Cieszymy się tajemnicą Bożego Narodzenia, sławimy dobroć i miłość Boga do ludzi, w tajemnicy Wcielenia widzimy wywyższenie człowieka, a zarazem nosimy w sobie wciąż wiele pytań i wątpliwości. Tylko entuzjaści w wierze wydają się od nich wolni. Tymczasem debaty i kontrowersje pierwszych wieków chrześcijaństwa stale odżywają w dziejach Kościoła. Także za naszych dni.
Nowina o Bożym Narodzeniu kryje w sobie głębokie treści teologiczne i egzystencjalne. Jezus przychodzi na świat w ubóstwie i uniżeniu. Rodzi się wśród ludzi ubogich i poniżanych. Już ten fakt zapowiada, że stanie po stronie bezimiennych, cierpiących i pozbawionych władzy. „Magnificat”, owa niezwykła pieśń Miriam z Nazaretu, mówi o poniżeniu wielkich i możnych oraz o wywyższeniu maluczkich i nasyceniu głodnych. Wielka radość z Bożego Narodzenia łączy się z obietnicą prawdziwego pokoju opartego na nowych relacjach między ludźmi. Źródłem tego pokoju jest miłość, przyjaźń i łaskawość Boga względem ludzi. Trwały pokój, który przynosi na świat Jezus Chrystus jest możliwy tylko tam, gdzie ludzie sławią Boga „na wysokości” i zachowują zgodę między sobą.
Tajemnica budząca zdumienie i niedowierzanie
Sama myśl o odwiecznym Synu Bożym, który staje się prawdziwie człowiekiem wydaje się wielu ludziom zgoła nieprawdopodobna i niezrozumiała, wręcz mitologiczna. Skłonni są raczej myśleć, że Jezus był niezwykłą postacią historyczną, nauczycielem religijnym, geniuszem i bohaterem, dającym wzniosły przykład życia oddanego Bogu i innym. To w Nim Bóg był w szczególny sposób obecny i dokonał niezwykłych czynów.
W dodatku wiara chrześcijan we wcielenie Syna Bożego i powszechny charakter dokonanego przezeń zbawienia jest trudna do przyjęcie dla wyznawców innych religii, zwłaszcza judaizmu i islamu. Często wskazuje się na fakt, że wierze we wcielenie Chrystusa i w zbawienie przeczy ciągła obecność zła, cierpienia i śmierci w świecie. Nic nie zdaje się wskazywać na to, że ludzkość została wyzwolona z niewoli zła i przemieniona. Czy Bóg stał się rzeczywiście bliższy ludziom? Pytanie to pojawia się zwłaszcza na ustach ludzi cierpiących i nękanych niesprawiedliwością.
Wiara we wcielenie Syna Bożego i Jego wejście w ludzkie dzieje wydaje się ponadto trudna do pogodzenia z ewolucyjną wizją świata. Proces ewolucji ma charakter ciągły i uniwersalny, gdyż obejmuje całą rzeczywistość świata, powstanie życia i człowieka. Natomiast Wcielenie oznacza bezpośrednią interwencję Boga w przebieg rozwoju świata. Z konieczności pojawiają się zatem pełne zdumienia pytania w obliczu absolutnej nowości tego niepowtarzalnego wydarzenia, którym jest wcielenie Boga. Czy rzeczywiście przerywa ono przyczynowy ciąg wydarzeń przebiegających zgodnie z prawami natury? Jak rozumieć tego rodzaju cudowną interwencję Boga? Czym wobec tego jest wiara w poczęcie i narodziny Jezusa z Dziewicy Maryi? Jak ją usprawiedliwić sceptycznemu człowiekowi naszego czasu?
Wiara chrześcijańska głosi, że Syn Boży „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Wierzymy, że jest On równocześnie w pełni człowiekiem, że dokonane przez Niego dzieło odkupienia prowadzi ludzkość do ostatecznego przeobrażenia w Królestwie Boga. Wyznajemy, że to On jest zwycięzcą śmierci i wszelkich złych mocy, że życie wszystkich ludzi nabiera dzięki temu nowego sensu. Czy ta wiara ma dzisiaj szanse na zrozumienie i akceptację?
Misterium sięgające w wieczność Boga
Trzeba zdać sobie sprawę z poważnych trudności, jakie wiara we wcielonego Syna Bożego nastręcza współczesnym ludziom. Jeżeli nawet wierzą w istnienie Boga, to jawi się On im jako rzeczywistość absolutnie transcendentna i jedyna. Takim jest Bóg w monoteistycznej tradycji judaizmu. Tymczasem Jezus zwracał się do jedynego Boga z wielką zażyłością, nazywał Go Ojcem, a siebie samego Jego Synem. Uważając się za Syna, objawiał Boga jako swego Ojca. Słowo „Syn” odnosi się nie tylko do ludzkiej natury Jezusa w Jego wyjątkowej relacji do Ojca. W najwcześniejszych pismach Nowego Testamentu wiąże się ono z odwiecznym Synem Bożym, posłanym na świat przez Ojca (zob. Rz 1,3-4; 8,3; Ga 4,4; Flp 2,6). Odwieczne synostwo Jezusa Chrystusa uprzedza historyczne wydarzenie wcielenia i Jego ziemskich narodzin. Tajemnica tego synostwa sięga w wieczność samego Boga, Ojca wszechświata. Syn Boży był zawsze z Bogiem-Ojcem: „Na początku było Słowo (…) i Bogiem było Słowo” (J 1,1)..
Takim zdumiewającym językiem posługuje się również Credo nicejsko-konstantynopolitańskie. Mówi ono, iż ludzka rzeczywistość Jezusa w relacji do Boga-Ojca jest objawieniem wiecznego życia Stwórcy wszechrzeczy. Wyznając odwieczne synostwo Boże Jezusa, wyznajemy tym samym wiarę w Jego zbawcze posłannictwo względem wszystkich ludzi. Posłannictwo to znajdowało swój wyraz we wszystkich wydarzeniach Jego ziemskiego życia: w zwiastowaniu bliskości Królestwa Bożego, odpuszczaniu grzechów, uzdrawianiu, miłości do ludzi aż po śmierć na krzyżu. W Jego słowach i czynach ludzie mogli rozpoznać obecność i miłość samego Boga. Poprzez swojego Syna działał On pośród ludzi i nadal działa w świecie, który „tak umiłował” (J 3,16). Chrześcijanin pokłada ufność nie w samej ziemskiej postaci Jezusa, ale w Chrystusie jako odwiecznym i wcielonym Synu Bożym. To On jest objawieniem Boga na ziemi. Jak jednak pojmować to objawienie? Wielu wierzących nadal pyta: co znaczą słowa Pisma, że Bóg ma Syna?
Konflikt dwóch interpretacji
Tradycja chrześcijańska daje świadectwo prawdzie o jedności Jezusa Chrystusa jako Syna z odwiecznym Bogiem Ojcem. Natomiast współczesnej egzegezie biblijnej najwięcej trudności sprawia pojęcie preegzystencji Syna w Jego boskości równej Bogu Ojcu. Dlatego mówi się obecnie o dwóch rodzajach chrystologii.
Stosując metodę historyczno-krytyczną egzegeci oraz niektórzy teologowie rozwijają pierwotną, „oddolną” chrystologię wywyższenia. Śledzi ona rozwój świadomości wczesnych chrześcijan szukających zrozumienia tajemnicy Jezusa Chrystusa. Punktem wyjścia jest wtedy ziemskie posłannictwo Jezusa z Nazaretu widziane w kontekście Biblii Hebrajskiej i judaizmu tamtego czasu. W perspektywie oddolnej bóstwo i preegzystencja Jezusa mają jedynie ukazać niezwykłe znaczenie Jego Osoby. Należy je interpretować w kontekście judaistycznej tradycji prorockiej.
Niektórzy egzegeci wykazują, że teksty biblijne nie zakładają preegzystencji Chrystusa jako istoty niebiańskiej, w postaci przed-światowej i ponadczasowej Mądrości. Zaczerpnięta z tradycji prorockiej metafora „posłania” mówi jedynie, że osoba i dzieło Jezusa są całkowicie zależne od inicjatywy Boga i nie da się ich wyjaśnić w świetle samej historii. Chrystus pochodzi od Boga i Bóg jest obecny w Nim jako uosobiona Mądrość. Przez swoje zmartwychwstanie został „ustanowiony Synem Boga w mocy” (Rz 1,4) w sensie oryginalnej myśli żydowskiej Starego Testamentu. W takim ujęciu synostwo Boże Jezusa mówi nie o Jego przedwiecznym pochodzeniu, lecz o wybraniu i „ustanowieniu w mocy” przez Boga. Tak pojęte synostwo Boże nie narusza w niczym żydowskiego monoteizmu. W przeciwnym razie pierwotna wspólnota judeochrześcijan nie wybrałaby takiej formuły wyrażania wiary.
Powyższa interpretacja „oddolna” wprowadza nieuchronny kontrast i napięcie w stosunku do nicejskiej, „odgórnej” chrystologii Wcielenia, która ma przede wszystkim charakter doksologii i wyznania wiary. Taką chrystologię pre-egzystującego Boskiego Logosu rozwijali Ojcowie Kościoła, śledząc dzieje Jezusa przede wszystkim w perspektywie IV. Ewangelii. Sformułowania Credo nicejskiego – m.in. takie jak „Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego” – odzwierciedlają język Prologu tej Ewangelii. Ukazują więź pomiędzy historycznym Jezusem a Ojcem i Stwórcą świata, którego odwieczne Słowo objawiło się w ziemskim życiu Nauczyciela z Nazaretu.
Zwolennicy interpretacji „oddolnej” wykazują jednak, że również w późnej redakcji Ewangelii Jana nie ma śladów metafizycznej chrystologii wyrwanej z żydowskiego świata judeochrześcijaństwa. Obecna jest w niej chrystologia, w której odróżnia się Boga i Jego Posłańca (zob. J 17,3; 20,17). W tej perspektywie wypowiedź o preegzystencji służy podkreśleniu funkcji objawiania Boga przez posłanego Syna. Ewangeliście nie chodziło o wykazanie, że Chrystus istniał przed wcieleniem jako Osoba pre-egzystująca, mająca tę samą naturę co Ojciec. Celem było wyznanie, że Jezus z Nazaretu jest, jako człowiek, uosobionym Słowem (Logosem) Boga; że Jego słowa i czyny są słowami i czynami samego Boga. W Nim, jako człowieku, Boskie Słowo i Boska miłość przyjęły ludzką postać. Całym swoim istnieniem głosił On i objawiał słowo jednego Boga, jest więc w tym sensie Słowem i obrazem Boga, Synem Bożym. Chodzi więc w sumie o jedność Jezusa z Bogiem – jedność poznania, woli, działania i objawiania Boga: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył Ojca” (J 14,9). A zatem, w pierwotnym sensie żydowskim, Jezus jest w swojej ludzkiej postaci Słowem, które stało się ciałem, uosobionym Logosem Boga i Bożą Mądrością.
Stajemy zatem w obliczu dwóch różnych sposobów patrzenia na tajemnicę Jezusa Chrystusa. Podejście patrystyczne i soborowe, inspirowane kategoriami filozoficznej myśli greckiej, niełatwo pogodzić z interpretacją współczesnej egzegezy historycznej, analizującej rozwój chrystologii na podłożu tradycji żydowskiej. W pewnym sensie obydwie interpretacje stale rodzić będą napięcia, wzajemnie się korygować i dopełniać. Nierzadko prowadzi to do konfliktu z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Przykładem są niedawne interwencje Kongregacji Doktryny Wiary dotyczące poglądów dwóch teologów, jezuitów Rogera Haighta (2004) oraz Jona Sobrino (2006)[1].
W świetle krytycznej egzegezy Nowego Testamentu, Jezus nie nazywał siebie Bogiem. Protestował wręcz wówczas, gdy nazywano Go dobrym: „Dlaczego nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Mk 10,18). Faktem jest, że uczniowie Jezusa zaczęli głosić, że jest On Synem Bożym dopiero po Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Umierając z ufnością powierzał siebie Ojcu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46). Ewangelista Jan odnotował słowa świadczące o poczuciu spełnionej misji: „Dokonało się!” (J 19,30). Pierwotna wspólnota uczniów żyła pod wrażeniem silnych doświadczeń paschalnych wierząc, że Ukrzyżowany rzeczywiście żyje, że nie został unicestwiony, lecz przeszedł do prawdziwego, wiecznego życia, wywyższony przez Boga. Wówczas to zaczęto określać Jezusa mianem „Syna” lub „Syna Bożego”.
