Archiwa tagu: dziecięctwo

Izba przyjęć drugiego narodzenia

Henry Ossawa Tanner - Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons
Henry Ossawa Tanner – Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie należy mieszać w głowach prostaczków i uczonych twierdzeniami, jakoby w sposób prosty dało się wyjaśniać nadprzyrodzone tajemnice. Pogadać to sobie można o pogodzie, a o nadnaturze można w najlepszym wypadku pogawędzić prostymi słowami. Pod tym wszakże warunkiem, że stanie się to jedynie katafatyczną odskocznią dla apofatyzmu tajemnicy, w którą potem będzie się wnikało w nocnych rozmowach z Chrystusem. Oczekiwanie, że da się chrześcijańskie pojęcia, brzemienne treściami dostępnymi jedynie przez wiarę, sprowadzić do poziomu sprzed ich nawrócenia, to aborcja dokonana na tym, co poczęło się w zetknięciu ludzkiego z Boskim.

Skorzystać z przypowieści „z życia wziętych” jest dobrym punktem wyjścia, ale nie dojścia. Od paraboli należy odbić się jak od trampoliny, tyle że nie wzwyż, a w głąb Objawienia. Potrzeba po oglądnięciu słownej ilustracji przypowieściowej udać się na osobność, żeby tam poddać się majeutyce Rabbiego. Jedynie Ten Bosko-ludzki Relewator jest bowiem w stanie akuszerować przy porodzie tego, co sam począł najpierw w człowieku przez swoje słowo „wcielone” w ludzki język. W przeciwnym razie kenoza – drugie imię „wcieleniowego” algorytmu objawiania się Boga – okaże się Jego ostatnim słowem. Ale jak z barłogów Wcielony ma przecież wstąpić w ślicznie niebo razem z tym, co ludzkie, tak nie można pozwolić na to, żeby nadnaturalne prawdy wiary zostały sprowadzone na zawsze do naturalnych obrazów, które miały być jedynie dla tamtych trampoliną.

Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons
Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons

Pierwsze narodziny pozwalają zajrzeć za zasłonę narodzin drugich. Ale o tym trzeba rozmawiać nocą, kosztem snu, czyli naturalnej potrzeby. A więc nie obejdzie się bez ascezy – czy ktoś, zarówno z uczniów, jak i z kościelnych nauczycieli – bierze to poważnie pod uwagę? Nikodem przychodzi dziś nie nocą, kiedy współczesny rabbi i tak śpi, ale w „godzinach urzędowania”, czyli w pozostałym mu, nieprzeciekłym przez palce, czasie wolnym. Może dlatego nie usłyszy, że trzeba mu się powtórnie narodzić z wody i Ducha. Zresztą, narodził się już jako niemowlak i niemową pozostał do dziś. On milczy, Bóg milczy, zawsze to lepsze niż trud dogadywania się z Tym, który zawsze ma rację.

Dosyć tych zgryźliwych żartów, czas na kawał pobożny. Katechetka pyta uczniów: „Czy rodzimy się chrześcijanami?”, na co jeden z nich odpowiada: „Nie, proszę pani, rodzimy się normalni”. W tym właśnie nasz problem, że chcemy pozostać normalnymi. Nie spędza nam snu z powiek misterium narodzenia się na nowo. Niech się Bóg martwi, skoro chciałby nas mieć „nienormalnych”. Zresztą, już poddaliśmy się procedurze zapłodnienia duchowego we chrzcie, nie dalej jak w roku 966. Poczęliśmy się przecież, a poczęci z mlekiem matki Polki wyssaliśmy katolicyzm. Trzy krople wody – Bóg nie jest małostkowy – zwilżyły nasze pomarszczone darciem się wniebogłosy czoło, wystarczy. Bóg wykonał swoje, Bóg może odejść.

Jesteśmy, jak przypomina święty Piotr, „ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa” (1 P 1, 23). Ale teraz pora na karmienie, przy czym, w odróżnieniu od „normalnych” bobasów, głód „nienormalnych” jest nie tyle naturalny, co zależny od ich woli: „jak niedawno narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego, nie sfałszowanego mleka, abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu” (1 P 2, 2). Zgodnie jednak z obowiązującym w relacji z Bogiem paradygmatem inkarnacyjnym, potrzeba ze strony człowieka współpracy w nowym życiu nadprzyrodzonym. Owszem przede wszystkim muszą się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego” (Dz. 1486), żeby mógł nas zrodzić – ale samo Boskie parcie nie wystarczy, kiedy człowiek nie akuszeruje własnemu przychodzeniu na świat nadprzyrodzony. Dlatego właśnie drugie narodzenie dokonuje się w czasie, że czas jest drugim imieniem wolności (odziedziczonym po matce łasce).

Czy nie wystarczy jednak poprzestać na pierwszym narodzeniu? Żyć naturalnie, normalnie, po prostu „jak człowiek”, po ludzku. „Sęk paradoksu” w ludzkiej naturze, która została stworzona po to, aby mogła przyjąć ponadludzkie powołanie do życia nadnaturalnego. Słuchają czy zatykają uszy, do znudzenia lecz nie do ziewania powtarzam, że człowiek jest człowiekiem dopiero, gdy żyje życiem Boskim. Wracając do przypowieści z życia wziętych, od których jeszcze ani na moment nie oddaliliśmy się na osobność. Kto chciałby odrzucić duchowe narodziny i poprzestać jedynie na pierwszych, ten podobny byłby dziecku poczętemu w łonie matki, które odmawia przyjścia na świat. To sprawdza się jedynie do czasu – „ciąża przenoszona” nie jest najlepszym rozwiązaniem dla dziecka.

Pogawędzilim w przypowieściach, pogaworzylim jak dzieci. Czas na ascezę nocnych rozmów z Rabbim. Izba przyjęć czynna od zmierzchu do świtu. Wstęp jedynie dla dorosłych.

Sławomir Zatwardnicki

Dziecko „Rodzica B” i „Rodzica C”

Love padlocks at Butchers' Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons
Love padlocks at Butchers’ Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons

W świecie, który odrzuca możliwość ingerencji Boga w ten świat – jak wtedy, tak i teraz, bo przecież nie zmienił się pomimo zmiany dokonanej przez przyjście Chrystusa – pojawił się jednak Bóg. Nie należy się dziwić, że tak mało zdumienia towarzyszy świętowaniu Wcielenia, wydarzeń szokujących nie przyjmuje się do wiadomości „łatwo, lekko i przyjemnie”.

Nie mieściło się w przedchrześcijańskiej głowie, żeby Bóg był miał być na tyle wszechmocny, by móc objawić się w słabości człowieczeństwa. Jeśli Bóg stał się człowiekiem, odtąd nie tylko Bóg, ale i człowiek jawić się musi misterium. Takiemu człowiekowi też trzeba by zabronić ingerencji w świat ludzi redukujących tajemnicę swojego człowieczeństwa. Ale może nie będzie takiej potrzeby, skoro również łeb chrześcijański uparty nie mniej niż osioł w stajence krnąbrnie przyswaja to podwójne, teologiczno-antropologiczne objawienie.

Pozostaje jedna niebezpieczna dla świata: Niepokalanie Poczęta. Nie dość, że rozszczelniła Bogu drzwi do świata ludzkiego, to jeszcze poznała na własnej skórze, co to przebóstwienie człowieka w chwale Bożej. Odtąd nic nie może już być takie samo, bo nawet jeśli nic się nie zmienia, to przecież świat zaryglowuje się już nie przed Bogiem, ale przed Bogiem, który stał się człowiekiem; z kolei przez „szczelinę” człowieka, który stał się Bogiem, padło światło na całą ludzkość, a skoro tak – pozostawanie w ciemności przestało być „po dziecięcemu” naiwne.

Jedyne, co pozostaje wierzącym i niewierzącym, to próbować zatrzymać tajemnicę Wcielenia na etapie Bożego Narodzenia. A przecież zstąpienie Boga w ludzki świat „kończy” się (choć bycie człowiekiem nie ma już dla wiecznego Boga końca) dopiero wraz z Wniebowstąpieniem, gdy Chrystus „wraca” do Ojca razem z uwielbionym, ale przecież tym samym, którego dotykaliśmy dłońmi Maryi w żłobie, człowieczeństwem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji bez wyjścia, a pozostało już tylko jedno: pierwsze mniej humanitarne, przedchrześcijańskie, te którym podążyć chciał Herod – z uwagi na to, że biegu historii nie da się już cofnąć, pozostaje poza naszym zasięgiem; drugie wolno może nazwać „upupieniem” tajemnicy, zinfantylizowaniem podrzuconego jak „kukułcze jajo” święta Dziecka.

Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons
Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy jednak da się „zrobić szopkę” z szopki? Być bardziej dziecinnym od św. Franciszka słodko gaworzącego do Dzieciątka? Zatrzymać Jezusicka na etapie wiecznego dziecięctwa, jakby dało się zatrzymać czas, w który zstąpił Odwieczny Syn? A nawet gdyby się dało – jak się nie da – to czy już sama tajemnica Chrystusowego dzieciństwa nie wstrząsa jak Hitchcockowski prolog, po którym, nawet jeśli udałoby się przerwać prezentację, wiemy że musiało być już „tylko” bardziej dramatycznie?

Załóżmy jednak, że dałoby się Go nawet pozostawić w Betlejem czy innym Nazarecie; wszak sam sobie wybrał na swoje urodziny taki zapadły prezent. Mija rok, dwa, a chłopiec uczy się mówić „Mamo”. Mija kolejna dekada, w której zachowywał się „jak człowiek” (może z wyjątkiem tego, że nie przyklejał „gumy do żucia” w „synagodze do modlitwy”), trudno zatem zakazać Mu wędrówki do Jerozolimy, skoro każdy normalny chłopak w Jego wieku tam chadza. Tam słychać, jak słowo „Ojciec” adresuje do adresata swojej modlitwy. Niedwuznacznie daje do zrozumienia, że prócz człowieczego „Rodzica C” ma jeszcze boskiego „Rodzica B”.

Zaprawdę, jeśli jest trzęsieniem ziemi fakt, że Jezus zwraca się do Boga w sposób właściwy Synowi, to nie mniej wstrząsający musi być rewers Dobrej Nowiny o Wcieleniu: ten sam Syn uznał człowieka za swoją „Mamę”. „Jeśli to odrzucimy, to wtedy przekreślamy ludzkie dzieciństwo Jezusa i pozostawiamy jedynie synostwo Logosu, które ma nam być ukazywane właśnie przez ludzkie dzieciństwo Jezusa” (Joseph Ratzinger).

Właśnie się było ukazało przez to, że się dało usłyszeć.

Sławomir Zatwardnicki

Instynkt nie dla wykształduchów

Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons
Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jesteśmy zwierzętami, tyle że duchowymi; albo, nieco lepiej: jesteśmy duchowi, choć stworzeni. Nawet o sprawach ducha możemy rozmawiać jedynie przez analogię do tego, co przyrodzone; albo, bliżej prawdy: to, co naturalne, nie jest niczym mniej niż typem tego, do nadnaturalne, a zatem może służyć jako „trampolina” do odbicia się od widzialnego ku niewidzialnemu. Jeśli tylko stanie wiary do tego ruchu, który może zostać wykonany tylko dzięki łasce „z góry”.

Ale, o Bosko-ludzkiej ironii ciąg dalszy, nawet w sprawie tak życiowo ważnej jaka wiara – posługiwać się należy językiem ze świata stworzonego. W swoim ostatnim (na razie) dokumencie Międzynarodowa Komisja Teologiczna wzięła pod lupę zjawisko zmysłu wiary. I wyszło na to, że chodzi o towarzyszący cnocie wiary instynkt, dzięki któremu wierzący „reagują spontanicznie (…) w ten sam sposób, w jaki istoty żywe reagują instynktownie wobec tego, co jest w zgodzie z ich naturą lub przeciwstawia się jej” (Sensus fidei).

A więc zwierzę, tyle że ludzkie, a właściwie ludzko-boskie, bowiem cnota wiary sprawia „drugą naturę” w człowieku, który dzięki łasce Bożej staje się „uczestnikiem Boskiej natury” (2 P 1,4). Chciałoby się, żeby łaska Boża objawiała się jakoś bardziej „duchowo” i „ludzko” niż… instynkt. A jednak, jeśli akcji Boga uniżającego się do bycia człowiekiem ma odpowiadać adekwatna reakcja wyniesienia człowieka do bycia Bogiem – nie wolno uciekać od tego, co ludzkie, a zatem – to już było – zwierzęco-duchowe.

A zatem prostaczkowe poddanie się „naturalnemu”, bo nadprzyrodzonemu impulsowi, a nie pozornie uduchowione rozumowania „wykształduchów”, w rzeczywistości będące kolejną formą gnozy (takie prawo: martwe, bo zwyciężone przez Kościół, poglądy – wiecznie się odradzają w nowych mutacjach), próbą panowania psychiki (więc ciała) nad duchem, a stworzenia nad Stwórcą. W tej „duchowości głębi”, jeśli tak można rzec, kryje się nieuświadomiony „kompleks Ojca” – już wyjaśniam, proszę się położyć na kozetce.

09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons
09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons

Otóż jeśli wszystko zostało stworzone „przez Syna” i „dla Syna” (kłania się nisko autor listu do Kolosan), to znaczy że jako „duchowe zwierzęta” jesteśmy stworzeni na obraz Syna – obrazu Boga niewidzialnego. A zatem mamy być Synami, którzy wszystko otrzymują od Ojca. Kto inną drogą dąży do Boga, ten ma za ojca Adama (pragnącego być nie Synem, ale Ojcem), a w istocie diabła, ojca kłamstwa. Nie możemy być Bogami „ot tak”, ale możemy być Synami Boga, i dopiero dlatego Bogami. Klasyfikacja tego stworzonego królestwa przedstawia się więc następująco: zwierzę – zwierzę uduchowione, czyli człowiek – człowiek uchrystusowiony, a zatem „Syn w Synu” – człowiek przebóstwiony, stworzony Bóg.

Prawdziwie duchowi nie gorszą się ciałem. Na stworzenie patrzą jak na łaskę daną temu, co stworzone, by mogło posiąść Niestworzonego. A po co takim czas? Dla ich nawrócenia, wiedzą bowiem, że gdyby potomek Adama był samym duchem, jego wybór byłby nieodwracalny. Zanim jeszcze by zaczął „paradę równości” z Bogiem, już by skończył, jak Lucyfer, duch zezwierzęcony.

 

Wielka, gruba mucha, wpada do pokoju i swoim lataniem niepokoi, gdy snuję te górnolotne rozważania. Kocham to stworzenie, które zaraz zabiję. Papciem, żeby nie było nazbyt poważnie.

Sławomir Zatwardnicki

PS. Uwaga! Proszę ewentualnych wykształduchów, aby nie doszukiwali się w powyższym tekście zawoalowanego komentarza dotyczącego byłego drugiego sekretarza Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Choć akurat przypadek ks. Charamsy dowodzi możliwości utracenia zmysłu wiary, albo lepiej: poddania się jakiemuś niechrześcijańskiemu instynktowi.