Pierwszą książką z zakresu teologii feministycznej, z którą się zetknęłam, był traktat dogmatyczny Elizabeth Johnson „She Who Is”. Przeczytałam ją w kilka dni i moja opinia dla wydawnictwa, które mnie prosiło o recenzję, brzmiała: „Wydać”.
Co nie znaczy, że nie miałam do książki uwag, ale uważam, że temat feministycznego spojrzenia na teologię jest wart przedyskutowania. I tu od razu wytłumaczę się z użytych pojęć. Piszę o spojrzeniu feministycznym a nie kobiecym, ponieważ uważam, że spojrzenie kobiece jest pojęciem szerszym. Wiele kobiet wniosło do teologii duży wkład i nawet jeśli nie był on przez mężczyzn podkreślany (kobiety-Doktorów Kościoła mamy dopiero od pontyfikatu Pawła VI), to życie Kościoła zostało przez ten wkład ukształtowane. To trochę jak z kultem świętych – Hildegarda z Bingen, nota bene jedna z wielkich kobiecych postaci wydobytych z cienia dzięki opracowaniom teolożek feministycznych, cieszyła się kultem w kościele niemieckim od swojej śmierci w 1079 roku. Za powszechny został on uznany dopiero w tym roku, co w żaden sposób nie umniejsza świętości benedyktyńskiej prorokini. Tu rodzi się pytanie, które na razie pozostawię zawieszone, z jakiej perspektywy na rozwój teologii patrzymy i o co de facto nam chodzi, kiedy mówimy o kobiecym udziale w jej rozwoju.
Drugie sformułowanie, którego z rozmysłem użyłam, to stwierdzenie o spojrzeniu na teologię, a nie o spojrzeniu na Boga. Po lekturze książki Johnson i innych opracowań feministycznych pozostawało mi zawsze wrażenie, że w tych książkach Tomaszowe pytanie, będące centrum dogmatyki i motorem rozwoju teologii: „Quid est Deus?”, zostało zapoznane. Zastąpiły je pytania z zakresu socjologii lub administracji kościelnej ( mam tu na myśli m.in. pytanie o kapłaństwo kobiet). Znajdziemy w nich rozważania na temat ucisku, który cierpią kobiety na całym świecie, wpływu języka religii na sytuację społeczno-polityczną kobiet, religii jako sfery, w której niedomiennie panuje patriarchat i przez którą tenże jest promowany, etc. Centrum teologii feministycznej nie wydaje się być Bóg, ale pytanie jak ukształtować obraz Boga, żeby kobiety na tym zyskały. I jeśli mam rację, to jest to podejście błędne metodologicznie, a rozwijana refleksja powinna w takim wypadku nosić nazwę feminologii teologicznej.
Tym, co jest niewątpliwym sukcesem i zasługą teolożek tego nurtu jest wydobycie z zapomnienia wielu kobiecych postaci, których dorobek istotnie naznaczył rozwój teologii. Ponadto nie da się odmówić racji zarzutom dotyczącym minimalizowania znaczenia tego, czego Kościół nauczyły kobiety a także praktyki odsuwania ich w cień i traktowania często bardziej jako zagrożenia moralności, niż partnera do poważnej intelektualnej debaty. Tymczasem kobiece doświadczenie jest od samego początku Kościoła żywym źródłem teologii – początek naszej wspólnoty w Chrystusie to ciężarna nastolatka, której rozeznanie i doświadczenie potwierdza inna kobieta, w podeszłych latach i także nosząca pod sercem dziecko. Pierwszym apostołem zmartwychwstania także jest kobieta, a w pierwotnym Kościele wiele kobiet prorokuje i naucza wraz z mężczyznami (sztandarowym przykładem może tu być Pryscylla, żona Akwili, czy matka i babka Tymoteusza). Nie dziwi, że św. Augustyn powiedział w jednym ze swoich kazań, że kobieca gorliwość w wierze winna zawstydzać mężczyzn, bo oto osoby uważane za słabsze, wyprzedzają ich w doskonałości.
W tym miejscu chcę wrócić do pytania, które postawiłam na początku: z jakiej perspektywy patrzymy na rozwój teologii i o co nam chodzi, kiedy mówimy o kobiecym udziale w jej rozwoju. Jak widać udział ten był i jest znaczny, co więcej – jest to udział bardzo realny, przynoszący namacalne owoce. Nikt go kobietom odmówić nie może, bo tym samym musiałby zanegować podstawy naszej wiary. Problem jest raczej w uznaniu jego wartości i przyznaniu się do tego, że teologia wyrasta z dialogu kobiecego doświadczenia z męskim dążeniem do systematyzacji i konstruowania logicznie powiązanego systemu, rozumowego potwierdzenia prawdziwości tego, co doświadczone. Skarga, z której wyrosła refleksja teologiczna feministek, to reakcja na realną niesprawiedliwość polegającą na braku uznania i potwierdzenia znaczenia kobiet w rozwoju teologii, a nie brak ich realnego udziału w kształtowaniu tejże.
I teraz pytanie na czym polega rozwój teologii. Czy na mnożeniu artykułów, książek i opracowań (często pisanych do innych opracowań) a „mieć wkład w rozwój teologii” jest jednoznaczne z „mieć swoje hasło w słowniku biograficznym uznanych teologów oraz całą półkę wydanych publikacji”? Czy raczej na stawianiu celnych pytań i poszukiwaniu na nie adekwatnych odpowiedzi? Teologia powoli przestaje być, a dla wielu, szczególnie świeckich teologów, nigdy nie była żyłą złota czy źródłem utrzymania. I myślę, że to dobrze. Teologii, podobnie jak Kościołowi, dobrze robi umiarkowane ubóstwo. Wtedy jest motywacją do refleksji nad nią nie jest wisząca nad głową habilitacja czy konieczność wydania kolejnej książki, a to potrafi bardzo inspirująco wpływać na dyskusje, szczególnie ich poziom.
