Wszystkie wpisy, których autorem jest Anna Connolly

Ekonomistka, biegła księgowa, pracowała w kilku instytucjach finansowych, prowadzi wraz z mężem firmę szkoleniową. Teologia jest jej pasją.

Św. Faustyna i Feliksa Kozłowska – bliźniacze objawienia?

Fragment rozmowy z Konradem Marią Pawłem Rudnickim – kapłanem w Zgromadzeniu Mariawitów; ur. 1926 r., portal www.ekumenizm.pl

Od czasu rozpoczęcia przez Kościół katolicki oficjalnego dialogu z mariawitami słyszy się o żywym zainteresowaniu teologów katolickich, ale także zwykłych członków Kościoła, Objawieniami Mateczki, Marii Felicji Kozłowskiej. Już powierzchowna analiza tekstu objawień wywołuje skojarzenia z tekstami Dzienniczka św. S. Faustyny Kowalskiej. Wiele jest w obu objawieniach punktów wspólnych: przede wszystkim w objawieniach adresowanych do s. Faustyny, chronologicznie późniejszych od objawień, które miała Mateczka, powtarza się motyw Orędzia Bożego Miłosierdzia czy Dzieła Bożego Miłosierdzia. Po za tym czytelnik tekstów obu mistyczek dowiaduje się o wadze Adoracji Najświętszego Sakramentu. Czyżby faktycznie Faustyna Kowalska miała powtórzone przesłanie dane wcześniej Mateczce, Marii Franciszce?

Podobieństwo obu objawień jest bardzo ciekawym „zbiegiem okoliczności”. Mówiłem na ten temat obszerniej w referacie zamieszczonym w Zbiorze „Teologia Miłosierdzia Bożego” [1]. Sprawa tożsamości objawień św. Marii Franciszki i św. Marii Faustyny wymaga bowiem dłuższego wyjaśnienia. Mówiąc krótko, a więc z konieczności upraszczając szczegóły, moim – i nie tylko moim – zdaniem mamy tu do czynienia z powtórzeniem tego samego objawieniaz tą różnicą, że objawienie dane naszej Założycielce wydaje się bardziej podstawowe. Zawiera bowiem ogólne zasady wcielania w życie Dzieła Miłosierdzia. Jeśli zatem ktoś chce realizować to dzieło w swoim życiu, to bez względu na to, kim jest i co jest jego szczegółowym powołaniem, ma w tym objawieniu wszystkie podstawowe dane jak realizować Boże wezwanie. Siostra Maria Faustyna otrzymała tymczasem objawienia o bardziej osobistym charakterze. Pan Jezus pokazuje jej, jak ona właśnie w swoim osobistym powołaniu ma kształtować swój los. Ponadto zapis Marii Franciszki zawiera tylko rzeczy istotne. Natomiast zapis Marii Faustyny przytacza wiele rzeczy pobocznych, na przykład objawienia fałszywe, które ona sama potem jako takie określa lub, o których dziś można powiedzieć, że były fałszywe. W stosunku do podstawowego objawienia danego Mateczce Kozłowskiej, objawienia Marii Faustyny mają charakter przykładowy.

Czyli s. Faustyna otrzymała objawienie dane wcześniej Mateczce Kozłowskiej, tyle że w wersji bardziej osobistej?

Nie wiem, czy Pan wie, że nie tylko ona. Po niej jeszcze szereg innych ludzi percypowało w poznaniu ponadzmysłowym Dzieło Miłosierdzia. Wszystkie te objawienia leżą w tej samej linii objawień, których początkiem był rok 1893. Są to – z wyjątkiem objawień Marii Faustyny – bardzo drobne fragmenty tego Dzieła Bożego, bardzo osobiste, jednostkowe aspekty Dzieła. Jest o tym mowa we wspomnianym moim referacie w książce „Teologia Miłosierdzia Bożego”. (koniec cytatu)

Objawienia Mateczki Kozłowskiej, założycielki potępionego przez papieża w 1904 roku zgromadzenia mariawitów, wykazują niezwykłe podobieństwo do objawień św. Faustyny, co przyznaje współczesny mariawita prof. Konrad Rudnicki. Posłannictwo Feliksy Kozłowskiej znane jest pod nazwą Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Faustyna nazywała siebie sekretarką Bożego Miłosierdzia. Jej dzieło to również szerzenie wiary w miłosierdzie Boże. Najbardziej chyba istotną różnicą między Mateczką a Faustyną jest ich stosunek do posłuszeństwa wobec władz kościelnych. O ile dla Faustyny posłuszeństwo było świętością, to dla Mateczki ważniejsza była zawsze jej święta misja i specyficznie przez nią rozumiana (tzn. jako własne nieomylne objawienia) „Wola Boga”. Faustyna nie pozwala sobie na otwarte krytykowanie duchowieństwa. Mateczka natomiast całe swe dzieło poświęca ratunkowi kapłanów, którzy ciężko grzeszą „rozwolnieniem swoich obyczajów”. Świat jest do tego stopnia zepsuty, że Mateczka widzi wyraźnie Boską Sprawiedliwość wymierzoną przeciw niemu. Jednak Bóg daje światu swe Miłosierdzie jako ostatni ratunek. Pomoc Kościołowi ma pochodzić od Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, do której nabożeństwo należało do podstawowych zadań mariawitów. Ratunek przychodzi też dla stojącego na skraju przepaści świata poprzez szerzenie czci Najświętszego Sakramentu.

