Osoby uważające się (a przede wszystkim chcące uchodzić) za koneserów kina lubią wybrzydzać. Że film jest banalny, że łatwo przewidzieć zakończenie, że wreszcie chcieliby większej głębi i większej komplikacji. Kłopot w tym, że tak naprawdę zdecydowana większość filmów opiera się na pewnych schematach konstrukcji fabuły. I na dobrą sprawę owe schematy można by policzyć na palcach obu rąk. Dobry scenarzysta wypełnia je na nowo treścią, a ludzie z dużą przyjemnością oglądają. Bowiem film w swej najbardziej podstawowej warstwie jest tylko (aż) historią opowiedzianą swym widzom. Im sprawniej skomponowana jest fabuła, tym lepszy.
Tak samo jest z filmem „Bóg nie umarł”, nigdy byśmy nie byli zainteresowani dosyć banalną historyjką o sporze wykładowy ze studentem, gdyby scenarzysta nie nadał jej epickiego charakteru, zmuszając bohatera nie tylko do heroicznych wyborów (zwróćcie uwagę, że widz nie zauważa banalności zerwania dziewczyny i chłopaka – w gruncie rzeczy wydarzenia dosyć powszechnego wśród dziewiętnastolatków) ale także stoczyć bój z o wiele mocniejszym przeciwnikiem. Od czasu historii Dawida i Goliata doskonale wiemy, że takie zwycięstwo jest tysiąckroć razy lepsze.
Autor scenariusza jest naprawdę zręcznym rzemieślnikiem który wykorzystuje naszą sympatię do klisz pojęciowych i łączy je w bardzo umiejętny sposób. Czym jest finałowy koncert jak nie odwołaniem się do niebiańskiej radości. Wszyscy, zarówno chrześcijanin, ateista czy muzułmanka dojdą tam dzięki wierze, starej i utrwalonej, lub świeżej i jeszcze nie pewnej. Nawet ten co nie doszedł, w gruncie rzeczy osiągnął spokój.
Dystrybutor filmu zachęca widzów do wykupienia biletów dosyć prostym opisem akcji:
Josh (Shane Harper) rozpoczyna studia na jednej z amerykańskich uczelni. W pierwszym semestrze trafia na zajęcia z filozofii prowadzone przez fanatycznego ateistę profesora Radissona ( Sorbo). Wykładowca już na pierwszych zajęciach każe studentom napisać na kartce słynne zdanie Friedricha Nietzschego: „Bóg umarł”, i złożyć pod nim podpis. Ci, którzy tego nie zrobią mogą zrezygnować z zajęć lub… udowodnić, że Nietzsche się mylił. Z całej grupy pierwszorocznych studentów wyzwanie podejmuje tylko Josh. Ma czas do końca semestru, by przekonać słynnego wykładowcę i resztę studentów, że Bóg jednak istnieje. Rozpoczyna się pasjonujący spór, który elektryzuje całą uczelnianą społeczność i sprawia, że odmienia się życie wielu osób.
I w rzeczy samej zasadniczym wątkiem jest próba sił (intelektualnych i emocjonalnych) pomiędzy młodym Joshem, a demonicznym profesorem Radissonem, Ale tak naprawdę celem wszystkich wątków jest przesłanie „Bóg nie umarł”, które nie tylko łączy wszystkie osoby pojawiające się w filmie. Jest ono wysyłane na cały świat, także dosłownie poprzez milion smsów, które piszą na wezwanie Williego Robertsona z Dysnatii Kaczorów widzowie owego finałowego koncertu.
Zatem nie przejmujemy się schematami fabuły i odwołaniem się do najprostszych pomysłów. Nie dziwmy się, że wybitny umysł profesora wpadł w banalną pułapkę zastawioną przez studenta. Wreszcie nie dziwmy się, że widzimy na ekranie cuda i nawrócenia. To wszystko ma jeden cel – mamy razem z tłumami w finałowej scenie wysłać światu radosne wyzwanie.
Bóg nie umarł – Bo On jest Bogiem z nami. I tak naprawdę tylko o to w tym filmie chodzi.
„Bóg nie umarł”, reż: Harold Cronk, dystr: Rafael Films/Monilith Films