Teologia rozwija się, kiedy tworzący ją ludzie mają mocne korzenie w ziemi i szeroko rozłożone gałęzie w niebie, a mówiąc mniej poetycko: są otwarci na Ducha Świętego i potrafią słuchać ludzi. Teologia rozwija się tylko wtedy, kiedy zajmujący się nią ludzie zachowują się jak bawiące się dzieci: bardzo poważnie traktują reguły zabawy, co nie przeszkadza im jednocześnie znajdować w tym frajdy i działać twórczo. I, oczywiście, ich działanie jest motywowane poszukiwaniem prawdy.
Jeśli zamiast szukaniem prawdy będziemy próbowali kierować się resentymentem, nawet mającym podstawy w rzeczywistości, poszukiwanie zabrnie w ślepą uliczkę. I obawiam się, że właśnie to stało się z teologią feministyczną, której krytykę zdarza się słyszeć także ze strony samych feministek. Ich ruch powoli odchodzi od prób dostosowania chrześcijaństwa do ich ideologii a zmierza w kierunku neopogańskiego kultu Wielkiej Bogini. Nam pozostaje wskazanie na potrzebę dostrzeżenia znaczenia kobiet i ich doświadczenia duchowego i życiowego w tworzeniu teologii.
Zastanówmy się czym jest teologia feministyczna na konkretnym przykładzie. Urodziła się kobieta – zmarł mężczyzna. Urodził się mężczyzna – zmarła kobieta. Co innego jest więc zapisane w księdze urodzonych, a co innego w księdze zmarłych. Może to jest ciekawostka genealogiczna, ale na pewno jest to niezgodność teologiczna, do której to pikanterii zabrakło jeszcze tylko azjatyckiej idei religijnej pielęgnacji ludzkiego ciała. Weźmy drugi przykład: kobieta transseksualna w męskim garniturze, w społeczeństwie promującym kobiety-les , gdy mężczyźni, pozbawieni swojej funkcji rozrodczej, istnieją jedynie jako nikomu nie potrzebna dostawka do starego obiadu. Oto obraz zwycięskiej teologii feministycznej, która połączyła swoje siły z socjalistyczną teologią wyzwolenia i teologią wolności. Chrześcijaninie: czy pragniesz takiej wiary potwornej, jak teologia feministyczna, która musi zginąć jak świat dinozaurów?!… Tu nie ma wolności, czy wyzwolenia kobiet – są tylko ludzkie anomalia. Dobrze wiedzą kobiety, co mówią robotnicy w fabryce o takich lateksowych kobiecych poglądach…
Zastanawiałam się kiedyś nad teologią feministyczną będąc w gościnie w jednym z dużych polskich miast. Nie ukrywam, że w pobliżu kilku zabytkowych Kościołów (piszę z dużej litery mając wielki szacunek do Kościoła) zauważyłam w prywatnym mieszkaniu coś co można by nazwać agencją towarzyską. Ktoś mógłby powiedzieć, że w dzisiejszym świecie to normalka jakich wiele. To jednak był nie tylko dom schadzek, lecz coś w rodzaju sekty dla lesbijek ubranych w halki z czarnego lateksu. Oczywiście nie będę opisywać jakie orgie mogły dziać się w tym miejscu! Ważniejsze było to, że szefową, czyli raczej mówiąc potocznie, była pani-domina ubrana w kozaki za kolana, w w bardzo długie futro z norek (na zmianę miała bardzo długi płaszcz czerwony ze skóry z paskiem). Na pytanie: skąd takie odświętne ubranie? W odpowiedzi usłyszałam, że tutaj odbywają się chrzty i śluby lesbijskie. Jak one wyglądały? – zapyta się niejeden. Otóż podczas chrztu nowej adeptki wszystkie panie musiały przypatrywać się temu co robi właścicielka w celu zaakceptowania nowej wiernej. A jak wyglądał ślub? Był podobny do tego zwyczajowego, tyle, że właścicielka wchodziła na uroczystość w futrze, następnie podczas uroczystości zakładała ów czerwony płaszcz skórzany udając kobietę-biskupa. Panie młode były w halkach z czarnego lateksu, podobnie jak dwie panie świadkowie. I tak dochodzimy do pojęcia teologii feministycznej. Powiesz: w jaki sposób? Otóż: zobacz pani biskup prowadzi zwykłą najzwyklejszą sektę. Udaje ta kobieta biskupa, świat jest typowo żeński, w którym mężczyźni są do niczego nie potrzebni. Tutaj nie potrzeba filozoficznych uniesień, tylko samo życie, znane wielu ze zwykłych filmów porno. Tyle, że ten film był naprawdę. Nikt z obcych nie reagował w sprawie, szczunom z ulicy podobały się owe panie. Wszyscy z okolicy nie byli głupi i dobrze wiedzieli z kim mają do czynienia… Czy w tym miejscu powstawały jakieś wielkie traktaty teologiczne?… Nie żartujmy sobie z życia!!!
Zastanówmy się choć przez chwilę: czy teologia feministyczna ma jakiś związek z urbanistyką miejską? Problem wytłumaczę na pewnym przykładzie. Jakże często mówiło się, że w dużych polskich miastach gdy budowano duże osiedla, a więc gdy istniało zbiorowisko 15000 mieszkańców, miała powstać nowa parafia, z budową budynku sakralnego. Zazwyczaj miało to być centralne miejsce na osiedlu. Choć biskup nakazał budowę świątyni, to i tak wszyscy wiedzieli, że ta czcigodna władza nie liczy się z opinią tak zwanych szaraków, którzy woleli mieć raczej basen, korty tenisowe, czy po prostu cokolwiek innego, czyli świeckiego. Młodzi ludzie zdawali sobie sprawę, że do kościoła chodzi coraz mniej ludzi (pomijając już ich raczej sędziwy wiek) a sprawa wyglądała tak: młodzi uciekali przed Kościołem na nowe osiedla, a Kościół gonił wiernych budując jakby na siłę nowe obiekty sakralne, które po prostu pustoszeją. Czy w takim przypadku ktoś zajmował się na co dzień teologią feministyczną, teologią wyzwolenia, czy teologią wolności?… Czy ktoś czytał jakieś religijne traktaty na ten temat?… To wszystko było poza zasięgiem wiernych, którzy nie czytali nawet „Przewodnika Katolickiego”, czy „Gościa Niedzielnego”. Pamiętam jak w zakładzie pracy robotnik zapytał się mnie: czy cerkiew i meczet to jest to samo?… To nie był żaden kawał! Ten zwykły pajacyk był po prostu tak głupi, że aż strach. Dzisiaj mówi się, że święci męczennicy naszych czasów zmienią na dobre ten ziemski świat. Z pewnością tak powinno nastąpić, tyle, że dzisiejszy świat podkreśla tylko same złe postawy chrześcijan (obraz tych ludzi przedstawiany jest w czarnych barwach), kiedy to podobno chrześcijanie mieli podobno jedynie współpracować z dyktaturami. Także samo chrześcijaństwo przedstawiane jest jako jedna wielka dyktatura, w której podobno zabrakło wolnej myśli ludzkiej… A tak z innej strony: czy za czynienie bezinteresownego dobra innemu nieznajomemu człowiekowi należy się medal z Kościoła, czy ze świata świeckiego, a może Nagroda Nobla. Pamiętajmy: wystarczy nam w życiu nasz własny krzyż, jak i ten, który otrzymamy na naszym grobie na cmentarzu, gdy z wszelkimi medalami po nieboszczyku rodzina będzie miała tylko i wyłącznie jedno wielkie utrapienie. Na koniec dodam, że ostatnio słyszałem jak przed Kościołem jedna pani powiedziała, że jak kawaler przeprowadzi niewidomego przez ulicę, to nie jest dobry uczynek (czyżby?…). Natomiast gdy małżeństwo i to tylko katolickie nakarmi biedne dziecko – będzie to dobry przykład dla biskupa by dać medal! Jeśli na takich podstawach miałaby być zbudowana teologia feministyczna – to ja na prawdę mówię temu tylko jedno słowo: dziękuję!
Przepiękną relację dała Pani Agata na temat teologii feministycznej rozpatrując ją na przykładzie sekty religijnej. Sam jednak opis może być fikcją literacką, skoro nie wiemy, gdzie opisana sytuacja miała miejsce z brakiem możliwości sprawdzenia. Istnieje tylko przypuszczenie, że autorka mogła być dość dobrze zorientowana w pewnej życiowej sytuacji, którą nam zrelacjonowała, choć nie wiemy właściwie jaki był jej ostateczny cel. A może tutaj istnieje coś zupełnie innego. Mogę jedynie przypuszczać, bardzo przepraszam, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa możemy mieć tutaj do czynienia z panem, który wolał się nam przedstawić jako Pani Andzia. Rozumiejąc delikatność poruszonej sprawy, osoba pisząca wolała zapewne pozostać anonimowa – i słusznie. Bardzo ciekawym szczegółem jest tutaj halka z lateksu jako ubranie dla osób chodzących w pewne miejsca (zarówno kobiet, jak i mężczyzn). Drugim ciekawym wątkiem jest futro szefowej, jak i jej płaszcz skórzany. Gdyby to był prezent od ukochanego… w zamian za możliwość przebywania w doborowym żeńskim towarzystwie jako osoba zaufana. Czy więc opis pewnego wydarzenia jest symbolem zdrady z wnętrza sekty? Opis w takiej sytuacji zapewne byłby prawdziwy, choć na pewno nie doczekamy się odpowiedzi z drugiej strony – odpowiedzi od kobiet w to miejsce przychodzące. Podsumowując mogę więc stwierdzić pewną prawidłowość rodem z życia. Traktaty teologiczne pisane na Uniwersytetach są tylko teoretycznym rozważaniem mijającym się w 100% obok realiów życia, co słusznie zauważono w relacji Pani Andzi, bez względu na to kto jest naprawdę jej autorem.
Czy istnieją na tym świecie jakieś dziwactwa naukowe? Odpowiedź wydaje się oczywista. Czytam właśnie rozliczne artykuły o teologii apofatycznej, czyli negatywnej. Pomyślałem sobie: czy może być coś gorszego w chrześcijańskiej nauce teologicznej, jak pouczanie studiujących, że teologia może mówić o „rzeczach negatywnych” jako zaprzeczenie teologii katafatycznej mówiącej o rzeczach pozytywnych. Przecież w odczuciu zwykłego człowieka może narodzić się poczucie naukowych idiotyzmów, skoro Bóg jako stwórca świata nie może być twórcą „rzeczy negatywnych”. Naukowe rozważania – powie naukowiec. Majster w fabryce powiedziałby, że tory kolejowe muszą być wymierzone, a krawiec dodałby, że płaszcz dla pięknej kobiety musi być idealnie skrojony. Tyle, że praca majstra w fabryce, czy krawca ma wymierne efekty. Kobieta może w danym stroju wyglądać jak laleczka lub jak zwykła maszkara. Natomiast idealistyczne rozważania naukowe prowadzić nas mogą do zabawy dla zabawy wręcz z „cyrkowym zabarwieniem”. Kogo bowiem może zainteresować, że filozof powiedział swoje twierdzenie, a drugi temu zaprzeczył, a jeszcze inny pomyślał o czymś innym, by czwarty usnął ze zmęczenia nad „filozoficznymi bredniami”, które jakże często nie mają nic do rzeczywistości – po prostu twierdzenie do twierdzenia, by powstało następne twierdzenie itd., itd.
