niż żeby się wymądrzać.
Najpierw taka wątpliwość: modlitwa jest darem, a potem przychodzi prośba o ten dar. Ta prośba to chyba też modlitwa, a zatem powstaje pętla: dar prośby o dar. Czy to taki paradoks modlitwy?
Modlitwa bez słów, modlitwa swoją obecnością… Znamy definicję modlitwy Klemensa Aleksandryjskiego: „Jest zatem modlitwa, żeby się wyrazić tak zuchwale, rozmową z samym Bogiem”. Modlitwa obecnością do tej definicji nie za bardzo pasuje. Ale ks. J. Naumowicz zwraca uwagę na to, że użyte w definicji słowo „homileo” oznacza nie tylko rozmowę, ale również obcowanie, spotkanie, miłosny dialog i uważa, że definicję tę lepiej przetłumaczyć tak: „obcowanie z samym Bogiem”. Do takiej definicji modlitwa obecnością bardzo, moim zdaniem, pasuje. C.S. Levis i A.J. Heschel wskazują z kolei, że w modlitwie stajemy się obecni dla Boga, stajemy się przedmiotem Jego myśli (więcej o tym w mojej książce: „Zrozumieć wiarę. Niecodzienne rozmowy z Bogiem„). Czy o coś takiego chodziłoby w modlitwie obecnością, bez słów?
I kolejna sprawa. Czy nie uważasz, że kwestia modlitwy powinna w większym stopniu niż dotychczas znaleźć miejsce w dogmatyce?
Tak to jest paradoks modlitwy. To chyba ten moment, kiedy nie wiem jak się modlić, i wtedy Duch przychodzi z pomocą. Nie gloryfikowałbym definicji Klemensa (z całym należnym mu szacunkiem). Czymże jest adoracja Najświętszego Sakramentu jeśli nie trwaniem w ciszy przed Bogiem, kiedy modlitwą staje się właśnie obecność, owo trwanie. Czy nie zbliża nas to do Bożego „Jestem”? To jest Jego Imię nam objawione. Bóg jest! I to jest rewolucja dla nas. Zmienia to absolutnie wszystko. Czy właśnie modlitwa obecnością, ta szczególna adoracja nie jest wyraźnym zbliżeniem do tego obrazu i podobieństwa Bożego, które nosimy w sobie: „Jestem Panie!”? I tyle. Tak to widzę. Natomiast jeśli chodzi o modlitwę i dogmatykę. Chyba masz rację. Namysł teologii dogmatycznej nad modlitwą, wydaje się skromny, niesłyszalny.
The rosary was used as a soother for the monotony of daily life and as support when every move required a significant effort.
Click here http://besttowingusa.com/ Best Towing Company in USA