Podobieństwo objawień Mateczki i Faustyny może znaleźć swoje wytłumaczenie w tym, że objawienia Faustyny rozpoczęły się właśnie w czasie jej pobytu w Płocku i oddalonej od Płocka o 10 km Białej (lata 1930-1932). Pierwsza wizja Jezusa Miłosiernego i polecenie namalowania obrazu następuje 22 lutego 1931 roku. Faustyna była już wtedy w Płocku od niemal roku. Płock był siedzibą nowo powstałego Kościoła mariawitów. Po śmierci Mateczki w roku 1920 władzę nad Kościołem mariawickim przejmuje ks. Michał Kowalski. W roku 1922 wydane zostaje drukiem Dzieło wielkiego miłosierdzia. Są to oczywiście tylko spekulacje, ale jest możliwe, że ogromne poruszenie mariawickie dotarło do zakonu Faustyny. Niezależny od Rzymu Kościół mariawitów podejmował kontrowersyjne reformy, takie jak liturgia w języku polskim, komunia w dwóch postaciach, zniesienie celibatu, wyświęcanie kapłanek. W Płocku musiało wrzeć na ten temat w środowiskach kościelnych. Teoretycznie Faustyna mogła przeczytać objawienia Feliksy Kozłowskiej i wpaść na pomysł małego plagiatu z uwzględnieniem posłuszeństwa wobec władz kościelnych, aby nie sprowadzić na siebie ekskomuniki. Nie była bowiem taka odważna jak Feliksa. Być może nie był to całkiem świadomy plagiat. Ale z pewnością mogła Faustyna zasugerować się pewnymi stwierdzeniami Dzieła.

Mateczka Kozłowska stała się swoistym guru dla kapłanów, których agitowała do przystąpienia do tajnego Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów, na początku całkiem legalnej organizacji popieranej przez Kościół katolicki. Jego celem było pogłębienie duchowości upadłego kleru poprzez szerzenie czci Najświętszego Sakramentu oraz Maryi Panny. Pisma Feliksy, w których opisuje swe objawienia, są według mnie pseudo-mistycznymi kompilacjami formułek wyczytanych w lekturach ascetycznych. Rażą brakiem autentyczności i „podciąganiem” faktów pod mistyczne teorie oczyszczeń i nocy ciemnych. Napisane w sposób bałaganiarski i nieprzejrzysty pozostawiają wrażenie niesmaku i zażenowania. W porównaniu z Dziełem, Dzienniczek wydaje się bardziej autentyczny i lepiej napisany. Natomiast zaletą Feliksy jest niewątpliwie zwięzłość. Dzienniczek jest natomiast rozwlekły i z pewnością można by go bez szkody skrócić o połowę.

Kościół rzymskokatolicki uznał objawienia Mateczki za urojenie, a mariawityzm za herezję. W 1906 roku Pius X potępił Feliksę Kozłowską oraz ks. Michała Kowalskiego w Encyklice Tribus circiter. Nie jest jednak jasne, jakie elementy tego objawienia uznano za niezgodne z nauką Kościoła. O. Honorat Koźmiński, który początkowo wspierał działalność Feliksy, twierdził, że jej objawienia były złudzeniem szatańskim. Ponadto uważał, że „są oni (księża) zbyt łatwowierni i fanatycznie w swojej kierowniczce zaślepieni, uważają ją za świętą, czczą ją i wszystko, co od niej pochodzi, przyjmują jakby od Boga samego było objawione. I do tego stopnia się na niej opierają, że gdyby zabrano im tę wiarę, być może wszystko by się u nich załamało”. (T.D. Mames Mysteria Mysticorum, wyd. NOMOS, 2009, s. 95) Ojciec Honorat rozpoznał w stowarzyszeniu mariawickim cechy charakterystyczne dla sekt i guru: fanatyczne oddanie, brak krytycyzmu, całkowite oparcie się na osobie przewodnika duchowego. Mimo to o. Honorat pozwolił na działalność polegającą na adoracji Najświętszego Sakramentu oraz modlitwie o pomoc Maryi. Rzeczywiście, trudno w tych praktykach dopatrywać się herezji. Jednak wydaje się, że o. Honorat pozostał przekonany o urojeniowym charakterze objawień Feliksy.

Poczucie wielkości. Mateczka ubóstwionym guru kapłanów.

Pragnienie wielkości Mateczki jest porównywalne z tym, którego doświadczała Faustyna, z tym, że u Mateczki dochodzi jeszcze kwestia guru.