Taki sposób mówienia był zrozumiały również dla ówczesnych Żydów, gotowych do przyjęcia wiary w Niego jako Mesjasza. Pamiętano, że Jezus uczył, żeby uważać Boga za Ojca wszystkich ludzi i sam nazywał Go Ojcem. Było rzeczą zrozumiałą, że Tego, który Boga nazywał Ojcem, uczniowie zaczęli nazywać po zmartwychwstaniu Mesjaszem i „Synem Bożym” w pełnym sensie tego słowa. Ku czci Zmartwychwstałego zaczęto śpiewać Psalmy pojmowane w sensie mesjańskim, zwłaszcza te, które mówiły o królu izraelskim wstępującym na tron. Analogia rzucała się w oczy: przez swoje wywyższenie przez Boga, Ukrzyżowany stał się „ustanowionym Synem Boga w mocy według Ducha uświęcenia przez powstanie z martwych” (Rz 1,4). Jest to jedno z najstarszych wyznań wiary, zamieszczone na samym początku Listu do Rzymian. Przy pomocy tego rodzaju przesłania wzywano ludzi do nawrócenia i wiary w Chrystusa.
W Starym Przymierzu „synem” nazywano króla, gdyż był on reprezentantem rządów Boga na ziemi (zob. 2 Sm 7,14 oraz intronizacyjny Psalm 2,7: „Ty jesteś Moim synem, dziś ciebie zrodziłem”[2]). Słowo „syn” odnoszono także do całego ludu izraelskiego z racji jego specjalnej relacji do Boga, który zawarł z nim przymierze. Chrześcijanie wierzą, że fakt ten zapowiadał coś jeszcze bardziej niebywałego – Boskie synostwo Jezusa. Jest On jedynym, odwiecznym i wcielonym Synem Bożym w sposób pełny i niepowtarzalny. Tylko w relacji do Niego Bóg objawił się ostatecznie jako Ojciec.
„Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego”
Powróćmy do chrystologii odgórnej. Credo nicejsko-konstantynopolitańskie akcentuje niezwykle mocno odwieczne pochodzenie Syna od Ojca: „Syn Boży Jednorodzony, (…) z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”. To odwieczne pochodzenie jest źródłem Jego zbawczej mocy. Dzięki niemu może On udzielać ludziom uczestnictwa w wiecznym życiu Boga. Biblijny obraz odwiecznego zrodzenia mówi o przyrodzonej, współistotnej relacji między Ojcem i Synem „Jednorodzonym” (J 1,14.18; 3,16.18), czyli jedynym. Określenia te nie odnoszą się do wydarzenia czasowego, lecz do wieczności.
Podkreślają to w sugestywny i obrazowy sposób dalsze słowa Credo: „Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu”. Sformułowania te należy rozumieć w kontekście sporów chrystologicznych na początku IV wieku, które doprowadziły do Soboru Nicejskiego (325). Szczególną rolę odegrały w nich potępione przez ten sobór poglądy Ariusza. Głosił on, że tylko Bóg Ojciec jest prawdziwym i wiecznym Bogiem, natomiast Syn tylko stworzeniem uznanym za „syna” przez Ojca.
Credo potwierdza bóstwo Jezusa Chrystusa w oparciu o liczne świadectwa Nowego Testamentu zawarte zwłaszcza w pismach apostołów, Jana (zob. m.in. J 1,1-2.14-15; l7,5; 20,28; Ap 1,8; 21,6; 22,13) i Pawła (zob. m.in. teksty hymniczne Kol 1,15-17.19; 2,9; Flp 2,6-8). Syn Boży jest wieczny, pochodzi od Boga-Ojca podobnie jak światło wychodzi bez przerwy ze swojego źródła i ma tę samą naturę co źródło. Porównanie ze światłem wyraża prawdę, że Syn ma tę samą naturę co Ojciec. Od wieczności należy do Ojca, który nigdy nie był bez Syna. W Synu wyraża się Jego odwieczne ojcostwo. Ten Syn jest „prawdziwym Bogiem z Boga prawdziwego”, a więc nie stworzeniem. Sens tego wyznania zostaje jeszcze dodatkowo wzmocniony słowami: „zrodzony a nie stworzony”. Relacja Syna do Ojca różni się od relacji wszystkich stworzeń, które zostały uczynione przez Boga. Wszystko, co stworzone jest przygodne, nie istnieje istnieniem koniecznym i nie zawsze istniało. Ojciec i Syn są odwieczni. Co czyni Ojciec, czyni również Syn. Ojciec jest Stwórcą świata jako Ojciec Syna – jako Ojciec, który stwarza z Nim i przez Niego.
Bóg jest bytem komunijnym, zawsze istniejącym w relacji. Ojciec nigdy nie był sam, lecz istniał zawsze jako Osoba w relacji do Syna i Ducha. Wszystkie Osoby mają tę samą naturę, a jednocześnie są jednym i jedynym Bogiem. W odniesieniu do Syna wyraża to zwięzła formuła „współistotny Ojcu” (homooúsios tō Patrí), wokół której w IV w. toczyły się zażarte spory. Chodziło przede wszystkim o podkreślenie, że dzieło zbawienia w Chrystusie zostało dokonane przez samego Boga, a nie przez istotę stworzoną. Stąd w świetle chrystologii odgórnej wyznanie wiary w Boskie synostwo Jezusa nie narusza monoteistycznego charakteru biblijnej wiary w jednego Boga. Wyklucza tylko wszelką myśl, że Syn ma inną naturę niż Ojciec. Mówi o niepojętej wspólnocie życia Osób Boskich, która wyraża się odwiecznie we wzajemnej miłości, wolności i twórczości.
„Przez Niego wszystko się stało”
W Credo nicejsko-konstantynopolitańskim nie określono sposobu zjednoczenia człowieczeństwa i bóstwa Chrystusa. Uczynił to dopiero Sobór Chalcedoński (451) w pojęciu unii hipostatycznej (osobowej) dwóch natur: natura Boska i ludzka w Chrystusie nie są zmieszane ani od siebie oddzielone. Chrystus jest wcielonym Synem Bożym. Niezwykłość polega na tym, że Boska Osoba Syna, odwiecznego Logosu, działa za pośrednictwem człowieczeństwa Chrystusa i podtrzymuje je w istnieniu.
Co więcej, Credo podkreśla współudział Syna Bożego w samym akcie stworzenia wszechświata: „przez Niego wszystko się stało”. W słowach tych odnajdujemy echo zastanawiających w swym uniwersalizmie wypowiedzi Nowego Testamentu: „W Nim bowiem zostało stworzone wszystko w niebiosach i na ziemi: rzeczy widzialne i niewidzialne (…) – wszystko przez Niego i dla Niego (eis autòn) zostało stworzone” (Kol 1,16; por. Hbr 1,2). Zauważmy: nie tylko „przez Niego”, ale również „ku Niemu”, czyli „dla Niego”! On jest zarówno przyczyną sprawczą stworzenia jak i przyczyną celową, ponieważ wraz z Ojcem jest jednym Bogiem, Boskim Logosem, stwórczym Słowem Ojca: „przez Nie wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało” (J 1,3).
Zdumiewające są konsekwencje takiej wizji stworzenia. Zamiarem Boga było od samego początku, „aby Chrystus stał się na nowo Głową wszystkiego: tego, co jest w niebiosach, i tego, co jest w Nim na ziemi” (Ef 1,10). Biblijne świadectwa mówią o tym, że Ojciec wszechrzeczy zamierzył w swojej miłości, aby we wcieleniu odwiecznego Syna doczesne dzieje świata osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Syn jest Boskim Logosem, Boskim Sensem i racją powołania świata do istnienia, odwiecznym wzorcem i celem dla każdego stworzenia. Bez Niego nie może ono osiągnąć swego ostatecznego spełnienia.
Oto uniwersalne znaczenie wcielenia Syna Bożego, rzucające światło na końcowe losy całego wszechświata – dzieło początków dopełni się w tajemnicy końcowego spełnienia. Credo wskazuje na przełomowe znaczenie wcielenia Syna Bożego dla całego dzieła zbawienia: „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Słowa te streszczają w sobie całe ziemskie posłannictwo Jezusa, Jego zbawcze dzieło widziane już z perspektywy wydarzeń paschalnych.
W ślad za świadectwem Nowego Testamentu wyznajemy naszą wiarę, że wcielenie Syna Bożego dokonało się dzięki życiodajnej i stwórczej mocy Ducha Świętego (zob. Łk 1,3). To za Jego sprawą Syn Boży „przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Dlatego chrześcijanie wyznają, że Maryja jest Matką Boga-Człowieka (Theotókos), co potwierdził swoim orzeczeniem Sobór Efeski (431).
Wyznając wiarę w moc Bożego Ducha we wcieleniu Tego, przez którego „wszystko się stało”, dostrzegamy znaczenie tego wydarzenia dla ostatecznej przemiany całego świata. Jest to ten sam Duch, który wskrzesił Jezusa z martwych (zob. Rz 8,11) i który prowadzi dzieje świata do chwały nowego stworzenia. Wcielenie jest niepowtarzalnym wydarzeniem, które swoją pełnię osiąga dopiero w zmartwychwstaniu i uwielbieniu człowieczeństwa Jezusa. Wyznanie wiary nie wspomina o poszczególnych etapach Jego ziemskiego życia, w których ujawniła się już miłość Boga do ludzi i całego stworzenia. Wzmianką o wcieleniu obejmuje całość Jego zbawczej misji aż po wydanie się na śmierć i zwycięstwo nowego życia w zmartwychwstaniu.
Motyw Wcielenia: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi?
W swoim tekście Pan Robert Rynkowski, a po nim w komentarzu także Pan Zbychu powołują się na pogląd franciszkańskiego teologa Jana Dunsa Szkota (ok. 810–ok. 877), który głosił, że Wcielenie jest niezależne od upadku człowieka. Ze swojej strony chciałbym odnieść się do podobnego, ale wcześniejszego poglądu obecnego w tradycji chrześcijaństwa wschodniego.
Otóż w Kościele wschodnim zagadnienie motywu wcielenia nie pochłaniało uwagi umysłów tak bardzo, jak to miało miejsce na Zachodzie podczas toczących się przez wieki kontrowersji. Wyjątkiem są poglądy św. Maksyma Wyznawcy (zm. 662) oraz św. Izaaka Syryjczyka (VII w.). Obydwaj są prekursorami optymistycznego poglądu na Wcielenie, propagowanego później także na Zachodzie przez Dunsa Szkota, życzliwie wsłuchującego się w głos tradycji Wschodu. Według ich przekonania, wcielenie i zjednoczenie wszystkiego w Chrystusie jako Głowie (gr. anakephaláiosis) było pierwotnym celem stworzenia. Wcielenie zostało przewidziane i postanowione niezależnie od tragicznego nadużycia przez człowieka jego własnej wolności. Całe stworzenie jest dynamicznym procesem skierowanym do ostatecznego celu, którym jest Chrystus, Słowo Wcielone. Jako Stwórca, Logos jest początkiem stworzenia; jako Słowo Wcielone jest również jego celem i końcem, kiedy wszystko istnieć będzie nie tylko przez Niego, ale również dla Niego i w Nim.
Zwłaszcza syryjski mistyk stanowczo podkreślał, że wcielenie Syna Bożego nie było w żaden sposób uwarunkowane grzechem ludzi. Należy ono do tych zdumiewających i tajemniczych dzieł Boga, w porównaniu z którymi nawet „grzech jest niczym”. Tajemnica przyjścia Chrystusa jest większa i wspanialsza niż upadek i grzech człowieka. Bóg stał się człowiekiem dlatego, aby „dać poznać światu swoją miłość”. Tak samo znaczenie śmierci Chrystusa nie ogranicza się jedynie do tego, aby wyzwolić ludzi od grzechu i od piekła. Miała ona przede wszystkim cel pozytywny: „aby świat dostrzegł miłość, którą Bóg ma dla stworzenia”[3].
Izaak zapewniał, iż nie obawia się głosić takiego poglądu. Uzasadniał go w sposób prosty i sugestywny. Jeżeli uzależnimy wcielenie i śmierć Chrystusa od grzechu, pomniejszymy tym samym ich prawdziwe i powszechne znaczenie tych wydarzeń. Moc grzechu wydaje się wówczas większa od mocy Boga. Gdyby zatem nie było grzechu, nie byłoby wcielenia i śmierci, skoro ich jedynym celem było uwolnienie ludzi z niewoli zła. Pozbawieni bylibyśmy światła promieniującego z tajemnicy Chrystusa. Syryjczyk wzdrygał się przed myślą, iż wszystkie te dobra mielibyśmy zawdzięczać grzechowi. Grzechy świata byłyby wówczas przyczyną wielkich i cudownych dzieł Bożych. Dlaczego zatem tak potępia się grzech, skoro to on właśnie miałby zapewnić nam wszystkie te dobra? Gdybyśmy pozostali w stanie sprawiedliwości, nie stalibyśmy się ich godni? Otóż tak nie jest, twierdził stanowczo Syryjczyk i przestrzegał przed pokusą zagłębiania się w przemożną tajemnicę Chrystusa w sposób bardzo niedojrzały.
W świetle tego poglądu Bóg-Człowiek ukazuje się jako ośrodek całego kosmosu i jego dziejów, a wcielenie jako cel i szczytowy moment stworzenia, a nie tylko jak akt zbawczy. Warto zresztą zwrócić uwagę na samo sformułowanie Credo: „dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Właśnie to „i”! Na pierwszym miejscu mowa jest po prostu o „dla nas”, a dopiero na drugim miejscu o „naszym zbawieniu”. Między aktem stworzenia świata a wcieleniem (uwieńczonym przez zmartwychwstanie) istnieje nierozerwalny związek. Tak dynamicznie i rozwojowo pojęte Wcielenie jest „nowym stworzeniem”, wydarzeniem kosmicznym. Upadek człowieka i grzechy ludzi pogrążają również stworzenie w stan skażenia i śmierci. Przemiana ludzkości przez Chrystusa będzie także odnowieniem kosmosu w jego pierwotnym pięknie.
Powracam do pytania: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi jako motyw wcielenia? Osobiście opowiadam się za opcją optymistyczną, w świetle której wcielenie Syna Bożego nastąpiłoby niezależnie od tzw. grzechu pierworodnego, który w tradycji zachodniej, wskutek wpływowej nauki św. Augustyna, zdominował całe myślenie teologiczne. Wybór jednej z dwóch opcji należy do każdego, w zależności od tego, który pogląd wydaje się bardziej przekonywający. Paschalne orędzie Exultet posuwa się w swojej radości i entuzjazmie nawet tak daleko, że głosi wręcz pochwałę „szczęśliwej winy Adama” (O, felix culpa!), która zasłużyła na tak wielkiego Odkupiciela. W takim porządku świata jaki znamy, świata grzesznych ludzi, wcielenie dokonało się faktycznie „dla naszego zbawienia”.
Pani Anna Connolly pisze w komentarzu: „Nie mogę pojąć, jaki jest cel zastanawiania się, co by było gdyby nie było upadku. Skąd my niby mamy to wiedzieć? Jak miałby wyglądać świat jeśli nie byłoby grzechu? Przecież znamy tylko ten świat “przeklęty przez Boga”, w którym teraz żyjemy”. Trudno mi pogodzić się z myślą, że Bóg kiedykolwiek rzeczywiście „przeklął” stworzony przez siebie świat, jakkolwiek jest to świat grzesznych ludzi. Powiedziano w IV. Ewangelii coś niezwykłego: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał swego Jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Myślę, że celem debat nad motywem wcielenia jest odkrycie jeszcze pełniejszej wizji Boga. Nie tylko Boga jako Zbawcy i Ratownika w naszej ludzkiej nędzy, ale przede wszystkim jako Boga, który jest Miłością; jako udzielającego się dobra wszystkim stworzeniom (bonum diffusivum sui !), niezależnie od ich grzeszności. Kto nie czuje takiej potrzeby szukania jeszcze bardziej zdumiewającego oblicza Boga, niech pozostanie przy wizji Boga Zbawcy.
Wcielenie jako początek zbawczej kenozy Syna Bożego
Misterium Wcielenia ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia całego zbawczego dzieła Chrystusa. Powszechnie przyjmuje się dzisiaj pogląd, że wcielenie jest już pierwszym etapem w realizacji odkupienia. Do przeszłości należy debata toczona pod koniec XIX w. oraz w pierwszych dziesiątkach lat XX w. przez teologów ewangelickich i katolickich nad patrystyczną koncepcją odkupienia, kiedy to uważano, że trzeba dokonać wyboru między wydarzeniem wcielenia a śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Ojcom greckim przypisywano wyłącznie tzw. fizyczną teorię odkupienia przez przebóstwiające spotkanie natury boskiej z ludzką. Z Ojcami łacińskimi łączono natomiast tzw. interpretację realistyczną, uwzględniającą przede wszystkim życie i śmierć Jezusa. Późniejsze badania wykazały bezpodstawność tej tezy. Owszem, prawdą jest, że Ojcowie greccy widzieli we wcieleniu skuteczny początek odkupienia i przebóstwienia ludzkości, czyli uczestnictwa w życiu Boga. Równocześnie jednak trzeba dostrzec w ich pismach dynamiczne rozumienie wcielenia, które znajduje swoje dopełnienie dopiero w misterium paschalnym.
Teologowie współcześni uznają, że wcielenie stanowi integralną część samego dzieła odkupienia. Nie wystarczy pojmować je tylko jako niezbędny warunek odkupienia lub co najwyżej jako konieczne do niego przygotowanie przez ukształtowanie osoby samego Odkupiciela. Jest ono już rzeczywistym początkiem dzieła zbawienia przez Jezusa Chrystusa, który „umniejszył samego siebie (eautòn ekénōsen), gdyż przyjął postać sługi i stał się podobny do ludzi” (Flp 2,7). Samo przyjęcie ciała poddanego śmierci w sposób istotny implikuje początek odkupienia urzeczywistnionego przez krzyż i zmartwychwstanie. Całym swoim wewnętrznym dynamizmem wcielenie skierowane było ku misterium Paschy.
Wcielenie oznaczało dla Syna Bożego uniżenie i kenozę, czyli samoograniczenie i wyrzeczenie się zewnętrznych przejawów chwały boskiej. Głębię tego uniżenia akcentuje nie tylko kenotyczna chrystologia prawosławna, lecz również nurt teologii kenotycznej rozwijanej od XVI w., zwłaszcza zaś w XIX i XX w. przez przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich. Pochylają się oni z głęboką czcią przed zdumiewającym misterium kenotycznego uniżenia Chrystusa, które odsłania nowe oblicze Boga, niełatwe do wyrażenia w świetle tradycyjnych pojęć o Jego niezmienności. Można je dostrzec dzięki biblijnej idei Boga jako miłości (zob. 1 J 4,8.16), która potrafi uniżyć się i zrównać z ludźmi, nie zatracając bynajmniej Jego tożsamości.
Teologia kenotyczna nie waha się dlatego mówić o rzeczywistym umniejszeniu i samowyrzeczeniu się przez Syna Bożego należnej Mu od początku chwały i mocy. Przekonuje ona, że Bóg jest na pierwszym miejscu nie tyle absolutną wszechmocą, ile absolutną i bezwarunkową miłością, której suwerenność i wolność ujawniają się w wyrzeczeniu, rezygnacji i udzielaniu się innym. W uniżeniu i bezsilności ukrzyżowanego Syna Bożego przejawia się w paradoksalny sposób wszechmoc samego Boga. Nie przypadkiem Ewangelia św. Jana łączy uwielbienie Jezusa ze śmiercią i podwyższeniem na krzyżu (zob. J 12,23.32). Tam Jego miłość ujawniła się w pełni i osiągnęła swój boski kres – miłość „do końca” (J 13,1). Zdolność do rezygnacji z „postaci Bożej” (Flp 2,6) jest jednocześnie niepojętym wyrazem boskiej wolności w rozporządzaniu sobą. Boska wszechmoc i chwała są takie, że zawierają w sobie możliwość wyrzeczenia się i uniżenia posuniętych do ostateczności. Pomimo napotykanych trudności i oporów nurt teologii kenotycznej wciąż znajduje żywy oddźwięk w myśleniu i duchowości chrześcijan.
Celem Wcielenia jest ostateczne przeobrażenie świata
W ewangelijnych opisach zwiastowania i Bożego Narodzenia pojawiają się wielkie tytuły Jezusa: „Syn Najwyższego”, „Syn Boga”, „Bóg z nami”, Mesjasz, Król i Pan. Jest to już wczesne wyznanie wiary ze strony wspólnoty chrześcijan. Prawdziwa władza zostaje przyznana nie cesarzowi rzymskiemu Augustowi, ale Nowo Narodzonemu, który dopiero co wszedł w ludzkie dzieje. To wczesne wyznanie wiary mówi o tym, że wyzwolenia i ocalenia wszystkich ludów ziemi należy oczekiwać nie od władców tego świata, ale od Jezusa, Pana i Króla nie podobnego do władców ziemskich. To w Jego życiu spełniły się prorockie obietnice ogłaszane ludziom Dawnego Przymierza. Chrześcijanie wyznają swoją wiarę, że to On właśnie jest ośrodkiem ludzkich dziejów.
Jezus Chrystus nazwany został w Credo „Światłością ze Światłości”. Chrześcijanin odkrywa w Nim niepowtarzalne i niezawodne źródło oświecenia, różne od wszelkich ziemskich iluminacji. W Nim jako „Światłości świata” (J 8,12) odnajduje stały punkt odniesienia i orientacji w swoim życiu. Dostrzega dzięki temu egzystencjalne znaczenie wyznania wiary w boskość Jezusa Chrystusa i Jego ścisły związek ze światem. Fakt, że jest On prawdziwie i w pełni człowiekiem nadaje głęboki sens ludzkim dziejom. Nie są to dzieje pozbawione jakiejkolwiek orientacji. Ich celem jest ostateczne przeobrażenie świata.
W swojej miłości do ludzi, słowach i czynach Jezus stał się nieprzemijającym wzorcem człowieczeństwa całkowicie oddanego innym. Od Niego uczymy się prawdy o wzajemnej współzależności – inni nas potrzebują, a my sami również potrzebujemy życzliwości i pomocy innych. Wolność została nam dana jako dar służący wzrastaniu w tym, co dobre, szlachetne i piękne. Kto przyjmuje z wdzięcznością dar swojego człowieczeństwo, przyjmuje tym samym Chrystusa. Patrząc na Jego zaufanie do Boga i miłość do ludzi nie mamy powodu, aby wątpić w sens własnego życia.
„Przyjął ciało z Maryi Dziewicy” – dyskrecja i uduchowienie
Nicejskie wyznanie wiary mówi o dziewictwie Maryi. Chrześcijanie wyznają, że ten sam, „który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”, jest także Jej Synem przychodzącym na ten świat. Wiara w dziewictwo Maryi napotyka jednak obecnie wśród chrześcijan poważne trudności. W Biblii istnieje wiele pokładów znaczeniowych, które wymagają różnych sposobów interpretacji. W tekstach o dzieciństwie Jezusa mowa jest o snach i aniołach. Anioł pojawia się w samej scenie zwiastowania.
Krytyczny czytelnik Biblii pyta dzisiaj, czy takie opowiadania, teologicznie motywowane, są wiarygodne z historycznego punktu widzenia i jaki jest sens tych opowieści. Mają one przede wszystkim charakter wyznania i służą przepowiadaniu Dobrej Nowiny o Jezusie jako Mesjaszu. Zaczerpnięte zostały prawdopodobnie ze wspólnot judeochrześcijańskich i umieszczone przez Mateusza i Łukasza na początku ich Ewangelii. Wiadomo również, iż mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-hellenistycznej. Czy zatem sens opowiadania o dziecięctwie Jezusa i Jego dziewiczych narodzinach można uczynić bardziej zrozumiałym dla ludzi współczesnych? Wielu pyta, czy Jego dziewicze narodziny były takie w rzeczywistości. Biolodzy zdecydowanie odrzucają w tym przypadku możliwość „partenogenezy” (gr. parthénos – dziewica). Czy chrześcijanin musi zatem powołać się na cud wbrew wszelkim prawom przyrody? Co mówią historyczno-krytyczne badania nad Biblią?
Niektórzy sądzą, że cudowne narodzenie Jezusa byłoby niezgodne z działaniem Boga w ludzkich dziejach i w świecie materii. Inni nie odrzucają a priori Jego cudownego działania, ale w Nowym Testamencie nie znajdują wystarczającego potwierdzenia tej prawdy. Uważają, że literacka forma opowieści o dzieciństwie Jezusa w Ewangelii Mateusza i Łukasza nie daje podstaw ku temu, aby wierzyć w biologiczne dziewictwo Jego Matki. Nie jest ono centralnym elementem Ewangelii i nauki chrześcijańskiej. Celem tych opowieści jest potwierdzenie Boskiego pochodzenia i synostwa Chrystusa, a nie wyjaśnienie sposobu dokonania się Jego wcielenia. Ewangeliści posłużyli się motywem dziewiczych narodzin Jezusa jako podaniem, które miało potwierdzić, czy wręcz uzasadnić Jego Boże synostwo.
Trzeba przyznać, że scena zwiastowania opisana przez Łukasza odznacza się dużą dyskrecją i uduchowieniem. Wszystko dokonuje się w słowach i pozbawione jest jakichkolwiek elementów erotycznych. Duch Święty ukazany jest jako „Moc Najwyższego” (Łk 1,35) działająca przy poczęciu Jezusa. W opisie biblijnym Boży Duch nie pojawia się nawet w postaci gołębicy. Żydowska kobieta Miriam daje świadectwo o rzeczywistym człowieczeństwie Jezusa oraz Jego pochodzeniu od Boga.
