Niegdyś byłem zafascynowany myślą św. Augustyna, a zwłaszcza jego „ Wyznaniami”, w których w sposób genialny przedstawił całą swoją grzeszność, zwątpienie i lęk, dramatyczne przełomy, wzloty i upadki, długą i krętą drogę poszukiwania Boga. Dziś mam wobec „ ojca teologii zachodniej” stosunek ambiwalentny. Nie jest mi łatwo pogodzić się z niektórymi jego pojęciami teologicznymi zaczynając od pojęcia „ łaski”, jako siły koniecznej do zbawienia, którą grzesznik może otrzymać( lub nie) całkowicie darmo od Boga. Za tym pojęciem (nietożsamym z „łaską wiary” św. Pawła) idą inne. Grzech pierworodny był dla biskupa Hippony uwarunkowany seksualnie, przekazywany każdemu za pośrednictwem aktu płciowego, a za tym powstało wrogie nastawienie do ciała. W efekcie mogło to oznaczać, że tylko niektórym ludziom jest przeznaczone zbawienie (predestynacja), większość stanowi rzeszę potępioną ( massa domnata). Nie godzę się z tym także. To zupełne przeciwieństwo nadziei Orygenesa na powszechne pojednanie z Bogiem.
Nie chcę wnikać głębiej w bogatą soteriologię św. Augustyna, wykuwaną w długich sporach z manichejczykami, donatystami czy pelagianami, a której najprawdopodobniej nie rozumiem. W tych prostych szkicach o moich bohaterach wiary, adresowanych do osób poszukujących drogi, chcę opowiadać tylko o różnych doświadczeniach Boga. Szczególnie jedna wypowiedź św. Augustyna w sposób niezrównany ukazuje jego doświadczenie:
Lecz co ja właściwie miłuję, kiedy miłuję Ciebie? Nie urodę cielesną ani urok życia doczesnego. Nie promienność światła tak miłego moim oczom. Nie melodie słodkie pieśni rozmaitych, nie woń upajającą kwiatów, olejków, pachnideł. Nie mannę ani miód. Nie ciało, które pragnąłbym uścisnąć. Nie takie rzeczy miłuję, gdy miłuję mojego Boga. A jednak kocham pewnego rodzaj światło, pewnego rodzaju głos, woń i pokarm, i uścisk, gdy mego Boga kocham jako światło, głos, woń i pokarm, uścisk we wnętrzu mojej ludzkiej istoty, gdzie rozbłyska dla mej duszy światło, którego nie ogarnia przestrzeń, gdzie dźwięczy głos, którego czas ze mną nie unosi, gdzie bije woń, której wiatr nie rozwiewa, gdzie doświadcza się smaku, którego nie psuje najedzenie, gdzie się trwa w uścisku, którego nasycenie nie rozerwie. To właśnie kocham, gdy kocham mojego Boga. (Wyznania, ks. X,6).
W tak skondensowanej formie św. Augustyn ukazał doświadczenie Boga poprzez kontemplację stworzenia. Ale czy można mówić wręcz o zmysłowym doświadczeniu Boga? Niedawno zalecono mi spacery i jazdę na rowerze. To dobry sposób na podreperowanie zdrowia, a przy okazji możliwość delektowania się pięknem przyrody mazurskiej. Pożegnanie wiosny i początek lata to czas, aby zachłysnąć się orgią zapachów płynących z pól i łąk. I gdy pochylam się nad nabrzmiałymi pąkami maków polnych czy dzikich róż, a teraz już nad pięknymi kwiatami i dojrzałymi owocami, myślę o owocu wieczności, który nigdy nie przeminie. Ale gdy przyjdą słoty i chłody jesieni i rzadko będę wychodził z mieszkania, wyobrażę sobie chłodną samotność duchową Boga, a w ciszy białej zimy odczuję Boga niezgłębionego milczenia. Być może więcej niż zwykle będę słuchać bluesa, muzyki wyrażającej niewypowiedzianą tęsknotę duszy. A słuchając czystych tonów Mozarta czy wesołych mazurków Chopina moja myśl pobiegnie do tego, który jest „wiecznie starą i wiecznie nową pięknością”(Augustyn).
Konkretnie ( mniej poetycko) mówiąc, przyczyna doświadczenia Boga w świecie nie jest jeszcze Bogiem, ale może do niego prowadzić. Św. Augustyn dostrzegł, że Bóg jest konieczny we wszystkich rzeczach, jako ich podstawa, głębia, która wskazuje na tego, który jest ponad nimi. Niewątpliwie Bóg nie jest żadnym wierzchołkiem świata, ani najdoskonalszym stworzeniem. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem wyobrażałem sobie Boga z długą, siwą brodą siedzącego na chmurce. Później przyszedł czas szkoły, gdy Boga pojmowałem jako prawo, Boga nakazów i zakazów, Boga niepokoju. A jeszcze później, jako wiecznie milczącą najwyższą siłę, która pozwala dostrzec własne słabości. Teraz coraz częściej myślę o Bogu jesieni życia –uśmiechającego się spokoju. Wierzę, że Bóg jest poza materią i poza duchem i dlatego jest bliski w każdym czasie każdemu stworzeniu. Św. Augustyn zauważa, że z tej przyczyny nie wolno nam lekceważyć żadnego stworzenia, żadnej siostry ani brata (nawet brata wilka św. Franciszka), żadnego ziemskiego doświadczenia.
Czasy św. Augustyna były nieporównanie tragiczniejsze niż nasze czasy. Pod koniec swego życia biskup Hippony naocznie doświadczył przełomu dziejów. W roku 410 został zdobyty Rzym przez Wizygotów. Przez wiele dni kobiety były gwałcone, senatorowie mordowani, a domy plądrowane. Św. Augustyn zareagował na te wydarzenia pisząc ostatnie swoje wielkie dzieło: O Państwie Bożym. W nim przemyślał na nowo całą teodyceę. Całe dzieje świata to zacięte zmagania między civitas terrena – społecznością ziemską, a civitas Dei— społecznością Bożą. To ścieranie się wzajemne wiary i niewiary, miłości i żądzy władzy, zbawienia i potępienia, aż do ostatecznego rozdzielenia u kresu czasów i powstania wiecznego Królestwa Bożego. W dwa lata po ukończeniu tego dzieła, Wandalowie dotarli do Afryki grabiąc i paląc wszystko po drodze. W 430 roku zaczęło się oblężenie Hippony. Bardzo chory biskup już nie pisał, ale organizował pomoc dla uciekinierów z Hiszpanii i Gibraltaru. Biografowie ponadto opisują, że „św. Augustyn, trawioną gorączką, szykował się na śmierć z psalmami Dawida na ustach”. Zanim Wandalowie przełamali obronę miasta, św. Augustyn zmarł. Niebawem władza Rzymu w północnej Afryce skończyła się. Na gruzach Imperium rzymskiego rodziła się nowa Europa, gdzie myśl św. Augustyna triumfowała. Gdy patrzę na dzisiejszą zmieniającą się i niespokojną Europę, przychodzą na myśl ostatnie mądre słowa traktatu O państwie Bożym:
Teraz odpoczniemy i będziemy patrzeć. Będziemy patrzeć i kochać. Będziemy kochać i chwalić. Pamiętajmy o tym, co będzie na końcu i nie będzie miało końca. Bowiem cóż innego jest końcem naszym jak tylko wejście do tego królestwa, które nie ma końca?”
W polskiej kulturze przyjęło się kierować wartościami płynącymi z chrześcijaństwa, a także z kultury antycznej łacińskiej, jak i greckiej. Natomiast na problem poliamorii chciałbym spojrzeć oczami człowieka Wschodu, zakorzenionego w nieco innym systemie wartości niż chrześcijaństwo. Gdy spojrzymy na literaturę amerykańską, to w niewłaściwych proporcjach spojrzymy na poliamorię jako na moralne zło trójkątów i wielokątów miłosnych, a więc jak na Sodomę i Gomorę liberalnych czasów nam współczesnych. Może więc warto odwrócić proporcje, by na problem poliamorii spojrzeć z religijnego punktu widzenia.