Jezus daje Mateczce moc nad kapłanami, moc nad ich duszami i sercami. Ci, którzy otworzyli pokornie sumienia i serca przed Mateczką mieli doświadczyć wzniesienia na wysokie stopnie modlitwy, doznać łask podobnych do tych, jakimi ją samą obdarza. Mateczka widzi siebie jako wybrankę Jezusa, otrzymującą łaski dla siebie oraz wyjednującą łaski dla tych kapłanów, którzy jej zaufają i przed nią się otworzą. Metoda agitacji kapłanów była dość prosta: Mateczka mówiła, że otrzymała mistyczne przesłanie od Jezusa, a ci kapłani, którzy jej uwierzyli, są podobnie jak ona wybrani dla realizacji wielkiego dzieła. Mateczka wykazuje się większymi ambicjami posiadania władzy „w świecie”. O ile Faustyna swą chwalebną rolę widziała jedynie w świecie duchowym, o tyle Feliksa marzyła o władzy „z tego świata”, o byciu przewodniczką i nauczycielką kapłanów.

Feliksa ma widzenie „wielkiej Chwały Bożej, jaka nastąpi dzięki niej”. Jezus objawia jej, że zostanie „wyniesiona” i otrzyma władzę nad wszystkimi zakonami. W obliczu takich wzniosłych i cudownych objawień Mateczka popada często w zachwyt, ogarnia ją ogień miłości, „prawie do omdlenia”. Faustyna także często mdlała z nadmiaru miłości, której ogień zalewał jej duszę. Być może jednak wszyscy mistycy tak mają.

Mateczka doświadcza pokus, głównie zmysłowości i pychy. Nie są to jej wymysły, a zupełnie uzasadnione sądy. Z relacji ks. Michała wiemy, że ich związek przekraczał granice czystej duchowości. Ksiądz Michał całował stopy, ręce i głowę Mateczki. Ona zaś całowała go w czoło. Jezus powiedział rzekomo do Mateczki: „Mnie daj duszę swoją, a Michałowi daj ciało”. (Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, Płock, 1927, s. 170) Michał nie mógł znieść dłuższej rozłąki z Mateczką. Czuł do niej miłość „naturalną”, to znaczy nie tylko pochodzącą z woli Boga, ale z jego własnej woli. Podobnie Mateczka przyznała się do takiej „samowolnej” miłości. (Dzieło, s. 169) Michał porównuje ich miłość do miłości pierwszych rodziców. Feliksa zapada na chorobę, w której pielęgnuje ją Michał. Okazuje się, że przyczyną tej choroby są „krzyki rozpustne, które przez ścianę słyszała w hotelu”. (Dzieło, s. 162) Napięcie erotyczne rośnie. „W 1902 roku w styczniu, gdy byłem u Mateczki w Płocku, Pan Jezus zbliżył mnie i zjednoczył z Mateczką, już nie jako syna tylko, ale jako Oblubieńca na podobieństwo zjednoczenia, jakiem zjednoczył pierwszych naszych rodziców. W taki sposób zbliżył też i zjednoczył Pan Jezus z Mateczką rok przedtem o. Jakóba, a w późniejszych czasach o. Bartłomieja i o. Filipa”. (Dzieło, s. 167) Należy mieć nadzieję, że było to jakieś zjednoczenie mistyczne, bo w innym przypadku nasuwają się skojarzenia ze zjednoczeniem czysto cielesnym… Była to zatem prawdziwa namiętność, miłość niemożliwa do zrealizowania. Mateczka z całej siły przeciwko niej walczyła, a wyraziło się to przez bolesne „wyrwanie mnie (Michała) z wnętrzności swoich” (Dzieło, s. 170). Zdaje się, że Jezus musiał wyrwać Michała z serca Mateczki, a było to bardzo ciężkie doświadczenie. Na pocieszenie jednak Jezus zapewnił Mateczkę, że uważa ją, o. Jakuba i Michała za odbicie Trójcy Świętej. Mateczka jest jakoby podobna do Ojca, o. Jakub i Michał obaj do Syna i Ducha Świętego. Hierarchia zachowana: Mateczka porównana z Bogiem Ojcem, pierwszą Osobą Trójcy. Mania wielkości może nawet większa niż u Faustyny, która owszem może się i wywyższała z powodu swego dziewictwa anielskiego, ale nie porównywała się nigdy z Bogiem Ojcem. Z drugiej strony Mateczka miała przynajmniej jakieś związki z ludźmi, w przeciwieństwie do zimnej Faustyny.

Druga pokusa: pychy z całą pewnością była uzasadniona. I to jak! Mateczka uważała, że będzie naśladować Najświętszą Maryję Pannę (tak powiedział jej Jezus). Następnie, że wszystkie zakony przejdą pod kierownictwo mariawitów. Mateczka zostanie matką naczelną, przełożoną wszystkich zgromadzeń! Pragnienie wielkości zaczyna ogarniać także skromnego początkowo Michała. Oto Mateczka słyszy podczas mszy odprawianej przez Michała słowa następujące: „Ten jest Mój wikary i prawy następca na Stolicy Apostolskiej”.

Mateczka „przechodzi” różne wydarzenia z Ewangelii na sposób mistyczny. Na przykład wysłuchanie krytycznych uwag wobec siebie interpretuje Mateczka jako „przejście kamienowania św. Szczepana” (Dzieło, s. 168) Następnie podczas pobytu w Warszawie, przechodzi „płacz nad Jerozolimą”, z pewnością za sprawą zaobserwowanego moralnego upadku warszawiaków. Słyszy słowa „Biada temu miastu”. (Dzieło, s. 169) W drodze do Rzymu przechodzi drogę krzyżową. W Lourdes przechodzi tajemnicę śmierci i pogrzebania Pana Jezusa, a myjąc się w źródle w Lourdes odczuwa „podobieństwo do umycia Pana Jezusa przed złożeniem do grobu”. (Dzieło, s. 172) Każde wydarzenie z życia Mateczki zostaje uwznioślone przez porównanie go z historią biblijną. Nie wiemy, czy były to wymysły Michała, który tak to opisuje, czy rzeczywiście mówiła mu o tym sama Mateczka. Tak czy inaczej, mania wielkości wyrażała się w jednej bądź drugiej osobie, a najpewniej w obydwu.

Ofiarowanie się Bogu

Podobnie jak Faustyna, Mateczka ofiarowała Bogu swe cierpienia na rzecz Chwały Bożej i zbawienia dusz.

„Jednego dnia doznałam okropnego smutku i boleści: widziałam w duchu wszystkie upokorzenia, prześladowania i cierpienia, jakich doznawać będę, jeśli się to wszystko spełni (to znaczy jej dzieło), a z drugiej strony wielką Chwałę Bożą i zbawienie dusz i że Bóg chce ode mnie, żebym się na to ofiarowała. – Więc byłam cała ściśniona i drżąca, bo czułam odrazę do wzgardy i wstręt do cierpienia, ale żądza Chwały Bożej i zbawienia dusz przemogła. – Dopiero po trzygodzinnej walce i cierpieniach wewnętrznych, oddałam się Bogu na całkowitą ofiarę i wtedy doznałam ulgi, pociechy i gotowości na wszystko”. (Dzieło, s. 10)

„Pan Jezus dał mi poznać, że największe rany Jego Sercu zadają Mu przyjaciele, a przyjaciółmi Jego są kapłani. Wtedy doznałam wielkiej boleści; zdawało się, że serce od żalu pęknie mi, a Pan mnie zapytał: „Czybyś nie chciała być za nich ofiarą, kiedy mam co najdroższego tobie oddaję; – najdrożsi są mi kapłani, a tobie dam moc nad kapłanami”. (Dzieło, s. 11)

Mateczka przejawia tutaj, podobnie jak Faustyna, wiarę w zbawczą moc cierpienia. Nagrodą dla niej za ofiarę będzie tajemnicza „moc nad kapłanami” udzielona jej przez samego Jezusa. Jezus twierdzi tutaj, podobnie jak u Faustyny, że najdroższe jest Mu duchowieństwo. W Dzienniczku duchowni porównani są do księżyca, a świeccy do gwiazd. Mateczce Jezus oszczędza takich poetyckich analogii, tym niemniej twierdzi, że najdrożsi są Mu kapłani.

U Mateczki widzimy też jedno z ulubionych słówek Faustyny: wynagradzać. Mariawici i Mariawitki mają wynagradzać za kapłanów (Dzieło, s. 13). A zatem Bóg czuje się urażony grzesznym postępowaniem kapłanów i potrzebuje w zamian jakiegoś wynagrodzenia, zadośćuczynienia. Mariawici widzą swoje cierpienia jako owo zadośćuczynienie. Faustyna także często wynagradzała Bogu za grzeszników. Mateczka pragnie, podobnie jak nasza święta, naśladować Jezusa w ubóstwie, poniżeniu i cierpieniu (Dzieło, s. 13).

Wynagradzanie Jezusowi jest celem mariawitów. Należy Mu wynagradzać za grzesznych kapłanów, ale przede wszystkim za masonów. Pan wyjaśnił bowiem Feliksie, że „Zgromadzenie Mariawitów założył przeciwko masonom i z nimi walczyć będą”. (Dzieło, s. 30). Masoni bowiem „dopuszczają się wielkich zniewag i wydzierają z dusz ludzkich chwałę Boga, nazywając szatana „dobrym bogiem”. Masoni „miotają bluźnierstwa przeciw Przenajświętszemu Sakramentowi”. „Tam się leje rozpusta”. (Dzieło, s. 30)

Kolejnym ulubionym słówkiem Faustyny, które znajdujemy u Mateczki jest słówko nędza. Nędza określa tutaj nędzę moralną, grzeszność, małość, brak wartości. „Przedstawiałam Panu Jezusowi swoją wielką nędzę i słabość do tego Dzieła prosząc, aby kogo innego wybrał. Odpowiedział mi Pan: „Znam lepiej nędzę twoją niżeli ty ją pojąć możesz, ale w nędzy twojej Wielkość, a w słabości Moc Moja się objawi”. (Dzieło, s. 14).

Mateczka bardzo często przeżywała wątpliwości, niepewność, opuszczenie przez Jezusa, „szyderstwa i naigrawanie się szatanów”, choroby ciała, upokorzenia. Jest to cena, jaką płaciła za ocalenie kapłanów – mariawitów. Jezus powiedział Feliksie na jej prośby o oddalenie upokorzeń od kapłanów: „Zanim ich uznają, muszą wpierw przejść prześladowanie i ucisk, a ty w boleściach zrodzisz Mi ich. – Przyjdzie czas, w którym ukarzę prześladowców waszych”. (Dzieło, s. 25) Jezus zapowiada tutaj cierpienia konieczne dla zrealizowania dzieła, porównując je do bólów porodowych kobiety. Mateczka cierpi, ale to cierpienie ma głęboki sens: ona rodzi kapłanów dla Jezusa! Jezus, ten, który w Ewangelii mówił o miłości nieprzyjaciół, tutaj obiecuje Mateczce ukaranie prześladowców. Sprzeczności Jezusa z objawień z Jezusem Ewangelii pojawiają się tutaj zatem podobnie jak w objawieniach Faustyny.

Jezus nie jest zbyt miły dla Feliksy. Poucza ją, rozkazuje, robi jej wyrzuty. Podobnie jak u Faustyny. Jezus Faustyny jest dla niej jakby bardziej czuły, do rozkazów dołącza czasem zapewnienia o miłości i wyjątkowości swej wybranki. Feliksa aż takiej zażyłości z Jezusem nie doświadcza. Jezus nagradza Feliksę za jej uniżanie się. Kiedy na przykład zawstydzona posądzeniami Jezusa o niewdzięczność, Feliksa uniża się i przeprasza, Jezus oświadcza jej słowa następujące: „Ze wszystkich łask, jakimi cię obdarzam, największą jest ta, że jak Najświętsza Panna wyjęta jest spod grzechu, tak ty wyjęta jesteś spod namiętności; tą drogą, jaką cię prowadzę, dotąd żadnej duszy nie prowadziłem, a podobieństwa swego szukaj w Najświętszej Pannie”. (Dzieło, s. 26) Podobnie od namiętności uwolnił Jezus także Faustynę! Od pewnego momentu była wolna od pokus nieczystości, czytamy w Dzienniczku. Stała się Oblubienicą Jezusa i żadne pokusy już jej nie dręczyły.

W nagrodę za uniżanie się Jezus ofiarowuje naszym mistyczkom wielkie łaski. Największą z nich była misja przekazania światu wieści o Bożym miłosierdziu. Feliksa swe dzieło uważa za porównywalne z ofiarą Chrystusa, a siebie nie waha się porównać do Maryi Panny! Jezus mówi Feliksie: „Jak Ja przez ręce Maryi ofiarowałem się Ojcu Niebieskiemu na zbawienie świata, tak przez ręce twoje chcę ofiarować Moje Miłosierdzie światu; ale pamiętaj: jak Najświętsza Panna była Niepokalanie poczętą, tak ty jesteś grzesznicą”. (Dzieło, s. 27) Widać, że wywyższenie jest nierozerwalnie połączone z poniżeniem: Felikso, jesteś jak Maryja, a nawet jak Jezus, masz wzniosłą misję, ale jesteś grzesznicą!  Trudno zgadnąć, dlaczego Jezus mówił Feliksie, że ofiarował się Ojcu przez ręce Maryi. To jakaś nowość teologiczna, uwypuklająca rolę Maryi (a zatem podobnej do niej Feliksy) w zbawieniu świata. Wydaje się, że Feliksa nie poradziła sobie z misją obwieszczania światu miłosierdzia, dlatego Jezus szukał innej kandydatki i znalazł ją w osobie Faustyny. Czy jej misja się powiodła? Czego Kościół nie chciał przyjąć z rąk Feliksy, przyjął z rąk Faustyny. Dlaczego? Może mania wielkości i pycha Feliksy były jednak większe niż Faustyny? Poza tym Feliksa chciała otwarcie być przewodniczką i nauczycielką kapłanów, przejawiała skłonności typowe dla guru, chcącego stworzyć swój kult (co jej się zresztą udało). Ambicje Faustyny co do świata zewnętrznego były skromniejsze: namalować obraz, założyć zgromadzenie i wprowadzić Święto Miłosierdzia.

Konieczność ofiary błagalnej za kapłanów Jezus wyraża następującymi słowami: „W Miłosierdziu moim przebaczę im, a w dobroci mojej powstrzymam ich, ale ty masz być ofiarą błagalną”. (Dzieło, s. 28) Ofiarą błagalną za grzeszników była także Faustyna, która to bardziej szczegółowo opisuje swoje cierpienia przebłagalne. Mateczka poprzestaje na ogólnych stwierdzeniach, nie opisuje poszczególnych przypadków kapłanów, za których grzechy cierpiała.

Upodobanie do cierpień

Feliksa, podobnie jak Faustyna wykazuje duże upodobanie do cierpień fizycznych i psychicznych. Do ciała swego „odczuwa pewien wstręt” i traktuje je jako „cienką powłokę okrywającą duszę”. (Dzieło, s. 80a) Jezus nakazał jej gardzić sobą, pragnąć wzgardy od innych, nie wynosić się z łask Bożych, ale się jeszcze bardziej uniżać. (Dzieło, s. 80a) W razie wątpliwości, co mianowicie jest wolą Bożą w konkretnym przypadku, należy wybierać to, „co jest przykrzejsze dla natury, ponieważ to jest bliższe naśladowania Pana Jezusa”. Co ciekawe, gdyby Mateczka doznała objawienia, że wolą Bożą jest „darcie pasów” z kapłanów mariawickich, to mimo swej do nich przeogromnej miłości, darłaby te pasy. (Dzieło, s. 80b) Co miała na myśli mówiąc o „darciu pasów”? Możemy się tylko domyślać, że chodzi o bicie… Natomiast wybieranie tego co przykrzejsze dla natury pochodzi ewidentnie od Jana od Krzyża, którym inspirowała się w dużej mierze Feliksa. Cóż pisał św. Jan?

„Usiłuj zawsze skłaniać się:

Nie ku temu co łatwiejsze, lecz ku temu co trudniejsze,

Nie do tego co przyjemniejsze, lecz do tego, co nieprzyjemne;

Nie do tego co smakowitsze, lecz do tego co niesmaczne;

Nie do tego co daje spoczynek, lecz do tego co wymaga trudu;

Nie do tego co daje pociechę, lecz do tego co nie jest pociechą;

Nie do tego co większe, lecz do tego co mniejsze;

Nie do tego co wzniosłe i cenne, lecz do tego co niskie i wzgardzone;

Nie do tego aby pragnąć czegoś, lecz do tego by nie pragnąć niczego, nie szukając tego co lepsze wśród rzeczy stworzonych, ale tego co gorsze”. (św. Jan od Krzyża, Droga na górę Karmel, wyd. De Agostini, 2002, s. 66)

Rzeczywiście, jeśli chcesz szybko umrzeć, tak właśnie należy postępować. Jan z pewnością chciał umrzeć, a przynajmniej do tego stopnia unicestwić swe grzeszne ciało, żeby dusza poszybowała w ekstazie do nieba. Nie twierdzę, że nigdy nie należy postępować według powyższych zaleceń Jana. Na przykład, jeśli trudniej jest przygotować się do egzaminu niż próżnować, oczywiście należy wybrać opcję uczenia się, czyli trudniejszą. Jeśli większym trudem dla matki jest wstawanie do płaczącego w nocy niemowlęcia, niż ignorowanie płaczu, należy raczej wstać, czyli wybrać to, co wymaga trudu. Chodzi o słówko „zawsze”. Jeśli postanawiamy coś robić zawsze, bez względu na okoliczności, to skazujemy się na sztywność postępowania, która jest zabójcza dla rozwoju i w ogóle egzystencji człowieka.

Mateczka lubiła także cielesne umartwienia. Nosiła w młodości na ciele kolczasty druciany pas albo włosienicę, aby nie mieć za dużo przyjemności z tańców, które ponoć lubiła. Zrzekła się też przyjemności grania na gitarze, „dla chwały Bożej”, jak pisze ks. Michał. (Dzieło, s. 105) Mateczka wykonała także własnoręcznie włosienicę dla ks. Michała. (Dzieło, s. 161)

Mateczka czytała też wielkiego przewodnika wszystkich cierpiętników – Tomasza a Kempis. Korzystała z jego rady o treści następującej: „O tyle postąpisz w dobrem, o ile samemu sobie gwałt zadasz” (Dzieło, s. 261) Za radą Tomasza postanawia naśladować Zbawiciela w pokorze, ofiarując się na cierpliwe znoszenie wzgardy, prześladowań i poniżenia.

Mateczka twierdziła, że tego najwięcej Pan Jezus miłuje, kto najwięcej dla Niego wycierpi. Cierpienie najlepiej oczyszcza dusze,  „cierpieć to żyć, a nie cierpieć to konać” (Dzieło, s. 289)

Pseudo-mistycyzm

Jezus wymaga od Feliksy wyrzeczenia się wszelkich pragnień, także tych „świętych”. Na skargę Feliksy, że bez takich pragnień jej życie będzie konaniem, Jezus odpowiada: „Mors mystica”, co oznacza śmierć mistyczną. Nie było chyba jeszcze w historii mistycyzmu przypadku, gdy Jezus wprost definiuje czyjeś przeżycia mistyczne słowami św. Jana od Krzyża.  Czy nie chodzi tu raczej o to, że Feliksa bardzo chciała być mistyczką i ze wszystkich sił próbowała udowodnić, że tak właśnie jest. Jezus definiuje kolejne jej przeżycia i widzenia. Na przykład widzenie Trzech Osób Trójcy w postaci Światłości, Wiary i Miłości nazywa Jezus „snem mistycznym”. Po co te wszystkie nazwy i definicje? Czy żeby utwierdzić Feliksę w autentyczności jej mistycznych przeżyć? Dlaczego Feliksa, tak przecież zakochana w literaturze mistyczno-ascetycznej nie zauważa, że św. Jan od Krzyża kazał odrzucać od siebie wszelkie widzenia, wyobrażenia, słowa usłyszane w głębi siebie jako mające potencjał szatańskiego zwodzenia? Dalej Feliksa przeżywa jakieś dziwne objawienia, typu: „Wielkość – Bóg Ojciec przed wieki w poznaniu Siebie rodzi Syna Światłość, Syn i Ojciec miłując się wydają Ducha Świętego – Miłość, a wszystko to Jeden Bóg”. (Dzieło, s. 35) Co to właściwie ma za sens i do czego taka wiedza mogłaby być przydatna – wie tylko Feliksa. Nawet nie zamierzam próbować interpretować tych niedorzeczności. Jednak jeśli ktoś nie ma skłonności do analizy, może być zapewne pod wrażeniem tej kombinacji mocnych słów: Trójca, Miłość, Światłość, Syn, Duch, etc. Objawienia Feliksy są napisane po to, aby przekonać do jej rzekomego mistycyzmu osoby zagubione, takie które nie wiedzą, co właściwie myślą, które łatwo zwieść paroma mądrze brzmiącymi słowami i zwrotami „mistycznymi”.

Jakże sztucznie brzmią słowa Jezusa: „Wczorajsze widzenie Trójcy Przenajświętszej odnosi się do teologii mistycznej, a dziś do teologii dogmatycznej. Nauka Kościoła św. dzieli się na teologię moralną, dogmatyczną i mistyczną”. (Dzieło, s. 35) Dalej Jezus rozwija swą myśl wyjaśniając, o czym to mianowicie traktują poszczególne rodzaje teologii. Brzmi to jak wykład na wydziale teologicznym, na dodatek nudny wykład. Naprawdę trzeba dużo naiwności, żeby uznać to za prawdziwe słowa Jezusa.

Feliksa naczytała się literatury mistyczno-ascetycznej. Głowę miała pełną zaczerpniętych z niej zwrotów, które chętnie przelewała na papier lub obwieszczała ks. Michałowi, aby to on spisywał jej mistyczne objawienia. Z pewnością oprócz Naśladowania przeczytała Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli i jakieś dzieła św. Jana od Krzyża.

Feliksa dostaje objaśnienia od Jezusa na temat trzech rodzajów objawień: zmysłowych, w wyobraźni i umysłowych, czyli pojęciowych (Dzieło, s. 35) Można mieć uzasadnione wątpliwości, czy tych „objawień” nie wyczytała Feliksa u św. Jana od Krzyża. Oto Edyta Stein w książce Wiedza krzyża (Wyd. Karmelitów Bosych, 2005) opisuje różne rodzaje objawień u św. Jana od Krzyża. Otóż pierwszy rodzaj to właśnie objawienia zmysłowe, w których „oczom ciała mogą ukazywać się postacie z drugiego świata: aniołowie czy święci, niekiedy też niezwykłe blaski. Można też słyszeć nadzwyczajne słowa, odczuwać miłe zapachy, kosztować przyjemności zmysłem smaku, czuć wielką rozkosz dotykiem. Wszystko to trzeba raczej usuwać, nie badając nawet, czy jest dobre, czy złe. Bóg bowiem raczej udziela się duchowi niż zmysłom, co daje więcej bezpieczeństwa i większy postęp, podczas gdy zmysłowe udzielania stanowią z reguły duże niebezpieczeństwo”. (Wiedza krzyża, s. 118-119) Tego rodzaju objawienia, ostrzega św. Jan, są chętnie używane przez diabła, ponieważ zwodzą dusze do wysokiego mniemania o sobie. Radzi więc je ignorować. Feliksa, znając zapewne te ostrzeżenia, nigdzie w swych pismach nie pisze, że objawień takowych doznawała. Natomiast Dzienniczek Faustyny jest ich pełen. Faustyna nie używa także żargonu mistycznego, co sprawia, że jej przeżycia wypadają bardziej autentycznie niż te Feliksy. Może gdyby Faustyna lub ktoś z jej przełożonych uważnie wyczytali, co św. Jan miał do powiedzenia o widzeniach zmysłowych, także doszliby do wniosku, że należy je ignorować.

