Nie za bardzo lubię komentarze biblijne czy homilie zaczynające się od słów: „W dzisiejszej Ewangelii Jezus chce nam powiedzieć”… Podobnie jak te, których autorzy stwierdzają, że przedstawią przesłanie Biblii bez żadnej teologii. Jeśli nawet pominie się to, że częstokroć to, co rzekomo Jezus chce nam powiedzieć, nijak się ma do tego, co rzeczywiście jest w tekście, to i tak jest tu jeszcze poważna trudność. Jezus nie mówił bowiem po polsku, ani nawet po angielsku, a nawet nie greką koine, w której został spisany Nowy Testament, ale po aramejsku. Zatem tym, co do nas dociera w postaci na przykład Biblii Tysiąclecia, jest przekład z przekładu. Oczywiście, dokonany z największą starannością, jednak obciążony wszystkimi problemami związanymi z przekładem.
Kłopot jest bowiem taki, że nawet we współczesnych językach pewne słowa, pewne konstrukcje są po prosu nieprzekładalne. Przykłady tej nieprzekładalności można znaleźć tutaj: chociażby nie będzie łatwo przełożyć na angielski polskich „panie Janie”, „panie Janku”, „panie Janeczku”, bo Amerykanie mają jedynie „John” i „Johnny”. Polskie określenia są odbiciem bardziej zhierarchizowanej niż w Stanach Zjednoczonych struktury społecznej w Polsce.
Oczywiście można znakomicie nauczyć się greki i czytać Biblię w oryginale, a więc uniknąć przynajmniej jednego pośrednictwa przekładu. Tyle że tutaj też pojawia się pewna istotna trudność. Dla jej zobrazowania posłużę się dłuższym cytatem. Michał Wendland („Relatywizm komunikacyjny a problem międzykulturowego porozumienia„) pisze:
„Jak zauważa Humboldt, każda kultura, każde społeczeństwo jest ze swym językiem związane na dobre i na złe, toteż nie jesteśmy w stanie wydostać się z sieci tych semiotycznych relacji, z jakich składa się nasza kultura. Zdajemy sobie sprawę, że wiele takich znaków jest i pozostaje nieprzekładalnymi. Z jednej strony dawne, nieistniejące już cywilizacje stają się dla nas nieco bardziej poznawczo dostępne gdy poznajemy ich język. Zarazem jednak nawet najlepsza znajomość obcego języka nie gwarantuje, że wciąż nie znajdą się w nim obecne znaki, których poprawne dla danej kultury użycie wciąż będzie nam niedostępne. Zawsze bowiem, a na tym polega koło hermeneutyczne, do analizy jakiegoś fenomenu kulturowego przystępujemy wyposażeni w nasze własne narzędzia znakowe i kulturowe, a także zapośredniczeni w wielu wcześniejszych próbach interpretacji. Nasze rozumienie Iliady zawsze będzie tylko naszym jej rozumieniem, od tego bowiem sposobu, w jaki rozumieli ją ówcześni Grecy, oddziela nas odmienny sposób posługiwania się (choćby i pozornie tymi samymi) znakami oraz wszelkie dotychczasowe próby jej zinterpretowania. Każda kultura, która zapoznała się z Iliadą, zna swoją Iliadę, tzn. ma swój indywidualny sposób jej rozumienia i niemożliwym wydaje się jakieś jej „obiektywne”, uniwersalne rozumienie”.
Podobnie jest też z Biblią. W pewnym sensie każda kultura ma swoje jej rozumienie i obiektywne, takie jak w czasach Jezusa, jej rozumienie nie jest możliwe. W tym sensie zatem ten, kto swoje rozważania o Biblii zaczyna od słów przytoczonych na początku, ma rację: rzeczywiście Jezus tak mówi, bo tak interpretator Ewangelii Go rozumie. Tworzy więc swoją teologię, tyle że jest ona takiej jakości, jakiej jest znajomość tekstu. Dlatego nic nie zwalnia go z dotarcia do czegoś więcej niż jedynie tekst Biblii Tysiąclecia, jeśli nie chce mówić jedynie o swoich wrażeniach. Badania nad językiem Biblii, nad konstrukcjami i poszczególnymi słowami prowadzą częstokroć do zaskakujących wyników, podważają utarte przekonania, okazuje się, że tekst mówi o czymś innym, niż się na pozór wydaje.
Nawet najlepsze badania nie zmienią jednak tego, że w pewien sposób język Pisma Świętego odcina nas od jego przesłania. Jest to jednak w gruncie rzeczy okoliczność korzystna. Ile bowiem znakomitych książek po przeczytaniu ląduje na zakurzonej półce? Z Biblią jest trochę inaczej, a przynajmniej powinno być. Ciągle do niej wracamy (chociażby w czasie Mszy), bo żeby Pismo zrozumieć, pojąć to, co ono nam mówi, musimy w pewien sposób z nim rozmawiać, ciągle próbować przekroczyć barierę oddzielających nas od jego istoty, od słowa Boga znaków. To nas z Biblią wiąże.
Z podziwem patrzę więc na tych teologów, którzy ciągle na nowo zagłębiają się w lekturę tych samych fragmentów biblijnych, szukają ich nowego rozumienia. W swoistej rozmowie z tymi fragmentami tworzą swoją teologię. Z uporem próbują przekroczyć barierę znaków, choć zapewne zdają sobie sprawę, że teraz jedynie „po części poznajemy” (por. 1 Kor 13, 9). I co ciekawe, raczej nie twierdzą oni, że „w dzisiejszym czytaniu Jezus nam mówi”…