Tekst opublikowany w: „Znak” 666 (2010) nr 11, ss. 103-108.
Kiedy czytałem tekst Roberta Rynkowskiego o tym, co właściwie możemy nazwać teologią i kto zasługuje na miano teologa (Teologia spotkania i dialogu, w: „Znak” 5 (2010), ss. 88-94), przypomniałem sobie jeden z wierszy Edwarda Stachury: „Wszystko jest poezją, a najmniej poezją jest napisany wiersz; każdy jest poetą, a najmniej poetą jest poeta piszący wiersze”. Rynkowski stawia tezę: „Teologia w ścisłym sensie to taka racjonalna ludzka rozmowa o spotkaniu z objawionym Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg” (s. 91). I rozwija ją w różnych kierunkach. Stwierdza: „Teologię jako rozmowę może tworzyć dwóch profesorów, a równie dobrze dwóch górali” (s. 90). Albo: „Nie do przyjęcia jest model teologa-naukowca zamkniętego w murach uczelni i koncentrującego się na abstrakcyjnych problemach teologicznych” (s. 91). Czy też: „Czasami można mieć nieodparte wrażenie, że na miano tych, którzy prowadzą rozmowę o Bogu, bardziej zasługują internauci mozolnie tworzący różne internetowe miejsca pozwalające na prowadzenie takiej rozmowy” (s. 93). Pomyślałem sobie przekornie, że skoro tak, to dlaczego nie pójść dalej parafrazując Stachurę: Wszystko jest teologią, każdy jest teologiem, a najmniej teolog w murach uczelni.
Paradoksy teologii
Być może z teologią jest trochę tak jak z pojęciem czasu u św. Augustyna. Biskup Hippony zauważył: „Czymże więc jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”. Zajmujemy się teologią, istnieją wydziały teologiczne, każdego roku publikuje się wiele książek teologicznych, a kiedy przychodzi nam krótko wytłumaczyć, czym właściwie jest teologia, to okazuje się, że trudno znaleźć zadowalające określenie. Już etymologiczna definicja teologii, czyli „nauka o Bogu” nasuwa wiele trudności. Pojawia się pytanie o to, czym jest nauka. Co znaczy „naukowość”? Badanie tego, co powiedział Orygenes o Trójcy Świętej, jest zapewne w nie mniejszym stopniu nauką niż doktorat na temat twórczości Mickiewicza. Istotna różnica polega na tym, że teolog nie tylko zajmuje się Orygenesem, ale wierzy w Boga Trójjedynego, o którym Orygenes pisał. Rynkowski przypomina, że Bóg nie może być przedmiotem zdystansowanych dociekań. Teolog bowiem „przekazuje to, czego sam doświadczył w spotkaniu z żywym Bogiem” (s. 89). Stąd „hipoteza niewierzącego teologa jest absurdem” (s. 89). Rzeczywiście, Bóg nie jest przedmiotem wśród wielu innych, które człowiek poznaje i o nich nauczać. Nie da się mówić o Bogu w podobny sposób, jak mówimy np. o budowie silników. Wszak jeśli mamy rzeczywiście mówić o tym, na kogo wskazujemy używając słowa „Bóg”, to musimy sobie uświadomić, że jest to Ktoś, w kim „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28), kto jest nieskończenie większy od wszystkiego, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. W takim przypadku nie jest możliwy naukowy dystans do przedmiotu dociekań. W konsekwencji np. analiza oryginalnych tekstów ewangelii jest czymś innym niż tłumaczenie Homera, o ile teologia ma się różnić od językoznawstwa, religioznawstwa lub historii idei.
Z drugiej jednak strony sądzę, że teolog nie tyle przekazuje swoje doświadczenie osobowej relacji z Bogiem, co doświadczenie wspólnoty, i to wspólnoty pokoleń rozciągniętej w czasie 2 tys. lat. W tej perspektywie należałoby stwierdzić, że nie może być teologiem ktoś, kto nie czuje żadnego związku ze wspólnotą wierzących. Można sobie jednak wyobrazić kogoś, kto znajduje się gdzieś na granicy wiary i niewiary, nie określa siebie niewierzącym, ale też nie deklaruje się jako wierzący, a mimo to uprawia teologię. Brak mu uchwytnej, osobowej relacji z Bogiem, a jednak jest jakby niesiony wiarą Kościoła, na którego obrzeżach zdaje się znajdować. Zdecydowanie odrzucający Boga teolog to rzeczywiście absurd, ale z drugiej strony myśliciel, który wadzi się z Bogiem, w którego nie potrafi do końca uwierzyć, oraz z Kościołem, z którym w wielu sprawach się nie zgadza, może uprawiać teologię. Być może kimś takim był Leszek Kołakowski, przede wszystkim filozof, ale również teolog, który z pasją rozmawiał o Bogu, choć o jego osobistych wyborach wiary (lub niewiary) niewiele wiemy. Św. Anzelm określił teologię jako fides quaerens intellectum – wiara poszukująca zrozumienia. Rzeczywiście, teologia zrodziła się z potrzeby głębszego rozumienia wiary i dzielenia się nią innymi. Ale może bywa i tak, że teologia rodzi się z potrzeby rozumienia własnych wątpliwości. Pokorne wątpienie poszukujące zrozumienia – to też teologia, nie z centrum Kościoła, ale gdzieś z jego obrzeży, tym niemniej ciekawa i potrzebna.
Rynkowski zauważa, że „w teologii bardzo istotny jest wymiar praktyczny, duszpasterski” (s. 89). Niewątpliwie teologia nie powinna być teoretyczną sztuką dla sztuki. Dlatego podoba mi się trochę „protestanckie” określenie teologii jako krytycznej refleksji nad przepowiadaniem. Pojęcie „przepowiadania” należy tu rozumieć szeroko jako głoszenie Słowa, sprawowanie sakramentów i wszelką inną działalność (np. charytatywną) podejmowaną w imię chrześcijańskiej wiary. Dobra teologia podejmuje nad tak rozumianym przepowiadaniem krytyczną refleksję, by – po niekiedy abstrakcyjnych i skomplikowanych rozważaniach – powrócić do przepowiadania oczyszczając je lub wskazując nowe możliwości. Niejeden wielki teolog, jak np. św. Augustyn, był zarazem aktywnym duszpastersko biskupem. Franciszek Ksawery w napisanym z dalekiej Azji liście do Ignacego Loyoli wyrzuca teologom brak troski o praktyczne głoszenie Ewangelii: „Często wspominam, jak to dawniej, na uczelniach europejskich, a szczególnie na Sorbonie, wyszedłszy z siebie krzyczałem do tych, którzy mają więcej wiedzy niż miłości i nawoływałem ich tymi słowami: O jak wiele dusz z waszej winy traci niebo i pogrąża się w otchłań piekła!”. Teologia ma być nauką w służbie wiary, o czym niekiedy zapominają teologowie. I nie chodzi o jakąkolwiek wiarę (np. przykrojoną do własnych upodobań), ale o wiarę wspólnoty Kościoła. Peter Seewald w rozmowie z Josephem Ratzingerem przypomniał wypowiedziane kiedyś przez obecnego Papieża zdanie: „To jest Jego [Chrystusa] Kościół, a nie pole eksperymentowania dla teologów”. Ratzinger-teolog tak rozwinął tę myśl: „Jesteśmy [teolodzy] po to, by służyć Kościołowi, a nie tymi, którzy decydują, czym ten Kościół jest. […] Wierzymy, że On [Jezus] chce tego Kościoła i staramy się zrozumieć to, czego On chce i w ten sposób służyć” . Podczas spotkania z księżmi na zakończenie Roku Kapłańskiego Benedykt XVI wypowiedział podobne słowa: „Widziałem trzy pokolenia teologów i mogę powiedzieć, że hipotezy, które niegdyś, w latach 60-tych czy 80-tych wydawały się nowatorskie, w pełni naukowe, niemal niepodważalne, dziś już się zestarzały i straciły znaczenie. Wiele z nich wydaje się wręcz śmiesznych. A zatem miejcie odwagę, by oprzeć się pozorom naukowości, nie podporządkowywać się modnym hipotezom, lecz myśleć w kategoriach wielkiej wiary Kościoła”.
Z drugiej strony trzeba zauważyć, że duszpasterski wymiar teologii nie musi być i de facto nie jest wyraźny u każdego teologa. Znam znakomitych teologów, którzy jednocześnie mają talent popularyzatorski i duszpasterski. W Polsce do takich należy zapewne o. Jacek Salij. Znam też takich, którzy są wybitni, ale najlepiej czują się w bibliotece pozostawiając styk teologii i duszpasterstwa innym. Ruch od przepowiadania ku teologii i z powrotem ku przepowiadaniu ma charakteryzować całość teologii, a niekoniecznie każdego teologa. W tym ruchu niektórzy teolodzy zajmują wąski, ściśle akademicki odcinek, który służy jednak całości. Dlatego też nie do końca zgadzam się z Rynkowskim, kiedy stwierdza, że od teologa wymaga się, „by nie tylko zgłębiał praktykowaną i wyznawaną wiarę, ale także przekazywał ją innym” (s. 89). Teologiczne mole książkowe, piszące tylko dla specjalistów, też są potrzebne. Nie odmawiałbym im miana – jak to sugeruje Rynkowski – „teologa w ścisłym sensie” (s. 92).
Przytoczona na początku definicja, jaką proponuje Rynkowski, łączy zręcznie w sobie kilka konstytutywnych dla teologii elementów, a zarazem jest swoistym postulatem jej odnowy. Teologia to „rozmowa o spotkaniu z objawionym Bogiem” – stwierdza Rynkowski. Bóg dla teologa nie jest więc obiektywizowanym przedmiotem rozważań, ale kimś, kto się sam objawia i umożliwia spotkanie. Teolog rozważa sens spotkań Boga z ludźmi, w centrum których stoi doświadczenie Apostołów, a to rozważanie nie może być jedynie monologiem, ale w pewnym momencie winno przybrać kształt dialogu z innymi, z tymi, którzy spotkali Boga, ale także z tym, którzy twierdzą, że Bóg nigdy nie wyszedł im naprzeciw. Teologia nie jest jakąkolwiek rozmową, ale musi być to rozmowa racjonalna (krytyczna), czyli taka, która odwołuje się do rozumu i metod poznawczych, jakimi rozum dysponuje. I wreszcie w teologii uczestniczy sam Bóg, a zatem mówienie o Bogu jest zarazem słuchaniem Boga i mówieniem do Niego, czyli modlitwą. Czy jednak wychodząc od powyższego określenia teologii warto interpretować je – jak to czyni Rynkowski – na tyle szeroko, że w gruncie rzeczy każda sensowna rozmowa o Bogu okazuje się być teologią?
Przekupki teolożkami?
Odbyłem wiele racjonalnych rozmów o Bogu Jezusa Chrystusa, ale nie widzę powodu, aby – zgodnie z propozycja Rynkowskiego – nazywać wszystkie te rozmowy teologią. Nazywanie teologią tak różnych fenomenów jak na przykład: dyskusja na imieninach cioci o Kościele, dyskusja o wierze na forum internetowym, rozmowa duchowa z rekolektantem, dzielenie się refleksjami nad fragmentem Biblii, czy też analiza tekstu Rahnera o aksjomacie fundamentalnym, nie wydaje się porządkować opisu rzeczywistości, a raczej wprowadza terminologiczne zamieszanie. Jeśli dwóch ludzi rozmawia sensownie o czarnych dziurach w kosmosie, to z tego nie wynika, że są fizykami lub astronomami.
Rynkowski wyraża swój krytyczny stosunek do nudnych teologów akademickich, którzy od lat czytają te same skrypty, a za pisanie artykułów i książek zabierają się jedynie po to, aby robić kolejne stopnie „naukowej kariery”. Słabym wykładowcom teologii przeciwstawia teologiczną pasję ludzi zupełnie niezwiązanych z uczelniami teologicznymi. Chwali – i słusznie – książki Szymona Hołowni, które w swobodnym, publicystycznym stylu przybliżają wielu ludziom chrześcijaństwo i katolicyzm. Odwołując się do swojej definicji teologii uznaje Hołownię za teologa i stwierdza: „To pełnoprawny uczestnik rozmowy o Bogu, bardziej pełnoprawny […] niż niejeden teolog profesjonalny” (s. 94). Co więcej, Rynkowski zauważa, że nie ma powodu, aby teologia jako rozmowa o Bogu miała być prowadzona jedynie w świecie tekstu. Wszak obraz i dźwięk w wielu filmach Krzysztofa Kieślowskiego sprowokował „do rozmowy o Bogu więcej osób niż kiedykolwiek uda się to kilku teologom uczelnianym razem wziętym” (s. 94). Rozumiem rozczarowanie Rynkowskiego teologią uprawianą na wielu teologicznych wydziałach. Nie dziwię się, że przykładów podtrzymywania sensownej rozmowy o Bogu poszukuje na płaszczyźnie publicystyki i sztuki. To prawda, że niekiedy powieść, poezja, obraz mogą być teologicznie głębsze niż kolejny doktorat o czymś tam w nauczaniu Jana Pawła II. Ktoś kiedyś powiedział, że największym polskim teologiem był C.K. Norwid. Takie stwierdzenie jest jednak pewnym skrótem myślowym. Norwid pozostaje genialnym poetą, którego poezja ma głęboki wymiar religijny. I nie powinno się go umieszczać w leksykonach teologów, chociażby z tego powodu, że sam nigdy nie uważał siebie za teologa (bynajmniej nie z fałszywej skromności). Za teologa nie uważał się też Kieślowski, choć zapewne zgodziłby się z nazwaniem jego filmów rozmową o Bogu.
Teologii nie da się ściśle zdefiniować i wyznaczyć jej precyzyjnych granic, tym niemniej warto rozróżniać pomiędzy teologią, wymiarem teologicznym i miejscami teologicznymi (loci theologici). Właściwie wszystko może być locus theologicus, czyli przestrzenią, która staje się punktem wyjścia do refleksji teologicznej. Takim miejscem może być literatura, film, malarstwo. Teologicznie inspirująca jest dla mnie np. powieść Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Nie nazwałbym jednak pisarza teologiem a jego dzieła teologią. Tak samo wolę wskazywać na teologiczny wymiar różnych rozmów niż twierdzić, że są one teologią. Nie jest też żadną ujmą nazwanie kogoś publicystą religijnym, a nie teologiem. Może wszak istnieć wybitna publicystyka i kiepska teologia, lub na odwrót. Definicja teologii u Rynkowskiego w pewnym stopniu unieważnia rozróżnienie na teologów profesjonalnych i teologów-amatorów. Sądzą jednak, ze jest ono potrzebne, a że niekiedy „amator” okazuje się być lepszy od „profesjonalisty”, to problem i wstyd tego ostatniego.
W V wieku, w czasie burzliwych synodów i soborów chrystologiczno-trynitarnych, ponoć przekupki na targach sprzeczały się o naturę Jezusa. Nie spieszyłbym się jednak z nazwaniem ich pierwszymi teolożkami. Z drugiej strony cieszyłbym się, gdyby teolodzy potrafili trafić ze swą teologią „pod strzechy” i wzbudzić dyskusje teologiczne wśród tzw. zwyczajnych ludzi. Heretyk Ariusz odniósł wielki sukces miedzy innymi dlatego, że układał zgrabne pieśni biesiadne, które propagowały jego idee teologiczne. Kupcy i marynarze pijąc wino śpiewali ariańskie „szanty” o Logosie. O mało co, a Kościół stałby się ariański. W tym kontekście zgadzam się całkowicie z Rynkowskim, który wskazuje na konieczność wykorzystywania dziś Internetu do prowadzenia dyskusji teologicznych. Nie chodzi o umieszczanie obszernych książek w przestrzeni wirtualnej, choć to też może być pomocne, ale o wypracowywanie na różnych stronach internetowych klarownej syntezy teologii i uczenie się tyleż zwięzłej, co celnej argumentacji teologicznej.
Dialog czy przepowiadanie?
Rynkowski postrzega teologię przede wszystkim jako dialog, rozmowę o Bogu. Moim jednak zdaniem dialog nie jest najważniejszy. W Kościele pierwsze jest przepowiadanie Ewangelii, a dialog jest elementem owego przepowiadania. Apostołowie pełnili misję zleconą im przez Zmartwychwstałego: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Teologia narodziła się jako refleksja nad tym nauczaniem. Jeśli jednak chcemy coś komuś przekazać, przekonać do pójścia określoną drogą, to trzeba tego kogoś poznać, czyli trzeba z nim rozmawiać. Paweł Apostoł rozmawiał z poganami na Areopagu w Atenach. Próbował nawiązać do ich wierzeń, ale nie po to, aby ot tak porozmawiać sobie o Bogu, ale by przekazać nowinę o Jezusie Chrystusie. Dialog był jednym ze sposobów przepowiadania, a nie na odwrót. Rozumienie relacji pomiędzy ewangelizacją a dialogiem religijnym jest dziś przedmiotem napięć w Kościele. Większość przyznaje, że jedno i drugie jest potrzebne, ale różnie rozkładane są akcenty. Jedni wyróżniają dialog, a inni ewangelizację. Rynkowski ze swą definicją teologii zdaje się stać po stronie tych pierwszych.
W filozoficznym sporze Lévinasa z Buberem o to, co jest najważniejsze w mowie i w relacjach, stoję po stronie tego pierwszego. Najpierw jest doświadczenie Innego oraz asymetryczność relacji. Dialog i symetria pojawiają się potem. Materią teologii jest spotkanie Boga z człowiekiem, tyle że najpierw Bóg się objawia jako całkowicie Inny, by potem stać się bliski. Analogicznie, teologia najpierw jest przepowiadaniem Innego, a potem staje się dialogiem, rozmową. Patrząc na Kościół katolicki i różne wspólnoty protestanckie w Europie, i na uprawianą w nich teologię, sądzę, że większym problemem niż brak dialogu, jest jasność i konsekwencja w przepowiadaniu. Niektórzy teologowie mylą przyjemną, niezobowiązującą rozmowę z ewangeliczną otwartością na człowieka. Zajmujący się scientia fidei nieustannie oddają pole i przyjmują zasady poprawności politycznej, aby nie narazić się na zarzut fundamentalizmu. W Polsce wydaje się być jednak inaczej. Dialogiczny wymiar przepowiadania i teologii powinien być bardziej obecny. Przykładem takiej potrzeby jest np. sprawa in vitro, przy czym nie mam na myśli rozmiękczania nauki Kościoła w tej kwestii, ale formę i adekwatność argumentacji. Dlatego polemizując z Rynkowskim, zgadzam się z nim w tym, co w jego tekście uważam za najważniejsze, a mianowicie wyrażaną na różne sposoby troskę o to, by teologia nie kojarzyła się z publikacjami, „których tytułów nikt nie jest w stanie zrozumieć”, ale z pasjonującą rozmową o sprawach najważniejszych. Dobrze by było, gdyby podjęte przez Rynkowskiego problemy stały się przedmiotem odważnej refleksji w różnych środowiskach teologicznych. Niewątpliwie wpływ wydziałów i pism teologicznych na przepowiadanie Kościoła i toczące się w społeczeństwie dyskusje powinien być bardziej inspirujący i znaczący.
Nie zamierzam zbytnio, Czcigodny Ojcze Dariuszu, komentować kto i co jest teologią? Jak dobrze Wiadomo, zwłaszcza Tobie Ojcze Dariuszu, moja studencka teologia zakończyła się, przyjęciem święceń kapłańskich 31 lipca 1981 roku, u Św. Andrzeja w Warszawie. Zawsze uważałem, że lepszymi teologami, wśród nas, są inni współbracia, m.inn. nieżyjący już O. Jacek Bolewski SJ, i drugi z nas O. Józef Kozłowski SJ. Sam również, będąc duszpasterzem, najlepiej odnajdywałem się w tej częsci teologii, która nawiązuje do duszpasterskich celów. Dzisiaj, po życiowym „wypadku – przerwie”, gdybym wrócił do sprawowania duszpasterstwa, równie interesowała by mnie, głównie teologia duszpasterska. W tych dniach byłem, po wielu latach, na Odpuście, Maryjno-Zielonoświątkowym, w Św. Lipce, zauważyłem jedno podstawowe zjawisko: kiedyś, w czasie odpustu, Plac Świętolipski, po brzegi, był, wiernymi, w y p e ł n i o n y . Dziś brakowało mi ponad dwie trzecie, uczestników naszych Odpustów. A przecież, Obraz Pani Świętolipskiej, to Saulus Populi Romani ? Co się dzieje ? Pojechałem tamże powtórnie, już w Samą Uroczystość Nawiedzenia NMP, to jest w czwartek, 31 maja 2012 i po Eucharystii porannej mogłem tylko modlić się o powtórne napełnienie Odpustowego Placu, w przyszłosci: Veni Santae Spirytus. 2. Zawsze, ale to zawsze stroniłem od lektury Leszka Kołakowskiego i podobnych im naukowców. Żałuję, ale Norwidowskich dzieł prawie nie czytałem, natomiast teologia wyraża się nie tylko w jednej ciężkiej pracy, jaką jest owoc pióra teologa, ale i żmudną wazną pracą dla duszpasterzy teologów, może być wydanie dobrego filmu, np. „Ja jestem” Rzecz o Tajemnicy Eucharystii. Bardzo dobry materiał ewangelizacyjny. Młodym, np cztrerdziestolatkom, zwłaszcza, przed Bożym Ciałem, dobrze jest podsunąć do oglądnięcia. Tak uczyniłem w stosunku do najstarszej Córki, Która pracuje w MOPSiE, zajmując sie przemocą w rodzinie. Dobrze Ojcze Piszesz, że” „Kto kocha, jest teologiem.” Każdy z naszych bliźnich, jest kochany przez nas, dzięki Miłości, którą ma Pan Jezus do każdego człowieka. Szczęść Boże. Marian.
To prawda, rozmowa u cioci na imieninach o Kościele nie zawsze jest teologią, ale czasem tak. Wtedy tak, jeśli strony są zainteresowane, zaangażowane, mają argumenty i nie muszą wobec tego trzaskać drzwiami. Ja na przykład na wielu imprezach rozmawiam z zainteresowanymi ludźmi o religii. Można to nazwać małą teologią. Teolog to jednak ktoś inny niż naukowiec w ścisłym sensie, jak astronom czy fizyk. Każdy jest po części teologiem jeśli wiarę w Boga traktuje serio. Bóg, w przeciwienstwie do fizyki czy astronomii, jest istotną częścią jego tożsamości. Tak samo, jak każdy jest takim małym psychologiem, jeśli zastanawia się nad postępowaniem i emocjami, relacjami itp. Tak samo jeśli tańczę, choćby tylko na dyskotece, całkiem przeciętnie, jestem po części tancerką. Każdy jest też po części filozofem. Nawet moje dzieci, które zadają mi często bardzo filozoficzne pytania. Nie chodzi tu zresztą o nazwę. Gdyby chcieć mnie nazwać oficjalnie zgodnie z wykształceniem, to byłabym ekonomistką, księgową, finansistką. A tymczasem to wszystko mnie nic nie obchodzi oprócz tego, że daje możliwość zdobycia środków utrzymania. Ja się z tymi nazwami nie identyfikuję.
Właśnie gotowałam makaron z kurczakiem i szparagami i przyszło mi do głowy ciekawe porównanie teologa z kucharką.
Czuję się po części kucharką, ponieważ często gotuję. Gotuję lepiej niż wielu kucharzy zawodowych, których dania miałam okazję próbować w restauracjach. Kucharz gotujący kiepsko w restauracji zasługuje na miano kucharza, prawda?
Natomiast ja, która nie ukończyłam gastronomika, ale gotuję lepiej niż on, nie zasługuję na miano kucharki?
Wiadomo, miano kucharki czy też teologa nie zawiera w sobie całości naszej osobowości, naszej tożsamości. Ale nie o to chodzi. Jestem tak samo kucharką, jak i teologiem. Choć nie tylko i nie przede wszystkim.
Rozumiem te argumenty, aby kazda sensowna rozmowe o Bogu nazywac teologia, a rozmawiajacych teologami. Mozna by sie tak umowic… Ale z drugiej strony w takiej regulacji jezykowej nie widze wielkiego sensu praktycznego. Dlatego pozostalbym przy tradycyjnych rozroznieniach. Jesliby pisala pani jakas notke autobiograficzna, to nie sadze, aby bylo sens pisac: Anna Connolly, kucharka… Nawet jesli pani lepiej gotuje od wielu kucharek. Tak samo nie widze sensu, aby w encyklopedii przy hasle np. Kieslowski pisac „teolog”, chociaz jego Dekalog to refleksja teologiczno-moralna.
Przyjelo sie, ze nazywamy kogos teologiem, ekonomista, lekarzem, jesli pracuje w takim zawodzie albo zdobyl przynajmniej wyksztalcenie w tej materii. Rozumiemy jednak, ze moze byc ktos, kto nie zajmuje sie zawodowo ekonomia i skonczyl zupelnie inne studia, ale jest bardzo dobry w ekonomii. Mowimmy wowczas, ze zna sie na ekonomii, albo ze jego pasja jest ekonomia. Nie nazywamy go ekonomista. To sa oczywiscie troche umowne rzeczy w jezyku, ktorym sie poslugujemy. Twierdze jednak, ze propozycja, by kazdego, kto sensownie na imieninach u cioci rozprawia o Trojcy Swietej, nazywac teologiem, tak naprawde niczego nie wyjasnia, niczego nie porzadkuje. No bo jaki bylby sens w przedstawianiu „wujka Mariana”, mechanika samochodowego, ktory lubi sobie pogadac o Bogu po dwoch kieliszeczkach i gada sensownie: Wujek Marian, teolog…
Mnie podoba sie teologia, ktora stara sie byc krytycznym namyslem nad praktycznym zyciem Kosciola, w tym nad duszpasterstwem. To znaczy teolog wychodzi od pewnych konkretnych przejawow zycia Kosciola, reflektuje nad nimi, czasem dochodzac do dosc technicznych i abstrakcyjnych rozwazan, ale potem wraca w jakis sposob do zycia wiara w Kosciele. W ten sposob teologia staje sie jakas pomoca w zyciu Kosciola, a o to ostatecznie chodzi. Staram sie na przyklad, aby moje wyklady o Trojcy byly zacheta dla studentow do zwracania sie na modlitwie do Trzech, a takze do przepowiadania innym prawdy o Bogu – odwiecznej wspolnocie Ojca, Syna i Ducha.
Myślę, że akurat tutaj klasyfikacja jest prosta. Bo to człowiek, którego ona dotyczy, decyduje, jakim mianem siebie określa. I miano to będzie zależało od kontekstu. Ta sama osoba może ktoś określić siebie tutaj jako „teolog”, a w pracy zawodowej – jako ekonomista czy astronom. Tak samo jest zresztą z filozofią. Tak samo jest też ze sztuką.
Rzeczywiście propozycja nazwania wujka Mariana teologiem niczego nie wyjaśnia ani nie porządkuje. I nie tego od niej żądam. Wujek Marian rozprawiając np o tym, o czym ostatnio w „Ranczu” panowie z ławeczki, czyli jaki jest Bóg, ma ciekawość teologa, która niestety nie jest zaspokajana przez Kościół i jego przedstawicieli, w rezultacie czego nie przeradza się w teologię z prawdziwego zdarzenia. A może perspektywa wujka Mariana powinna zainteresować „prawdziwego” teologa? Czy Jezus nie utożsamiał się z najmniejszymi, najmniej znaczącymi? Tak mi się jakoś wydaje, że ks. Kowalczyk nie traktuje poważnie kucharek i mechaników, a zawód teologa wydaje mu się „ponad to”
Pani, Anno. za szybko pani przeszla do osadow mojej osoby. Wmawianie mi, ze nie traktuje kogos powaznie jest – delikatnie mowiac – niepotrzebne. Bo ja normalnie traktuje kucharki i mechanikow, ktorzy nie sa ani lepsi ani gorsi od teologow. Nota bene moj szwagier oraz siostrzeniec sa mechanikami i prowadza warsztat samochodowy. A ja jestem samochodowym analfabeta. I zadna miara mej profesji nie uwazam za lepsza – po prostu nie ma sensu porownywac. Niech kazdy robi to, do czego zostal powolany. Zgadzam sie absolutnie, ze rozne rozmowy o Bogu (rowniez te u cioci na imieninach) moga i powinny byc punktem wyjscia dla teologicznej refleksji. A zatem perspektywa wujka Mariana jak najbardziej moze byc locus theologicus. Zawod teologa nie jest ponad niczym. Jest profesja, powolaniem, sluzba Kosciolowi.
Co do Jezusa, to z tego, ze utozsamial sie z najmniejszymi, nie wynika zadna miara, ze wszystkich uwazal za uczonych w Pismie.
Moja wypowiedz dotyczyla tego, ze po prostu nie widze niczego praktycznie pozytecznego w nazywaniu wszystkich rozmawiajacych sensownie o Bogu i Kosciele teologami. Z czego absolutnie nie wynika deprecjonowanie owych rozmow.
„Bo to człowiek, którego ona dotyczy, decyduje, jakim mianem siebie określa”.
Panie Jaroslawie. I tak i nie. Co z tego, ze ktos sie uwaza za medrca, jesli nikt obok niego za takiego go nie uwaza. Okreslenie typu: Jak Kowalski, teolog, czy tez Jan Kowalski, rolnik itp., sa jednak pewnymi formulami funkcjonujacymi w spolecznosci, ergo, to spolecznosc w duzej mierze okresla sens tych sformulowan.
I tak, i nie. Bo etykietka „teolog” znaczy po prostu, że dany osobnik się teologią zajmuje. Z faktu, że się zajmuje nią zawodowo, nie wynika w żaden sposób, że jest dobrym teologiem; on może być także zupełnie beznadziejnym teologiem. Co więcej, kryterium jakości jest tu dość nieostre; także o tym kryterium zresztą dyskutujemy
Nieco inaczej jest w przypadku nauk ścisłych. Ale i w tym przypadku zupełnie na miejscu jest, jeśli ktoś napisze o sobie: jestem astronomem-amatorem. Co oznacza: w wolnych chwilach zajmuję się astronomią. I to wszystko wyjaśnia. Gość interesuje się tematyką, może (choć wcale nie musi) wiedzieć i rozumieć z niej więcej od niejednego zawodowca (zawodowcy nie zawsze są bardzo douczeni i lotni, tak jest z fachowcami każdej dziedziny). A szczegóły tak czy owak wychodzą w praniu. Czyli w dyskusji.
Myślę więc, że po prostu warto zawsze zaznaczać, czy ktoś zajmuje się teologią zawodowo, czy amatorsko. To jest istotna informacja, której brak – i tu zgadzam się w zupełności – może zafałszować obraz sytuacji.
Etykietka „teolog” pewno znaczy, ze ktos sie jakos teologia zajmuje. Tylko nie wiadomo, jak i w jakim zakresie. Pytanie: Od jakiego momentu zainteresowania sie teologia mozna nazywac sie teologiem. Czy jak ktos raz na miesiac porozmawia z kims sensownie o Bogu, to jest teologiem?
Czy nie lepiej mowic, ze ktos sie intersuje teologia, ze duzo na ten temat wie i czyta, ze jest – wlasnie – teologiem-amatorem.
Moze by warto jeszcze rozroznic miedzy teologiem, ktory zajmuje sie tworcza refleksja teologiczna, a teologiem-wykladowca, nauczycielem teologii.
Jak ktoś pisze o sobie „astronom.amator” to nie znaczy, że się po prostu interesuje astronomią i dużo czyta, lecz raczej, że jest aktywny. Na przykład, obserwuje niebo i jest w jakimś stopniu twórczy. Choć zazwyczaj nie jest to odkrywanie Ameryki, lecz bycie twórczym na prywatne potrzeby, dla prywatnej satysfakcji. Ale to ograniczenie bierze się specyfiki takich nauk, jak astronomia. Tutaj amator wiele dzisiaj nie zdziała, co najwyżej może udostępnić swój komputer dla potrzeb jakiegoś programu badawczego. Potrzebna aparatura i fundusze są poza zasięgiem amatora.
Podobnie jak ktoś pisze o sobie „teolog-amator”, to nie znaczy, że się interesuje teologią i dużo czyta, lecz raczej, że jest aktywny, w jakimś stopniu twórczy. Tyle, że akurat w tym przypadku ten twórczy aspekt może sięgać do samego sedna teologii. Bo właśnie na tym polega relacja z Bogiem, że jest ona dla każdego i na poziomie każdego.
Rzecz jasna, że jeśli ktoś nie zamierza być twórczy, lecz po prostu dużo czyta i chłonie w siebie przeczytaną wiedzę, to nie powinien mówić o sobie „teolog-amator”, lecz co najwyżej „osoba interesująca się teologią”.
Nie ulega też wątpliwości, że nauczyciel teologi i twórczy teologi to dwie różne profesje (co nie wyklucza, że mogą być to profesje tej samej osoby). Teolog-amator raczej nie będzie jednak występował w roli nauczyciela teologii (bo kto go zatrudni). I wobec tego nie należy się tu spodziewać nieporozumień.
Ponieważ słowa używane są po to, żeby przekazać pewną informację, i ponieważ użycie określenia „teolog-amator” tę informację czytelnie przekazuje, to myślę, że nie ma co łamać kopii o to określenie. Ważniejszym jest raczej zakreślenie granic tematycznych, w których widzielibyśmy teologa. Twórczego, rzecz jasna. Bo nauczyciel – wiadomo – będzie przekazywał uczniom to, co należy do powszechnie uznanego kanonu najważniejszych myśli w danej dziedzinie. Oraz – jeśli to dobry nauczyciel – będzie pobudzał do twórczego myślenia. Nauczanie teologii jest więc czymś, czego treść zależy od tego, co niesie w sobie teologia twórcza.
Wniosek jest trywialny: najpraktyczniej skoncentrować się na pytaniu, czym jest twórcza teologia.
Wniosek jest trywialny: najpraktyczniej skoncentrować się na pytaniu, czym jest twórcza teologia. …która może pojawiać się w różnych miejscach, niekoniecznie na uczelniach teologicznych, chociaż powinna przede wszystkim na nich, bo trudno pobudzać do twórczego myślenia komuś, kto sam twórczy nie jest. A ponieważ, jak mówi ks. R. Wożniak, życie kościelne może bujnie kwitnąć jedynie tam, gdzie kwitnie i teologia, trzeba zastanawiać się, jakie są warunki tego, żeby teologia kwitła, a więc była twórcza. Twierdzę, że będzie taka, gdy będzie to racjonalna rozmowa o spotkaniu z Bogiem, gdy będzie to mówienie z Bogiem, o Bogu i do Boga, nie zaś o problemie czegoś w czymś. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że mówienie o problemie X u autora Y bywa potrzebne, może inspirować twórczego teologa, może kierować teologię na nowe tory, ale teologia nie może ograniczać się do takiego mówienia. Musi kiedyś nastąpić przeskok do twórczość, przedstawienie jakiejś wizji bycia w świecie, że się tak wyrażę po Heideggerowsku. Mnie się wydaje, że często bywa tak, że bardziej udaje się to tym, którzy zawodowymi teologami nie są. I to może nie dlatego, że ich spotkanie z Bogiem jest jakoś głębsze niż u zawodowych teologów, ale dlatego, że nie ogranicza ich konieczność unaukowiania wszystkiego, co mówią. Dlatego wydaje mi się ważne nawiązanie rozmowy między różnymi rodzajami teologii, między teologami zawodowymi, a teologami amatorami.
I jeszcze taka dygresja osobista. Na swojej stronie w tytule mam napisane: „Robert M. Rynkowski teolog i redaktor”. No, tam trzeba skrótowo, jakoś dziwnie by wyglądało „Robert M. Rynkowski doktor teologii i redaktor”. Gdy ktoś mnie pyta, kim jestem z wykształcenia, odpowiadam, że teologiem, tak jak się odpowiada, że fizykiem, prawnikiem, ekonomistą. Ale odczuwałbym pewien opór, gdybym w notce o autorze dotyczącej mnie miał napisać po prostu „Robert M. Rynkowski – teolog, redaktor w”… itd. Bo czy doktorat z teologii oznacza bycie teologiem?