Druga rocznica śmierci abp. Józefa Życińskiego
Aby opowiedzieć o człowieku, wszystkie szczegółowe charakterystyki stają się tylko wyimkiem wobec tego, co najważniejsze – wobec sposobu istnienia, wobec tego, jak człowiek „idzie” przez życie.
Kołysałem bratam, a on był zawsze bardzo spokojny, więc mogłem sobie poczytać, i trafiłem na rekolekcje redemptorystów, a w nich na rozważania o niebie, piekle, czyśćcu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Że my tu w piłkę gramy, w klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić. Zacząłem szukać samotności, modlitwy, przy każdej okazji się żegnałem, aż sąsiadka zwróciła mojej mamie uwagę, że coś się ze mną dzieje niedobrego. Od tamtej chwili pilnowałem się, żeby nie eksponować mojej religijności publicznie, ale ta wizja wieczności mnie nie opuściła. Stała się ważniejsza od podróży balonem. (Abp Józef Życiński, Aleksandra Klich, „Świat musi mieć sens”)
I. W klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić
Józef Życiński miał etos. Ks. Józef Tischner w słynnym tomie „Myślenie według wartości” przypominał, że ethos oznacza „miejsce zadomowienia”. Ethos jest „rodzajem atmosfery aksjologicznej, która bierze się z generalnej intuicji człowieczeństwa”. Etos Życińskiego był etosem afirmacji życia i świata, przy całej świadomości ludzkiej kondycji: „Refleksja nad sytuacją Chrystusa – samotnego w Ogrójcu, pozornie przegranego na Golgocie, odrzuconego przez swoich najbliższych, którzy w swoistym »referendum« wybrali Barabasza – pisał – dawała mi poczucie jakiejś przedziwnej solidarności z Nim, kiedy widziałem swoje życiowe niepowodzenia”.
Przez ostatnie trzy lata życia metropolity lubelskiego miałem okazję być redaktorem odpowiedzialnym za jego cotygodniową rubrykę biblijną „Okruchy Słowa” w „Tygodniku Powszechnym”. Wśród wielu krytyk, jakie pod adresem Arcybiskupa padają, są i takie, które piętnują jego emocjonalność. W tamtych latach zdarzyło mi się je podzielać. Że nieraz coś powiedział za szybko, że krzywdząco, że jednostronnie. Jednak poza tym, że mogą to być zastrzeżenia czasem słuszne, to zazwyczaj przebija w nich wyobrażenie Kościoła jako zimnej, kalkulującej instytucji, wyroczni będącej poza człowiekiem – spojrzenie całkiem inne niż Życińskiego. Pokutuje w tym próba poddania człowieczeństwa osądowi. Z perspektywy dwóch lat od śmierci Arcybiskupa widzę, jak bardzo emocji w życiu Kościoła w Polsce brakuje. Emocje są prawdziwe, a milczenie i kalkulacje nieraz fałszywe, osądzanie zaś cyniczne.
Źródła tej emocjonalności Życińskiego widziałbym właśnie w jego fundamentalnym wyborze życiowej postawy. Ta zaś odsłoniła się przede mną dopiero po jego śmierci, gdy razem z Maciejem Mullerem pisaliśmy dla „Tygodnika” portret Arcypasterza, jak zwykle o nim mówiliśmy w redakcji. Dopiero wówczas okazało się, ile bezinteresownego dobra dokonał. Nie wspomnę o pomocy dla ubogich studentów, o wydzwanianiu za pracą dla samotnych matek, o szukaniu mieszkań dla rodzin bez dachu nad głową, o wstawianiu się za pracownikami likwidowanych fabryk. Utkwiły mi w pamięci dwa inne obrazy. O jednym powiem teraz, o drugim dalej, a oba ściśle się łączą. Kiedy Życiński otrzymał wysokie honorarium za międzynarodową konferencję, nawet nie zajrzał do koperty. Prosto z rąk sekretarza pieniądze przekazał wiejskiemu proboszczowi na budowę kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu. Tak realizowała się jego najgłębsza solidarność z człowiekiem: przez konkretną pomoc i przez modlitwę, którą ogromnie cenił.
Etos Życińskiego polegał na wyjątkowym sposobie traktowania samego siebie. W istocie to etos charakterystyczny dla generacji przedwojennej: uznanie własnego życia za zadanie do wypełnienia. Poznałem ten etos dzięki spotkaniom ze Stefanem Wilkanowiczem w Krakowie i z Wiesławem Chrzanowskim w Warszawie. Rozpoznaję ten etos w życiu Życińskiego. To uznanie własnej osoby za dar – mówiąc językiem ewangelicznym – postrzeganie siebie jako naczynia napełnionego talentami. Oznacza to, po pierwsze, wielką afirmację życia i człowieczeństwa. A także, po drugie, wielką afirmację twórczości człowieka, otwartego nastawienia na ludzkość i świat. Na ten świat, który – jak mówi tytuł przerwanej rozmowy z Aleksandrą Klich – musi mieć sens.
Przeciwieństwem tej postawy było krytykowane przez Życińskiego „żucie gumy”. Takim obrazem ilustrował konsumpcyjną manierę bezmyślności, traktowanie siebie nie jako naczynia talentów, ale jako pustego pojemnika, który trzeba zapełnić tym, co przychodzi z zewnątrz, choćby było to byle co…
II. Zacząłem szukać samotności, modlitwy
Drugim obrazem, który utkwił mi w pamięci, jest klęcznik Życińskiego w jego prywatnej kaplicy. (Może warto wspomnieć, że zadomawiając się w Lublinie od razu zarządził mały remont, żeby jego mieszkanie… sąsiadowało bezpośrednio z kaplicą). Wgląd w tę intymną przestrzeń zyskałem dzięki rozmowom z ks. Tomaszem Adamczykiem, który przez ostatnie lata był osobistym sekretarzem metropolity lubelskiego. Pamiętam, jak w dniach po śmierci Arcybiskupa, trzeba było spojrzeć na niego w innym świetle, na pozór – ze względu na wizerunek medialny – tak nieprzystającym do tej postaci: w świetle pobożności.
W otwierającym ten tekst cytacie owe dwa wymiary: życia jako zadania i oddanie modlitwie, pojawiają się obok siebie. Teraz mnie to nie dziwi – to kwestia etosu. Dlatego Życiński nigdy nie dopuszczał, żeby jego codzienne obowiązki i zapracowanie odbiły się na czasie, który poświęca na modlitwę. Od modlitwy zaczynał nie tylko dzień, ale każdy powrót w progi domu: zanim trafił do siebie, najpierw zawsze wchodził do kaplicy. Potrafił w niej spędzać na adoracji lub medytacji długie godziny. Potrafił też wpadać do niej jak po ogień, np. kilkakrotnie w trakcie pisania artykułu.
Tak więc jego klęcznik był przy oparciu zastawiony książkami. Przede wszystkim komentarzami biblijnymi, które czytywał podczas rozważań. Stos odkładanych książek rósł przed nim i za nim. Aż tak, że uniemożliwiał siedzenie. Chcąc, nie chcąc, Arcybiskup mógł w kaplicy już tylko klęczeć… Ta modlitwa była fundamentem dla jego etosu. Modlitwa traktowana bardzo serio.
***
Nie chodzi przecież w życiu o realizację celu, ale o sposób istnienia, o przejście przez ten świat, czyniąc dobrze. Dlatego z tego naczynia, którym była jego obecność, wciąż możemy czerpać, ono nie jest puste.