Rozpocznijmy od stanu badań nad zagadnieniem poliamorii. W ustroju socjalistycznym w polskich warunkach poliamoria była traktowana z przymrużeniem oka, gdyż mówiła ona o genach żeńskich i męskich współpracujących ze sobą w ludzkim ciele. Pamiętać należy, że poliamoria istniejąca w ramach tantry to przecież droga mojego osobistego rozwoju, w której miłość jest najważniejsza. Dlaczego jest to moja osobista droga? Odpowiedź będzie bardzo prosta. Z chrześcijańskiego punktu widzenia poliamoria kojarzyć się może z poczuciem wstydu w obecności innej osoby, z dodaniem, że przecież takich rzeczy po prostu nie wypada czynić. Także chrześcijaństwo zauważyło, że człowiek jest na tej ziemi tylko wędrowcem z wielkim potencjałem jeszcze do odkrycia. Człowiek jest więc istotą wartościową, który poprzez medytację poznał drogę, po której chce iść. Znając cel drogi, nigdy z tej drogi człowiek nie zejdzie, gdyż nie jest on utracjuszem rzuconym we Wszechświecie przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo gdzie i po co. Poliamoria naucza człowieka, że ludzkie ciało jest święte – tak mówił także św. Paweł w kontekście świątyni, w której przebywać ma Boży duch. Ta prawda znana także była w naukach religijnych Dalekiego Wschodu. Choć ludzka miłość była w różnych kulturach sakralizowana, utożsamiana od celibatu do miłości wspólnotowej komuny, to we wszystkich tych przypadkach tylko poprzez miłość ów człowiek mógł zrozumieć potrzebę pielęgnacji własnego ciała, także w sferze cielesności jako nie czegoś chwilowego, tylko tego rozciągniętego w czasie przez całe życie. Czy wręcz sakralną pielęgnację własnego ciała można utożsamiać z gender i transseksualizmem w kontekście ludzkiej miłości? Pamiętać należy, że kobiecość i męskość od dawien dawna były uważane za święte, gdyż były symbolem płodności matki, czyli Natury. Dopiero współcześnie w świecie liberalnym poruszano problematykę geneder, gdy w dawniejszym okresie czasu ów problem gender miał pejoratywne znaczenie i był praktycznie odrzucany społecznie. Człowiek jest istotą energetyczną w całości istnienia. Dla wielu istnieje dobro tylko w umyśle i sercu, gdy w żołądku i cielesności istnieje zło, co wypływa przecież z chrześcijaństwa. W takim sensie umysł i serce należałoby pielęgnować, by to co w żołądku i seksualności zwalczać jako symbol ludzkiej grzeszności – to jest podstawowe nieporozumienie, gdyż przecież energia życiowa istnieje w całym ciele i nie da się z ludzkiego ciała wyrzucić chociażby seksu, który przecież istnieje i będzie istnieć dalej. Seksualność, a więc miłość, jest naszą największą siłą, gdyż dzięki niej wszystko istnieje we Wszechświecie. Nie można mówić tylko o dobru istniejącym w człowieku, zapominając o tym, co jest jego całością w kontekście jego dobra.Tak więc obecnie na wielu stronach internetowych istnieją opracowania na temat poliamorii, widzianej jako moralne zło, utożsamianej jako pewne novum rodem z ziemi amerykańskiej. Czy jednak nasz obraz współczesnej poliamorii, opisywany m. in. w internetowej Wikipedii nie jest czasami wypaczony, zupełnie inny od tego, co nauczyć nas może mądrość przybyła ze Wschodu. Gdy spojrzymy na poliamorię z punktu widzenia religijnego, otrzymamy obraz duchowego bogactwa, który daleki jest od tego, co mogło by nas oddalać od pojęcia dobra.
