Alegoria – głupota czy coś potrzebnego?

Przy okazji tłumaczenia i opracowywania Homilii do Pieśni na Pieśniami Grzegorza z Nyssy[1] natknęłam się na zadziwiającą pogardę, z jaką współczesna egzegeza traktuje patrystyczne, a zwłaszcza alegoryczne, komentarze do Pisma Świętego. Nierzadkie są głosy, które odmawiają im wszelkich znamion egzegezy w ścisłym znaczeniu[2]. Zdarzają się uczeni pozytywnie nastawieni do komentarzy patrystycznych, z tym że ograniczają się oni do docenienia roli, jaką odegrały one w historii, uznając, że nie mają najmniejszego wpływy na współczesną naukową biblistykę[3]. Tymczasem typologia i alegoria były obecne w Kościele od samego początku, co więcej, były szeroko rozpowszechnione w judaizmie aleksandryjskim, więc ich deprecjonowanie oznacza oderwanie się od korzeni i zerwanie z Tradycją.

Czym jest alegoria?

Alegoria, od greckich słów állos/inny oraz agoreúein/przemawiać, to dzieło, utwór lub ich element, który poza znaczeniem dosłownym ma jednocześnie określony umowny sens przenośny[4]. W przypadku alegorycznej interpretacji Biblii chodzi o odkrywanie znaczenia ponaddosłownego w celu pogłębienia wiary oraz aktualizacji orędzia biblijnego. Zwykle pomija się wtedy lub odsuwa na dalszy plan znaczenie dosłowne[5]. Niekiedy rozróżnia się typologię i alegorię, przy czym ta pierwsza ma polegać na ukazywaniu zgodności między dwoma Testamentami i przyjmować jako zasadę, że wydarzenia i osoby ze Starego Testamentu były typami, czyli symbolicznie zapowiadały i antycypowały wydarzenia i osoby Nowego Testamentu. Alegoria w tym wypadku oznacza metodę, w której tekst święty traktowany jest jako zwykły symbol, czyli alegoria duchowych prawd[6]. Typologia była charakterystyczna dla wszystkich środowisk egzegetycznych chrześcijańskiej starożytności, także dla tzw. szkoły antiocheńskiej, której przedstawiciele uznawani byli za zwolenników dosłownej interpretacji Pisma Świętego. Używano jej nie tylko w apologetyce, ale także w katechezach na temat sakramentów, w czym widać ścisły związek egzegezy z liturgią[7].

Skąd się wzięła alegoria w Kościele?

Metaforyczne odczytywanie treści różnych utworów, nie tylko Biblii, rozwinęło się po okresie niewoli babilońskiej. Komentarze miały na celu lepsze zrozumienie całego tekstu oraz potwierdzenie nowych zasad, odpowiadających zmieniającym się warunkom życia[8]. Z kolei typologia była w Kościele niezastąpioną bronią w walce ze zwolennikami Marcjona, którzy usiłowali przeciwstawiać sobie dwa Testamenty[9]. Na pogłębienie i rozpowszechnienie w egzegezie chrześcijańskiej metody alegorycznej miały wpływ interpretacje Starego Testamentu proponowane przez szkoły rabiniczne oraz popularność platońskiego idealizmu, który przekonywał, że świat widzialny jest jedynie symbolicznym odzwierciedleniem rzeczywistości niewidzialnej. Ten ostatni powód jest szczególnie istotny. Był to bowiem jeden z aspektów spotkania judaizmu i chrześcijaństwa z kulturą helleńską[10]. Alegoria stanowiła środek do uczynienia Pisma Świętego bardziej przystępnym dla wykształconych czytelników.

Do czego może się alegoria przydać?

Szczególnym przypadkiem tej ogólnej tendencji jest interpretacja Pisma Świętego w oparciu o systemy filozoficzne i terminologię filozoficzną tamtych czasów. Alegoria umożliwiała bowiem egzegezę, której integralnym elementem stawały się koncepcje i tezy niemożliwe do odczytania czy uzgodnienia z dosłownym znaczeniem tekstu. Z jednej strony mogło to prowadzić do wypaczeń czy nawet odejść od ortodoksji, jak choćby w przypadku koncepcji apokatastazy Orygenesa, która to teoria wynikała bezpośrednio z systemu filozoficznego, przyjętego przez niego. I chociaż można znaleźć fragmenty Pisma, które stanowią jej poparcie, jednak okazała się ona niezgodna z nauką Kościoła, co potwierdził drugi Sobór w Konstantynopolu w roku 553. Nie sposób jednak przecenić znaczenia i wpływu, jakie pojęcia filozoficzne popularne w pierwszych wiekach chrześcijaństwa wywarły na teologię, a w szczególności na orzeczenia dogmatyczne Kościoła. Owszem, koncepcja Boga jako Trójcy czy rozumienie zła jako ontycznie nieistniejącego braku dobra bliższe są tradycji filozoficznej niż Biblii w jej genetycznym rozumieniu[12], nie sposób jednak zaprzeczyć, że koncepcje te stały się podstawą najważniejszych orzeczeń doktrynalnych. Ich wprowadzenie do tradycji kościelnej byłoby niemożliwe gdyby nie egzegeza alegoryczna.

Jak odróżnić dobrą alegorię od złej?

Od razu rodzi się jednak pytanie, na jakiej podstawie odróżniać alegoryczny sens ortodoksyjny od heretyckiego, czy mówiąc łagodniej, niezgodnego z ortodoksją; i czy jest to w ogóle możliwe. Po pierwsze, alegoria może wprowadzać nowe treści, ale nie mogą być one niezgodne z pierwotnym przesłaniem wynikającym z kontekstu historycznego. Zasadę tę wyraźnie sformułował Tomasz z Akwinu, mówiąc, że wszystkie sensy tekstu biblijnego bazują na jednym – dosłownym: Omnes sensus fundentur super unum, scilicet litteralem[13]. Drugie kryterium to eklezjalny wymiar egzegezy. Interpretacja alegoryczna od początku pojmowana była nie jako indywidualna twórczość komentatora, ale jako część spuścizny Kościoła, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Wiarygodność danej alegorii wynikała z jej przekazywania, z ciągłości tradycji. Wiąże się to z przeświadczeniem o działaniu Ducha Świętego w Kościele także poprzez nauczanie nauczycieli, które zawiera treści przydatne do zbawienia wiernych[14].

Kiedy alegoria jest konieczna?

Z jednej strony egzegeza alegoryczna stała się miejscem spotkania kultury greckiej z Pismem Świętym, z drugiej zaś jest niezbędnym narzędziem do interpretacji pewnych ksiąg czy fragmentów Biblii, które w dosłownym znaczeniu mogły wzbudzać wątpliwości co do swojej kanoniczności. Choćby Pieśń nad Pieśniami: jeśli ma być uznana za część Pisma Świętego, nie może być odczytywana w swoim dosłownym znaczeniu. Jak pisze K. Bardski: Pozbawienie jej wymiaru ponaddosłownego mogłoby być równoznaczne z pozbawieniem jej racji kanoniczności[15]. Dowodem na prawdziwość tego twierdzenia może być próba dosłownej interpretacji tej księgi, jaką podjął zagorzały zwolennik egzegezy antiocheńskiej Teodor z Mopsuestii. Jak wiadomo, próba ta doprowadziła Teodora do postawienia postulatu wyłączenia Pieśni na Pieśniami z kanonu Pisma Świętego, co stało się jednym z powodów jego potępienia na Soborze w Konstantynopolu w 553 roku.

