Polskie określenie „grzech pierworodny” brzmi dla mnie jakoś dziwnie: kto właściwie miałby urodzić ten grzech? Jest to raczej grzech pierwszy, pierwotny, popełniony na początku czasów. Grzech pierwotny to wejście zła w świat. Pierwszy grzech spowodował lawinę dalszego zła, którego człowiek stał się niewolnikiem. Z błędnego koła grzechu człowiek nie potrafił wyzwolić się sam, dlatego Bóg musiał się wcielić, aby „wykupić” nas z tej niewoli. Chrystus jest drugim Adamem – choć to określenie nie jest chyba najszczęśliwsze, skoro Adam sprowadził zło na świat, a Chrystus je pokonał. Raczej jest chyba przeciwieństwem Adama, ratownikiem Adama, ale nie jego powtórką. Gdzie ponadto w tym odkupieniu podziała się Ewa? Kto jest drugą Ewą? Przecież w opowieści o Edenie zgrzeszyli oboje: Adam i Ewa. Czy mówiąc, że Chrystus jest drugim Adamem, nie odbieramy Ewie prawa do Jego łaski?
Kwestia budząca na ogół wewnętrzny sprzeciw ludzi myślących to obarczenie człowieka na wieki grzechem, który popełniło dwoje ludzi, Adam i Ewa. Czy Bóg nie powinien raczej ukarać tylko tych dwoje, a ich potomstwu znów dać rajską sytuację? Jednak nie chodzi o to, że Bóg mści się na dalszych pokoleniach. Eden to opowieść mityczna, w której Adam i Ewa to archetypy każdego człowieka. Innymi słowy, każdy z nas, postawiony w sytuacji rajskiej popełniłby ten sam grzech, który popełnili Adam i Ewa. Mit o raju jest odpowiedzią na dręczące człowieka pytania: dlaczego Bóg stworzył niedoskonały świat, dlaczego musimy cierpieć, dlaczego jest zło, a nie tylko dobro. Mit ten jest próbą wytłumaczenia przyczyn ułomności naszego życia i jego dualistycznego charakteru.
Kolejne nieporozumienie, to wyznawane w starożytności przekonanie, że grzech pierworodny rozprzestrzenia się przez stosunki seksualne. Stąd wniosek, że matka Jezusa musiała być dziewicą, skoro Jezus nie podlegał powszechnemu zniewoleniu grzechem. Seks jako metoda prokreacji oczywiście przenosi geny, czyli „oprogramowanie” człowieka. Skażeni rodzice wydają na skażony świat skażone dzieci. To jasne. Jednak błędem jest mniemać, że przyczyną grzechu jest seks. Seks jest zwykłą czynnością życiową, która może być grzeszna, jak wszystko inne, ale nie musi. Bóg „zaplanował” dla ludzi taką metodę prokreacji i nakazał nam się rozmnażać. Uznał swe dzieło za dobre i warte powielania i za takie my też musimy je uznać. Jesteśmy dobrzy w naszej istocie, w naszej podstawie bytu, w naszym najgłębszym istnieniu. Wyszliśmy od dobra i ku dobru zmierzamy. Punkt wyjścia nie jest jednak dokładnie tam, gdzie punkt dojścia. Zbadajmy zatem najpierw punkt wyjścia tak, jak opisuje go Księga Rodzaju.
Bóg umieścił człowieka w ogrodzie Eden, gdzie zasadził dla niego wiele drzew, w tym dwa drzewa specjalne: drzewo życia i drzewo poznania dobra i zła. Owoce z drzewa poznania dobra i zła były śmiertelne i Bóg zakazał ich spożywania. Wąż, zwierzę stworzone przez Boga, był bardzo przebiegły. Mówi on Adamowi i Ewie, że zjedzenie owocu nie spowoduje śmierci, ale korzyść: poznają bowiem dobro i zło, jak zna je Bóg. Ewa, skuszona obietnicą „wiedzy”, skosztowała zakazanego owocu i dała go Adamowi. Otworzyły się ludziom oczy i poznali, że są nadzy. Poznali, co to wstyd. Bóg dowiedziawszy się o złamaniu zakazu, przeklina węża, wprowadza nieprzyjaźń między mężczyznę a kobietę, przeklina całą ziemię. Odtąd los człowieka staje się ciężki i znojny, pełen trudu i cierpień. Bóg wygnał Adama i Ewę z Edenu w obawie przed tym, aby czasem nie skosztowali owoców z drzewa życia, które dają życie wieczne. Przed ogrodem postawił Pan cherubów, którzy mieczem strzegli drogi do drzewa życia. Odtąd żyje człowiek na wygnaniu i tęskni do raju. Powrót do raju, gdzie życie było łatwe i miłe, gdzie Bóg gawędził przyjacielsko z człowiekiem, jest od wieków marzeniem człowieka zmęczonego życiem, ponoszącego klęski, cierpiącego, nierozumiejącego siebie, świata i sensu swej kruchej egzystencji.
Dlaczego wiedza o dobru i złu miała być niebezpieczna? Czy pierwsi ludzi nie mieli tej wiedzy, to znaczy nie odróżniali dobra od zła? Żyli, ale nie wiedzieli, czy jest im dobrze czy źle. Nie wiedzieli także, czy Bóg jest dobry, ani czy oni sami są dobrzy. Życie takie nie satysfakcjonowało ich. Mimo, że widzieli Boga, że żyli w dostatku i bez wysiłku, chcieli czegoś więcej. Wiedzieli, że czegoś nie wiedzą. Bóg sam im to oznajmił. Zastanawiali się, kim jest Bóg i w czym ich przewyższa. Chcieli Go poznać, bo czuli, że czegoś im brakuje. Bóg ze swej strony nie ukrył przed nimi drzewa poznania. Postawił je w ogrodzie i wyraźnie je opisał. W swej wszechwiedzy mógł także z pewnością przewidzieć, że jakieś podstępne stworzenie, jak wąż, przekona ludzi do złamania zakazu. Bóg spodziewał się złamania zakazu. Spodziewał się jednak także powrotu ludzi do raju, bowiem stoi tam ciągle drzewo życia. Na razie bramy ogrodu pozostały zamknięte i są pilnie strzeżone, ale powrót jest zawsze możliwy. Bóg nie zniszczył ogrodu i drzewa życia. Ta potencja zawsze jest aktualna.
Świat rozpadł się na pół. Dualizm obecny jest w naszym życiu i dotyczy wszystkich naszych spraw. Każda rzecz pozytywna ma swój cień, swój negatyw. Dzięki temu wiemy już niezawodnie, jaka jest różnica między dobrem a złem. Wiedza to niełatwa, opłacona często doświadczeniem zła na własnej skórze. Dużo wiedzy to dużo trosk, jak mówi Kohelet. „Bo w wielkiej mądrości – wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy – przysparza i cierpień” (Koh 1, 18) Opis świata Koheleta jest właśnie opisem świata po upadku. Podobnie jak pierwsza szlachetna prawda Buddy: wszystko jest cierpieniem.
Wracając jednak do tradycji judaistycznej, myślę, że właśnie Księga Koheleta najlepiej opisuje świat po upadku. Co ciekawego mówi nam o świecie Kohelet? Marność nad marnościami i pogoń za wiatrem. Cechą życia jest pustka i brak celu. A przynajmniej tak się człowiekowi wydaje. Człowiek jest stworzeniem niezaspokojonym, ciągle nieusatysfakcjonowanym. Bez końca musi podejmować wysiłki, aby utrzymać się przy życiu. A pod koniec życia stwierdza, że były to wysiłki próżne i nie przyniosły oczekiwanej satysfakcji. Człowiek wiecznie poszukuje szczęścia, ale jest to cel nieosiągalny. Wątpi zatem w siebie, w sens swego istnienia. „Bo wszystkie dni jego są cierpieniem, a zajęcia jego utrapieniem”. (Koh 2, 23) Dualizm świata poetycko przedstawia Kohelet w wierszu, który można by nazwać „Jest czas na wszystko”. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas burzenia i budowania, płaczu i śpiewu, szukania i tracenia, zachowania i wyrzucania, milczenia i mówienia, miłowania i nienawiści, wojny i pokoju. Losem człowieka jest niewiedza co do istoty świata, Boga i siebie samego. „Nie pojmie człowiek dzieł, jakich dokonuje Bóg od początku aż do końca” (Koh 3, 11) Mądrość nie jest dla człowieka w pełni dostępna, tajemnice istnienia są niezgłębione.
Świat nie jest sprawiedliwy, a człowiek podlega uciskom i cierpieniom. Los człowieka porównuje Kohelet do losu zwierzęcia. Śmierć spada na niego znienacka, a losu swego człowiek nie przewidzi. Człowiek lęka się starości i śmierci. Kiedy się przerwie srebrny sznur i stłucze czara złota, wróci proch człowieka do ziemi.
Tak właśnie widzieli świat egzystencjaliści. Jest to sposób widzenia świata wyzwalający człowieka, ponieważ jest dojmująco prawdziwy. Widzenie świata jako koła cierpień, a siebie jako jego cząstki, pozwala nam spojrzeć na samych siebie łagodnie i z wyrozumiałością, przestać od siebie oczekiwać niemożliwego: a to tego, by wszystko pojąć, a to tego, by dużo osiągnąć, a to tego, by być zawsze szczęśliwym. Pozwala nam zauważyć własną bezsiłę i kruchość, a jednocześnie zdziwić się, że mimo to jakoś żyjemy, jakoś udaje nam się przetrwać, a nawet czasem doznać radości. Niektórym też pozwala zauważyć jakąś siłę, która musi nas wspierać, aby nasza egzystencja była możliwa. Siłę, która nas nieskończenie przewyższa i sprzyja nam. Postawa Koheleta pozwala zadziwić się cudami zwykłego życia materialnego, które na co dzień nam umykają, nie zwracamy na nie uwagi. Jeśli bowiem zacznę moje rozważania od jakiegoś „dna”, najgorszej możliwej sytuacji, wtedy samo to, że moje ciało żyje, oddycha, przetwarza pokarmy, komunikuje się – okazuje się niezrozumiałym i wspaniałym cudem, wprawiającym niemal w ekstazę i zachwycenie. Zatem stan upadku ewidentnie czegoś nas uczy. Bez świadomości zła nie ma świadomości dobra.
Zatem Bóg pozwolił człowiekowi „poddać się marności”. „Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych”. (Rz 8, 19) Zatem św. Paweł sugeruje tutaj, że to Bóg poddał ludzi marności i grzechowi. Jednak od tego poddania nieodłączna jest nadzieja na wyzwolenie. „Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie”. (Rz 11, 32) Czyli jednak dochodzimy do wniosku, że nieposłuszeństwo i upadek miało swój ukryty cel. Dziwi się też temu św. Paweł: „Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11, 33) Człowiek zapewne musiał przejść jakąś drogę od początkowej rajskiej kondycji, poprzez wygnanie z raju, życie w świecie skażonym przez zło, aby wreszcie osiągnąć wyzwolenie z niewoli grzechu. Poprzez przejście tej ciężkiej drogi człowiek ulega transformacji, dojrzewaniu duchowemu. W rezultacie jest bliższy Bogu niż w Edenie. Człowiek wraca do pierwotnej jedności z Bogiem przemieniony tak, że Bóg jest bardziej dla niego zrozumiały. Człowiek musi przejść tą drogę, aby poznać Boga. Czy raczej: poznawać. Czy poznawanie to kiedyś się kończy? Mam nadzieję, że nie, i jak uczył Grzegorz z Nyssy, wspinamy się wciąż na nowe stopnie poznania Boga jakby po wędrującej w górę spirali. Tak też można wyobrazić sobie przejście od raju, poprzez upadek, aż do wybawienia. Wybawienie jest powtórzeniem rajskiej sytuacji na wyższym poziomie spirali duchowej.