Poliamoria – miłość, czy zdrada? – oto jest odwieczne pytanie człowieka, zaczerpnięte z nauki, której początki sięgają Dalekiego Wschodu Indii i Chin, a więc pewnego połączenia kultury hinduskiej i buddyjskiej. W takim kontekście można zapytać się dalej o otwarcie się człowieka na świat, czy zamknięcie? Trudno to wszystko pojąć, gdy nie zagłębimy się w to co jest sensem naszego życia chociażby poprzez medytację, czyli wgłębienie się w samego siebie. Gdy jednak weźmiemy się za głębsze znaczenie naszego istnienia, to zrozumiemy, że żyjemy nie tylko na tej Ziemi, ale także we Wszechświecie, który jest naszym domem, ale także jest naszym dobrem. Zacznijmy od Ziemi – naszej doczesnej matki, która dała nam ciało, zdrowo nas żywi, by ostatecznie przyjąć nasze śmiertelne ciało powtórnie do siebie. Ta właśnie Ziemia jest dla nas tą wspaniałą energią, wręcz naszymi energetycznymi korzeniami, dzięki której nasze ciało funkcjonuje w odpowiednim ładzie i składzie. Nasza cielesność to poczucie bycia z sobą w zgodzie z Naturą bez przywiązania do konkretnego miejsca. Jest jednak pewien dodatek – jest nim Wszechświat, którego jesteśmy centrum nie jako egocentryk mający wszystko w nieposzanowaniu, lecz jako ten, który ma być naładowany dobrem i otwartością dla innego człowieka. Poliamoria zakorzeniona od dawien dawna w człowieku, widziana więc będzie jako szacunek dla siebie i innych, szczerość, dawanie innym bezinteresownie, nie czekając na żadną zapłatę. Poliamoria nie musi więc być tutaj utożsamiana tylko z seksem, choć ten seks wpisany jest także w nasze ziemskie życie. Pamiętać należy, że moje życie, a więc tym kim jestem składa się z rozumu, serca, żołądka i tego co cielesne. Tak więc rozumem rozeznaje co jest dla mnie dobre, a co jest złe. Sercem kocham człowieka szczerze, prawdziwie i bez jakiegokolwiek zafałszowania. Moje ciało musi być odżywiane w zgodzie z moją matką Naturą, gdyż także żołądek decyduje o właściwej równowadze energetycznej w ciele, gdzie wszystko jest jednością. Kochać człowieka można długo, a nie tylko na chwilę, dając temu innemu tylko ochłapy szczęścia poprzez komplementy. W poliamorii to ja decyduję kim jestem, jak i to co chcę z tą moją wolnością zrobić, nawet wtedy, gdybym pogubił się w swoich decyzjach. Jakże często zdarzało się w życiu, że głos tych innych był dla nas nieadekwatny, gdyż zakłócał w nas to co było moim pragnieniem. Dlatego powinna istnieć wdzięczność do samych siebie za to co nam się w życiu udało. To wszystko będzie w nas promieniować by znaleźć tych, którzy będą z nami rozmawiać na tych samych rejestrach, którzy zrozumieją nasze troski i kłopoty z zachowaniem tylko dla siebie tego co jest bardzo ważne dla tego innego. Małżeństwo i autentyczna przyjaźń będą miały tutaj swoje poliamoryczne uzasadnienie, nawet wtedy gdy będzie nam brakować tej siły życiowej podczas naszej regeneracji. Poliamoria widziana tylko w kontekście samego seksu jest w takim przypadku zbytnim uproszczeniem szerszego kontekstu sprawy.
Miłość w życiu człowieka jest najważniejsza. Także chrześcijaństwo zauważyło problem miłości we właściwym kontekście. Miłość to ogień, który może być dla człowieka poczuciem ciepła i bezpieczeństwa, ale ten ogień może nas także sparzyć i duchowo wypalić. Wszystko zależy od naszych intencji. Tak więc mogę się zapytać: co ja sobą reprezentuję: jaką mam wizję, czyli ogólnie przyjętą misję, a więc intencję, którą chcę przekazać innym, gdyż to jest moje przesłanie. W kontaktach międzyludzkich najważniejsze jest ustawienie odpowiedniej komunikacji. Mogę odbierać czyjeś emocje, na przykład podłączam się pod czyjeś smutki, albo radości. Tak więc intencja jest komunikacją płynącą ode mnie na spotkaniu z innym człowiekiem: co chcę komuś dać, a co chcę otrzymać (przyjąć dla siebie), przy sczytaniu informacji z otoczenia. Pamiętać należy o pewnej granicy, której w kontaktach międzyludzkich człowiek nie powinien przekraczać (każdy ma prawo do swojej wolności i do swoich przekonań).
Na koniec jeszcze jedno. Mędrcy, którzy szli ze Wschodu, by odwiedzić Jezusa, szli wpatrując się w gwiazdę, która była dla nich przewodniczką. Może właśnie ten przepiękny przykład mądrości ludzi Wschodu będzie także i dla nas jakimś przykładem, by spojrzeć w nowym świetle na pojęcie miłości, którą w Liście do Koryntian opisał św. Paweł. Niech więc pojęcie poliamorii będzie dla nas jakimś wyzwaniem w nowe czasy, by być po prostu dla siebie i innych choć trochę lepszy.