Chrześcijańska egzegeza, która dostrzega w Oblubieńcu Chrystusa, a w Oblubienicy duszę lub Kościół, oparta jest na wcześniejszej hebrajskiej tradycji. Tam Oblubieniec symbolizował Boga, a Oblubienica Izrael. Nie oznacza to bynajmniej, że sens dosłowny należy bagatelizować. Wręcz przeciwnie: lepsze zrozumienie dosłownego znaczenia przyczynia się niewątpliwie do głębszego odczytania treści, ukrytej w obrazach cielesnej miłości[16].

Także Księga Koheleta budziła sprzeciw zarówno w środowisku żydowskim, jak i chrześcijańskim ze względu na swoje epikurejskie i hedonistyczne fragmenty. Mimo powagi, jaką cieszyła się Septuaginta, jeszcze w II wieku zdarzali się rabini, którzy odrzucali kanoniczność tej księgi[17]. Z akt Soboru Konstantynopolitańskiego można wywnioskować, że także Teodor z Mopsuestii mógł kwestionować jej kanoniczność, jednak prawdopodobnie uznawał on tylko, że różne księgi były pisane pod różnymi rodzajami natchnienia[18]. Nawet wśród autorów, którzy kanoniczności nie kwestionowali pojawił się problem, jak interpretować owe kontrowersyjne fragmenty. Autorzy starożytni radzili sobie z trudnymi miejscami Koheleta na różne sposoby, z czego najbardziej popularnym było interpretowanie ich właśnie na sposób alegoryczny.

Alegoria miejscem spotkania teologów

Starania współczesnej biblistyki, by skupić się na historycznej i genetycznej interpretacji Biblii zostały niejako usankcjonowane encykliką papieża Piusa XII, Divino afflante Spiritu. Tymczasem w części dotyczącej znaczenia i doniosłości badań nad sensem dosłownym papież nawołuje: Niechaj egzegeci stale o tym pamiętają, że ich pierwszym i usilnym staraniem ma być jasne poznanie i określenie, jaki jest sens dosłowny słów biblijnych. Ten sens dosłowny mają oni odnaleźć za pomocą znajomości języków, kontekstu i porównań z miejscami paralelnymi, co stosuje się i przy objaśnieniu dzieł o treści świeckiej, aby myśli pisarza dać jasny wyraz. Niechaj jednak autorzy objaśniający Pismo św. nie zapominają, że tu chodzi o natchnione słowo Boże, przez samego Boga powierzone Kościołowi, aby je strzegł i wyjaśniał. Toteż z nie mniejszym staraniem mają się liczyć z objaśnieniami i postanowieniami Urzędu Nauczycielskiego w Kościele, jak również z wykładnią Ojców Kościoła i z „analogią wiary”[19]. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że większość współczesnych biblistów zapomina o liczeniu się z objaśnieniami, jeśli nie Urzędu Nauczycielskiego, to na pewno z wykładnią Ojców.

Myślę, że jest to jeden z głównych powodów wielkiej przepaści, jaka utworzyła się między różnymi dziedzinami teologii. Rzadko zdarza się nam dogmatykom korzystać z wyników badań biblistów i wcale nie wynika to z braku dobrej woli. Każdy wywód teologiczny zaczyna się przecież od analizy Pisma Świętego, tylko każdy teolog radzi sobie sam, nie uwzględniając najnowszych dokonań biblistyki, bo często są one dla jego badań nieprzydatne. Tymczasem zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że dobra egzegeza, uwzględniająca całą tradycję egzegetyczną mogłaby być punktem wyjścia i miejscem spotkania wszystkich dziedzin teologii.

[1] Por. Grzegorz z Nyssy, Homilie do Pieśni nad Pieśniami, wstęp, tłumaczenie, przypisy M. Przyszychowska, Kraków 2007.

[2] Por. O. Keel, Pieśń nad Pieśniami. Biblijna pieśń o miłości, tł. B. Mrozewicz, Poznań 1997, 26.

[3] Por. G. Ravasi, Il cantico dei cantici. Commento e attualizzazione, Bologna 1992, 129; M.H. Pope, Song of Songs. A new Translation with Introduction and Commentary, New York 1977, 112; A.M. Pelletier, Lectures du Cantique des Cantiques. De l’enigme du sens aux figures du lecteur, Roma 1989, 62.

[4] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, red. H Zgółkowa, t. 1, Poznań 1996, 206.

[5] Por. Religia. Encyklopedia PWN, red. T. Gadacz, B. Milerski, t. 1, Warszawa 2001, 139.

[6] Por. J.N.D. Kelly, Początki doktryny chrześcijańskiej, tł. J. Mrukówna, Warszawa 1988, 62.

[7] J. Daniélou, Sacramentum futuri. Études sur les origines de la typologie biblique, Paris 1950, 11n.

[8] Por. Religia. Encyklopedia PWN, dz. cyt., 139.

[9] Por. J.N.D. Kelly, Początki doktryny chrześcijańskiej, dz. cyt., 63.

[10] Por. M. Simonetti, Między dosłownością i alegorią, tł. T. Skibiński, Kraków 2000, 14.

[11] Por. M. Przyszychowska, Zagadka nauki Grzegorza z Nyssy o apokatastazie, w: Collectanea Theologica 4 (2004), 59-74.

[12] Por. W. Szczerba, Tradycja filozoficzna a Biblia w Kościele pierwszych wieków. Casus Grzegorza z Nyssy, w: Theologica Wratislaviensia, 2 (2007), 146.

[13] Summa Theologiae I, ad 1, 10.

[14] Por. K. Bardski, Pokarm i napój miłości. Symbolizm w ponaddosłownej interpretacji Biblii w tradycji Kościoła, Warszawa 2004, 133n.

[15] K. Bardski., Pokarm i napój miłości, dz. cyt., 79.

[16] K. Bardski., Pokarm i napój miłości, 303.

[17] Por. M. Filipiak (oprac.), Pismo święte Starego Testamentu, t. 8 cz. 2, Księga Koheleta, Poznań 1980, 28.

[18] Por. M. Starowieyski., Księga Eklezjastesa w starożytności chrześcijańskiej, w: Vox Patrum 10 (1990), z. 19, 775.

[19] Pius XII, Divino afflante Spiritu II, 2, 2a.

11 myśli nt. „Alegoria – głupota czy coś potrzebnego?”

  1. Cenny głos P. Marty Przyszychowskiej dotyczący alegorycznych komentarzy Biblii przez ojców Kościoła. Jednak jego konkluzja końcowa napawa mnie pewnym niepokojem i budzi zdziwienie (Rzadko zdarza się nam dogmatykom korzystać z wyników badań biblistów i wcale nie wynika to z braku dobrej woli. Każdy wywód teologiczny zaczyna się przecież od analizy Pisma Świętego, tylko każdy teolog radzi sobie sam, nie uwzględniając najnowszych dokonań biblistyki, bo często są one dla jego badań nieprzydatne). Analiza historyczno-krytyczna Biblii nie pracuje przecież dla dogmatów; żadna analiza historyczno-krytyczna – czy to Koranu, czy to Talmudu – nie została stworzona po to, by ułatwiać uzasadnienia dla swoich prawd wiary kapłanom, imamom czy rabinom. Analiza historyczno-krytyczna stara się jedynie – drogą częstokroć żmudnych analiz – dojść do myśli pierwotnej autora tekstu, ewentualnie – gdy próbuje się ustalić historyczność rozważanego opisu – wyznaczyć prawdopodobieństwo zaistnienia zdarzenia, które się rozważa. Problem wydaje się, że polega tu zupełnie na czymś innym: naukowe ustalenia bardzo często wymuszają na teologu dogmatycznym alegoryzację tekstu biblijnego. Tak było przecież w przypadku opisu stworzenia (siedmiodniowego) świata w Księdze Rodzaju oraz w epizodzie zatrzymania słońca przez Jozuego. Ktoś, kto przeprowadza analizy krytyczne tekstu, nie patrzy w ogóle na jego późniejsze interpretacje lub je pomija (jak np. ks. J. Meier), a właśnie teolog dogmatyczny – oczywiście tylko w niektórych wypadkach – nie może przejść wokół nich obojętnie; z tego właśnie powodu powstał konflikt, nazwijmy to tak: interesów. Konflikt, który, dodajmy, badacza nie interesuje, ponieważ nie jest on jego problemem – on ma skupić się na odczytaniu pierwotnych intencji i na ustaleniu historyczności zdarzenia. Te prace naukowców zbiegły się – nie wiem czy przypadkowo – z rosnącym zainteresowaniem chrześcijan swoimi korzeniami i próbą zrozumienia Jezusa w Jego własnym kontekście. Bestselerami stają się te pozycje, które wychodzą naprzeciw oczekiwaniom czytelników, a nie chcą oni poznawać Biblii poprzez ojców Kościoła, lecz poprzez rzeczywisty kontekst sytuacyjny. Skutkiem czego potargana i porysowana książka np. J. Crossana „Jezus historyczny”, bez problemu sprzedaje się na aukcjach za 50 PLN, a przepięknie wydane egzegezy biblijne ojców Kościoła zalegają „półki”. Nie jest to sytuacja do końca normalna, przyznaję; nie ma jednak już jednak powrotu do niegdysiejszego entuzjazmu ojcami – to se ne vrati.

    Teolog dogmatyczny, wyposażony przecież w zdolność przewidywania i wyobraźnię, reaguje tym intensywniej na obecną rzeczywistość, która jawi mu się jako niebezpieczeństwo i wybiega w przyszłość, chcąc zlikwidować potencjalne zagrożenie. Stąd u niektórych teologów dogmatycznych pojawia się nieuzasadniona agresja wobec, nie bójmy się użyć tego słowa, Bogu ducha winnych egzegetów (podkreślających prawie na każdym kroku swoja bezstronność w dochodzeniu do prawdy). Mechanizmy tej agresji przybliża Erich Fromm: „Jeżeli jednostka lub grupa społeczna czują się zagrożone (a czują – przyp. AJN), dokonuje się mobilizacja mechanizmów agresji obronnej nawet wówczas, gdy zagrożenie nie ma natury bezpośredniej; w ten właśnie sposób ludzka zdolność przewidywania przyszłości sprzyja częstotliwości występowania agresywnych reakcji. […] Przede wszystkim żywotnym interesem człowieka jest zachowanie układu odniesienia. Zależy od tego jego zdolność do działania, a ostatecznie również jego poczucie tożsamości. Jeżeli zagrażają mu inni, choćby poprzez idee, które kwestionują jego własny układ odniesienia, będzie reagował na te idee jak na zagrożenie swoich prywatnych interesów” (Erich Fromm, Anatomia ludzkiej destrukcyjności, Poznań 1999, s. 216. 218). Wielokrotnie okazywało się, że to teologia musiała, niejako jeszcze raz, pochylić się nad egzegezą biblijną i ją alegoryzować (np. grzech pierworodny), ponieważ ustalenia naukowe nie przystawały do przestarzałych poglądów. Czy w takim razie czymś dziwnym jest, że teolog odczuwa strach, związany z pytaniem: co dalej? Dokąd będę tylko ustępował? Z tego strachu wydobywa się agresja, a w końcu, bo przecież nie przynosi ona żadnych pozytywnych efektów, próba zignorowania ustaleń krytyki naukowej. Czy jednak współczesny Don Kichot musi walczyć z wiatrakami? Moim zdaniem, nie musi.

    Nie można też odrzucić problemu ekumenicznego. W analizach historyczno-krytycznych katolik i protestant mówią jednym głosem: wymiar ten w sposób prawie zupełny zbliżył do siebie egzegetów. Trudno właściwie wychwycić różnicę w czym – w interpretacji Biblii – różni się od siebie protestant E. Sanders od ks. J. Meiera. W interpretacji alegorycznej, korzystającej w zbyt nachalny sposób z ojców, ten wymiar ekumeniczny może zostać zaprzepaszczony. W katolicko-protestanckiej debacie nad problemem, który tu też był poruszany, jak odróżnić dobrą tradycję egzegetyczną od złej, protestanci, nie bez pewnych racji wypowiedzieli się następująco:
    ISTNIEJE WIELE SPRZECZNYCH TRADYCJI
    Wszyscy przyznają, nawet uczeni katoliccy, że istnieją wzajemnie sprzeczne tradycje chrześcijańskie. W rzeczy samej wielki teolog okres średniowiecza, Peter Abelard, odnotował całe setki różnic. Np. niektórzy Ojcowie (Augustyn) popierali apokryfy (tj. chodzi o tzw. księgi deuterokanoniczne – przyp. tłum.) Starego Testamentu, podczas gdy inni (Hieronim) się im sprzeciwiali. Niektórzy wielcy nauczyciele (św. Tomasz z Akwinu) sprzeciwiali się niepokalanemu poczęciu Marii podczas gdy inni (Scotus) je popierali. Tak więc niektórzy Ojcowie sprzeciwiali się zasadzie sola Scriptura podczas gdy inni ją popierali.
    Teraz każdy z tych faktów czyni niemożliwością aby zaufać tradycji w jakimkolwiek autorytatywnym sense, gdyż zawsze powstaje pytanie: która z przeciwnych sobie tradycji (nauk) powinna zostać przyjęta. Odpowiedź typ: „ta, która została autorytatywnie orzeczona przez kościół” jest rozmowaniem w błędnym kole, gdyż nieomylność tradycji stanowi już część argumentu na rzecz doktryny o nieomylnym autorytecie kościoła. Autorytet kościoła powinien zaś zostać dowiedziony bez odwoływania się do siebie samego. Fakt, że jest tak wiele sprzecznych tradycji pokazuje, że tradycja jest niewiarygodnym źródłem do autorytatywnego określania dogmatów.
    Nie jest też wystarczające argumentowanie, że chociaż poszczególnym Ojcom nie można w pełni dać wiary, to jednak ich „jednomyślnej zgodzie” można zaufać. Po prostu nie było czegoś takiego jak jednomyślna zgoda Ojców odnośnie niejednej doktryny ogłaszanej „nieomylnie” przez Kościół Rzymskokatolicki . W niektórych przypadkach nie było nawet zgody większości! Stąd odwoływanie się do nauczającego Magisterium Kościoła Katolickiego dla definitywnego rozstrzygnięcia sporów teologicznych jest błędem.
    Katolicy w odpowiedzi podają analogię, że tak jak żona rozpoznaje głos swego męża w tłumie, tak kościół rozpoznaje głos swego Męża w rozstrzyganiu, która tradycja jest wiarygodna. Analogia jednak jest błędna (pomijając już to, że analogia niczego nie udowadnia lecz tylko ilustruje – przyp. tłum.) Po pierwsze, zakłada arbitralnie (bez żadnego dowodu), że istnieje jakaś wyznaczona przez Boga postapostolska droga pozabiblijnego decydowania, które tradycje pochodzą od Boga.
    Po drugie, w stosunku do tradycji rzymskokatolickich nie można znaleźć żadnych dowodów historycznych takich jak te, których się używa na poparcie wiarygodności Nowego Testamentu. Np. nie ma dobrych dowodów na istnienie naocznych świadków w pierwszych wiekach (przekonanych przez cuda), którzy mogliby poświadczać słuszność tradycji ogłaszanych nieomylnie przez Kościół Rzymskokatolicki. Faktycznie, wiele katolickich doktryn jest opartych na tradycjach, które wyłoniły się dopiero wieki później i z którymi nie zgadzały się zarówno inne tradycje jak i Biblia (np. cielesne wniebowstąpienie Marii).
    I w końcu, cały argument katolicki redukuje się subiektywnego, mistycznego doświadczenia, i tylko dlatego jest podnoszony bo użyto błędnej analogii. Ani Kościół Katolicki jako taki, ani jego przywódcy nie doświadczali poprzez wieki czegoś takiego jak nieustanne słyszenie Bożego głosu, tak żeby można go było rozpoznać za każdym razem. Prawda jest taka, że domniemane rozpoznawanie głosu Męża nie jest niczym innym jak tylko subiektywną wiarą w autorytet nauczającego Magisterium Kościoła Rzymskokatolickiego (Katolicko-protestancka debata na temat autorytetu Biblii: http://apologetyka.com/teologia/katolicyzm/jz-solascriptura#sprzeczne_tradycje).

    Sztywne odwoływanie się do tradycji egzegezy alegorycznej nie pomoże w trudnym dialogu, który, dzięki współczesnej egzegezie, jest już bardzo zaawansowany. Wątpię, by ktokolwiek chciał wykonać tutaj jakiś krok wsteczny.

    Podsumowaniem, bardzo mądrym podsumowaniem i wyważonym, niech będą słowa prof. Macieja Bielawskiego:
    „Dla Ojców Kościoła Pismo było jednym wielkim poematem. Wiele ksiąg tworzyło jedną Księgą Słowa. Ów duch całości i jedności Ojców bardziej mnie przekonywał niż pokawałkowana egzegeza współczesnych biblistów. Nie tracąc wizji całości Ojcowie w swoich komentarzach potrafili zarazem zatrzymać się nad jakimś zdaniem, jednym słowem, wyczyniając z nim filologiczne i teologiczne cuda (jak Augustyn medytujący nad imieniem Adam czy Bazyli rozwodzący się na temat przyimka „w”). W całości Pisma jak i w każdym wersecie dostrzegali oni Oblicze Chrystusa. Podobała mi się także ich teoria, według której jedna księga Pisma, na miarę postępu duchowego, odsyłała do innej, a przejście to wiązało się z głębszym zjednoczeniem z Bogiem. Na przykład znajomość i praktyka Księgi przysłów, przygotowywały do filozofujących rozmyślań Koheleta, które z kolei otwierały drogę do mistycznych szczytów Pieśni nad Pieśniami.
    Z biblijnych komentarzy Ojców emanował pewien duch – nie potrafiłem określić, czym on był, wyczuwałem jednak, że wiązał się z praktyką życia i z doświadczeniem duchowym. Lektura i doświadczenie według nich ściśle się ze sobą wiązały. Z jednej strony sposób życia wyznaczał perspektywę w jakiej czytało się Pismo, ponieważ otwierało ono przed czytelnikiem swoje podwoja na miarę czystości jego serca. Z drugiej zaś strony obcowanie ze Słowem przemieniało życie. Była to pociągające perspektywa mistycznej podróży, która zdawała się nie mieć żadnych granic.
    Dopiero po wielu latach moich patrystycznych fascynacji zacząłem odkrywać także ograniczenia i błędy Ojców Kościoła, z których jednak także można było się czegoś nauczyć. Szczerze mówiąc wiele patrystycznych komentarzy do Pisma jest przegadanych i nudnych, są to barokowe labirynty, w których trudno doszukać się zbawczej prostoty Ewangelii. Myślę, że po części to właśnie Ojcom zawdzięczamy tragiczny rozłam na chrześcijaństwo kościelne z jego tradycjami (doktryny, ryty, prawo) i przesłanie samego Jezusa. Ogrom egzegetycznej spuścizny Ojców zachwycał, jednak na szczęście po jakimś czasie męczył i nużył tak, że z radością wracałem do lektury samej Biblii.
    Czego to Ojcowie nie wyczyniali ze „Słowem Boga”! Pod płaszczykiem ich „lektury duchowej” czy „interpretacji alegorycznej” odkryłem ideologiczne manipulacje, a czasami nawet pustą grę słów. Wiele z głupot i pomyłek Ojców zaważyło na losach chrześcijaństwa i przetrwało do dzisiaj: teoria grzechu pierworodnego, która wynikła z błędnego odczytania św. Pawła przez Augustyna, zaciążyła na antropologii i życiu codziennym chrześcijan; patrystyczne komplikacje trynitarne i chrystologiczne doprowadziły do tragicznych podziałów między chrześcijanami; pod wpływem liturgicznej przypowiastki Grzegorza Wielkiego o 30 Mszach, rozwinęła się skandaliczna praktyka „mszy gregoriańskich”, nie mówiąc już o jakże fatalnej w skutkach formule Cypriana „poza kościołem nie ma zbawienia”, itd.)
    Ojcom w przy lekturze Biblii zabrakło perspektywy historycznej i metody krytycznej, a antysemityzm większości z nich jest wprost zatrważający i sprawia, że pewnych biblijnych treści po prostu nie dostrzegają. Ich uduchowianie, alegoryzacja i hellenizacja Pisma spłaszczają, a czasami nawet przeinaczają, jego przesłanie. Są to błędy i ograniczenia, o których nie można zapomnieć, jeżeli dzisiaj chce się korzystać z patrystycznej egzegezy.
    Biblia, Ojcowie, Tomasz z Akwinu, toskański krajobraz – wszystko to jest niezwykle piękne i godne poznania, fascynujące i dramatyczne. Idźmy jednak dalej” (Maciej Bielawski, Ojcowie Kościoła, http://maciejbielawskiessay.blogspot.com/2012/03/ojcowie-koscioa.html?view=flipcard).

  2. Cenny głos P. Marty Przyszychowskiej dotyczący alegorycznych komentarzy Biblii przez ojców Kościoła. Jednak jego konkluzja końcowa napawa mnie pewnym niepokojem i budzi zdziwienie (Rzadko zdarza się nam dogmatykom korzystać z wyników badań biblistów i wcale nie wynika to z braku dobrej woli. Każdy wywód teologiczny zaczyna się przecież od analizy Pisma Świętego, tylko każdy teolog radzi sobie sam, nie uwzględniając najnowszych dokonań biblistyki, bo często są one dla jego badań nieprzydatne). Analiza historyczno-krytyczna Biblii nie pracuje przecież dla dogmatów; żadna analiza historyczno-krytyczna – czy to Koranu, czy to Talmudu – nie została stworzona po to, by ułatwiać uzasadnienia dla swoich prawd wiary kapłanom, imamom czy rabinom. Analiza historyczno-krytyczna stara się jedynie – drogą częstokroć żmudnych analiz – dojść do myśli pierwotnej autora tekstu, ewentualnie – gdy próbuje się ustalić historyczność rozważanego opisu – wyznaczyć prawdopodobieństwo zaistnienia zdarzenia, które się rozważa. Problem wydaje się, że polega tu zupełnie na czymś innym: naukowe ustalenia bardzo często wymuszają na teologu dogmatycznym alegoryzację tekstu biblijnego. Tak było przecież w przypadku opisu stworzenia (siedmiodniowego) świata w Księdze Rodzaju oraz w epizodzie zatrzymania słońca przez Jozuego. Ktoś, kto przeprowadza analizy krytyczne tekstu, nie patrzy w ogóle na jego późniejsze interpretacje lub je pomija (jak np. ks. J. Meier), a właśnie teolog dogmatyczny – oczywiście tylko w niektórych wypadkach – nie może przejść wokół nich obojętnie; z tego właśnie powodu powstał konflikt, nazwijmy to tak: interesów. Konflikt, który, dodajmy, badacza nie interesuje, ponieważ nie jest on jego problemem – on ma skupić się na odczytaniu pierwotnych intencji i na ustaleniu historyczności zdarzenia. Te prace naukowców zbiegły się – nie wiem czy przypadkowo – z rosnącym zainteresowaniem chrześcijan swoimi korzeniami i próbą zrozumienia Jezusa w Jego własnym kontekście. Bestselerami stają się te pozycje, które wychodzą naprzeciw oczekiwaniom czytelników, a nie chcą oni poznawać Biblii poprzez ojców Kościoła, lecz poprzez rzeczywisty kontekst sytuacyjny. Skutkiem czego potargana i porysowana książka np. J. Crossana „Jezus historyczny”, bez problemu sprzedaje się na aukcjach za 50 PLN, a przepięknie wydane egzegezy biblijne ojców Kościoła zalegają „półki”. Nie jest to sytuacja do końca normalna, przyznaję; nie ma jednak już jednak powrotu do niegdysiejszego entuzjazmu ojcami – to se ne vrati.

    Teolog dogmatyczny, wyposażony przecież w zdolność przewidywania i wyobraźnię, reaguje tym intensywniej na obecną rzeczywistość, która jawi mu się jako niebezpieczeństwo i wybiega w przyszłość, chcąc zlikwidować potencjalne zagrożenie. Stąd u niektórych teologów dogmatycznych pojawia się nieuzasadniona agresja wobec, nie bójmy się użyć tego słowa, Bogu ducha winnych egzegetów (podkreślających prawie na każdym kroku swoja bezstronność w dochodzeniu do prawdy). Mechanizmy tej agresji przybliża Erich Fromm: „Jeżeli jednostka lub grupa społeczna czują się zagrożone (a czują – przyp. AJN), dokonuje się mobilizacja mechanizmów agresji obronnej nawet wówczas, gdy zagrożenie nie ma natury bezpośredniej; w ten właśnie sposób ludzka zdolność przewidywania przyszłości sprzyja częstotliwości występowania agresywnych reakcji. […] Przede wszystkim żywotnym interesem człowieka jest zachowanie układu odniesienia. Zależy od tego jego zdolność do działania, a ostatecznie również jego poczucie tożsamości. Jeżeli zagrażają mu inni, choćby poprzez idee, które kwestionują jego własny układ odniesienia, będzie reagował na te idee jak na zagrożenie swoich prywatnych interesów” (Erich Fromm, Anatomia ludzkiej destrukcyjności, Poznań 1999, s. 216. 218). Wielokrotnie okazywało się, że to teologia musiała, niejako jeszcze raz, pochylić się nad egzegezą biblijną i ją alegoryzować (np. grzech pierworodny), ponieważ ustalenia naukowe nie przystawały do przestarzałych poglądów. Czy w takim razie czymś dziwnym jest, że teolog odczuwa strach, związany z pytaniem: co dalej? Dokąd będę tylko ustępował? Z tego strachu wydobywa się agresja, a w końcu, bo przecież nie przynosi ona żadnych pozytywnych efektów, próba zignorowania ustaleń krytyki naukowej. Czy jednak współczesny Don Kichot musi walczyć z wiatrakami? Moim zdaniem, nie musi.

    Nie można też odrzucić problemu ekumenicznego. W analizach historyczno-krytycznych katolik i protestant mówią jednym głosem: wymiar ten w sposób prawie zupełny zbliżył do siebie egzegetów. Trudno właściwie wychwycić różnicę w czym – w interpretacji Biblii – różni się od siebie protestant E. Sanders od Ks. J. Meiera. W interpretacji alegorycznej, korzystającej w zbyt nachalny sposób z ojców, ten wymiar ekumeniczny może zostać zaprzepaszczony. W katolicko-protestanckiej debacie nad problemem, który tu też był poruszany, jak odróżnić dobrą tradycję egzegetyczną od złej, protestanci, nie bez pewnych racji wypowiedzieli się następująco:

    ISTNIEJE WIELE SPRZECZNYCH TRADYCJI
    „Wszyscy przyznają, nawet uczeni katoliccy, że istnieją wzajemnie sprzeczne tradycje chrześcijańskie. W rzeczy samej wielki teolog okres średniowiecza, Peter Abelard, odnotował całe setki różnic. Np. niektórzy Ojcowie (Augustyn) popierali apokryfy (tj. chodzi o tzw. księgi deuterokanoniczne – przyp. tłum.) Starego Testamentu, podczas gdy inni (Hieronim) się im sprzeciwiali. Niektórzy wielcy nauczyciele (św. Tomasz z Akwinu) sprzeciwiali się niepokalanemu poczęciu Marii podczas gdy inni (Scotus) je popierali. Tak więc niektórzy Ojcowie sprzeciwiali się zasadzie sola Scriptura podczas gdy inni ją popierali.
    Teraz każdy z tych faktów czyni niemożliwością aby zaufać tradycji w jakimkolwiek autorytatywnym sense, gdyż zawsze powstaje pytanie: która z przeciwnych sobie tradycji (nauk) powinna zostać przyjęta. Odpowiedź typ: „ta, która została autorytatywnie orzeczona przez kościół” jest rozmowaniem w błędnym kole, gdyż nieomylność tradycji stanowi już część argumentu na rzecz doktryny o nieomylnym autorytecie kościoła. Autorytet kościoła powinien zaś zostać dowiedziony bez odwoływania się do siebie samego. Fakt, że jest tak wiele sprzecznych tradycji pokazuje, że tradycja jest niewiarygodnym źródłem do autorytatywnego określania dogmatów.
    Nie jest też wystarczające argumentowanie, że chociaż poszczególnym Ojcom nie można w pełni dać wiary, to jednak ich „jednomyślnej zgodzie” można zaufać. Po prostu nie było czegoś takiego jak jednomyślna zgoda Ojców odnośnie niejednej doktryny ogłaszanej „nieomylnie” przez Kościół Rzymskokatolicki . W niektórych przypadkach nie było nawet zgody większości! Stąd odwoływanie się do nauczającego Magisterium Kościoła Katolickiego dla definitywnego rozstrzygnięcia sporów teologicznych jest błędem.
    Katolicy w odpowiedzi podają analogię, że tak jak żona rozpoznaje głos swego męża w tłumie, tak kościół rozpoznaje głos swego Męża w rozstrzyganiu, która tradycja jest wiarygodna. Analogia jednak jest błędna (pomijając już to, że analogia niczego nie udowadnia lecz tylko ilustruje – przyp. tłum.) Po pierwsze, zakłada arbitralnie (bez żadnego dowodu), że istnieje jakaś wyznaczona przez Boga postapostolska droga pozabiblijnego decydowania, które tradycje pochodzą od Boga.
    Po drugie, w stosunku do tradycji rzymskokatolickich nie można znaleźć żadnych dowodów historycznych takich jak te, których się używa na poparcie wiarygodności Nowego Testamentu. Np. nie ma dobrych dowodów na istnienie naocznych świadków w pierwszych wiekach (przekonanych przez cuda), którzy mogliby poświadczać słuszność tradycji ogłaszanych nieomylnie przez Kościół Rzymskokatolicki. Faktycznie, wiele katolickich doktryn jest opartych na tradycjach, które wyłoniły się dopiero wieki później i z którymi nie zgadzały się zarówno inne tradycje jak i Biblia (np. cielesne wniebowstąpienie Marii).
    I w końcu, cały argument katolicki redukuje się subiektywnego, mistycznego doświadczenia, i tylko dlatego jest podnoszony bo użyto błędnej analogii. Ani Kościół Katolicki jako taki, ani jego przywódcy nie doświadczali poprzez wieki czegoś takiego jak nieustanne słyszenie Bożego głosu, tak żeby można go było rozpoznać za każdym razem. Prawda jest taka, że domniemane rozpoznawanie głosu Męża nie jest niczym innym jak tylko subiektywną wiarą w autorytet nauczającego Magisterium Kościoła Rzymskokatolickiego” (Katolicko-protestancka debata na temat autorytetu Biblii: http://apologetyka.com/teologia/katolicyzm/jz-solascriptura#sprzeczne_tradycje).

    Sztywne odwoływanie się do tradycji egzegezy alegorycznej nie pomoże w trudnym dialogu, który, dzięki współczesnej egzegezie, jest już bardzo zaawansowany. Wątpię, by ktokolwiek chciał wykonać tutaj jakiś krok wsteczny.

    Podsumowaniem, bardzo mądrym podsumowaniem i wyważonym, niech będą słowa prof. Macieja Bielawskiego:

    „Dla Ojców Kościoła Pismo było jednym wielkim poematem. Wiele ksiąg tworzyło jedną Księgą Słowa. Ów duch całości i jedności Ojców bardziej mnie przekonywał niż pokawałkowana egzegeza współczesnych biblistów. Nie tracąc wizji całości Ojcowie w swoich komentarzach potrafili zarazem zatrzymać się nad jakimś zdaniem, jednym słowem, wyczyniając z nim filologiczne i teologiczne cuda (jak Augustyn medytujący nad imieniem Adam czy Bazyli rozwodzący się na temat przyimka „w”). W całości Pisma jak i w każdym wersecie dostrzegali oni Oblicze Chrystusa. Podobała mi się także ich teoria, według której jedna księga Pisma, na miarę postępu duchowego, odsyłała do innej, a przejście to wiązało się z głębszym zjednoczeniem z Bogiem. Na przykład znajomość i praktyka Księgi przysłów, przygotowywały do filozofujących rozmyślań Koheleta, które z kolei otwierały drogę do mistycznych szczytów Pieśni nad Pieśniami.

    Z biblijnych komentarzy Ojców emanował pewien duch – nie potrafiłem określić, czym on był, wyczuwałem jednak, że wiązał się z praktyką życia i z doświadczeniem duchowym. Lektura i doświadczenie według nich ściśle się ze sobą wiązały. Z jednej strony sposób życia wyznaczał perspektywę w jakiej czytało się Pismo, ponieważ otwierało ono przed czytelnikiem swoje podwoja na miarę czystości jego serca. Z drugiej zaś strony obcowanie ze Słowem przemieniało życie. Była to pociągające perspektywa mistycznej podróży, która zdawała się nie mieć żadnych granic.

    Dopiero po wielu latach moich patrystycznych fascynacji zacząłem odkrywać także ograniczenia i błędy Ojców Kościoła, z których jednak także można było się czegoś nauczyć. Szczerze mówiąc wiele patrystycznych komentarzy do Pisma jest przegadanych i nudnych, są to barokowe labirynty, w których trudno doszukać się zbawczej prostoty Ewangelii. Myślę, że po części to właśnie Ojcom zawdzięczamy tragiczny rozłam na chrześcijaństwo kościelne z jego tradycjami (doktryny, ryty, prawo) i przesłanie samego Jezusa. Ogrom egzegetycznej spuścizny Ojców zachwycał, jednak na szczęście po jakimś czasie męczył i nużył tak, że z radością wracałem do lektury samej Biblii.

    Czego to Ojcowie nie wyczyniali ze „Słowem Boga”! Pod płaszczykiem ich „lektury duchowej” czy „interpretacji alegorycznej” odkryłem ideologiczne manipulacje, a czasami nawet pustą grę słów. Wiele z głupot i pomyłek Ojców zaważyło na losach chrześcijaństwa i przetrwało do dzisiaj: teoria grzechu pierworodnego, która wynikła z błędnego odczytania św. Pawła przez Augustyna, zaciążyła na antropologii i życiu codziennym chrześcijan; patrystyczne komplikacje trynitarne i chrystologiczne doprowadziły do tragicznych podziałów między chrześcijanami; pod wpływem liturgicznej przypowiastki Grzegorza Wielkiego o 30 Mszach, rozwinęła się skandaliczna praktyka „mszy gregoriańskich”, nie mówiąc już o jakże fatalnej w skutkach formule Cypriana „poza kościołem nie ma zbawienia”, itd.)

    Ojcom w przy lekturze Biblii zabrakło perspektywy historycznej i metody krytycznej, a antysemityzm większości z nich jest wprost zatrważający i sprawia, że pewnych biblijnych treści po prostu nie dostrzegają. Ich uduchowianie, alegoryzacja i hellenizacja Pisma spłaszczają, a czasami nawet przeinaczają, jego przesłanie. Są to błędy i ograniczenia, o których nie można zapomnieć, jeżeli dzisiaj chce się korzystać z patrystycznej egzegezy.

    Biblia, Ojcowie, Tomasz z Akwinu, toskański krajobraz – wszystko to jest niezwykle piękne i godne poznania, fascynujące i dramatyczne. Idźmy jednak dalej” (Maciej Bielawski, Ojcowie Kościoła, http://maciejbielawskiessay.blogspot.com/2012/03/ojcowie-koscioa.html?view=flipcard).

  3. Co mnie zadziwia w komentarzach Ojców Kościołą do tekstów biblijnych, to kompletne odejście od isoty rzeczy w celu pokazywania swych własnych poglądów. Czasami przesłanka z tekstu Pisma ma się nijak do „alegorii” przedstawianej przez Ojca. Zanika całość tekstu biblijnego na rzecz analizowania poszczególnych wersów i wyciągania z nich za daleko idących wniosków. Można by czasem spokojnie pominąć wersy biblijne, a pozostawić rozważania takiego Ojca jako jego własne poglądy. A jednak z jakiegoś powodu wszyscy upierali się analizować teksty biblijne, aby niby na ich podstawie przekazać własne poglądy autora. Czytałam np Homilie do Eklezjastesa autorstwa Grzegorz z Nyssy. Autor gubi z oczu las, koncentrując się na drzewach. Po kolei analizuje krótkie fragmenty tekstu ignorując wydźwięk całej Księgi Koheleta. Wyciąga wnioski wprost nieprawdopodobne!
    Np. Kohelet pisze niewinnie „zasadziłem sobie winnice”. Na to Grzegorz daje popis swej analizy za daleko idącej: „Zasadziłem sobie winnice to znaczy przygotowałem materię dla ognia, bo dzięki niej wzrósł płomień przyjemności, albo zanurzyłem umysł w otchłań, zamknąwszy umysł w pijaństwie jak w grobie.” Itd, itp, dochodzi z tego wszystkiego do zgubnych skutków picia wina i idącego w ślad za nim kazirodztwa Lota ze swoimi córkami! Czemuż wysuwać takie wnioski i skąd je brać, jeśli prawdopodobnie Kohelet tu po prostu wylicza, jakie przedsięwzięcia podjął w swoim życiu. Zasadził winnice, i tyle. Nie przyniosło mu to satyfsakcji. Tylko tyle. Skąd ta skłonność do fantastycznych opisów, wniosków wyciągniętych ze swojej głowy, ale na pewno nie z tekstu biblijnego.

  4. Myślę, że w tym co Pani pisze najlepiej widać różnicę w mentalności, a ja bym powiedziała, że Pani sposób myślenia w jakiejś mierze jest efektem oddziaływania współczesnej biblistyki. Bo ojców rzeczywiście nie interesowało, co myślał Kohelet. Celem egzegezy patrystycznej nie była analiza tego, co autor-człowiek miał na myśli, tylko co autor-Bóg miał na myśli. A wywód Grzegorza nie jest przecież (nawet w jego mniemaniu) JEDYNYM słusznym wyjaśnieniem, właściwie w ogóle nie jest wyjaśnieniem, jest nauczaniem. Ale nie ma co się na Grzegorza obrażać. Lepiej zgodnie z zaleceniem papieża wziąć i taką możliwą interpretację pod uwagę i dostrzec właśnie to, czego (jak sądzę) brakuje współczesnej biblistyce – uogólniam teraz, oczywiście – związku z wiarą i nauczaniem moralnym. U ojców to była jedność i to jest wartość egzegezy patrystycznej.

  5. No nie wiem, czy mój sposób myślenia jest efektem oddziaływania biblistyki. Raczej trzeźwego myślenia. Mnie interesuje, w przeciwieństwie do Grzegorza, co chciał powiedzieć sam Kohelet, co wynika z tekstu biblijnego. Podobnie pamiętam, jak kiedyś przeczytałam Pieśń nad pieśniami i stwierdziłam, że to po prostu poezja o związku erotycznym (ładna poezja), a o Bogu tam nic nie ma. Rzecz jasna można snuć daleko idące alegorie o Bogu i Izraelu czy duszy i Chrystusie, ale nie można całkowicie tracić sprzed oczu samego tekstu.
    Ja się nie obrażam na Grzegorza czy Orygenesa. Myślę, że mówią czasem rzeczy bardzo interesujące. Ale tak naprawdę trzeba przyznać, że z samym tekstem biblijnym niemające często wiele wspólnego.
    Poza tym nie można wszystkiego alegoryzować. Czasem tekst mówi po prostu to co mówi, a doszukiwanie się ukrytych znaczeń jest nieuzasadnione.

  6. Niebezpieczeństwo jest tu takie, że wbrew usilnym dowodom ojców, ich nauczanie wcale nie wynika z przekazu biblijnego, a często jemu zaprzecza! Skoro nastąpiło takie oderwanie myśli ojców od samego tekstu, jak tu mówić o jakimś wynikaniu, spójności? Czy nie nastąpił proces zbytniego odcięcia i oddalenia od Biblii?

  7. Pani Anno, ja też mam wątpliwości czy przypadkiem, w niektórych fragmentach rozważań, interpretacja alegoryczna nie jest już raczej manipulacją, a nie interpretacją. Bardzo często ojcowie naciągali przesłanie biblijnych perykop dla potrzeb własnej wspólnoty, nie korzystali z diachronii i nie wgłębiali się w retorykę semicką czy też nadużywali alegorii. Większość z nich prezentowała skrajnie patriarchalny punkt widzenia. Niektóre teksty ojców są nie do przyjęcia dla współczesnej kobiety, która wie czego chce i jest równoprawnym członkiem dialogu w strukturach współczesnego społeczeństwa. Krytyczne odczytanie ojców według feministycznego klucza i z kobiecej perspektywy pomorze zedrzeć warstwę androcentrycznej nauki. Feministycznej interpretacji Biblii, wprowadzonej przecież od niedawna, nie da się w pełni zharmonizować z hermeneutyką ojców.

    Wrogość wobec erotyki doprowadziła niektórych do odrzucenia pięknych, lirycznych poematów zawartych w Pieśni nad pieśniami. Dlaczego w chrześcijaństwie stara się zatrzeć wymowę tak cudownych liryk miłosnych? „Takie pojmowanie Pieśni nad pieśniami powodowało różne ekstrawagancje egzegetyczne. Jeden z egzegetów (E. W. Hengstenberg) wyjaśniając zdanie: «twój pępek to okrągła czara, niech w niej nie zabraknie wina» (7,3), twierdził, że pępek Szulamitki jest kielichem, którym Kościół ożywia tych, którzy pragną zbawienia. Na podstawie stwierdzenia, że u oblubieńca jest «sześćdziesiąt królowych i osiemdziesiąt nałożnic oraz panien bez liku» (6,8), inny biblista (C. Wordsworth) wysnuwał wniosek, że więcej będzie sekciarzy niż członków prawdziwego Kościoła. Opierając się na takich zasadach – ze smutkiem zauważył prof. W. Tyloch – każde słowo może wszystko oznaczać. Toteż taka dowolna interpretacja alegoryczna nie ma żadnego sensu” ( W. Tyloch, Dzieje ksiąg Starego Testamentu, Warszawa 1981, s. 311). To, co wyczyniali z Pieśnią nad pieśniami ojcowie, przechodzi granicę, już nawet nie zdrowego rozsądku, ale dobrego smaku. W dzisiejszych czasach, kiedy już erotyka nie jest kojarzona z działaniem Bestii diabelskiej, możemy śmiało powrócić do właściwej interpretacji tej księgi, a komentarze ojców pozostawić w ich epoce i w ich kontekście. Bóg z nimi. Na pewno źle nie chcieli, gdy jednak zapomina się o jakimś wymiarze człowieczeństwa, to żadna interpretacja nie może się udać.

  8. Tylko alegoria pozwalała ojcom przyjąć ST jako część natchnionego Pisma. Inaczej Bóg ST (zazdrosny, używający chętnie przemocy, zabijający wszystkich oprócz narodu wybranego) byłby dla nich nie do przyjęcia. Czyż właśnie dopiero alegoryczna interpretacja ST nie przekonała św. Augustyna do chrześcijaństwa? Jahwe-krwawy Bóg małego narodu na jakichś peryferiach cywilizowanego świata – nie mógł przekonać ojców. Wynaleźli zatem metodę uniwersalną. Czy gdyby chcieli, to mogliby wszystko dowolne zinterpretować jako nowinę o Chrystusie zbawicielu?
    Ciekawe dlaczego pani Marta nie włącza się do dyskusji… przecież to jej wpis.

  9. Przepraszam, czasu mi brakuje: siedzę nad tłumaczeniem kolejnych alegorycznych interpretacji autorstwa Grzegorza z Nyssy 🙂

  10. Natknęłam się dziś na ciekawy fragment wywiadu z ks. Hellerem, który porusza kwestię alegorycznego odczytania Pisma Św. Z jednej strony pochwala on alegoryczne czytanie Biblii, ale z drugiej, stwierdza, że odczytanie powinno być zgodne ze stanem wiedzy i nauki w danym momencie, więc jakoś chyba nie zachęca na opieraniu się na interpretacjach Ojców ale szukania własnych, współczesnych:

    „Niski jest też poziom wiedzy religijnej u ludzi, którzy uważają się za wierzących. Często pozostaje jakby zamrożony na etapie przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej, jeszcze w dodatku zniekształcony zapomnieniem. Stąd się bierze takie uproszczone przekonanie, że w Biblii jest wszystko. Jeśli popatrzymy na historię teologii, tak absolutnie nie było. Weźmy starożytność chrześcijańską: były wówczas sławne szkoły biblijne, największa w Aleksandrii, druga w Antiochii i tam obowiązywało tłumaczenie Pisma Świętego alegoryczne, nie dosłowne. Wystarczy przeczytać ówczesne komentarze, choćby pięć pięknych komentarzy św. Augustyna do Księgi Rodzaju. Tam jest zawarta ważna zasada, którą Kościół kierował się potem przez wieki. Augustyn pisze, że jeśli napotykamy w Piśmie Świętym jakieś stwierdzenia, które wydają się sprzeczne z dobrze ustaloną prawdą świecką – nie było wtedy nauki w dzisiejszym pojęciu, ale „dobrze ustalone prawdy” – to mamy obowiązek przyjąć tę prawdę za autentyczną i uznać, że dotychczas źle rozumieliśmy tekst biblijny. Gdybyśmy robili inaczej, to poganie by się z nas śmieli.

    Mam wrażenie, że ta tradycja augustiańska, alegorycznego, metaforycznego interpretowania Pisma Świętego, nie dominuje w dzisiejszym Kościele.
    Dzisiaj nauki biblijne są naprawdę na dobrym poziomie, obejmują studia nad językami starożytnymi, archeologię, analizy krytyczno-literackie, semiotykę, wiele innych dyscyplin – szkoda, że ten dorobek, mimo wysiłku biblistów, jakoś nie dociera do powszechnej świadomości.”

    http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1531643,1,rozmowa-z-ks-prof-hellerem-o-godzeniu-nauki-z-wiara.read

  11. Wątek wygasł jakiś czas temu, a ja wybieram się ze spóźnionym komentarzem laika i dyletanta. Nie jestem ani egzegetą, ani teologiem (tym bardziej dogmatycznym). Jestem filologiem. Zadziwia mnie fakt, że egzegeza biblijna nie zauważyła całej „tradycji” rozwoju „świeckiej” krytyki literackiej. Literaturoznawstwo i krytyka literacka wyrosła (jako kierunek studiów akademickich i praktyka piśmiennicza) z egzegezy biblijnej, choć nikt dziś się do tego nie przyznaje. A egzegeza biblijna wyrosła z kolei ze sztuki przekładu. Naszą matką Septuaginta! Świecka krytyka tekstu to jakby odwrócony kierunek w stosunku do rozwoju biblistyki. Od czasów prób pożenienia kultury greckiej z Biblią nastąpił prosty fakt „uwolnienia się” nauk wyzwolonych i rozejście się filologii i egzegezy biblijnej. Gdy dziś czytam o „naukowym” badaniu Biblii trochę mnie to deprymuje. Autorytet „naukowości” w krytyce literackiej (a jak się dobrze przyjrzeć, to w ogóle) lekko jest nadwyrężony dziś. Ostatni, którzy bronili „czystości” nauki w krytyce tekstu to zdaje się strukturaliści. Tacy literaturoznawczy pozytywiści. Ale to nie znaczy, że se ne vrati. Wszystko wraca, ino trochę inaczej. Mnie alegoria w tradycji humanistyki fascynuje. Takie fałszywe poetyckie czy ludowe etymologie są PRZEOGROMNYM BOGACTWEM ludzkiego języka i myśli. Że się przy tej okazji błądzi albo przynudza? Jasne! Kto nie błądzi i nie przynudza (zwłaszcza z perspektywy późniejszych pokoleń)? Że nic pewnego pod słońcem, to udowadnia najbardziej sformalizowany i abstrakcyjny z języków – matematyka. Dążenie do PRAWDY w filologicznym odczytywaniu tekstów z przeszłości jest i pozostanie dążeniem NA SZCZĘŚCIE. Błąd jako błąd bywa niekiedy bardzo twórczy. Nie przypadkowo wątek ten rozpoczyna praktyk przekładu. Ileż to razy tłumacz dywaguje nad znaczeniem spójnika „w” w swojej pracy nad tekstem „źródłowym”. Ileż to razy błąd tłumacza tworzy nowe wątki w sztuce. A co jeśli ktoś zabiera się do lektury Biblii nie po to, by szukać w niej prawdy obiektywnej (objawionej, dogmatycznej) tylko prawdy tekstu we współczesnym kontekście? Czyli dokonuje swoistego „przekładu kulturowego”? Nie żeby tak zaraz nie czytał egzegetów czy nie znał nauczania Kościoła. Przypuśćmy że zna i respektuje główne tezy. Myślę, że Ojcowie Alegoryczni (przecież to całe dziedzictwo określonych okresów literackich w tzw. Średniowieczu też) to tacy dawniejsi postmoderniści, rzec by można talmudyczni czy platońscy (zależy z której strony na to patrzeć) heretycy. Czytali Biblię przez siebie i przez język współczesnej im kultury. Dlaczego ich lubię? Bo są świetnym przykładem uprawiania współczesnej (w ich czasie) LITERATURY religijnej ludzi wierzących w Jezusa Chrystusa, której dziś BRAK. I nie czuli się zniewoleni przez żadne autorytety. Po czym sami się nimi stali:) Ja tam autorytety lubię, bo czuję się niepewnie, gdy chodzi o prawdy ostateczne, dlatego trochę inaczej niż poszukiwacze dogmatycznej czy egzegetycznej PRAWDY czytam Ojców Alegorycznych. Przyglądam się im od strony gatunków, form, retoryki, metaforyki, składni, frazy, semantyki. Ale nie w celach badawczych „co autor chciał przez to powiedzieć” – jak zły uczeń raczej zrzynam i za ich przykładem wypracowuję sobie mój własny sposób chrześcijańskiej interpretacji współczesnych mi tekstów kultury. Czyli zrzynam nie treść, ale metodę. Wniosek: UCZMY się od nich, jak czytać i może w konsekwencji też pisać współcześnie i ciekawie (dla współczesnych, bo późne wnuki ocenią same, co z tego będzie je nudzić, a co nie – jak to w historii literatury). Słowem, jeśli czytam Ojców Alegorycznych, to patrzę na to nie „co robią”, ale „jak robią” i dokonuję „przekładu formy”. Ktoś tu wspomina, że to literatura barokowa. ZGODA! To ten punkt na sinusoidzie europejskiej kultury, który cenił sobie wzajemne zrzynanie: synkretyzm i retoryczno-syntaktyczne zawijasy – tak jak Dante na ten przykład albo barok, romantyzm, neoromantyzm i wreszcie… no powiedzmy Olga Tokarczuk. Nie przypadkowo rozwinął się w Aleksandrii. Czy światełko się Państwu nie zapala, gdy rozejrzą się dookoła siebie przez okienko googla? Czy to przypadkiem nie Aleksandria Bis? Temu z komentatorów, który mówi, że nasze pragnienie poznania „prawdziwego” czy „historycznego” Jezusa lepiej się sprzedaje niż Ojcowie Alegoryczni i ich interpretatorzy odpowiem: bo ten target domaga się AUTORYTETU jak ja w kwestiach wiary. A że stracił inne oprócz „naukowego” to sięga do tych NAUKOWCÓW, żeby sobie poprawić samopoczucie, że jednak jest WIEDZA PEWNA o Jezusie.Ten target się mnoży w tak niepewnych czasach jak Aleksandria. Ja jednak wolę Ojców Alegorycznych – nie wiedzieli, gdy snuli swoje poetyckie rozważania, że historia spłata im takiego figla, że z takich wolnomyślicieli staną się autorytetami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *