Książka sygnałów

Kiedy media emocjonowały się kwestią potencjalnej nieobecności zwierząt w szopce betlejemskiej, napisałam, że po książce Benedykta XVI spodziewam się znacznie większych atrakcji teologicznych. Teraz, po lekturze, muszę się przyznać, że pozostaję w stanie niedosytu, a można nawet powiedzieć – zawodu.

W przedmowie do swej książki papież podkreśla, jak ważne jest pytanie, czy tekst – w tym wypadku tekst Ewangelii – „ma jakieś znaczenie dla mnie”. Pisze o tym, że nie wystarczy „pozostawienie tekstu w przeszłości i nadanie mu tym sposobem charakteru wyłącznie archiwalnego”. Podczas lektury książki „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo” miałam jednak niestety wrażenie, że pozostajemy właśnie przy grzebaniu się w tekście archiwalnym, a szukania tego, co znaczy on dla nas dzisiaj, jak przemienia, jak dotyka człowieka, dlaczego wciąż jest wstrząsający – brak.

Są dwie rzeczy szczególnie dla mnie irytujące w tego typu analizach teologicznych. Po pierwsze, szukanie prawidłowości liczbowych, czego przykładem może być taki fragment: „Łukasz znał może schemat apokaliptyczny, który dzieje świata dzieli na dwanaście części i który składa się na koniec z jedenastu członów, po siedem pokoleń każdy. W ten sposób mielibyśmy tu dyskretną aluzję do faktu, że wraz z Jezusem nastała pełnia czasów” (s. 19). Po drugie, odkrywanie wszędzie symboli i typów, przez co rzeczy i osoby zatracają swoją niepowtarzalność, stają się czymś abstrakcyjnym i obcym. Najbardziej rażący przykład tego zjawiska to słowa pojawiające się we fragmencie dotyczącym zwiastowania: „[Maryja] w ten sposób staje się obrazem Kościoła, który rozważa słowo Boże, usiłuje zrozumieć je w całości i jego dar zachować w pamięci” (s. 50). Znacznie cenniejsze wydaje mi się pójście drogą osobistych zmagań Maryi, co zresztą miejscami papież czyni, np. pisząc: „Maryja znowu zostaje sama z zadaniem, które tak naprawdę jest ponad wszelkie ludzkie zdolności. Nie ma wokół niej aniołów. Musi nadal kroczyć drogą prowadzącą przez wiele okresów ciemności” (s. 55).

Jeśli chodzi o te punkty, które w książce papieża są dla mnie ważne, wskazałabym na fragment dotyczący rozmijania się ludzkich oczekiwań i tego, co Jezus oferuje. Chodzi o przywołaną przez Benedykta XVI scenę, w której Jezus zamiast uzdrowić sparaliżowanego, odpuszcza mu grzechy: „Cierpiący i otaczający go ludzie byli rozczarowani, ponieważ Jezus zdawał się nie widzieć rzeczywistej niedoli tego człowieka” (s. 63). Stawia to istotne pytanie o przedmiot naszych modlitw i próśb – usunięcie cierpienia i problemów nie musi być tym, co naprawdę jest nam potrzebne. Brzmi to może jak truizm, kiedy jednak pomyślimy nie abstrakcyjnie, ale w odniesieniu do swoich własnych problemów i bólu, rzecz przedstawia się już może mniej banalnie.

Drugi interesujący moim zdaniem fragment to ten, gdzie papież mówi o wejściu Boga w świat materialny, co najmocniej wyraża się w momencie narodzenia Jezusa i Jego zmartwychwstania. Szkoda, że rozważania papieża nie idą w stronę konsekwencji, jakie niesie ze sobą wcielenie. Tych konsekwencji, o których mocno mówił ks. Grzegorz Strzelczyk: „Słowo stało się mięchem (bo tak trzeba by przetłumaczyć greckie słowo sarx). Odkąd Bóg stał się człowiekiem, wszedł w ten świat, siusiał pod krzakiem i robił jeszcze inne rzeczy, pada podział na sacrum i profanum. Jeżeli człowiek staje bezpośrednio przed Bogiem i Bóg się daje zjadać, to gdzie jest potem profanum? Jedynym profanum, jakie jest, jest grzech” (z wykładu w ramach Dominikańskiej Szkoły Wiary we Wrocławiu). Nie chodzi o to, by papież zaczął mówić tak swobodnie jak ks. Strzelczyk (choć… to dopiero mielibyśmy sensację. A tak zostaje nam ekscytacja wołkiem i osiołkiem), chodzi o samo podjęcie tematu. A kwestia przyjęcia na siebie materii przez Boga to przecież bodaj najważniejszy temat związany z Narodzinami Jezusa. Jest to nie jedyny, ale najmocniejszy dla mnie przykład tego, że papież rzuca w swej książce myśli, które domagają się obszernego opracowania – tu zostają jednak jedynie zasygnalizowane, urwane po pierwszym, niewiele jeszcze mówiącym słowie. A czy można stworzyć książkę z samego sygnalizowania?

Jedna myśl nt. „Książka sygnałów”

  1. Razi mnie cytowane przez Panią sformułowanie ks. G. Strzelczyka: „Słowo stało się mięchem”! Już nawet nie „mięsem”, ale „mięchem”! To w jakiejś mierze pod wpływem niemieckiego przekładu: „Das Wort ist Fleisch geworden”. Ale „Fleisch” to nie tylko mięso, ale po prostu ciało ludzkie. Greckiego terminu „sarks” wcale nie trzeba tłumaczyć jako „mięso”, a tym bardziej, z jakimś dziwnym odcieniem znaczeniowym, jako „mięcho”. Ciało w sensie „sarks” oznacza po prostu „ciało cielesne”, które w odniesieniu do ludzi jest skłonne do pożądliwości i występków. Według apostoła Pawła to w nim zamieszkuje grzech („ciało grzechu”). To ono poddaje sobie w niewolę ciało jako „soma”, będące synonimem całej osoby (pars pro toto, część wzięta za całość) – osoby, która staje się miejsce zmagania ducha z siłami cielesnymi (sarks).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *