Archiwa tagu: teolog

Gwałt na teologii

Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons
Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons

Antoni Słonimski z właściwym sobie humorem zauważył kiedyś, że najtrudniejszą dla odbiorcy formą zdobywania wiedzy i obcowania z cudzą myślą są naukowe odczyty. „Muszę się przyznać – pisał felietonista – że uwaga moja nie wytrzymuje próby dłuższej prelekcji i wrażenia wzrokowe stają się konkurencją nie do zwalczenia”, tak że nawet „najobskurniejszy fryz na ścianie staje się rajskim widokiem”. Przy czym według autora Gwałtu na Melpomenie „odczyt staje się zabawniejszy, gdy wykład ilustrowany jest przezroczami lub gdy na katedrze stoi wypchana sowa”.

Jako uczestnik bierny i czynny sympozjów naukawych i naukowych sowy jeszcze nie widziałem ni żywej ni wypchanej, ale „wykłady ilustrowane” owszem; nie tyle może profesorowie i inne hab-capy, jak mawiał jeden z profesorów, uzabawniają słuchaczowi słuchanie, ile sam słuchacz zabawia się podglądaniem Internetu, pod pretekstem notowania cennych refleksji poddając się wrażeniom wzrokowym, tej „konkurencji nie do zwalczenia”. Ja sam staram się, w ramach ćwiczeń ascetycznych, wytrwać na stanowisku słuchacza mimo wszystko do końca, do ostatniej kropki.

Opłaca się zwłaszcza wtedy, gdy teologiczno-scjentystyczne wywody zostają zakończone przypomnieniem stanowiska wyrażonego przez Sobór Laterański IV: „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe”, dlatego „mówiąc o Bogu, nie możemy określić, kim On jest, ale wyłącznie kim nie jest i jakie miejsce zajmują inne byty w stosunku do niego”. Zabawny jest ten wyrzut sumienia, który zmusza, by do Boskiego kapelusza, którego nieskończone gabaryty redukowało się ze trzy kwadranse, wrzucić na koniec grosik żywej czy spreparowanej pokory.

Taka kropka nad i, czy raczej „wypchana sowa” na zakończenie, które byłoby dobrym punktem wyjścia. Bo to dopiero nad „i” tajemnicy trzeba by postawić „ptaszka” racjonalnego uporządkowania tego, co objawione. Teologia jako „wiedza wiary” w świecie postawionym na głowie poucza wiarę, zamiast dać się jej pouczać; chce posiąść Boga, zamiast dać się posiąść Jemu. Zamiast inkulturacji wiary – której jednym z wymiarów w świecie ceniącym naukę miała być właśnie uprawiana w sposób naukowy teologia – dokonał się proces odwrotny: wykorzenienie wiary, gwałt dokonany przez rozum naukowy na wierze.

Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons
Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tych wiecznie (czytaj: w czasie) dających o sobie znać ciągotkach do skrajnych rozwiązań – od wiary do rozumu, od teologii apofatycznej do katafatycznej – ujawnia się nie co innego, jak ograniczenie rozumu. W głowie się nie mieści, że miałaby być taka mała, a przecież wystarczyłoby głowie przyglądnąć się, jak radził św. Maksymilian Kolbe, kapeluszowi, w którym bez problemu się mieści. Ze wszystkimi problemami, których nie jest w stanie rozwiązać inaczej niż przez wiarę. Wiara bowiem podpowiada rozumowi, że teologia powinna przybrać kształt zarówno apofatyczny jak i katafatyczny.

Przy czym, co może ucieszy rozum, teologia negatywna nie jest w żadnym razie negacją teologii pozytywnej. Liczy się i to, i tamto; „i” z kropką, a nigdy bez niej, kropka zawsze z „i”; sowa żywa zamiast wypchanej. Z faktu, że Bóg przemówił przez Syna, wynika możliwość uprawiania teologii afirmatywnej, która ma tyle do powiedzenia, ile usłyszy w wypowiedzianym Słowie. Godne uwagi, że Bóg mówi, zdaje się bardziej niż niejeden współczesny teolog z tytułami, „po ludzku”. Poznajemy Boga w kenozie, słyszymy słowo, które wyrzekło się „Boskiej gramatyki”, uczymy się od Rabbiego bez teologicznego dyplomu.

Kenosis dokonany w tym celu, aby pouczyć o zasadzie akcji-reakcji rozumianej po chrześcijańsku. Nie „oko za oko, ząb za ząb”, ale ekstasis Boga stającego się człowiekiem za ekstasis człowieka stającego się „jak Bóg”. Tajemnica theosis, udział w naturze Boskiej (2 P 1,4), a zatem również poznanie Boga tak, jak On nas poznał; bo na razie poznajemy „przez wiarę” i niejasno, oglądając Boga w ludzkim odbitego zwierciadle (por. 1Kor 13,10-13). A zatem theo-logia nie może rozdzielać via afirmativa od via negativa. Nie 80 czy 90, ale 100 % cukru w cukrze, a zarazem 100 % nieadekwatności; prawda „i” nadprawda.

Poszukiwany, poszukiwana, teolog lub teolożka, zdolny-zdolna dokonać syntezy katafatyczno-apofatycznej teologii bez mieszania wymiarów pozytywnego i negatywnego, które zawsze kończy się pomniejszeniem jednego i drugiego. Nie może to być łyżka negatywnego dziegciu w beczce pozytywno-teologicznego wykładu, rzecz też pewnie nie w tym, żeby odczyt wygłaszać na kolanach, choć to akurat byłaby dobra ilustracja związku wiedzy z wiarą. Teologia winna być przecież „zasadniczo doksologiczna, charakteryzująca się uwielbieniem i dziękczynieniem”, jej „najbardziej odpowiednią metodą są chwała i uwielbienie” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Czy w takim razie teolog przemawiający zza katedry, który nie wzbudza w słuchaczu „teologicznej ekstazy”, dokonuje gwałtu na teologii?

Sławomir Zatwardnicki

Teologia pneumatyczna kardynała Waltera Kaspera

Na naszym świecie istnieje bowiem nie tylko bezlitosna sprawiedliwość, ale i bezlitosna doczesność. Przejawia się ona w ufności pokładanej jedynie w szczęściu czysto doczesnym. Polega na pragnieniu doskonałego szczęścia już tu i teraz we wszystkim. Czytaj dalej Teologia pneumatyczna kardynała Waltera Kaspera

Franciszek teolog?

Pisanie o nowym papieżu Franciszku jako teologu i wyzwaniach teologicznych, przed którymi stanie, jest dość ryzykowne, bo ciągle jeszcze mało wiemy o jego dotychczasowej działalności teologicznej. Trudność wynika przede wszystkim z tego, że nie są powszechnie znane jego poglądy teologiczne, jego duchowość, jego książki (żadna nie jest przetłumaczona na polski). Takiej trudności nie było w przypadku Benedykta XVI, z którego poglądami teologicznymi dosyć łatwo było się zapoznać. Co ciekawe, w zasadzie w żadnych informacjach nie mówi się o jego działalności jako wykładowcy, jego sylwetce duchowo-teologicznej, studiach teologicznych, wyjazdach naukowych do Europy.

Papież dogmatyk?

Dlatego w sporym kłopocie jest ktoś, kto chce sobie zadać pytanie o stanowisko papieża w kwestiach dogmatycznych. Jaki jest stosunek nowego papieża do poglądów Augustyna z Hippony, Anzelma czy Tomasza z Akwinu? Czy jeśli chodzi o Wcielenie, to zgadza się z Tomaszem, że nie nastąpiłoby ono, gdyby nie było grzechu pierworodnego, czy raczej bliżej mu do Jana Dunsa Szkota, który sądził odwrotnie? A czy jeśli chodzi o rozumienie Trójcy Świętej, to jest on raczej po stronie tych, którzy uważają, że trzeba trzymać się terminologii wypracowanej na pierwszych soborach, czy raczej po stronie swojego współbrata Karla Rahnera, który chciał mówić o trzech „różnych sposobach subsystencji”? Czy jako ten, który widział i widzi zło, śmierć w swoim kraju i na swoim kontynencie, byłby skłonny podzielać przekonanie Hansa Ursa von Balthasara (też jezuity przez 20 lat), że można mieć nadzieję na zabawienie wszystkich?

Owszem, można powiedzieć, że nie każdy biskup musi „znać się” na tych kwestiach teologicznych, bo może skupiać się bardziej na działalności duszpasterskiej i sprawach społecznych. Słusznie jednak papież Franciszek powiedział w homilii 14 marca 2013 r. podczas Mszy św., którą po raz pierwszy odprawił jako biskup Rzymu: „jeśli nie wyznajemy Jezusa Chrystusa, to dzieje się źle. Staniemy się pozarządową organizacją pomocową, ale nie Kościołem, Oblubienicą Pana”. I dalej: „Chciałbym, aby wszyscy po tych dniach łaski mieli odwagę, właśnie odwagę, by kroczyć w obecności Bożej, z krzyżem Pana; by budować Kościół na Krwi Pana, którą przelał On na krzyżu, i wyznawali jedyną chwałę: Chrystusa Ukrzyżowanego”. Jezusa Chrystusa wyznaje się umysłem i sercem, a wydarzenia paschalne (męka, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa), o których wspomina papież, są istotą chrześcijaństwa (chociażby pytanie, czy centrum tych wydarzeń był Krzyż czy Zmartwychwstanie). Papież nie może więc nie być teologiem, tym bardziej że nieraz będzie musiał zająć stanowisko w skomplikowanych kwestiach teologicznych.

Jak zatem nowy papież wyznawał i wyznaje Jezusa Chrystusa? Pierwsze wystąpienia papieża dają nadzieję, że nie pozwoli on swojej roli sprowadzić do szefa pomocowo-terapeutycznej organizacji pozarządowej mało zainteresowanego treścią wiary, że sposób tego wyznawania będzie miał dla niego istotne znaczenie.

Papież „niesoborowy”?

Wydaje się, że pewne znaczenie dla postawy teologicznej może mieć to, że Franciszek jest pierwszym papieżem od zakończenia Soboru Watykańskiego II, który w nim nie uczestniczył. Ciekawe może być więc pytanie, jak będzie on rozumiał ten sobór, czy jego spojrzenie na to najważniejsze w Kościele wydarzenie dwudziestego stulecia będzie jakoś się różniło od spojrzenia jego poprzedników. Czy będzie on w stanie odczytać i zrealizować przesłanie tego soboru, o co apelował Benedykt XVI? Niewykluczone, że jako człowiekowi niezaangażowanemu w obrady będzie łatwiej mu to zrobić. A kwestii doktrynalnych podjętych przez sobór, uznawany za duszpasterski, jest całkiem sporo, chociażby kwestia wartości zbawczej innych religii i związany z nią problem pluralistycznej teologii religii i teologii azjatyckiej (por. dyskusję na blogu Kleofas). W tym zakresie pozostajemy jednak głównie w sferze domysłów.

Papież demonolog?

Zwraca uwagę to, że w dwóch pierwszych swoich wystąpieniach papież Franciszek wspomniał o diable. Najpierw, 14 marca 2013 r., w pierwszej papieskiej, poniekąd programowej, homilii w kontekście tego, że bez wyznawania Jezusa Chrystusa Kościół staje się pozarządową organizacją pomocową, powiedział: „Kiedy nie wyznaje się Jezusa Chrystusa, przypominają mi się słowa Léona Bloy: Kto nie modli się do Boga, modli się do diabła. Kiedy nie wyznajemy Jezusa Chrystusa, to wyznajmy doczesność diabła, doczesność szatana”. Dzień potem, 15 marca 2013 r., w przemówieniu do kardynałów powiedział:

Drodzy bracia, nigdy nie ulegajmy pesymizmowi i temu zgorzknieniu, jakie każdego dnia proponuje nam diabeł. Nie ulegajmy pesymizmowi i zniechęceniu: mamy mocną pewność, że Duch Święty daje Kościołowi, wraz ze swym potężnym tchnieniem, odwagę by wytrwać, a także poszukiwać nowych metod ewangelizacji, aby nieść Ewangelię aż po krańce ziemi (por. Dz 1, 8).

Czyżby papież Franciszek miał jakieś szczególne upodobanie do demonologii? Warto zwrócić uwagę na to, na czym jego zdaniem polega to działanie szatańskie. Wygląda na to, że chodzi tu w głównej mierze o działanie przeciw Kościołowi, o zachęcenie go do rezygnacji z wyznawania Jezusa Chrystusa, zwątpienia w działanie Ducha Świętego. O wsączanie pesymizmu, że w dzisiejszym świecie taka wiara nie ma sensu, że trzeba raczej skupić się na doczesności, na świadczeniu pomocy na wzór organizacji pozarządowych i dać sobie spokój z głoszeniem Ewangelii. Zarażenie się tym pesymizmem sprawia, że zamiast Chrystusa wyznaje się doczesność, na dodatek nie doczesność przepełnioną Bogiem, ale uformowaną przez szatana. Ubóstwienie tej doczesności prowadzi do modlitwy do jej twórcy, nie zaś do Boga.

Po papieżu, który widział w swoim kraju piekło na ziemi, zło w czystej postaci, można by się spodziewać, że zwróci uwagę właśnie na ten aspekt diabelskości. A jednak wskazuje na działanie dużo bardziej subtelne, wymierzone w samo sedno wiary chrześcijańskiej i podważające samą jej istotę. To jego zdaniem jest dzisiaj najważniejsze zagrożenie, bez usunięcia którego nie za bardzo ma sens jakakolwiek działalność dobroczynna. Mówiąc więc o diable, mówi w istocie o wierze w Jezusa Chrystusa. Papież Franciszek wie, że w przypadku Kościoła nie ma sensu budowanie zamków na piasku, zwłaszcza gdy jest to piasek przesiany przez ojca kłamstwa. W zalewie nie zawsze najwyższych lotów literatury demonologicznej tego rodzaju trzeźwe spojrzenie jest bezcenne.

Papież ekolog człowieka?

W homilii wygłoszonej w czasie Mszy św. inaugurującej pontyfikat (19 marca 2013 r.) papież powiedział:

A kiedy człowiekowi brakuje tej odpowiedzialności [polegającej na opiece nad stworzeniem – R.M.R.], kiedy nie troszczymy się o stworzenie i o braci, wówczas jest miejsce na zniszczenie, a serce staje się nieczułe. Niestety w każdej epoce dziejów są „Herodowie”, którzy knują plany śmierci, niszczą, oszpecają oblicze mężczyzny i kobiety.

Wcześniej Franciszek wskazał, że nie strzeżemy dzieła stworzenia wtedy, gdy nie strzeżemy Chrystusa: „Widzimy też jednak, co stanowi centrum powołania chrześcijańskiego: Chrystus! Strzeżemy Chrystusa w naszym życiu, aby strzec innych, strzec dzieło stworzenia!”. Papież wraca tu więc do podstawowej myśli ze swojej pierwszej papieskiej homilii: „jeśli nie wyznajemy Jezusa Chrystusa, to dzieje się źle. Staniemy się pozarządową organizacją pomocową, ale nie Kościołem, Oblubienicą Pana” (14 marca 2013 r.). Można by więc dopowiedzieć, że bez wyznawania Chrystusa Kościół stanie się jedną z wielu pozarządowych organizacji ekologicznych. Ci, którzy nie są chrześcijanami (chociaż jest to też wyzwanie skierowane do chrześcijan), powinni z kolei czuwać nad swoimi uczuciami, swoim sercem, „gdyż z niego wychodzą intencje dobre i złe: te, które budują i te, które niszczą”. Zatem warunkiem strzeżenia stworzenia jest strzeżenie Chrystusa i samych siebie.

Co się dzieje, gdy tego nie robimy? Naszemu światu towarzyszą „znaki zniszczenia i śmierci”. Ale papież wskazuje tu głównie destrukcyjną działalność człowieka skierowaną przeciw człowiekowi, skoro mówi o herodach knujących plany śmierci. Chociaż więc można przewidywać wrażliwość ekologiczną papieża Franciszka, trzeba raczej zakładać, że będzie głównie się skupiał na – można powiedzieć – ekologii człowieka. Można przypuszczać, że będzie w przeważającej mierze będzie zachęcał do walki z „nieekologicznymi” krainami śmierci, piekłem na ziemi, które jedni ludzi przygotowują innym.

Tak więc głównym zadaniem chrześcijan i wszystkich ludzi dobrej woli jest strzeżenie człowieka przed krainami śmierci i zniszczenia. To zadanie wymaga jednak podbudowy poważną refleksją teologiczną i trzeba mieć nadzieję, że taka refleksja będzie się pojawiać w wystąpieniach Franciszka.

Czy papież Franciszek przybliży Kościół do świata?

Papież Franciszek zaskakuje prostotą i zwyczajnością. Jeśli jakiś przedstawiciel duchowieństwa, zwłaszcza ten wysoko postawiony w hierarchii, prowadzi w miarę normalne życie, to jest to dla szarych katolików szok, niemal cud. Jeśli papież zachowuje się jak normalny człowiek, to znaczy rozśmieszają go starodawne stroje, które każe mu się nosić, jeśli płaci za hotel, jedzie autobusem, mówi „Dobry wieczór!”, umie zrobić zakupy, coś ugotować i wystarczają mu dwa pokoje – to doprawdy nie może nam się taka kenoza pomieścić w głowach! Jesteśmy wzruszeni i poruszeni. Papież normalnym człowiekiem! Papież schodzi z piedestału. Papież mówi językiem, który każdy rozumie. Gdyby jeszcze zakazał zwracać się do siebie per „Ojcze Święty”, „Wasza Eminencjo” czy coś w tym stylu…

Papież chce przekroczyć barierę, jaką przez setki lat duchowieństwo oddzielało się od świeckich. Przynajmniej tak wynika z jego gestów. Chce zejść ze swojej duchowej góry w ten świat, zobaczyć, jak tu naprawdę się żyje, poznać prawdziwego człowieka. Nie dlatego, że duchowny to nie jest prawdziwy człowiek, ale jest to człowiek, który „odszedł od tego świata” i często tak o nim zapomniał, że wydaje mu się, że świat prawdziwy to księża, zakonnicy, albo nawet jedynie sama kuria watykańska.

Czy coś wyniknie z takiej postawy dla teologii? Obecnie jest tak, że teologią zajmują się ci na górze, duchowni, mający kontakt z Duchem. Świeccy, ci na dole, mający kontakt z przyziemnością, nie mają nic do powiedzenia. Jeśli by tak góra spuściła trochę z tonu, spojrzała na dół i postarała się zrozumieć, czym żyje duchowość świecka, teologia uległaby zbawczej przemianie. Bowiem sprawy duchowe, do których dojrzał „dół” są nadal odległe od pojęć „góry” teologicznej. Będę zadowolona jeśli z tego pontyfikatu wyniknie choćby niewielkie zniwelowanie wysokości, na jakiej mieszkają pasterze w porównaniu z owieczkami, nauczyciele w porównaniu z uczniami, ojcowie w porównaniu z dziećmi, duchowni w porównaniu ze świeckimi, ci, co mówią w porównaniu z tymi, co słuchają, władcy w porównaniu z poddanymi, and last but not least, mężczyźni w porównaniu z kobietami.

Sedno mojej teologicznej nadziei streszcza ten oto cytat z ostatniej książki ks. Hryniewicza „Oczekuję życia w przyszłym świecie”: „W dziejach wiary trwa ustawiczny proces korygowania i poszukiwania nowych form myślenia, bardziej zgodnych z duchem Ewangelii. Teologia nie powinna pozostać w tyle przemian zachodzących w umysłach i sercach ludzi wierzących. Powinna być raczej sojuszniczką i promotorką dobrych przemian, które otwierają oczy na całość dziejów Bożego stworzenia i pomagają zrozumieć, że Bóg prawdziwie jest miłością”.

Papieżu Franciszku, nie pozostawaj w tyle za sercami i potrzebami ludzi wierzących! Wiele masz już do nadgonienia. Coś jednak nie pozwala mi zbyt optymistycznie patrzeć w przyszłość…

Dobre, bo… nijakie?

Czy teolog może pisać książki kucharskie? Oczywiście. Jest przynajmniej jeden znany mi przykład: szwajcarskiego teologa Josefa Imbacha, którego kilka książek „kuchenno-kościelnych” zostało przetłumaczonych na polski. Dlatego gdy na Facebooku pojawił się pomysł, żeby jeden z popularnych polskich teologów, znany również z zamiłowania do gotowania, napisał książkę kucharską, bo byłoby to coś nowego, czego jeszcze nie było, przyszedł mi do głowy ów Szwajcar. Z drugiej jednak strony możemy mieć polską wersję Imbacha, a na dodatek możemy pójść dalej i zrobić, coś czego chyba rzeczywiście jeszcze nigdzie nie było: kościelno-kucharską wersję „Kuchennych rewolucji”. Wpada taki teolog do stołówki na którymś z „kościelnych” uniwersytetów, do refektarza w seminarium czy klasztorze, zamawia jedzenie, a potem…

No właśnie, przejdźmy do części bardziej poważnej. Z moich doświadczeń z jedzeniem w takich miejscach wynika, że ma ono jedną cechę: wszystkie potrawy smakują dokładnie tak samo… czyli nijak. Pewnie są one odpowiednio kaloryczne, pewnie przygotowane w odpowiednich warunkach, pewnie dość zdrowe i pewnie brzuch od nich nie będzie bolał. Oczywiście, są miejsca, gdzie jest inaczej, ale ogólne wrażenie jest właśnie takie.

No dobrze, a gdzie tu powaga? Ano to nijakie w smaku jedzenie w miejscach „kościelnych” przywodzi mi na myśl naszą teologię. Oczywiście bezpieczna, strawna dla wszystkich, ale wyrafinowane smaki trudno w niej znaleźć. Trochę taka bez wyrazu. Może więc przydaliby się nam tacy, którzy niczym prowadząca we wspomnianym programie telewizyjnym zrobiliby rewolucję na naszych uczelniach teologicznych?  Zmieniliby nasze myślenie o uprawianiu teologii? Bo nawet najlepsza polska żywność przegra z kebabem, jeśli będzie miała smak wody.

Nie dajmy się zwariować

W naszym kraju z terminami „teolog” i „teolożka” rzecz ma się podobnie jak z deklaracjami politycznymi: w każdym stwierdzeniu otoczenie dopatruje się co najmniej jednego dna – nie lubisz PiS? Na pewno jesteś obrzydliwym PO-wcem! Nie głosowałeś na Platformę? To musisz być zakamuflowaną opcją PiS-owską. Tertium non datur. Odkąd zaczęłam określać siebie jako „teolożkę”, natychmiast zostałam – oczywiście mimowolnie – zaszufladkowana jako feministka – mniej lub bardziej katolicka, ale za to wojująca z patriarchatem i dyskryminacją w Kościele ( jak mniemam, kobieta „teolog” jest automatycznie zaliczana do grona tradycjonalistów szanujących zastane formy językowe). Określenie, które dla mnie było wyborem naturalnym i wręcz odruchowym, okazało się manifestem. Skonfrontowana z tą wiedzą, musiałam dokonać wyboru: naprędce dobudować sobie brakującą ideologię bądź dalej spokojnie robić swoje, nie zważając na kolejne przyprawiane gęby. W dalszym ciągu definiuję siebie jako „teolożkę”. Dlaczego?

Owszem, fundamentalne dla mojej tożsamości jest wspólne wszystkim ludziom człowieczeństwo i podobieństwo do Stwórcy (a wskutek naszej tradycji i historii „człowiek” w języku polskim jest rodzaju męskiego). Zgoda, tyle tylko, że abstrakcyjne człowieczeństwo aktualizuje się wyłącznie w istocie określonej płci, w moim przypadku żeńskiej. Jestem kobietą – w wymiarze biologicznym, psychologicznym, duchowym, społecznym i kulturowym – zostawmy na boku dywagacje, co to właściwie oznacza, bo splot tych płaszczyzn jest tak silny, że nie potrafię teraz ich od siebie wyodrębnić, one w sumie budują moją tożsamość. Język polski pozwala (jak np. przy definiowaniu swojej funkcji czy zawodu: uczeń/uczennica, pisarz/pisarka, nauczyciel/nauczycielka) bądź nakazuje (w przypadku np. czasowników, zaimków) kobietom wybierać odrębne od męskich formy językowe. I ja po prostu korzystam z tej możliwości. Oczywiście, obciążam w ten sposób przekazywaną wiadomość dodatkowo informacją o mojej płci, ale nie widzę powodu, dla którego miałabym tę informację ukrywać (zresztą język polski nie pozwala mi na unikanie kategorii płci na dłuższą metę). Czy stała obecność tej perspektywy wpływa na mój sposób zajmowania się teologią? Nie. Jako teolożka uprawiam dokładnie tę samą teologię, którą zajmowałabym się jako teolog.

Rozumiem, że wchodzące dopiero do języka nowe odpowiedniki żeńskie tradycyjnie męskich zawodów, jak chociażby właśnie teolożka, są dla niektórych nie do zaakceptowania ze względu na brzmienie czy formę. I nie zamierzam walczyć z tym, jak język polski poradził sobie w deklinacji z rozróżnianiem identycznie brzmiących form żeńskich i męskich. Ze wszystkich sił odżegnuję się od językowego imperatywu kategorycznego, a kwestię wrażliwości na kwestie językowe pozostawiam indywidualnym gustom i upływającemu czasowi.

W poszukiwaniu teologii i teologów

Tekst opublikowany w: „Znak” 666 (2010) nr 11, ss. 103-108.

Kiedy czytałem tekst Roberta Rynkowskiego o tym, co właściwie możemy nazwać teologią i kto zasługuje na miano teologa (Teologia spotkania i dialogu, w: „Znak” 5 (2010), ss. 88-94), przypomniałem sobie jeden z wierszy Edwarda Stachury: „Wszystko jest poezją, a najmniej poezją jest napisany wiersz; każdy jest poetą, a najmniej poetą jest poeta piszący wiersze”. Rynkowski stawia tezę: „Teologia w ścisłym sensie to taka racjonalna ludzka rozmowa o spotkaniu z objawionym Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg” (s. 91). I rozwija ją w różnych kierunkach. Stwierdza: „Teologię jako rozmowę może tworzyć dwóch profesorów, a równie dobrze dwóch górali” (s. 90). Albo: „Nie do przyjęcia jest model teologa-naukowca zamkniętego w murach uczelni i koncentrującego się na abstrakcyjnych problemach teologicznych” (s. 91). Czy też: „Czasami można mieć nieodparte wrażenie, że na miano tych, którzy prowadzą rozmowę o Bogu, bardziej zasługują internauci mozolnie tworzący różne internetowe miejsca pozwalające na prowadzenie takiej rozmowy” (s. 93). Pomyślałem sobie przekornie, że skoro tak, to dlaczego nie pójść dalej parafrazując Stachurę: Wszystko jest teologią, każdy jest teologiem, a najmniej teolog w murach uczelni.

Paradoksy teologii

Być może z teologią jest trochę tak jak z pojęciem czasu u św. Augustyna. Biskup Hippony zauważył: „Czymże więc jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”. Zajmujemy się teologią, istnieją wydziały teologiczne, każdego roku publikuje się wiele książek teologicznych, a kiedy przychodzi nam krótko wytłumaczyć, czym właściwie jest teologia, to okazuje się, że trudno znaleźć zadowalające określenie. Już etymologiczna definicja teologii, czyli „nauka o Bogu” nasuwa wiele trudności. Pojawia się pytanie o to, czym jest nauka. Co znaczy „naukowość”? Badanie tego, co powiedział Orygenes o Trójcy Świętej, jest zapewne w nie mniejszym stopniu nauką niż doktorat na temat twórczości Mickiewicza. Istotna różnica polega na tym, że teolog nie tylko zajmuje się Orygenesem, ale wierzy w Boga Trójjedynego, o którym Orygenes pisał. Rynkowski przypomina, że Bóg nie może być przedmiotem zdystansowanych dociekań. Teolog bowiem „przekazuje to, czego sam doświadczył w spotkaniu z żywym Bogiem” (s. 89). Stąd „hipoteza niewierzącego teologa jest absurdem” (s. 89). Rzeczywiście, Bóg nie jest przedmiotem wśród wielu innych, które człowiek poznaje i o nich nauczać. Nie da się mówić o Bogu w podobny sposób, jak mówimy np. o budowie silników. Wszak jeśli mamy rzeczywiście mówić o tym, na kogo wskazujemy używając słowa „Bóg”, to musimy sobie uświadomić, że jest to Ktoś, w kim „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28), kto jest nieskończenie większy od wszystkiego, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. W takim przypadku nie jest możliwy naukowy dystans do przedmiotu dociekań. W konsekwencji np. analiza oryginalnych tekstów ewangelii jest czymś innym niż tłumaczenie Homera, o ile teologia ma się różnić od językoznawstwa, religioznawstwa lub historii idei.

Z drugiej jednak strony sądzę, że teolog nie tyle przekazuje swoje doświadczenie osobowej relacji z Bogiem, co doświadczenie wspólnoty, i to wspólnoty pokoleń rozciągniętej w czasie 2 tys. lat. W tej perspektywie należałoby stwierdzić, że nie może być teologiem ktoś, kto nie czuje żadnego związku ze wspólnotą wierzących. Można sobie jednak wyobrazić kogoś, kto znajduje się gdzieś na granicy wiary i niewiary, nie określa siebie niewierzącym, ale też nie deklaruje się jako wierzący, a mimo to uprawia teologię. Brak mu uchwytnej, osobowej relacji z Bogiem, a jednak jest jakby niesiony wiarą Kościoła, na którego obrzeżach zdaje się znajdować. Zdecydowanie odrzucający Boga teolog to rzeczywiście absurd, ale z drugiej strony myśliciel, który wadzi się z Bogiem, w którego nie potrafi do końca uwierzyć, oraz z Kościołem, z którym w wielu sprawach się nie zgadza, może uprawiać teologię. Być może kimś takim był Leszek Kołakowski, przede wszystkim filozof, ale również teolog, który z pasją rozmawiał o Bogu, choć o jego osobistych wyborach wiary (lub niewiary) niewiele wiemy. Św. Anzelm określił teologię jako fides quaerens intellectum – wiara poszukująca zrozumienia. Rzeczywiście, teologia zrodziła się z potrzeby głębszego rozumienia wiary i dzielenia się nią innymi. Ale może bywa i tak, że teologia rodzi się z potrzeby rozumienia własnych wątpliwości. Pokorne wątpienie poszukujące zrozumienia – to też teologia, nie z centrum Kościoła, ale gdzieś z jego obrzeży, tym niemniej ciekawa i potrzebna.

Rynkowski zauważa, że „w teologii bardzo istotny jest wymiar praktyczny, duszpasterski” (s. 89). Niewątpliwie teologia nie powinna być teoretyczną sztuką dla sztuki. Dlatego podoba mi się trochę „protestanckie” określenie teologii jako krytycznej refleksji nad przepowiadaniem. Pojęcie „przepowiadania” należy tu rozumieć szeroko jako głoszenie Słowa, sprawowanie sakramentów i wszelką inną działalność (np. charytatywną) podejmowaną w imię chrześcijańskiej wiary. Dobra teologia podejmuje nad tak rozumianym przepowiadaniem krytyczną refleksję, by – po niekiedy abstrakcyjnych i skomplikowanych rozważaniach – powrócić do przepowiadania oczyszczając je lub wskazując nowe możliwości. Niejeden wielki teolog, jak np. św. Augustyn, był zarazem aktywnym duszpastersko biskupem. Franciszek Ksawery w napisanym z dalekiej Azji liście do Ignacego Loyoli wyrzuca teologom brak troski o praktyczne głoszenie Ewangelii: „Często wspominam, jak to dawniej, na uczelniach europejskich, a szczególnie na Sorbonie, wyszedłszy z siebie krzyczałem do tych, którzy mają więcej wiedzy niż miłości i nawoływałem ich tymi słowami: O jak wiele dusz z waszej winy traci niebo i pogrąża się w otchłań piekła!”. Teologia ma być nauką w służbie wiary, o czym niekiedy zapominają teologowie. I nie chodzi o jakąkolwiek wiarę (np. przykrojoną do własnych upodobań), ale o wiarę wspólnoty Kościoła. Peter Seewald w rozmowie z Josephem Ratzingerem przypomniał wypowiedziane kiedyś przez obecnego Papieża zdanie: „To jest Jego [Chrystusa] Kościół, a nie pole eksperymentowania dla teologów”. Ratzinger-teolog tak rozwinął tę myśl: „Jesteśmy [teolodzy] po to, by służyć Kościołowi, a nie tymi, którzy decydują, czym ten Kościół jest. […] Wierzymy, że On [Jezus] chce tego Kościoła i staramy się zrozumieć to, czego On chce i w ten sposób służyć” . Podczas spotkania z księżmi na zakończenie Roku Kapłańskiego Benedykt XVI wypowiedział podobne słowa: „Widziałem trzy pokolenia teologów i mogę powiedzieć, że hipotezy, które niegdyś, w latach 60-tych czy 80-tych wydawały się nowatorskie, w pełni naukowe, niemal niepodważalne, dziś już się zestarzały i straciły znaczenie. Wiele z nich wydaje się wręcz śmiesznych. A zatem miejcie odwagę, by oprzeć się pozorom naukowości, nie podporządkowywać się modnym hipotezom, lecz myśleć w kategoriach wielkiej wiary Kościoła”.

Z drugiej strony trzeba zauważyć, że duszpasterski wymiar teologii nie musi być i de facto nie jest wyraźny u każdego teologa. Znam znakomitych teologów, którzy jednocześnie mają talent popularyzatorski i duszpasterski. W Polsce do takich należy zapewne o. Jacek Salij. Znam też takich, którzy są wybitni, ale najlepiej czują się w bibliotece pozostawiając styk teologii i duszpasterstwa innym. Ruch od przepowiadania ku teologii i z powrotem ku przepowiadaniu ma charakteryzować całość teologii, a niekoniecznie każdego teologa. W tym ruchu niektórzy teolodzy zajmują wąski, ściśle akademicki odcinek, który służy jednak całości. Dlatego też nie do końca zgadzam się z Rynkowskim, kiedy stwierdza, że od teologa wymaga się, „by nie tylko zgłębiał praktykowaną i wyznawaną wiarę, ale także przekazywał ją innym” (s. 89). Teologiczne mole książkowe, piszące tylko dla specjalistów, też są potrzebne. Nie odmawiałbym im miana – jak to sugeruje Rynkowski – „teologa w ścisłym sensie” (s. 92).

Przytoczona na początku definicja, jaką proponuje Rynkowski, łączy zręcznie w sobie kilka konstytutywnych dla teologii elementów, a zarazem jest swoistym postulatem jej odnowy. Teologia to „rozmowa o spotkaniu z objawionym Bogiem” – stwierdza Rynkowski. Bóg dla teologa nie jest więc obiektywizowanym przedmiotem rozważań, ale kimś, kto się sam objawia i umożliwia spotkanie. Teolog rozważa sens spotkań Boga z ludźmi, w centrum których stoi doświadczenie Apostołów, a to rozważanie nie może być jedynie monologiem, ale w pewnym momencie winno przybrać kształt dialogu z innymi, z tymi, którzy spotkali Boga, ale także z tym, którzy twierdzą, że Bóg nigdy nie wyszedł im naprzeciw. Teologia nie jest jakąkolwiek rozmową, ale musi być to rozmowa racjonalna (krytyczna), czyli taka, która odwołuje się do rozumu i metod poznawczych, jakimi rozum dysponuje. I wreszcie w teologii uczestniczy sam Bóg, a zatem mówienie o Bogu jest zarazem słuchaniem Boga i mówieniem do Niego, czyli modlitwą. Czy jednak wychodząc od powyższego określenia teologii warto interpretować je – jak to czyni Rynkowski – na tyle szeroko, że w gruncie rzeczy każda sensowna rozmowa o Bogu okazuje się być teologią?

Przekupki teolożkami?

Odbyłem wiele racjonalnych rozmów o Bogu Jezusa Chrystusa, ale nie widzę powodu, aby – zgodnie z propozycja Rynkowskiego – nazywać wszystkie te rozmowy teologią. Nazywanie teologią tak różnych fenomenów jak na przykład: dyskusja na imieninach cioci o Kościele, dyskusja o wierze na forum internetowym, rozmowa duchowa z rekolektantem, dzielenie się refleksjami nad fragmentem Biblii, czy też analiza tekstu Rahnera o aksjomacie fundamentalnym, nie wydaje się porządkować opisu rzeczywistości, a raczej wprowadza terminologiczne zamieszanie. Jeśli dwóch ludzi rozmawia sensownie o czarnych dziurach w kosmosie, to z tego nie wynika, że są fizykami lub astronomami.

Rynkowski wyraża swój krytyczny stosunek do nudnych teologów akademickich, którzy od lat czytają te same skrypty, a za pisanie artykułów i książek zabierają się jedynie po to, aby robić kolejne stopnie „naukowej kariery”. Słabym wykładowcom teologii przeciwstawia teologiczną pasję ludzi zupełnie niezwiązanych z uczelniami teologicznymi. Chwali – i słusznie – książki Szymona Hołowni, które w swobodnym, publicystycznym stylu przybliżają wielu ludziom chrześcijaństwo i katolicyzm. Odwołując się do swojej definicji teologii uznaje Hołownię za teologa i stwierdza: „To pełnoprawny uczestnik rozmowy o Bogu, bardziej pełnoprawny […] niż niejeden teolog profesjonalny” (s. 94). Co więcej, Rynkowski zauważa, że nie ma powodu, aby teologia jako rozmowa o Bogu miała być prowadzona jedynie w świecie tekstu. Wszak obraz i dźwięk w wielu filmach Krzysztofa Kieślowskiego sprowokował „do rozmowy o Bogu więcej osób niż kiedykolwiek uda się to kilku teologom uczelnianym razem wziętym” (s. 94). Rozumiem rozczarowanie Rynkowskiego teologią uprawianą na wielu teologicznych wydziałach. Nie dziwię się, że przykładów podtrzymywania sensownej rozmowy o Bogu poszukuje na płaszczyźnie publicystyki i sztuki. To prawda, że niekiedy powieść, poezja, obraz mogą być teologicznie głębsze niż kolejny doktorat o czymś tam w nauczaniu Jana Pawła II. Ktoś kiedyś powiedział, że największym polskim teologiem był C.K. Norwid. Takie stwierdzenie jest jednak pewnym skrótem myślowym. Norwid pozostaje genialnym poetą, którego poezja ma głęboki wymiar religijny. I nie powinno się go umieszczać w leksykonach teologów, chociażby z tego powodu, że sam nigdy nie uważał siebie za teologa (bynajmniej nie z fałszywej skromności). Za teologa nie uważał się też Kieślowski, choć zapewne zgodziłby się z nazwaniem jego filmów rozmową o Bogu.

Teologii nie da się ściśle zdefiniować i wyznaczyć jej precyzyjnych granic, tym niemniej warto rozróżniać pomiędzy teologią, wymiarem teologicznym i miejscami teologicznymi (loci theologici). Właściwie wszystko może być locus theologicus, czyli przestrzenią, która staje się punktem wyjścia do refleksji teologicznej. Takim miejscem może być literatura, film, malarstwo. Teologicznie inspirująca jest dla mnie np. powieść Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Nie nazwałbym jednak pisarza teologiem a jego dzieła teologią. Tak samo wolę wskazywać na teologiczny wymiar różnych rozmów niż twierdzić, że są one teologią. Nie jest też żadną ujmą nazwanie kogoś publicystą religijnym, a nie teologiem. Może wszak istnieć wybitna publicystyka i kiepska teologia, lub na odwrót. Definicja teologii u Rynkowskiego w pewnym stopniu unieważnia rozróżnienie na teologów profesjonalnych i teologów-amatorów. Sądzą jednak, ze jest ono potrzebne, a że niekiedy „amator” okazuje się być lepszy od „profesjonalisty”, to problem i wstyd tego ostatniego.

W V wieku, w czasie burzliwych synodów i soborów chrystologiczno-trynitarnych, ponoć przekupki na targach sprzeczały się o naturę Jezusa. Nie spieszyłbym się jednak z nazwaniem ich pierwszymi teolożkami. Z drugiej strony cieszyłbym się, gdyby teolodzy potrafili trafić ze swą teologią „pod strzechy” i wzbudzić dyskusje teologiczne wśród tzw. zwyczajnych ludzi. Heretyk Ariusz odniósł wielki sukces miedzy innymi dlatego, że układał zgrabne pieśni biesiadne, które propagowały jego idee teologiczne. Kupcy i marynarze pijąc wino śpiewali ariańskie „szanty” o Logosie. O mało co, a Kościół stałby się ariański. W tym kontekście zgadzam się całkowicie z Rynkowskim, który wskazuje na konieczność wykorzystywania dziś Internetu do prowadzenia dyskusji teologicznych. Nie chodzi o umieszczanie obszernych książek w przestrzeni wirtualnej, choć to też może być pomocne, ale o wypracowywanie na różnych stronach internetowych klarownej syntezy teologii i uczenie się tyleż zwięzłej, co celnej argumentacji teologicznej.

Dialog czy przepowiadanie?

Rynkowski postrzega teologię przede wszystkim jako dialog, rozmowę o Bogu. Moim jednak zdaniem dialog nie jest najważniejszy. W Kościele pierwsze jest przepowiadanie Ewangelii, a dialog jest elementem owego przepowiadania. Apostołowie pełnili misję zleconą im przez Zmartwychwstałego: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Teologia narodziła się jako refleksja nad tym nauczaniem. Jeśli jednak chcemy coś komuś przekazać, przekonać do pójścia określoną drogą, to trzeba tego kogoś poznać, czyli trzeba z nim rozmawiać. Paweł Apostoł rozmawiał z poganami na Areopagu w Atenach. Próbował nawiązać do ich wierzeń, ale nie po to, aby ot tak porozmawiać sobie o Bogu, ale by przekazać nowinę o Jezusie Chrystusie. Dialog był jednym ze sposobów przepowiadania, a nie na odwrót. Rozumienie relacji pomiędzy ewangelizacją a dialogiem religijnym jest dziś przedmiotem napięć w Kościele. Większość przyznaje, że jedno i drugie jest potrzebne, ale różnie rozkładane są akcenty. Jedni wyróżniają dialog, a inni ewangelizację. Rynkowski ze swą definicją teologii zdaje się stać po stronie tych pierwszych.

W filozoficznym sporze Lévinasa z Buberem o to, co jest najważniejsze w mowie i w relacjach, stoję po stronie tego pierwszego. Najpierw jest doświadczenie Innego oraz asymetryczność relacji. Dialog i symetria pojawiają się potem. Materią teologii jest spotkanie Boga z człowiekiem, tyle że najpierw Bóg się objawia jako całkowicie Inny, by potem stać się bliski. Analogicznie, teologia najpierw jest przepowiadaniem Innego, a potem staje się dialogiem, rozmową. Patrząc na Kościół katolicki i różne wspólnoty protestanckie w Europie, i na uprawianą w nich teologię, sądzę, że większym problemem niż brak dialogu, jest jasność i konsekwencja w przepowiadaniu. Niektórzy teologowie mylą przyjemną, niezobowiązującą rozmowę z ewangeliczną otwartością na człowieka. Zajmujący się scientia fidei nieustannie oddają pole i przyjmują zasady poprawności politycznej, aby nie narazić się na zarzut fundamentalizmu. W Polsce wydaje się być jednak inaczej. Dialogiczny wymiar przepowiadania i teologii powinien być bardziej obecny. Przykładem takiej potrzeby jest np. sprawa in vitro, przy czym nie mam na myśli rozmiękczania nauki Kościoła w tej kwestii, ale formę i adekwatność argumentacji. Dlatego polemizując z Rynkowskim, zgadzam się z nim w tym, co w jego tekście uważam za najważniejsze, a mianowicie wyrażaną na różne sposoby troskę o to, by teologia nie kojarzyła się z publikacjami, „których tytułów nikt nie jest w stanie zrozumieć”, ale z pasjonującą rozmową o sprawach najważniejszych. Dobrze by było, gdyby podjęte przez Rynkowskiego problemy stały się przedmiotem odważnej refleksji w różnych środowiskach teologicznych. Niewątpliwie wpływ wydziałów i pism teologicznych na przepowiadanie Kościoła i toczące się w społeczeństwie dyskusje powinien być bardziej inspirujący i znaczący.