Uważam, że najlepszą wypowiedź dał tutaj niejaki Pan Edek. Pamiętam wielokrotnie, jak przed kościołem stare komunistyczne muchomory narzekały, że po co buduje się tyle obiektów sakralnych, po co taka czy inna działalność kościelna. Nie dziwię się, że młodzież ni chciała takie głupoty słuchać i po prostu z kościoła pouciekała. Samo życie! To nie teologia jest temu winna, tylko ludzkie idiotyzmy, kiedy to cały czas mówi się tylko o komunie, o starych śmierdzących dokumentach archiwalnych, które mówiły: kto był kim i kto na kogo coś tam doniósł. Jak tak dalej pójdzie to cały czas będziemy mówić tylko o historii, o pięknych dokonaniach zmarłych papieży, gdy któregoś dnia zobaczymy puste ściany kościołów i hulający wiatr przeszłości. Wtedy to całe archiwa będziemy mogli spalić w paryskim metrze, gdyż tam przydadzą się by ogrzać bezdomnych. Przecież nawet w cyberprzestrzeni nikt już nie archiwizuje nikomu niechcianej przeszłości rodem z komuny, a co dopiero zastanawianie się nad traktatami z jakiejś tam teologii feministycznej… Po prostu zgroza z tym feminizmem!
Zajmijmy się choć przez chwilę problemem statystycznym w kontekście teologii feministycznej poprzez stworzenie pewnego eksperymentu religijnego. Oto Kościół staje się feministyczny. Od tej chwili jest rządzony przez kobiety – pani pastorowa z całą otoczką feministyczną. Kobiety w Kościele ubrane są jak zebry w biało-czarne paski, czyli dowolnie zgodnie z modą, ruchy mają taneczne, czyli dowolne. Ile osób będzie w takim Kościele – może najwyżej 50 osób w całym kraju! Drugi eksperyment religijny jest taki. Oto mamy do czynienia z teologią wolności. Poza organizatorami tego przedsięwzięcia w Kościele już nikogo nie ma; Kościół jest opustoszały! Stąd można wyciągnąć wniosek, że dla współczesnego wiernego z młodego pokolenia halka z lateksu jest bardziej przyciągająca niż teologia feministyczna, czy teologia wolności. Powiesz: seks zrobił swoje! A myśmy zrobili w celu przyciągnięcia wiernych do Kościoła? Tylko mędrkujemy i nic z tego nie wynika. nawet nikt nie chce słuchać tych, którzy jeszcze chcą mędrkować i to jest dopiero tragedia. Poza czubkiem własnego nosa nikt już Bożego świata nie widzi. Doszło do tego, że ważniejszą rzeczą jest kupno nowego modelu spodni jeansowych przez młode panienki niż przeczytanie choć jednego ustępu z Pisma św. Po prostu: Hanibal ante portas! Upadek religijności u bram Rzymu! Słonie idą na chrześcijańską Europę. Po prostu ironia losu
Pani Elfrieda, a może raczej Frau Elfriede, dała niewątpliwie słuszne spostrzeżenie o ironii losu. Oto młoda panienka naciąga swoich rodziców by mieć najmodniejsze spodnie jeansowe i to z najdroższej kolekcji. Dalej idą najładniejsze i najdroższe kozaczki. Niby to wszystko jest piękne i zrozumiałe. Kobieta w szkole, czy w miejscu pracy musi być ubrana pięknie i musi pachnieć francuskimi najlepszymi perfumami. Rodzice kiedyś umrą, zapewne z przepracowania by zarobić majątek finansowy dla swojej córeczki- laleczki. A gdyby ta pani sama poszła zarobić te ogromne pieniądze w fabryce, albo zamiatając ulicę za marne grosze – to by dopiero zrozumiała ile jej marzenia są warte i czy to wszystko o co się w tym życiu tak mocno staramy ma w ogóle jakikolwiek sens. Medale rozliczne na piersi, bycie jaśnie wielmożnym panem na wysokim stanowisku, by ostateczności dostać zwykłą, najzwyklejszą emeryturkę, gdy na nasze groby niejednokrotnie nawet pies kot nie przyjdzie… A tak z innej strony. Od czasu do czasu słyszy się w mediach o bogatych księżach prałatach, czy biskupach… Nie wnikam nikomu w jego kieszeń. Każdy sam przed Panem Bogiem kiedyś się rozliczy. Tyle, że ci owi zacni panowie, na pewno porządni, zapewne ani jednego dnia nie musieli czyścić osobiście garków, zabiegać na co dzień o rodzinny dom, gdyż to wszystko załatwili im cywile, także w opieraniu przysłowiowych „własnych gaci”. Piękne kazania, owszem może są i bardzo pouczające, pozostaną zawsze obok życia. Proponuję chociaż jeden dzień zamienić się rolami. Zwykły robol z fabryki będzie się „bawić” w jaśnie wielmożnego biskupa, a ów biskup nie będzie, choć przez chwilę tym robolem nad którym stoi w fabryce idiotycznie głupi postrzelony kierowniczek, który potrafi tylko wydzierać się łaciną podwórkową. Ciekawe jakie wtedy byłoby kazanie mając takie doświadczenia?… Może nadal mówilibyśmy tylko o miłości bliźniego, przebaczaniu… Owszem to wszystko jest prawda, znana nam z niedzielnej kościelnej katechezy, gdy już w poniedziałek od samego rana robotnik usłyszy to, czego nie wypada powtarzać w damskim towarzystwie mając na uwadze złowrogie słownictwo…
Uważam, że mój przedmówca Herr Hans napisał prawdę. Na tym świecie idiotów naprawdę nie brakuje. Pamiętam, jak w jednej z małych miejscowości istniał kościół, a raczej sekta o pięknej nazwie „Kościół w Przycach”. Jadąc dalej przez ten kraj zobaczyłem w innej małej miejscowości sektę noszącą nazwę „Moja wspólnota”. Na pierwszym takim spotkaniu w takiej sekcie było aż 400 osób. Niesamowite! Ci ludzie liczyli na jakieś bliżej mi nieznane finansowe wsparcie, jak i bardzo dobrą zabawę przy wyśmienitym jedzeniu. Gdy tego zabrakło, po zjedzeniu zwykłego ciasteczka i wypiciu filiżanki kawy, wierni po prostu pouciekali. Na następnym spotkaniu pozostało już tylko 100 osób, ostatecznie 20 osób (w tym 6 organizatorów – nawiedzonych pastorów, którzy sami się tymi pastorami ogłosili mając skończoną jedynie Szkołę Podstawową w dzisiejszych czasach). Wśród tych dwudziestu wiernych byli ludzie bardzo ciężko schorowani, którzy liczyli na cud (choć ja naprawdę nie wiedziałem jaki może być cud w takiej sekcie?…), gdy owi schorowani oddawali swoim duchowym zwierzchnikom niemalże całe swoje renty i emerytury licząc na wielkie łaski (tyle, że ja nie wiedziałem czy w tym miejscu mogą wystąpić nadprzyrodzone łaski?…). Na zewnątrz nikogo nie obchodziła działalność sekciarska, podobnie jak widziałem sektę założoną przez młodą panią, która swoim dość pięknym urokiem chciała idiotom wytłumaczyć, że taki jest właśnie świat nadprzyrodzony… Powiesz: mądry Polak po szkodzie! A ja ci odpowiem: zamiast uczyć w szkołach teorii nikomu do niczego nie potrzebnej, powinno się bardziej ukazywać realność tego świata, by człowiek w każdym wieku nie wpadł w to co się nazywa bagnem tego świata. Młoda pani – ta od sekty nie mówiła nigdy o bagnie tego świata, tylko wymyślała religijne teorie do innych teorii, co przypomniało mi historię z tą nakręconą teologią feministyczną… Przepraszam za powiedzenie: po prostu „szkoda gadać”, gdy się widzi idiotyzmy tego świata, a jeszcze bardziej szkoda tych biednych, niemyślących ludzi, których przeznaczeniem powinien być szpital, lub sanatorium, by byli doprowadzeni do jakiejś normalności.
Ostatnio zauważyłem bardzo ciekawy zapis z przeszłości ukazujący jak rodząca się teologia feministyczna w 1964 r. podczas obrad II Soboru Watykańskiego była na cenzurowanym, czyli pod bezpośrednią kontrolą papieża. „Pierwsze kobiety na Soborze – jeszcze budzące pewną sensację – ale szczerze i życzliwie witane. Obserwatorki, których sąd i zdanie Sobór na pewno potrafi docenić”. Z relacji „Przewodnika Katolickiego” [18.X.1964, nr 42, s. 1] dowiadujemy się, co zostało potwierdzone w papieskim „L’Osservatore Romano”, że na Soborze było 8 zakonnic w randze przełożonych zakonnych, a zarazem przewodniczących konferencji międzyzakonnych danego kraju czy kontynentu. Było także 7 świeckich audytorek (przewodniczące i sekretarki międzynarodowych związków katolickich, w tym dwie wdowy ofiar wojny). Jak widać z katolickiej relacji płeć żeńska na II Soborze Watykańskim była wyrazem stronniczości, gdyż ukazywała tylko i wyłącznie spojrzenie świata katolickiego. Tutaj nawet nie wspomniano takich słów jak feminizm, czy nawet rodzące się dopiero poglądy chrześcijańskiej, a także katolickiej teologii feministycznej, nie wnikając już w szczegóły, na ile owa teologia jest po prostu zwykłym dziwactwem zwichrowanych psychicznie kobiet.
Teologia feministyczna jest niewątpliwie sekciarską błazenadą. Posłużę się przykładem z życia: oto kobieta zajmująca się teologią feministyczną pragnie w swoim domu dać wykład uniwersytecki ze swojej dziedziny, gdy równocześnie dziecko należałoby przewinąć, gdy mąż pijany przyszedł z pracy bełkotając przy tym, że kochał się z pijaną koleżanką w pracy. Powiesz: samo życie! Osobiście uważam, że w takiej sytuacji anormalnością jest zajmowanie się teoryjkami filozoficznymi, gdyż jest to schorzenie na zasadzie imbecylizmu feministycznego.
Teologią feministyczną mogą zajmować się tylko i wyłącznie rozklepane umysłowo kobiety z bardzo dużym kalibrem braków seksualnego współżycia, co z pewnością zgodne jest z poglądami erotycznymi Zygmunta Freuda. W takim kontekście jedynym lekarstwem jest zaprzestanie owych dziwacznych badań naukowych. Uważam, że jedynym lekarstwem może być tutaj porządny seks z mężem, a jeśli go brak (rozumiem: z wariatkami mężczyźni nie wytrzymują!), to nawet zbliżenie seksualne takiej schorowanej feministki z lesbijką może być naukowo wytłumaczalne. W końcu lepiej mieć zdrową głowę niż pajęczynę w innym miejscu. Owocem kobiecego wariactwa jest przecież teologia feministyczna. Innego wytłumaczenia tutaj nie ma!!!
„Berliner Luft” Paula Lincke jest tutaj bardzo pomocne dla feministek. Oto Berlińczycy polecieli na księżyc szukać innego świata… Może Pana Twardowskiego chcieli się zapytać jak mu się tam żyje?… Po jakimś czasie woleli jednak powrócić na ziemię, by oddychać autentyczną wolnością, czyli berlińskim powietrzem. Proponuję feministkom sanatorium w Ciechocinku lub w Kołobrzegu – życząc zdrowia.
W religijności niemieckiej istnieje przekonanie, że chrześcijaństwo od XVI wieku ma charakter sekularyzowany. Przejawiało się to szczególnie w ukazaniu gwiazdki jedynie jako spotkania rodzinnego przy choince, z dodaniem, że jakże często ludzkie tragedie przychodziły na wierzącego właśnie w święta kościelne, na przykład podczas gwiazdki. Stąd kolęda „O Tannenbaum” ukazuje nam jedynie choinkę jako centrum świąt Bożonarodzeniowych. Polski świat duchowości religijnej jest więc bardzo odmienny od niemieckiego, nie mówiąc już o teologii feministycznej, czy millenaryzmu rodem z USA. Przy przeszczepach na inny grunt jakiś teorii należy kierować się jedną tylko zasadą: czy dany narząd będzie pasować do innego organizmu z całym szeregiem spraw pokrewnych.
Zrozumiałam pojęcie teologii feministycznej na pewnym zgromadzeniu naukowym Oto 30-letnia prowadząca była już w bardzo zaawansowanej ciąży. Była ubrana w futro z norek, w kozaki za kolana i mówiła o teologii feministycznej. Na sali obrad było jakieś 5 młodych słuchaczek. Wszystkie były w czarnych halkach z lateksu, a na sobie miały ubrane jeszcze długie rozpięte płaszcze skórzane. Z rozmowy dowiedziałam się, że wszystkie były we wczesnej ciąży, wiedząc, że na pewno wszystkie urodzą córki, gdyż zaszły metodą in vitro, gdzie były tylko damskie chromosomy. One nie miały w życiu żadnych kochanków…, a jeśliby taki się pojawił, zostałby przerobiony. Możemy domyśleć się co by się stało z takim przerobionym w wojsku… Oto wspaniały obraz teologii feministycznej, rodem z samego życia! Ja już nie mogę. Po prostu dziękuję!.
Zgadzam się w 100% z poglądami Pani Wandy. Dokładnie wiem co Pani nam przekazała. Oto teologia feministyczna jest tylko przykrywką dla pewnej grupy kobiet o poglądach lesbijskich. Prawdą jest, że w wielu wypadkach łączą się owe kobiety w parki pseudomałżeńskie, choć wszyscy dobrze wiedzą, że to jest także przykrywka do większej orgii seksualnej. A więc przykrywka do przykrywki. Nie możemy zapomnieć, że dla pieniędzy burdel-mama w perfidny sposób wykorzysta swoje podwładne, a te biedne córeczki (tylko mogą być tutaj córeczki!) będą w przyszłości tym samym co ich matki… Przy okazji rozumiem tych, którzy potrafią dostarczyć takim paniom futra, płaszcze skórzane, kozaki za kolana, bardzo długie rękawice i przede wszystkim błyszczące haleczki. W końcu interes finansowy się liczy nie patrząc komu się sprzedaje. Stąd uniwersyteckie teoryjki o teologii feministycznej mogą być bardzo przydatne w sekciarstwie, które ma gotowy materiał propagandowy jak na dłoni, z którego wynika, że wszystko jest w porządku… Do tego dzisiejszy internet dodaje, że seks też jest w porządku taki czy siaki, małżeński, czy pozamałżeński. A skoro grzechu nie ma (jak można sądzić z tych ideologicznych bredni), to róbta luda co chceta!… Tyle, że te biedne panienki związane i ogłupione przez swoją idolkę zapłacą w życiu niezłą cenę – utratę majątku, a w zamian za to dostaną całą furę córeczek zrodzonych in vitro, a dziady będą się rechotać ze śmiechu, że są dawcami wszyscy wiedząc czego… W końcu moda na wolne związki kwitnie, a co będzie jeszcze przed nami??? Wolę pewnych rzeczy już nie dożyć, gdyż wielu mówi, że są ludźmi wierzącymi, praktykującymi, gdzie oszustów po prostu nie ma…
Podziwiam kobiety, które w dzisiejszych czasach chcą być pastorami, czy kapłankami teologii feministycznej i to w czasach, gdy wszystko jest na sprzedaż. Ileż jest takich obiektów sakralnych, które zostały zamienione na muzea, czy świeckie galerie, z których to miejsc czerpie się zyski finansowe. W komunie było takie powiedzenie, że pewien człowiek miał widzenie kilku aniołów: jeden był kulawy, drugi ślepy a trzeci z jedną nogą. Gdy rzeźbiarze postawili w miejscu widzenia posągi owych aniołów, przybył taki jeden finansista, otoczył zabytki murem i stwierdził, że za oglądanie arcydzieł należy się opłata. Drugi przypadek jest jeszcze lepszy. Małe dzieci pojechały do Muzeum w Częstochowie. Zobaczyły w nim koronki Matki Boskiej i dodały: co za złodziej – Matkę Boską porwał, a złoto zostawił!… Wielokrotnie ostrzegano w Częstochowie, że do tamtejszego klasztoru przybywali ludzie święci, ale także zwykli rabusie. Żyjemy podobno w kraju katolickim, a jakże często w zakładach pracy można znaleźć najzwyklejszych złodziejaszków, kiedy to giną takie rzeczy jak rolka papieru toaletowego warta 40 groszy… Można także znaleźć koneserów świętokradczych czynów. Pamiętam, jak taki jeden nie potrafił już stwierdzić z jakiego kościoła porwał konkretny przedmiot. Jego dom był po prostu prywatnym muzeum. Nawet zabytkowy konfesjonał był w jego domu jako wygodne krzesło do oglądania telewizji. Jak w takiej sytuacji tłumaczyć ludziom teologię feministyczną?… Myślę, że panie, które forsują takie poglądy są zwykłymi ufoludkami nie z tej planety. Innego wytłumaczenia tutaj nie ma. A na koniec dodam przypadek, gdy bezdomni w opuszczonej kaplicy luterańskiej w środku Polski, w lesie, spali w nocy na kościelnych ławkach. Dziwisz się temu? Ja się nie dziwię – samo życie, tyle, że lokalna władza musiała zareagować wyrzucając niechcianych gości z byłego już sakralnego obiektu. Może zamiast bredni z dziedziny teologii feministycznej warto by nyło przemyśleć nad zmianą postaw w naszym społeczeństwie.
Wydaje mi się, że teologia feministyczna to jest raczej twór młodzieżowy, stworzony przez dziewczyny, które chciałyby być modelkami z dyskoteki w stylu internetowej you tuby „Jolina dancing”, a więc czarna skórzana spódnica midi, czarna wiązana skórzana kamizelka jako całość w komplecie z czarnymi kozakami. Miejmy jednak nadzieję, że ta komedia z tą teologią feministyczną szybko przeminie z kart historii
To, że lesbijki interesują się teologią feministyczną to jest już od dawna znane. Nikt jednak nie zajął się pojęciem kultury lesbijskiej w kontekście marginesu społecznego. Chodzi o to, czy lesbijskie zachowanie jest tylko zwykłym seksualnym teatrem, czy czymś głębszym – na przykład duchowością kapłanek feministycznych będących i działających w ramach LGTB.
Obecnie na wielu stronach internetowych istnieją opracowania na temat poliamorii, widzianej jako moralne zło, utożsamianej jako pewne novum rodem z ziemi amerykańskiej. Czy jednak nasz obraz współczesnej poliamorii, opisywany m. in. w internetowej Wikipedii nie jest czasami wypaczony, zupełnie inny od tego, co nauczyć nas może mądrość przybyła ze Wschodu. Gdy spojrzymy na poliamorię z punktu widzenia religijnego, otrzymamy obraz duchowego bogactwa, który daleki jest od tego, co mogło by nas oddalać od pojęcia dobra. Poliamoria – miłość, czy zdrada? – oto jest odwieczne pytanie człowieka, zaczerpnięte z nauki, której początki sięgają Dalekiego Wschodu Indii i Chin, a więc pewnego połączenia kultury hinduskiej i buddyjskiej. W takim kontekście można zapytać się dalej o otwarcie się człowieka na świat, czy zamknięcie? Trudno to wszystko pojąć, gdy nie zagłębimy się w to co jest sensem naszego życia chociażby poprzez medytację, czyli wgłębienie się w samego siebie. Gdy jednak weźmiemy się za głębsze znaczenie naszego istnienia, to zrozumiemy, że żyjemy nie tylko na tej Ziemi, ale także we Wszechświecie, który jest naszym domem, ale także jest naszym dobrem. Zacznijmy od Ziemi – naszej doczesnej matki, która dała nam ciało, zdrowo nas żywi, by ostatecznie przyjąć nasze śmiertelne ciało powtórnie do siebie. Ta właśnie Ziemia jest dla nas tą wspaniałą energią, wręcz naszymi energetycznymi korzeniami, dzięki której nasze ciało funkcjonuje w odpowiednim ładzie i składzie. Nasza cielesność to poczucie bycia z sobą w zgodzie z Naturą bez przywiązania do konkretnego miejsca. Jest jednak pewien dodatek – jest nim Wszechświat, którego jesteśmy centrum nie jako egocentryk mający wszystko w nieposzanowaniu, lecz jako ten, który ma być naładowany dobrem i otwartością dla innego człowieka. Poliamoria zakorzeniona od dawien dawna w człowieku, widziana więc będzie jako szacunek dla siebie i innych, szczerość, dawanie innym bezinteresownie, nie czekając na żadną zapłatę. Poliamoria nie musi więc być tutaj utożsamiana tylko z seksem, choć ten seks wpisany jest także w nasze ziemskie życie. Pamiętać należy, że moje życie, a więc tym kim jestem składa się z rozumu, serca, żołądka i tego co cielesne. Tak więc rozumem rozeznaje co jest dla mnie dobre, a co jest złe. Sercem kocham człowieka szczerze, prawdziwie i bez jakiegokolwiek zafałszowania. Moje ciało musi być odżywiane w zgodzie z moją matką Naturą, gdyż także żołądek decyduje o właściwej równowadze energetycznej w ciele, gdzie wszystko jest jednością. Kochać człowieka można długo, a nie tylko na chwilę, dając temu innemu tylko ochłapy szczęścia poprzez komplementy. W poliamorii to ja decyduję kim jestem, jak i to co chcę z tą moją wolnością zrobić, nawet wtedy, gdybym pogubił się w swoich decyzjach. Jakże często zdarzało się w życiu, że głos tych innych był dla nas nieadekwatny, gdyż zakłócał w nas to co było moim pragnieniem. Dlatego powinna istnieć wdzięczność do samych siebie za to co nam się w życiu udało. To wszystko będzie w nas promieniować by znaleźć tych, którzy będą z nami rozmawiać na tych samych rejestrach, którzy zrozumieją nasze troski i kłopoty z zachowaniem tylko dla siebie tego co jest bardzo ważne dla tego innego. Małżeństwo i autentyczna przyjaźń będą miały tutaj swoje poliamoryczne uzasadnienie, nawet wtedy gdy będzie nam brakować tej siły życiowej podczas naszej regeneracji. Poliamoria widziana tylko w kontekście samego seksu jest w takim przypadku zbytnim uproszczeniem szerszego kontekstu sprawy. Na koniec jeszcze jedno. Mędrcy, którzy szli ze Wschodu, by odwiedzić Jezusa, szli wpatrując się w gwiazdę, która była dla nich przewodniczką. Może właśnie ten przepiękny przykład mądrości ludzi Wschodu będzie także i dla nas jakimś przykładem, by spojrzeć w nowym świetle na pojęcie miłości, którą w Liście do Koryntian opisał św. Paweł. Niech więc pojęcie poliamorii będzie dla nas jakimś wyzwaniem w nowe czasy, by być po prostu dla siebie i innych choć trochę lepszy.
W ustroju socjalistycznym w polskich warunkach poliamoria była traktowana z przymrużeniem oka, gdyż mówiła ona genach żeńskich i męskich współpracujących ze sobą w ludzkim ciele. Poliamoria istniejąca w ramach tantry to przecież droga mojego osobistego rozwoju, w której miłość jest najważniejsza. Dlaczego jest to moja osobista droga? Odpowiedź będzie bardzo prosta. Z chrześcijańskiego punktu widzenia poliamoria kojarzyć się może z poczuciem wstydu w obecności innej osoby. Człowiek jest na tej ziemi tylko wędrowcem z wielkim potencjałem jeszcze do odkrycia. Jest on istotą wartościową, który poprzez medytację poznał drogę, po której chce iść. Znając cel drogi, nigdy z tej drogi człowiek nie zejdzie, gdyż nie jest on utracjuszem rzuconym we Wszechświecie przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo gdzie i po co. Poliamoria naucza człowieka, że ludzkie ciało jest święte – tak mówił także św. Paweł w kontekście świątyni, w której przebywać ma Boży duch. Ta prawda znana także była w naukach religijnych Dalekiego Wschodu. Choć ludzka miłość była w różnych kulturach sakralizowana, utożsamiana od celibatu do miłości wspólnotowej komuny, to we wszystkich tych przypadkach tylko poprzez miłość ów człowiek mógł zrozumieć potrzebę pielęgnacji własnego ciała, także w sferze cielesności jako nie czegoś chwilowego, tylko tego rozciągniętego w czasie przez całe życie. Czy wręcz sakralną pielęgnację własnego ciała można utożsamiać z gender i transseksualizmem w kontekście ludzkiej miłości? Pamiętać należy, że kobiecość i męskość od dawien dawna były uważane za święte, gdyż były symbolem płodności matki, czyli Natury. Dopiero współcześnie w świecie liberalnym poruszano problematykę geneder, gdy w dawniejszym okresie czasu ów problem gender miał pejoratywne znaczenie i był praktycznie odrzucany społecznie. Człowiek jest istotą energetyczną w całości istnienia. Dla wielu istnieje dobro tylko w umyśle i sercu, gdy w żołądku i cielesności istnieje zło, co wypływa przecież z chrześcijaństwa. W takim sensie umysł i serce należałoby pielęgnować, by to co w żołądku i seksualności zwalczać jako symbol ludzkiej grzeszności – to jest podstawowe nieporozumienie, gdyż przecież energia życiowa istnieje w całym ciele i nie da się z ludzkiego ciała wyrzucić chociażby seksu, który przecież istnieje i będzie istnieć dalej. Seksualność, a więc miłość, jest naszą największą siłą, gdyż dzięki niej wszystko istnieje we Wszechświecie. Nie można mówić tylko o dobru istniejącym w człowieku, zapominając o tym, co jest jego całością w kontekście jego dobra.
Zawartych jest w artykule o teologii feministycznej wiele prawdziwych stwierdzeń, do których należałoby jeszcze kilka dopowiedzieć. Dobrze Pani napisała w kontekście ryzyka zaufania do tych ludzi, którzy są po prostu zwykłymi oszustami, także religijnymi. Podam tutaj przykład nieco z innej dziedziny. Chcąc iść do lekarza seksuologa, by ten stwierdził nieodwracalne bycie kobiety w ciele mężczyzny, należałoby najpierw iść do stylistki fryzjerki. Mężczyzna w peruce na głowie, w odpowiednim makijażu i ubraniu z lateksu (spódnica, płaszcz, halka, kozaki, rękawice itd.) to dopiero podstawa ważna na wszystkich etapach leczenia, także w sądzie. Dalej to milionowe rachunki za częste wizyty lekarskie u seksuologa, psychologa, psychiatry, endokrynologa, by ostatecznie szukać chirurga seksuologicznego jak wiatru w polu wraz z kosztami sądowymi, kiedy to tak naprawdę przechodzi się test życia. Dopiero na końcu parapsycholog stwierdzi, że regresing cofnie chorego do czasu prenatalnego, kiedy to wszelkie bziki miną jak bajka. Do tego nikt się nie przyzna, że 45 na 60 decyzji o transformacji płci jest błędnych (chory nie chciał tego co wyszło), gdy 90% z 60 pragnie nawet popełnić samobójstwo ze względów prześmiania społecznego. Czy kogoś tutaj obchodzi to co czuje naprawdę ten chory, uznany przez wielu (w tym także przez lekarzy) za zwykłych idiotów? Ksiądz na końcu powie, że to jest grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu Dekalogu! Tyle, że co innego jest grzech, a co innego to co ja czuję w końcu w moim własnym ciele jako jednostka chorobowa. Jeśli zawsze czuję się kobietą i nigdy nie czułem się mężczyzną, to jak tutaj mówić o grzechu? Przecież w przyrodzie zawsze pojawiały się genetyczne anomalia. Współczesna medycyna nie rozstrzygnęła jeszcze tego jaki gen odpowiada za transwestytyzm, a jaki za transseksualizm. Sprawa transów rozpowszechniona została tak naprawdę dopiero po II wojnie światowej, a nowocześniejsze spojrzenie na tę sprawę dopiero po 2010 r.