Poza wspomnianymi dwoma Ewangeliami, w Nowym Testamencie nie ma żadnej informacji o narodzinach Jezusa z dziewicy. W najwcześniejszych pismach, którymi są listy Apostoła Pawła, pojawia się jedynie lakoniczna wzmianka o Jego narodzinach z „niewiasty” (Gal 4,4), co miało podkreślić rzeczywiste człowieczeństwo Jezusa. Natomiast w najstarszej Ewangelii, św. Marka, nie ma ani słowa o historii Jego narodzin. Ewangelista przechodzi od razu do opisu wystąpienia Jana Chrzciciela i chrztu Jezusa w Jordanie. Późno napisana (około roku 100) Ewangelia według św. Jana również nie wspomina o Jego dziewiczych narodzinach. Oznacza to, że wiara w Chrystusa jako Syna Bożego jest niezależna od wiary w dziewicze narodziny.
Badania biblijne wykazują, że opowiadanie o narodzinach z dziewicy nie są historyczną relacją o biologicznym dziewictwie Maryi, lecz teologicznym symbolem nowego początku, który dokonał się w dziejach świata mocą Boga za pośrednictwem Jezusa Chrystusa. Wydarzenia tego nie sposób wyjaśnić na podstawie normalnego rozwoju doczesnej historii ludzkości. Chrześcijanin wyznaje, że trzeba je pojmować w świetle działania samego Boga. Bez tego odniesienia nie zrozumie się początku ziemskiej historii Jezusa i jej znaczenia dla losu całego świata. Połączenie w jednym zdaniu Credo roli Ducha Świętego i „Maryi Dziewicy” jest wyznaniem, że Jezus Chrystus jest zarówno Bogiem jak i człowiekiem.
Dopiero co ukazał się trzeci tom trylogii Josepha Ratzingera/papieża Benedykta XVI poświęcony dzieciństwu Jezusa. Odczytuje on Ewangelię w świetle dogmatycznej świadomości i nauki Kościoła. Nie ufa rzetelności egzegezy historyczno-krytycznej. Wbrew niej wykazuje, że opowieści zawarte w Ewangelii są wiernym zapisem przebiegu wydarzeń, a nie tekstami o charakterze symbolicznym. Potwierdza prawdę wyrażoną w Credo, że Jezus od początku cieszył się bezpośrednią relacją z Bogiem. W nawiązaniu do poglądu Karla Bartha wykazuje, że Bóg dwukrotnie wkroczył bezpośrednio w świat materii – przy narodzeniu Jezusa z Dziewicy i przy Jego zmartwychwstaniu. Chociaż właśnie te dwa momenty są skandalem dla nowoczesnej mentalności, stanowią one kamień probierczy wiary w nowe stworzenie. W ten sposób papież odrzuca historyczny sceptycyzm badaczy oparty, jego zdaniem, na metafizycznym naturalizmie, w świetle którego Bóg nie może ingerować w świat materii, tak iż dziewicze poczęcie i narodzenie jest zgoła niemożliwe.
Debata nad poglądem papieża jako teologa na temat dzieciństwa Jezusa dopiero się zaczyna. Już pierwsze reakcje zapowiadają wiele krytycznych uwag. Pojawiają się głosy, że jego teologia znacznie zyskałaby na wiarygodności, gdyby z większym zrozumieniem podszedł do osiągnięć egzegezy historyczno-krytycznej. Egzegeci od lat wykazują, że należy przede wszystkim uwzględnić właściwy rodzaj literacki ewangelijnych narracji o dzieciństwie Jezusa. Tymczasem rozważania papieża świadczą raczej o narzucaniu przez niego swojej własnej perspektywy interpretacyjnej, inspirowanej tradycyjną wiarą Kościoła, a nie wymogami samego tekstu Ewangelii.
Czy możliwe jest zatem pogodzenie tych dwóch rodzajów interpretacji? Odpowiedź pozostawiam dyskutantom i komentatorom, także tym chętnie zabierającym głos w blogu Kleofas. I śledźmy dalszy ciąg dyskusji w skali ogólno-chrześcijańskiej. Dlatego podtytuł mojego tekstu mówi zarówno o radości z Wcielenia jak i o pytaniach chrześcijan przez wieki – aż po dzień dzisiejszy.
[1] Chodzi o tzw. Notificazioni wydane przez Kongregację w związku z publikacjami tych autorów: R. Haight SJ, Jesus: Symbol of God, New York: Orbis Books 1999; J. Sobrino, Jesucristo liberador. Lectura historico-teológica de Jesús de Nazaret, Madrid 1991 (przekład angielski: Jesus the Liberator: A Historical-Theological View, New York: Orbis Books 1993, 2003); tenże, La fe en Jesucristo. Ensayo desde las victimas, San Salvador 1999 (przekład angielski: Christ the Liberator: A View from the Victims,New York: Orbis Books 2001).
[2] „Zrodzenie” jest tu synonimem wywyższenia, intronizacji, nadania nowej godności. W mesjańskiej interpretacji chrześcijańskiej słowo „dziś” odnoszono do dnia wskrzeszenia Jezusa z martwych. – Jest rzeczą zrozumiałą, dlaczego pierwotni chrześcijanie często śpiewali i powoływali się także na królewski Psalm 110 o charakterze mesjańskim: „Wyrocznia PANA dla Pana mojego: Siądź po mojej prawicy” (Ps 110,1). Wiersz ten zapowiada zajęcie zaszczytnego miejsca po prawicy Ojca przez zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa (por. Dz 2,34-35; 13,33; Rz 8,34; Hbr 1,5; 5,5;10,12-13;1 Pt 3,22). Sam Jezus odniósł ten wiersz do siebie, podkreślając swoją boską i mesjańską godność (zob. Mt 22,44). Przewyższa ona godność nie tylko królów ziemskich, ale również aniołów (zob. Hbr 1,13).
[3] Cytaty według przekładu włoskiego: Isacco di Ninive, Discorsi spirituali. Introduzione, traduzione e note a cura di Paolo Bettiolo, Magnano 1985, discorso IV, 78, s. 222-224.
CORRIGENDA:
Nieopatrznie przy franciszkaninie Janie Dunsie Szkocie (Johannes Duns Scotus, ok. 1266-1308) wstawiłem datę innego sławnego Szkota: Jana Szkota Eriugenę, pochodzenia irlandzkiego. Sorry!
Dopiero w godzinach nocnych przyszło oświecenie. Mówiąc językiem Szekspira: „the inspiration (w tym przypadku: illumination) like an angel came”. Jest takie powiedzenie: «gdyby Szkot był świętym, Tomasz nie byłby taki (wielki)», si Scotus fuisse sanctus, Thomas non esset tantus. Czy słuszne?
Nie myślałam o wcieleniu na sposób Izaaka. Rzeczywiście, jest coś w tym, co mówi. Mam jednak pewne wątpliwości:
1. Wcielenie jest potrzebne do zbawienia. Czy człowiek w sytuacji raju także wymagałby zbawienia? Przecież był to czas szczęścia i znajomości Boga, czy nie? Po co Bóg miałby się wcielać, jeśli nie dla zbawienia człowieka? I czy jest potrzeba zbawienia bez błędu, bez grzechu i bez zła?
2. Wcielenie implikuje śmierć i zmartwychwstanie. Jeśli w raju nie było śmierci, czy Bóg wcieliwszy się żyłby z ludźmi na wieki i nie miałby potrzeby zmartwychwstania? Jeśli Jezus by nie umarł, to by nie zmartwychwstał, a pisze Ksiądz, że wcielenie osiąga pełnię w zmartwychwstaniu. Czy byłoby to jakieś inne wcielenie, pozbawione elementu zmartwychwstania i odkupienia?
3. Jak interpretuje Ksiądz słowa „przeklęta niech będzie ziemia z tego powodu” (Rdz 3, 17)? Będę wdzięczna za odpowiedź.
Pani Anno!
Jak to dobrze, że mamy wątpliwości, bo to znak samodzielnego myślenia. Mądre pytanie znaczy często więcej niż płytka i powierzchowna odpowiedź. Spróbuję podzielić się kilkoma refleksjami, bynajmniej nie wyczerpującymi nośności pytań.
1. Nie wymyśliliśmy jeszcze teorii jakiegoś raju rozszerzającego się nieustannie z rozmiarów rajskiego ogrodu Eden na całą ziemię. W miarę rozwoju bezgrzesznej ludzkości raj taki musiałby stale się powiększać. Mogę sobie wyobrazić Wcielenie po prostu jako radość przebywania Boga-Człowieka z ludźmi przez zmieniające się i rozrastające się pokolenia wolne od grzechu i zła. O upersonifikowanej Mądrości powiedziano w Księdze Przysłów (8,31), że cieszyła się „igrając na okręgu ziemi”, że „radowała się przy synach ludzkich” (i córkach! – WH). Jeżeli Chrystus jest Logosem, Słowem Boga, to jest także wcieloną Mądrością Ojca wszechświata.
2. Przywiązujemy chyba zbyt wielkie znaczenie do barwnej narracji biblijnej o rajskich początkach i do różnych szczegółów tego opisu. W rzeczywistości jest to tzw. etiologia, czyli próba refleksji nad obecnym stanem ludzkości i poszukiwania przyczyn tego stanu, w którym coraz bardziej dawała o sobie znać grzeszna natura i nieprawość ludzi już w samych początkach dziejów (Ewa rodzi Kaina i Abla, Kain zabija brata). Próba podjęta, powiedzmy z grubsza, kilka tysięcy lat temu i opisana w Księdze Rodzaju.
Przyznaję, że faktyczna sytuacja nieustannego doświadczania obecności zła w świecie sprzyja myśleniu o Wcieleniu motywowanym przez upadek ludzkości. Tym bardziej, jeśli obdarzeni zostaliśmy przez Stwórcę wolną wolą, która zdolna jest przeciwstawiać się Jego przykazaniom i czynić zło.
3. Teologia rozwinęła naukę o tzw. stanie pierwotnej sprawiedliwości, pełni szczęścia, wiedzy, doskonałości, nieśmiertelności… Biorąc pod uwagę teorię ewolucji nie sądzę, że pierwsi ludzie, którzy dopiero co doszli do uczłowieczenia stali się od razu istotami ze wszech miar doskonałymi; że Stwórca obdarzył ich wszystkimi możliwymi darami, łącznie z nieśmiertelnością. To wyidealizowany obraz wymyślony przez teologów po to, aby potem pokazać ogrom upadku i utraty.
Dzisiaj o procesie hominizacji teoria ewolucji mówi nie tylko w odniesieniu do jednej pary ludzkiej (jak głosi tzw. monogenizm oparty na opisie biblijnym). Mowa jest także o poligenistycznych początkach ludzkości, czyli procesie uczłowieczenia nie tylko jednej pary ludzkiej. (Nie chcę już teraz wkraczać na teren rozważań, które być może pojawią się dopiero w przyszłym miesiącu przy debacie na temat grzechu pierworodnego).
4. Znam oczywiście wypowiedzi Biblii, że „śmierci Bóg nie uczynił” (Mdr 1,13), że „śmierć weszła w świat przez zawiść diabła” (Mdr 2,24). Znam wywody apostoła Pawła o Adamie i Chrystusie, o śmierci jako skutku grzechu (Rz 5,12). Nie sądzę jednak, aby można było nadal bezkrytycznie podtrzymywać pogląd o związku śmierci b i o l o g i c z n e j z grzechem pierworodnym. Jeżeli wziąć poważnie ewolucyjną perspektywę wyłaniania się gatunków i powstania człowieka, to śmierć była jeszcze przed pojawieniem się ludzi na świecie. To ona jest koniecznym elementem ewoluującego świata, prawem przyrody, warunkiem powstania nowego życia w jego różnych formach. Życie wolne od śmierci jest w tej perspektywie po prostu niemożliwe. Nawet gdyby ludzie nie zgrzeszyli, i tak musieliby odchodzić z tego świata i przechodzić do nowej rzeczywistości i nowego sposobu uczestnictwa w życiu Boga. Ale wtedy śmierć byłoby spokojnym przejściem bez smutku i cierpienia do nowego świata. Śmierć nie może być jedynie skutkiem grzechu jako takiego. Grzech sprawił natomiast, że zmienił nasz sposób przeżywania śmierci. Odbieramy ją boleśnie, lękamy się jej, nie widząc drugiego brzegu istnienia.
5. Wcielenie w takim świecie jaki znamy z doświadczenia pokoleń, świecie grzesznych ludzi, łączy się rzeczywiście ze śmiercią i zmartwychwstaniem. W takim świecie Wcielenie rozumiane jako uniżenie i kenoza Boga-Człowieka faktycznie osiąga swoją pełnię dopiero w chwale zmartwychwstania.
6. Stwórca świata jest pierwszym, którego dotyczy i obchodzi zjawisko zła. On pierwszy przeciwko złu powstaje już w momencie jego pojawienia się na ziemi. Nie usprawiedliwia zła wyrażonego w postaci węża, lecz je potępia. Wąż, symboliczny obraz wtargnięcia zła w życie człowieka, przedstawia jego niszczycielski charakter. Zło nie znajduje w Bogu żadnego wspólnika, lecz radykalnego przeciwnika. Objawienie judeochrześcijańskie wyraźnie o tym świadczy. W symbolicznym przekazie Księgi Rodzaju Bóg mówi do nieprzyjaciela, którego wyobrażeniem jest wąż: „Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej…” (Rdz 3,15). MĘŻCZYZNA I KOBIETA NIE ZOSTALI BYNAJMNIEJ PRZEKLĘCI, ale jedynie ukarani i wezwani do naprawienia błędu. Z powodu grzechu Adama „PRZEKLĘTA” ZOSTAŁA ZIEMIA, gdyż grzech zakłócił harmonię w świecie całej przyrody. Przeklęta nie „z tego powodu”, jak Pani cytuje Rdz 3,17, lecz „z TWEGO powodu (słowa odnoszą się do mężczyzny!).
Tym bardziej dostrzegam więc niezwykłą mądrość słów Ewangelii: „TAK Bóg UMIŁOWAŁ ŚWIAT, że dał swego Jednorodzonego Syna…” (J 3,16). Jakże ważne jest słowo „tak”!
Tyle moich refleksji pisanych na gorąco.
Pozdrawiam.
Ten komentarz Księdza otwiera przede mną całkiem nowe perspektywy myślenia, jakby jakąś nieznaną przestrzeń. Bardzo odkrywcze. Muszę się wczytać dokładnie w Księdza słowa i porządnie zastanowić. To wszystko dąży do pytań ostatecznych o przyczynę zła w świecie i Bożą zgodę na zaistnienie sytuacji zła i grzechu. Te kwestie są dla mnie tajemnicą. Jak przemyślę sprawę, to napiszę jakąś odpowiedź. Dziękuję za ten komentarz.
Wstrząsający jest dla mnie biblijny opis, który ukazuje, że JUŻ PIERWSZE DZIECKO ADAMA I EWY, KAIN, STAJE SIĘ MORDERCĄ z powodu zawiści do swego brata Abla (Rdz 4,1.7-8). To daleko gorsze niż w symbolicznym obrazie samo zjedzenie zakazanego jabłka przez rodziców!
A jednak, chociaż Kain został „przeklęty” przez Boga (4,11) i skazany na tułaczkę, otrzymał zapewnienie: „’Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotnej pomsty doświadczy!’ Dał też Pan ZNAMIĘ Kainowi, aby go nie zabił nikt, kto go spotka” (4,15).
Znamię ochronne dla mordercy! Oto wizja Boga, nad którą warto się zadumać, zapisana językiem dramatycznej opowieści. Wizja Boga, który przeciwstawia się złu, ale chroni winowajców…
A potem już narracja o moralnym zepsuciu ludzi, o potopie i nowym początku dziejów dzięki przymierzu z Noem (Rdz 6-8).
Wątpliwości ciąg dalszy: po pierwsze nasze myślenie jest zdeterminowane przez świat i okoliczności, w których żyjemy. Żyjąc w świecie skażonym złem nie umiemy jakby w naszym myśleniu wyjść poza niego i spojrzeć na niego „obiektywnie”, z innej, zewnętrznej perspektywy. Patrzymy z wewnątrz i tak musi być, inna perspektywa jest nam niedostępna. Stąd wzięła się taka koncepcja wcielenia, jaka istnieje w chrześcijaństwie. Tłumaczymy sobie wcielenie używając języka świata zniewolonego grzechem, używając wyobrażeń nam dostępnych, z pewnością względnych, nie absolutnych. Ale nie mamy innego wyjścia. Z takiego patrzenia wychodzą nieraz paradoksy, które musimy zaakceptować. Ponieważ tylko tak umiemy patrzeć, nieodzowne są pewne sprzeczności, kiedy mówimy o potencjalnym świecie bez grzechu, bez zła. Nie umiemy sobie naprawdę wyobrazić ani pierwotnego raju, ani tego, dokąd zmierzamy, czyli Nieba, królestwa niebieskiego. Nasze wyobrażenia takiego świata są ułomne, nieadekwatne do Boskiej rzeczywistości, ograniczone i obarczone dużym ryzykiem błędu.
Tworzenie „teorii raju rozszerzającego się na całą ziemię” więc też będzie obarczone tą naszą względnością postrzegania rzeczywistości. Według mnie jeśli taka pierwotna jedność byłaby do utrzymania w świecie stworzonym, to wcielenie byłoby zbyteczne, ponieważ nie istniałoby oddzielenie świata Boga od świata człowieka. Rozdzielenie Nieba od ziemi powoduje konieczność ich połączenia, osiąganą przez wcielenie. Obecności Boga w świecie bez grzechu nie można chyba nazwać wcieleniem w sensie połączenia dwóch światów. Gdzie nie było rozdzielenia, tam niepotrzebne jest złączenie, a Bóg po prostu przechadza się po Edenie i gawędzi z ludźmi, którzy Go znają z widzenia. Czy to miałoby być to wcielenie? Boża obecność i znajomość Boga przez ludzi. Tak, z tym się mogę zgodzić. Ale nie jest to wcielenie ściśle w znaczeniu, jakie przypisuje mu chrześcijaństwo.
Jeśli chodzi o ewolucję i istnienie wszechświata, to naprawdę za mało wiemy, żeby potwierdzać lub zaprzeczać historii o pierwotnym raju. Są naukowcy (Roger Penrose, „Cykle czasu. Nowy niezwykły obraz wszechświata”), którzy uważają, że wszechświaty następowały jeden po drugim, w nieskończonym następstwie, a zatem jest możliwe, że sytuacja podobna do rajskiej gdzieś kiedyś istniała i została zburzona. Nie tylko mit o Adamie i Ewie przywołuje jakby „pamięć” ludzi o tym stanie świata, ale wiele mitów całego świata ma takie przeczucia. Cyt z „Przekroju”, 27 czerwca 2011, art. Świat przed swoim początkiem: „Wszechświat rodzi się -i wygasa …- cyklicznie. Jeden taki cykl istnienia naukowiec nazywa eonem. Przed naszym eonem było nieskończenie wiele eonów – koniec jednego jest zarazem początkiem kolejnego”. Dlatego nie możemy się także koncentrować na znanym nam wszechświecie, w którym żyjemy, bo możliwe, że nie jest on jedynym, a ewolucja ludzi powtarzała się. Zatem raj uzyskany załóżmy w poprzednim wszechświecie, mógł być utracony w następnym. Ale czy nie za daleko wybiegamy poza nasze doświadczenie i możliwości pojmowania?
Jeśli chodzi o śmierć to znów widzę tu brak konieczności śmierci biologicznej w raju. Ponieważ w raju nie ma zróznicowania światów, nie ma potrzeby przechodzenia z jednego świata do drugiego. Śmierć, nawet pogodnie przyjmowana, musi mieć swoją przyczynę, a tą może być katastrofa, wypadek, choroba (zatem cierpienie). Jeśli nawet akceptowalibyśmy śmierć, to ludzie pozostawienie przez umierającego na ziemi, czuliby smutek rozstania, a nawet rozpacz, jeśli umierałoby ich dziecko. Więc cierpienie fizyczne i psychiczne związane ze śmiercią jest już znakiem zła, które weszło w świat. A wiec nie jest to już raj, prawda? Na razie muszę niestety kończyć, ale może jeszcze później mi się uda coś dopisać, bo temat jest bardzo szeroki.
Również ja noszę w sobie wiele pytań i wątpliwości. Trzeba nauczyć się z nimi żyć. Z pytaniami odchodzimy z tego świata w nadziei, że po drugiej stronie zobaczymy więcej. Jezus zapewniał kiedyś Natanaela, „prawdziwego Izraelitę, w którym nie ma podstępu” (J 1,47) takimi słowami: „Zobaczysz jeszcze większe rzeczy” (1,50). Żyję taką nadzieją.
1. Sądzę, że nie warto łamać sobie głowy myślami o hipotetycznym i trwałym raju ziemskim, skoro taki w naszym świecie nie istniał i nie zaistnieje. Czy istniał w innych światach? Nie wiemy. Są zresztą naukowcy, którzy mówią nie tylko o wszechświecie (universum, ang. universe), ale o możliwym istnieniu multiversum, multiverse, a więc wielości światów paralelnych, lub następujących po sobie. Myśl ludzka nie zna granic. Tajemnica wszechświata wielka. Tajemnica wszechświatów jeszcze większa. Formułujemy hipotezy, które czasem się sprawdzają, ale są chyba również takie, których nie da się zweryfikować. To powinno uczyć nas skromności poznawczej.
2. Co my Ziemianie możemy wiedzieć o możliwości wcielenia Boga w innych światach? Czy i tam się ono wydarzyło, czy i tam będzie kiedyś potrzebne? Nie wiemy, wiedzieć chyba nie będziemy i nie musimy. Ignoramus et ignorabimus. Musimy poprzestać na tym objawieniu, które zostało nam dane. Reszta, to spekulacje, teorie, hipotezy, przypuszczenia… Zgadzam się ze stwierdzeniem, że w odniesieniu do początków świata i ludzkości oraz do ostatecznego spełnienia dziejów, nasze wyobrażenia są „ułomne, nieadekwatne do Boskiej rzeczywistości, ograniczone i obarczone dużym ryzykiem błędu”.
Niektórzy teologowie twierdzili, że nasza malutka planeta Ziemia, właśnie ze względu na wydarzenie wcielenia i odkupienia, jest t e o l o g i c z n y m centrum wszechświata, którego Panem-Kyriosem jest zmartwychwstały Jezus Chrystus. Niektóre wypowiedzi Biblii zdają się potwierdzać takie rozumienie. Starochrześcijański hymn zapisany przez apostoła Pawła głosi, że „Bóg Go nad w s z y s t k o wywyższył i obdarzył imieniem, które jest ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się k a ż d e kolano (…) i aby k a ż d y język wyznał, że Jezus jest Panem ku chwale Boga Ojca” (Flp 2,9-11; podobnie Ap 5,13).
3. Hipotetyczny raj ziemski obejmujący całą niewielką ziemię, przy rozmnażającej się ustawicznie ludzkości, obdarzonej w dodatku darem nieśmiertelności, wydaje się niemożliwy. Trzeba by wtedy ograniczyć ilość ludzi w nim żyjących, stworzyć warunki klimatyczne do szczęśliwego istnienia. Niech znikną lody, pustynie, a rozkwitnie cudowny raj, pełen cudów natury… Cud za cudem! To gra czystej wyobraźni! Ludzie musieliby odchodzić z tego świata, aby ustąpić miejsca następnym pokoleniom… Gdzie mieliby się pomieścić przy założeniu wiecznego trwania ziemskiego raju i demograficznej eksplozji?
Nawet wtedy, w ziemskim raju, pozostałoby jednakże „oddzielenie świata Boga od świata człowieka”. Raj nie niweluje „zróżnicowania światów”. Podkreślam to, wbrew przekonaniu Pani. Moje odczucie jest inne. Transcendentny świat boski nie jest tożsamy z naszym światem widzialnym, dostępnym naszemu doświadczeniu. Biblijny opis przechadzania się Boga po Edenie i rozmawiania z ludźmi to tylko piękna metafora bliskości, przyjaźni, szczęścia i radości istnienia. Sama Pani przypomina w swoim artykule-wpisie o biblijnym przekonaniu, że kto ujrzał oblicze Boga ten musi umrzeć.
Świadectwo IV. Ewangelii jest bardzo wymowne i pod tym względem: „BOGA NIKT NIGDY NIE WIDZIAŁ. Jednorodzony Bóg (w niektórych kodeksach: Jednorodzony Syn!), który jest w łonie Ojca, On uczynił Go znanym” (J 1,18). A więc i w takim hipotetycznym raju Jednorodzony Syn mógłby się wcielić i przynieść taką znajomość Boga, która byłaby niedostępna szczęśliwym rajskim mieszkańcom. Możliwość wcielenia nie jest bynajmniej a priori wykluczona.
Taką intuicję mieli chyba ci, którzy pisali, że to nie grzech jest motywem wcielenia, ale niezmierzona miłość, dobroć i mądrość Stwórcy, który pragnie udzielać się swoim stworzeniom w sposób tak zdumiewający jakim jest wcielenie.
4. Żyjemy w świecie naukowych hipotez. Przywykliśmy do nich. Równocześnie mamy chyba coraz większe przeczucie tajemniczości świata i własnego istnienia. Uczymy się skromności (jeśli ktoś woli niech mówi o pokorze!). Pyta Pani: „Ale czy nie za daleko wybiegamy poza nasze doświadczenie i możliwości pojmowania?”. Odpowiadam: Tak, może i za daleko. Ale skoro jesteśmy istotami myślącymi i poszukującymi, to kto zabroni nam myśleć? To nasza godność i coś z ikony samego Stwórcy, na którego podobieństwo zostaliśmy stworzeni. Rozum jest wspaniałym darem Boga. Trzeba go bardzo cenić i być za niego wdzięcznym, a zarazem znać granice własnych domysłów. Na tym chyba polega mądrość.
Pani Anno, dałem się wciągnąć w krąg Pani myśli i wątpliwości. Tempo zawrotne. Zwolnijmy, bo nie nadążam.
A teraz coś o ludzkich losach i prawdzie o Wcieleniu. Nieoczekiwanie natknąłem się na informacje, które serce radują. We wstępie do swego tekstu napisałem, że Jezus narodził się wśród ludzi ubogich, bezimiennych, pozbawionych godności i zniewolonych. Ta myśl nabrała teraz konkretnego kształtu. Przeczytałem o tym, jak Ewangelia trafia do takich ludzi i jak myślą o Wcieleniu w sposób dający i nam do myślenia.
Chodzi o tzw. Dalitów (the Dalits), znanych jako „Niedotykalni” (the Untouchables) i „Ludzie wykluczeni z kasty” (the Outcastes). To w naszym języku Pariasi, najniższy szczebel hinduskiego systemu kastowości, którego początki sięgają trzech tysięcy lat. Najpierw więc kilka słów o takich ludziach, żyjących w sytuacji zniewolenia, nie mogących wyzwolić się z systemu kastowego i swego marnego losu. Pariasi zostali pozbawieni podstawowej wolności i ludzkich praw, takich np. jak wolność wyboru zamieszkania czy pracy. Jest to populacja mieszana, składająca się z licznych grup społecznych pochodzących z całej Południowej Azji. Mówią różnymi językami i wyznają różne religie. Większość przyjęła buddyzm. W Indiach stanowią blisko jedną czwartą populacji (najwięcej w Pendżabie). Są to wspólnoty nadal dyskryminowane. Wprawdzie dyskryminacja kastowa została zniesiona i zakazana w Indiach przez konstytucję, ale przesądy trwają nadal w całej południowej Azji (oprócz Indii, Nepal, Pakistan, Bangladesz – w sumie ok. 300 milionów ludzi).
Wielu Dalitów poszukuje sposobów odzyskania swojej ludzkiej godności. Znajdują ją w chrześcijaństwie, dzięki wierze w Ewangelię Jezusa Chrystusa. Ci ludzie, kasta Niedotykalnych zostaje głęboko „dotknięta” – wbrew wszelkim konwencjom, regułom i prawom kastowym. Ewangelia przynosi w doświadczalny i uchwytny sposób prawdę o ich ludzkiej godności. Samo słowo „Dalit” oznacza człowieka „złamanego”, wręcz „wdeptanego w ziemię” przez tych, co są nad nim w hierarchii społecznej. Jeśli np. Dalita/Parias wejdzie do baru i poprosi o herbatę, to otrzyma ją w kubku z gliny lub w glinianej filiżance, która po wypiciu zostanie natychmiast potłuczona, aby nikt więcej jej nie dotknął i nie użył. Oto co znaczy być „niedotykalnym”!
Chrześcijaństwo przynosi wyzwolenie: człowiek jest „dotknięty” i potraktowany z wielką godnością. Dokonuje się to wraz z chrztem, a zwłaszcza dzięki Eucharystii, Wieczerzy Pańskiej. Ci ludzie swoimi rękami doświadczają i sercem przeżywają, jak bardzo głęboko Bóg w swojej bezwarunkowej miłości wchodzi w ich ciała i w ich ludzki los. Drogą komunikacji jest MOWA CIAŁA – WŁAŚNIE „DOTKNIĘCIE”, wbrew kastowym zakazom. To dla nich wyzwalająca, Dobra i Radosna Nowina, która pozwala odnaleźć własną tożsamość w sytuacji codziennej przemocy, dehumanizacji i degradacji społecznej. „Dotknięcie” przychodzi wraz z zaangażowaniem misjonarzy, zwłaszcza luterańskich, zmagających się o prawa i godność Dalitów.
I tutaj dochodzę do tego, co najważniejsze dla naszej tematyki. Indyjscy teologowie znaleźli swoisty sposób wyrażenia tego wyzwalającego doświadczenia. To pewien nowy wzorzec myślenia i interpretacji prawdy o wcieleniu Boga w Jezusie Chrystusie. Punktem wyjścia jest życiowe doświadczenie „Niedotykalnych”. WCIELENIE W JEZUSIE JEST ORYGINALNYM SPOSOBEM BOGA, ABY WYJŚĆ Z WŁASNEJ NIEDOTYKALNOŚCI. BÓG NIE MÓGŁ I NIE CHCIAŁ DOŚWIADCZAĆ BÓLU I BRAKU RELACJI, WNIKAJĄCYCH Z FAKTU NIEDOTYKALNOŚCI. ZNALAZŁ IŚCIE BOSKI SPOSÓB PRZEŁAMANIA SWEJ NIEDOTYKALNOŚCI, KIEDY STAŁ SIĘ CZŁOWIEKIEM W JEZUSIE CHRYSTUSIE. W ten właśnie boski sposób inspiruje i umożliwia nasz ludzki exodus – wyjście z przeżywanej przez Dalitów niedotykalności, ze stanu zniewolenia i degradacji.
Czy nie jest to myśl fascynująca w swojej prostocie i głębi? To swoisty rodzaj teologii narratywnej, bliskiej życiu. Rzecz jasna, że jesteśmy tu daleko od wszelkich kategorii filozoficznych. Miarodajne jest samo doświadczenie nierówności społecznych. Daleko tutaj od konfliktu interpretacji i naszych sporów, idących przez wieki historii Kościołów chrześcijańskich. Z większym dystansem możemy popatrzeć na te spory. Czy nie jest to wyzwanie dla klasycznej teologii? Stajemy w obliczu zgoła innej hermeneutyki, innej umiejętności interpretacji, innego sposobu głoszenia prawdy o Wcieleniu i wyciągania z niej wniosków dla życia. Ewangelia ma zaiste moc wyzwalającą!
Oto czym chciałem się podzielić w czasie, gdy zbliżamy się do świąt Bożego Narodzenia.
To bardzo ciekawe i odkrywcze ujęcie wcielenia. Nie tylko ludzie potrzebują Boga wcielonego, ale Bóg tego potrzebuje. Bóg chce się wcielić, by być dotkniętym przez człowieka. Bóg nie chce pozostawać niedotykalny, daleki, otoczony nieprzekraczalnym murem. To Bóg chce kontaktu z nami. Podobnie jak człowiek nie będzie szczęśliwy dopóki nie dotknie Boga, tak samo Bóg nie będzie szczęśliwy, dopóki nie dotknie człowieka. Takie podejście otwiera w nas jakąś wewnętrzną śmiałość wobec Boga i niezmiernie nas dowartościowuje.
Jeszcze jedno drobne dopowiedzenie. Przed laty rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew pisał o odwiecznej tęsknocie Boga za człowiekiem. Nie tylko my ludzie tęsknimy za przybliżeniem do Boga, do ostatecznej tajemnicy naszego istnienia, nie uświadamiając sobie często tej tęsknoty. Także On sam pragnie zbliżenia do nas i w sposób iście boski tęskni za przyjaźnią z człowiekiem. Wcielenie jest urzeczywistnieniem tej boskiej tęsknoty, wynikającej stąd, że z natury swej jest On odwieczną miłością (zob. 1 J 4,8.16) i niepojętą dla nas wolnością. Będąc rzeczywistością transcendentną, inną w swej nieskończoności od swoich stworzeń, to przecież, jak zapewnia Biblia, wypowiedział kiedyś pamiętne, stwórcze słowa: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1,26). Nie chce być Niedotykalnym, samotnym w swojej szczęśliwości. Wcielenie sięga rzeczywiście w wieczność Boga.
W soboty (zazwyczaj) mogę wreszcie wygospodarować trochę więcej czasu dla siebie, więc też i prześledzić ciekawe debaty teologiczne, choćby „kleofasowe”. Na początku swojego artykułu napisał Ksiądz Profesor: „W tajemnicy Wcielenia widzimy wywyższenie człowieka, a zarazem nosimy w sobie wciąż wiele pytań i wątpliwości”. Zalegają we mnie różne pytania i wątpliwości… Kolejne lata życia i kolejne doświadczenia przynoszą nowe pytania bądź odświeżają dawne. Na wiele z nich nie oczekuję odpowiedzi po tej stronie życia, ale jestem przekonany, że warto dociekać, warto drążyć, bo to buduje – przynajmniej w moim przypadku – większą nadzieję i zaufanie do Boga. Większość swoich ważnych pytań (i zmaganie się z nimi) odnajduję w wypowiedziach innych ludzi. Jedno z takich moich pytań związanych z tajemnicą Wcielenia zawierają wypowiedziane przed laty słowa Jerzego Nowosielskiego:
„Nie ma sposobu na to, żeby nie być grzesznikiem. Człowiek jest grzesznikiem z racji swojego istnienia w rzeczywistości empirycznej. Jest takie zdanie u św. Pawła: ‚Chrystus przyjął na siebie całą naturę ludzką z wyjątkiem grzechu’. Oczywiście św. Paweł myślał o grzechu Prawa, to był Żyd, jednak z ontologicznego punktu widzenia takie myślenie nie ma sensu. Chrystus przyjął ludzką naturę razem z grzechem, bo przecież jadł mięso, jadł ryby, uczestniczył w życiu ludzkim, które jest jednym wielkim grzechem. Baranek Boży wziął na siebie grzechy świata. Ale wziął dosłownie, czyli sam stał się grzesznikiem. JEŻELI UCZESTNICZYŁBY W NATURZE LUDZKIEJ Z WYJĄTKIEM GRZECHU, TO ZNACZY, ŻE W OGÓLE BY NIE UCZESTNICZYŁ (podkr. moje A.M.). Bo istotą natury ludzkiej jest grzech. Chrystus umarł więc za grzechy świata i swoje” [„Czy Bóg się wycofał?” Jerzy Nowosielski w rozmowie z Dariuszem Suską. „Gazeta Wyborcza” z 11-13 kwietnia 1998, nr 86, s. 14].
Czy mogę prosić Księdza Profesora o własne refleksje na ten temat?
Andrzejowi Michniewiczowi w odpowiedzi, możliwie krótkiej.
Jestem bardzo życzliwie usposobiony wobec paradoksalnej teologii Jerzego Nowosielskiego, wobec jego upodobań do antynomii (cecha w dużej mierze właściwa myśleniu chrześcijaństwa wschodniego i nurtowi tzw. teologii apofatycznej). Śledziłem ją w ciągu wielu lat. Pisałem o niej. Znałem go osobiście. Szliśmy ręka w rękę w głoszeniu nadziei powszechnego zbawienia. Nie znaczy to, że trzeba podzielać wszystkie jego przekonania i twierdzenia, rzucane zwłaszcza na gorąco w wywiadach.
Owszem, nie mamy sposobu, żeby zostać tutaj na ziemi bezgrzesznymi aniołami. Nie posuwam się wszakże tak daleko, aby twierdzić, że „Chrystus przyjął ludzką naturę razem z grzechem”. Ludzki fakt jedzenia mięsa czy ryb to jeszcze nie oznaka grzechu. Nie podzielam przekonania, że samo życie ludzkie jest „jednym wielkim grzechem”. Czy naprawdę nie ma nic dobrego i szlachetnego w naszym istnieniu? Czy tylko samo zepsucie, grzech i upadek? Nowosielski lubił chadzać po obrzeżach manicheizmu.
Według świadectwa IV Ewangelii „Baranek Boży… gładzi grzech świata” (J 1,29). Gładzi, wymazuje, unicestwia. „Grzech świata”, w liczbie pojedynczej, a nie mnogiej, jak mówi kapłan przed udzielaniem Komunii w czasie Eucharystii w naszym Kościele. Jak gładzi? Zaskakujące są w tym względzie twierdzenia apostoła Pawła: „On to dla nas Tego, który nie znał grzechu, uczynił grzechem, abyśmy w Nim stali się sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21). I jeszcze jeden tekst: „Chrystus wykupił nas od przekleństwa Prawa, gdyż stał się za nas przekleństwem” (Ga 3,13). Mocne słowa! A przecież Ewangelie nigdzie nie mówią o jakimś odwecie Ojca na Synu, utożsamionym fikcyjnie z grzechem ludzkim. Nigdzie w Nowym Testamencie nie ma żadnej wzmianki, żeby Bóg-Ojciec pogniewał się na swego Syna. Interpretacji w różnych tradycjach wyznaniowych namnożono wiele. Nie tu miejsce, żeby się nimi zajmować.
Ograniczam się tylko do dwóch zastanawiających nurtów interpretacji u Ojców Kościoła. Bóg uczynił Chrystusa „grzechem” w tym sensie, 1) że pozwolił, żeby był wydany i skazany na śmierć jako grzesznik (Jan Chryzostom); 2) że stał się On „ofiarą za grzech”, thýma hyper hamartías (Cyryl z Aleksandrii), sacrificium pro peccato (Augustyn). Dopiero w okresie Reformacji pojawiła się wizja Chrystusa, który odpowiada przed Bogiem za wszystkie grzechy świata, zostaje przez Niego potępiony i doznaje w sobie całego bezmiaru gniewu Bożego, a nawet prawdziwego piekła. Nie potrafię iść tym tropem myślenia.
Tymczasem Nowosielski traktuje wypowiedzi Pawłowe dosłownie: Chrystus „sam stał się grzesznikiem”. I wtedy trzeba już konsekwentnie iść dalej: „Jeżeli uczestniczyłby w naturze ludzkiej z wyjątkiem grzechu, to znaczy, że w ogóle by nie uczestniczył. Bo istotą natury ludzkiej jest grzech. Chrystus umarł więc za grzechy świata i swoje”. Oto wyraźny przykład myślenia paradoksalnego, szokującego, prowokującego, skłaniającego do myślenia.
W moim przekonaniu, to nie grzech jest „istotą natury ludzkiej”. Gdyby tak było, to stajemy w sprzeczności z pierwotnym, stwórczym zamysłem Boga. Co jest bardziej istotą natury ludzkiej: grzech czy obraz i podobieństwo do Stwórcy w samym człowieczeństwie człowieka? Nie udaremniajmy mądrości słów Pisma, które mówi o stwórczej decyzji Boga: ”Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego nam” (Rdz 1,26). Chrystus nie musiał umierać także za swoje grzechy. Autor Listu do Hebrajczyków (nie musiał nim być Paweł, ale wykształcony chrześcijanin-Hebrajczyk) miał rację kiedy pisał o Jezusie arcykapłanie „doświadczonym we wszystkim, oprócz grzechu” (Hbr 4,15).
Trzeba myśleć bardziej pozytywnie o ludziach, mimo wszelkiego brudu w ludzkich dziejach i wszelkich tendencji o charakterze manichejskim. Trzeba też bardziej pogodnie myśleć o Jezusie Chrystusie, który stale „gładzi” grzech świata, czyli narastający w dziejach egoizm ludzi, szerzące się okrucieństwo i destrukcyjną nienawiść. Jego śmierć jest największym apelem, aby nie iść tą drogą życia.
Resztę, Panie Andrzeju, pozostawiam Twoim własnym myślom. Dziękuję za bodziec do myślenia.
Dziękuję za odpowiedź. Od siebie mogę jedynie powiedzieć, że każda wypowiedź i każda książka Księdza Profesora jest dla mnie bodźcem do bardziej pozytywnego myślenia o Bogu, ludziach i całym stworzeniu. Proszę tylko Księdza Profesora i zarazem wszystkich „kleofasowiczów” o darowanie sobie formy „Pan” w stosunku do mojej osoby…
Jeśli o mnie chodzi, to jak najbardziej. Również w stosunku do mnie proszę nie stosować formy „Pan”.
Zgoda. Dziękuję Andrzejowi i Robertowi.
Dobrego tygodnia przedświątecznego!
I wzajemnie! Wszystkim „kleofasowiczom” zresztą też, choć mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy o Wcieleniu i książce Benedykta XVI jeszcze podyskutują.
O narodzinach Jezusa
Tradycyjna doktryna chrześcijańska głosi, że Maryja była dziewicą przed narodzeniem Jezusa, w trakcie porodu i po narodzeniu (ante partum, in partu, post partum). W sumie – potrójny cud i wyłom w działaniu praw natury. W ten sposób chciano podkreślić wiarę w bóstwo Jezusa, godność tak wielką i wyjątkową, która wymaga potrójnego wymiaru dziewictwa. Uważano, że tylko taka wiara może być wiarygodna i zasługiwać na przyjęcie. Potwierdzenie tej wiarygodności znajdowano w proroctwie Izajasza: „Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna…” (Iz 7,14). Był to w gruncie rzeczy teologiczny symbol nowego i zdumiewającego początku w dziejach zbawienia – początku, który dokonał się mocą Boga, wbrew prawom natury. Przekonanie to włączono do wyznania wiary, aby było normą głoszenia Dobrej Nowiny o Jezusie jako Mesjaszu i Zbawicielu świata.
Ta nauka napotykała już w przeszłości, a tym bardziej napotyka dzisiaj, w czasach sceptycyzmu i triumfu mentalności naukowej, poważne trudności. Osobiście sądzę, że wiara w Chrystusa jako Syna Bożego jest niezależna od wiary w Jego dziewicze narodziny czy późniejsze dziewictwo Maryi. Gdyby Jezus miał rodzeństwo, nie byłoby to dla mnie powodem do zwątpienia w Jego boskie posłannictwo. Ta godność wiąże się wyłącznie z Jego osobą, i nie przechodzi na Jego braci czy siostry.
Wiadomo, że obrońcy dziewictwa Maryi widzieli we wzmiankach Ewangelii o rodzeństwie Jezusa, Jego braciach i siostrach, jedynie Jego krewnych. Kiedy pojawił się w Nazarecie, zdumienie przerodziło się szybko w zgorszenie i niewiarę: „Czy nie jest to ten cieśla, syn Marii, brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czy Jego siostry nie mieszkają wśród nas? I gorszyli się z Jego powodu” (Mk 6,3).
Wielu chrześcijan-ewangelików sądzi, że potwierdzeniem istnienia rzeczywistego rodzeństwa Jezusa są słowa z Ewangelii Mateusza o Józefie: „nie zbliżał się do Niej [swojej Małżonki], AŻ PORODZIŁA SYNA, któremu nadał imię Jezus” (Mt 1,25). Sam tekst nie zawiera stwierdzenia, że po narodzeniu Jezusa Maryja nadal pozostała dziewicą. Argument, że sugeruje to sam czas przeszły niedokonany słowa „nie zbliżał się” trudno uznać za przekonujący.
Wiele zależy od kontekstu historycznego, jak patrzono wówczas na sprawę ludzkiej cielesności i seksualności w odniesieniu do wiary w bóstwo Jezusa. Tradycja Kościoła opowiedziała się za wieczystym dziewictwem Jego Matki. Pytania pozostaną. Współczesne nam pokolenia nie są bynajmniej pierwszymi, które mają trudności w stosunku do tradycyjnej wiary chrześcijańskiej.
I jeszcze jedna refleksja przed Świętami dla dopełnienia poprzednich uwag. Zwolennicy tradycyjnej doktryny o wiecznym dziewictwie Maryi powołują się na słowa wiszącego na krzyżu Jezusa z IV. Ewangelii: „Jezus, gdy zobaczył matkę i stojącego obok ucznia, którego miłował, powiedział do matki: Niewiasto, oto twój syn. Następnie powiedział do ucznia: Oto twoja matka. I od tej godziny uczeń wziął ją do siebie! (J 19,26-27). Argument na podstawie tych słów jest prosty: gdyby Jezus miał rodzeństwo, to owi bracia i siostry przyjęliby Matkę do siebie. Skoro jednak Jezus powierzył troskę o Matkę umiłowanemu uczniowi, znaczy to, że bezpośredniego rodzeństwa nie miał. Wielu wierzących taki sposób myślenia przekonywał i nadal przekonuje. Mają prawo tak myśleć.
Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że w tamtych czasach ludzie umierali bardzo młodo. Prawdopodobnie połowa nie osiągała nawet piętnastego roku życia, a reszta nie dożywała trzydziestu pięciu lat. Nieliczni umierali dopiero w późnej starości. Mówią o tym znawcy problemu. Nic dziwnego, że apostoł Paweł nazwał śmierć „ostatnim wrogiem”(1 Kor 15,26) życia.
Nie wiemy jak było w przypadku tych, których Ewangelia nazywa „braćmi” i „siostrami” Jezusa. Nie znamy ich losu. Niektórzy mogli umrzeć wcześnie lub żyć w ubóstwie i nie stać by ich było na godną troskę o Matkę Jezusa. Wchodzimy zatem w gąszcz niepewności. Zresztą, Jezus mógłby przecież powierzyć Matkę swoim krewnym, gdyby ktoś z nich znalazł się pod krzyżem. A jednak wybrał Jana. Musiał wiedzieć, dlaczego to czyni. Samo pytanie o Jego rodzeństwo pozostaje zatem nadal otwarte.
Wszystkim Autorom i Komentatorom blogu życzę błogosławionego czasu Świąt Narodzenia Pańskiego – Czasu Serdecznego, Życzliwego i Uśmiechniętego. Jest z czego się cieszyć i innym przekazywać coś ze swojej radości.
Ja też, już poświątecznie, pozwolę sobie dorzucić kilka luźnych refleksji związanych z narodzinami Jezusa i jego ewentualnym rodzeństwem.
1. Oczywiście moja wiara nie uległaby załamaniu, gdyby ktoś niezbicie udowodnił, że Jezus urodził się w Nazarecie i miał rodzonych braci i siostry. Nie mogę jednak nie postawić sobie pytania, dlaczego stwierdzenie „nie zbliżał się do Niej [swojej Małżonki], AŻ PORODZIŁA SYNA, któremu nadał imię Jezus” (Mt 1,25) trzeba by uznać za świadczące o tym, że Maryja niekoniecznie musiała pozostać dziewicą, a więc Jezus mógł mieć rodzeństwo, zaś następny wers (Mt 2,1) „Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda”… uznać za niewiarygodny w sensie historycznym. Albo oba te wersy zawierają w sobie jakąś prawdę, albo oba nie zawierają, chyba że są jakieś argumenty przemawiające za prawdziwością jednego i nieprawdziwością drugiego.
2. Przyznam, że wolę zakładać prawdziwość obu wersów. Wtedy oczywiście powinienem przyjmować, że jest możliwe, że jednak Maryja nie pozostała dziewicą po narodzeniu Jezusa. Rozstrzygającym argumentem byłaby tu możliwość wskazania rodzonych braci i sióstr Chrystusa. Oczywiście trzeba brać pod uwagę to, że ludzie żyli wtedy bardzo krótko. Z drugiej jednak strony owi „bracia” Jezusa występują nie na bardzo długo przed Jego śmiercią (Łk 8, 19-21). Dlaczego mieliby nie dożyć do Jego śmierci? Rzecz jasna nie jest to argument stuprocentowy, niemniej stawiający pod znakiem zapytania przypuszczenie o możliwej przedwczesnej śmierci „braci”.
3. Dla wielu nieprzekonujący jest argument, że kuzynów ewangeliści mieliby nazywać braćmi i siostrami. Ten akurat mnie przekonuje, ale to może dlatego, że pochodzę z regionu, w którym ma się wielu braci, nawet jeśli faktycznie ma się jednego. Dla kogoś, kto brata ciotecznego nazywa kuzynem, będzie on raczej nieprzekonujący. Pewnych zawiłości lingwistycznych nie da się jednak rozwikłać w sposób satysfakcjonujący.
Ewangelista Mateusz pisze, że Jezus urodził się w Betlejem w Judei „za panowania Heroda” (Mt 2,1). Nie jest to wszakże twierdzenie wiarygodne z naukowego punktu widzenia. Historycy wykazali, że narodzenie musiałoby wówczas mieć miejsce najpóźniej w 4 roku PRZED naszą erą. Herod umarł bowiem w tym właśnie roku przed świętem Paschy. Zestawienie tego faktu z poprzednim wersetem Ewangelii Mateusza, że Józef nie żył z Maryją „aż urodziła Syna, któremu nadał imię Jezus” (Mt 1,25) budzi dlatego zrozumiałe wątpliwości. Wielu chrześcijan nie widzi powodu, aby w oparciu o to świadectwo („nie zbliżał się do Niej, aż porodziła”) wyrokować o permanentnym dziewictwie Matki Jezusa.
Na tym poprzestaję, choć innych pytań może nasuwać się więcej. Chciałbym jednak dorzucić kilka myśli o czymś chyba ważniejszym dla życia naszej wiary i nadziei.
Kończy się nasza debata nad tajemnicą Wcielenia. Radość, którą przeżywamy w okresie świąt Bożego Narodzenia jest większa niż rodzące się w nas pytania i wątpliwości. W naszym życiu doczesnym nie znajdziemy zadowalających odpowiedzi na wszystkie pytania, które pojawiają się w nas, kiedy uważnie i ze zdrową dozą krytycyzmu czytamy biblijne narracje o przyjściu na świat Jezusa. Lekcja jest chyba wyraźna i ważna: W ŻYCIU WIARY TRZEBA UCZYĆ SIĘ ŻYĆ Z PYTANIAMI. Nikt nas od nich nie uwolni. Nawet książka Josepha Ratzingera/Benedykta XVI. Być może lepiej sobie wtedy uświadomimy, że wszystkiego nie wiemy i wiedzieć nie będziemy.
To czyni naszą wiarę skromniejszą i bliższą zmaganiom ludzi niewierzących. Granica między wiarą i niewiarą przebiega przez samo najgłębsze wnętrze każdego i każdej z nas. Wiara pozbawiona zdolności zadawania pytań łatwo prowadzi do płytkiej dewocji, a nawet do fanatyzmu i całkowitego braku umiejętności rozumienia ludzi inaczej myślących. Pogrążając się w samych tylko wątpliwościach szybko stalibyśmy się jednak ludźmi cynicznymi i ze wszech miar sceptycznymi. Wiara opiera się na zaufaniu do Boga, które przezwycięża siłę wątpliwości. Kto oczekuje od wiary jedynie komfortowej pewności, łatwo może doznać rozczarowania.
Wciąż na nowo odczytuję słowa Apostoła Narodów: „Cząstkowe bowiem jest nasze poznanie i cząstkowe nasze prorokowanie. (…) Teraz bowiem widzimy niejasno, jakby w zwierciadle, kiedyś ujrzymy twarzą w twarz” (1 Kor 13,912; zwierciadło owych czasów to tylko polerowany metal!). Zauważmy: poczucie poznania „po części” (gr. ek mérous) idzie w parze z obietnicą. Cząstkowość i ułomność poznania może męczyć, obietnica raduje. Jesteśmy dziećmi jednego i drugiego: poznania „jakby w zwierciadle” („już”) i zdumiewającej obietnicy („jeszcze nie”). Zdumiewającej? Tak! Mistrz z Nazaretu zapewniał również, że przyjdzie taki dzień, w którym skończą się nasze pytania i nasze dociekania: „W owym dniu o nic nie będziecie Mnie pytać” (J 16,23).
Jest wiele powodów do tego, by cieszyć się naszą wiarą i nadzieją – zwłaszcza taką nadzieją która „nie sprawia zawodu” (Rz 5,5).
Jednak mnich scytyjski Dionizy Mały (Dionysius Exiguus) pomylił się w swoich obliczeniach daty narodzin Jezusa. Ustalił ją w 525 roku na polecenie papieża Jana I na rok 754 od założenia Rzymu. Tymczasem właściwą datę urodzenia Jezusa trzeba cofnąć co najmniej pięć do siedmiu lat. Wtedy świadectwo Ewangelii (Mt 2,1), że Jezus narodził się „za panowania króla Heroda” jest rzeczywiście wiarygodne w tym sensie, że miało ono miejsce przed naszą erą, najpóźniej w roku 4. Król Herod Wielki (37-4) umarł w tym właśnie roku przed świętem Paschy.
A co Ksiądz Profesor myśli o tzw. „rzezi niemowląt” opisanej w Ewangelii wg św. Mateusza (2, 16-18)?
Czy w przyjście na świat Jezusa musiała być wpisana aż taka makabra? Czy taki fakt mógł mieć miejsce? Czy to mogło być jedynie literackie ubarwienie dla swoistego podkreślenia wagi narodzin Mesjasza? Czy wypowiadali się na ten temat Ojcowie greccy i łacińscy? Jaka w tym dla nas myśl teologiczna?
Nie jestem skłonny uwierzyć w fakt tak wielkiej i okrutnej rzezi. Mielibyśmy w takim przypadku jakieś wyraźne i jednoznaczne świadectwa historyczne. A takich, przynajmniej jak dotąd, nie znamy. Ewangelista znalazł odpowiednie świadectwo w proroctwie Jeremiasza (Mt 2,18; Jr 31,15) i przekazał to jako fakt. Z tym wiąże się, siłą rzeczy, także opowieść o ucieczce do Egiptu i powrocie do ziemi Izraela (Mt 2,13-15.19-23), znowu potwierdzane tekstami proroków.
Kryje się za tym chyba jakiś teologiczny zamysł. W całości to obraz ukazujący wielki dziejowy dramat i straszliwy kontrast: dobroć Boga wkraczającego w bieg ludzkich spraw dzięki Wcieleniu i pojawieniu się prawdziwego Władcy, a zarazem świadectwo zwłaszcza o okrucieństwie zawistnych władców tego świata, piętnowanych później po latach przez autora Apokalipsy (18,9; 19,19). Czwarta Ewangelia w Prologu mówi oględnie, że Słowo (Boski Logos) „przyszło do swoich, lecz swoi Go nie przyjęli” (J 1,11). Niektórzy nie przyjęli w sposób aż tak okrutny, co sprawdzi się potem również u kresu ziemskiego życia Jezusa z Nazaretu.
Dramatyzm rzezi to najbardziej jaskrawy przykład rozminięcia się z czasem nawiedzenia przez Boga. To prototyp późniejszych wydarzeń wstrząsających dziejami ludzkości. Tak to odczytuję. A jak w szczegółach Ojcowie Kościoła interpretowali te sprawy, traktując opisy Ewangelii w sensie faktycznych wydarzeń (to nie był czas krytycznych pytań!), trzeba by pytać patrologów. Być może ktoś w świecie poświęcił już poglądom Ojców na ten temat mądrą i krytyczną dysertację.
Tyle, na gorąco, moich refleksji.
Przeczytałem rozmowę nieco po czasie. Ponieważ żaden ze mnie teolog, nie znałem wielu zagadnień i problemów, jak choćby tego, że istnieją dwie chrystologie, jedna nicejsko konstantynopolitańska, dogmatyczna i wzorowana na zapiskach Jana i drugia krytyczno egzegetyczna wyławiająca narracje jako elementy składowe Ewangelii. Rzeczy to bardzo ciekawe. Podobnie jak fragment, w którym ksiądz pisze o Izaaku Syryjczyku i o Dunsie Szkocie, którzy jako pierwsi zauważyli wagę problemu związanego z wcieleniem i grzechem pierworodnym. Jeżeli wcielenie jest efektem grzechu pierworodnego, to znaczy, że zawdzięczamy znajomość Jezusa Chrystusa i wiemy, że dwa najważniejsze przykazania to przykazania miłości (a Łazarz zawdzięcza życie)… to wiemy to tylko dzięki temu, że zgrzeszyliśmy (koncepcja grzechu jest jednak skomplikowana, posłużę sie więc urposzczonym stwierdzeniem, że tak po prostu było). Rzeczywiście byłoby to dziwne i uwaga o przyczynie leżącej w miłości jest ze wszech miar zasadna.
Kenoza jest kolejnym fascynującym tematem. Bóg umniejsza się i wstępuje w świat człowieka (i zwierząt) bo tak ukochał swoje stworzenie, że nie chciał mu być daleki, zwięczenie Kenozy następuje w męce na Golgocie, ktorej Jezus się poddaje i cierpi po ludzku, jak cierpią ludzie (pisze to z ciężarem, bo o cierpieniu nie lubię pisać tak po prostu), ale ważna jest sama obecność Jezusa.
Przy tej okazji podzielę się znajomością pewnego wątku rozpatrywanego przez jednego z żydowskich mistyków, prawdpodobnie Izaaka Lurię. Był on przekonany (jeżeli mnie pamięć nie zawodzi właśnie on), że akt pomniejszenia siebie samego był aktem związanym już z powstawaniem świata. Wszystko, co istnieje – istnieje właśnie jak możemy powiedzieć z powodu pierwotnej samoredukcji Boga. (Nie jest to wszak kenoza, ponieważ, kenoza jako pojęcie ściśle związana jest z życiem Jezusa, jest to jednak coś bardzo podobnego.) Dlaczego i kiedy miała miejsce ta samoredukcja wg. Mistyka ? Na początku nie było niczego. Żeby Bóg mógł stworzyć świat, w taki sposób jak go opisuje Księga Rodzaju, musiał mieć niejako przestrzeń fizyczną do tworzenia, niejako w ten sam sposób w jaki malarz musi mieć płótno. Przestrzeń nie istniała, ale istniał tylko On, zatem przystępując do aktu tworzenia, Bóg wydarł część siebie dokonując pomniejszenia siebie, i z tej części po autoredukcji powstało miejsce pierwotne, coś, co nie było Bogiem, a gdzie Bógl mógł tworzyć. W tym sensie nie było to więc tworzenie z niczego ale tworzenie z siebie samego. Pierwszym krokiem do tego tworzenia było samoponiżenie Boga. (Czy są inne koncepcje nie wiem, podobnie jak nie wiem, czy były podejmowane podobne próby przez jakiegokolwiek mistyka chrześcijańskiego). Temat zarysowałem jedynie i zainteresowanych odsyłam do znanych i tłumaczonych na nasz język publikacji badacza mistycyzmu żydowskiego Scholema.
Poruszę jeszcze dwie kwestie. Karl Barth, jak to ksiądz zarysował w tekście uznawał, że Bóg dwa razy ingerował w porządek ziemski. (Upraszczając). Pierwszy raz przy wcieleniu. Drugi raz przy zmartwychwstaniu. Co w takim wypadku z wskrzeszeniem przyjaciela Łazarza? Czy to było powstanie z martwych naturalne ? Co z młodzieńcem z Nain, albo z dzieweczką, której nakazał Jezus powstanie ?
Ostatnia sprawa związana jest z tradycyjną doktryną, która trzyma się tej interpretacji, że Maryja jest dziewicą. Egzegeci sugerują, że Maryja jest dziewicą tylko niejako narracyjnie, czyli tylko dlatego, że na karty dwóch najwcześniejszych Ewangelii została wpleciona historia, która pokazuje, że dla Boga nie ma nic niemożliwego, coś, co zostało nazwane teologumenem (jeżeli się nie pomyliłem). Papież w swojej nowej książce opowiedział się za tradycyjnym dogmatem. Może sprawa jest tego typu, jeżeli wolno mi to powiedzieć i jeżeli nikogo to stwierdzenie nie urazi (mam nadzieję), że istnieją obawy, że jeżeli uzna się jedną narrację jako wpleciona właśnie i podważy się literalność, to w ślad za tym, pojawią się coraz to nowsze próby wyłuskania kolejnych opowieści, czy teologumenów. Dzisiaj ktoś podważy dziewictwo Miriam, a jutro ktoś zacznie mieć wątpliwości co do wskrzeszenia Łazarza.
Odpowiem krótko, bo debata już za nami.
Wielokrotnie zwracałem uwagę w swoich publikacjach na wątki kenotyczne, bo skłaniało do tego słowo apostoła Pawła (Flp 2,7) o „pomniejszeniu/ogołoceniu” samego siebie przez wcielonego Syna Bożego (chrystologia odgórna). Ale wątek kenozy może mieć o wiele szersze zastosowanie w różnych dziedzinach teologii, m.in. w nauce o Duchu Świętym, w eschatologii, a także jako imperatyw dla misji Kościoła, aby nie szukał siebie, lecz koncentrował się na Bogu.
Intuicje kabalistów są mi znane, zwłaszcza owa sławna idea „cim-cum” – zdumiewająca zdolność Boga do ograniczania siebie samego, wycofywania się, wręcz kurczenia. Spośród teologów najbardziej konsekwentnie rozwijał ideę kenozy, wybitny myśliciel (i mistyk) prawosławny, o. Sergij Bułgakow, głównie w swojej trylogii o bogoczłowieczeństwie („Agnec Božij”, „Utešitel’”, „Nevesta Agnca”).
Cuda ewangelijne: córka Jaira, młodzieniec z Nain, Łazarz. To nie było zmartwychwstanie w sensie ścisłym jako definitywne i nieodwracalne przejście do innego świata, lecz wskrzeszenie do życia doczesnego. Wskrzeszeni znowu umarli.
A o dziewictwie Maryi sporo dyskutowaliśmy w komentarzach. To nie jest centralna prawda, której podanie w wątpliwość miałoby podważyć sam sens wiary. Niech dyskusje toczą się dalej wśród chrześcijan. Oczywiście, że istnieje niebezpieczeństwo samowolnego wyboru pewnych prawd i pytanie, gdzie się zatrzymać. Argumenty papieża Benedykta nie muszą wszystkich przekonać…
Tylko tyle. Czas chyba zamknąć dyskusję nad tematyką Wcielenia. Pozostaje zawsze dużo miejsca na zaufanie do Boga, który jest większy niż nasze serce (zob. 1 J 3,20), nasza wiara i nadzieja.
Jak przeglądam konkordancję, niemal zawsze szukam w niej słowa „wcielenie”. I wiem, że go nie znajduję w natchnionym słowie, ponieważ go tam nie ma. Mamy np. wypowiedź apostoła o sobie, że miał widzenie. dosł. został porwany do nieba. I on sam nie wie, czy miało to miejsce: „w ciele, czy poza ciałem”.
Nie mam nic przeciw: „Tajemnicy wcielenia”. Milczenie jednak natchnionego słowa o „wcieleniu”, nie świadczy na pewno, na jego rzecz. W tym przypadku mielibyśmy do czynienia z pewnego rodzaju „inkarnacją”.
Jak sięgam do jednej z nowotestamentowych wypowiedzi .To czytam w niej, ze [słowo]: „stało się ciałem”, „stało się cielesną naturą”. Nie czytam, że „zamieszkało w człowieku”. Czytam, że stało się sarx=mięsem. Nie rozumiem więc podstaw wiary we wcielenie.
Czy gdyby nie grzech pierworodny, ludzie nie umieraliby tak duchowo, jak i fizycznie?
https://www.catholic.com/magazine/online-edition/was-there-death-before-the-fall