Dalej, mówi św. Jan, „należy się uwolnić od wrażeń zmysłów wewnętrznych, to jest od wyobraźni i fantazji” (Wiedza krzyża, s. 121) W tym przypadku Jan zaleca przejściowe wykorzystanie wyobraźni, ponieważ uważa to za pewien etap drogi duchowej. Jak później zobaczymy, Feliksa będzie używać wyobraźni w ćwiczeniach duchowych odprawianych na wzór ćwiczeń ignacjańskich.

Feliksa uznaje objawienia umysłowe, czyli pojęciowe, za najwyższe i niepodlegające złudzeniom. Jan mówi o słowach nadprzyrodzonych, które są doznaniami czysto duchowymi. (Wiedza krzyża, s. 130) Jednakże w przeciwieństwie do Feliksy Jan nie uważa objawień słownych za całkowicie bezpieczne. Uważa, że człowiek łatwo może się pomylić doznając takich objawień, dodać coś od siebie, a myśleć, że to Bóg mu objawił. Poza tym, dusza może sądzić, że „dzięki tym boskim słowom spotyka ją coś wielkiego i pozwala się oderwać od fundamentu wiary” (Wiedza krzyża, s. 131). Jan zaleca zatem nie przywiązywać wagi do tych słów i zadowolić się prawdami wiary podanymi przez Kościół. Ogólnie rzecz biorąc ma się wrażenie, że najlepiej według Jana trzymać się na dystans od wszelkich rodzajów objawień, bo to niebezpieczne. Zastanawia w takim razie, co według Jana jest całkiem bezpieczne. Wydaje się, że za takie uważa on rzeczy podpadające pod kategorię „uczuć duchowych”, które stanowią najsłodsze i wzniosłe dotknięcie Boga. Jest to subtelne poznanie, będące słodkim nadprzyrodzonym zrozumieniem. (Wiedza krzyża, s. 134) Nie należy go psuć rozumowaniem umysłowym, ponieważ otwiera to furtkę dla szatańskich zakusów.

Wywody Jana na temat życia mistycznego są dość skomplikowane i dla kogoś niedoświadczonego, po prostu zbyt abstrakcyjne. Raz dusza jest czynna, raz bierna, rodzaje słów słyszanych duchowo są wielorakie, na przykład formalne, substancjalne, sukcesywne. Naprawdę trudno się dziwić Feliksie, że sprawę chciała sobie jakoś uprościć. Generalnie jednak, wszyscy mistycy prawdziwi i chcący się za prawdziwych uważać, powinni być niezwykle czujni, ponieważ objawienia to wielkie pole do popisu szatana. Mistyczki w rodzaju Faustyny i Feliksy jednak na całego uwierzyły w swe objawienia, częściowo za radą swych duchowych przewodników. Jednak z przewodnikami sytuacja nie była jasna, ponieważ nie było wśród nich jednomyślności. Gdyby zapytać św. Jana, pewnie zaakceptowałby ich ekstazy i omdlenia, jako przejaw „uczuć duchowych”, ale nie uznałby żadnych innych objawień. Zresztą, co mnie trochę zaskakuje, Jan na koniec każe odrzucić wszystkie te oświecenia i łaski, których się doznaje, nawet te najbardziej autentyczne! Należy z tego zupełnie zrezygnować! Na tym polega prawdziwe ogołocenie według Jana. Doznawać rozkoszy tylko po to, aby ich się wyrzec – oto sedno nauczania Jana. Cóż za okrutna nauka. No tak, ale jak wiemy, Jan należał do tych, którzy bez przerwy chcieli obumierać, uśmiercać się, upokarzać, zatracać i wyniszczać. Nie dziwi nic. Albowiem według Jana nie pojmowanie i doznawanie Boga jest najlepsze, ale najlepsze jest to, że się nic nie odczuwa. Idąc tym tropem wychodzi na to, że ten, kto nie odczuwa Boga, jest Mu bliższy, bo doskonalej się upokarza! Dziwny jest ten świat (nadprzyrodzony) i zaiste trudny do pojęcia dla przeciętnych zjadaczy chleba. Cieszysz się, że poczułeś Boga? Hola, nie tak prędko! Czyżbyś zapomniał, że radość jest szkodliwa dla duszy? Zrób teraz wszystko, żeby ten dar odrzucić i nic już nie czuć. Nie lubię takiego rodzaju mistyki. Nasze mistyczki zresztą nie zamierzały wcale nic odrzucać, widocznie nie były aż tak doskonałe, bo jednak ekstazy i omdlenia zdarzały im się regularnie.

Jezus poucza Feliksę jak ktoś, kto uczył się (kiepsko, najwyżej na tróje) u św. Jana.

Liczba 15 odgrywa w życiu mistycznym Feliksy znaczącą rolę. „Obliczyłam, że od czasu mego nawrócenia i wstąpienia do zgromadzenia zakonnego upłynęło 15 lat; policzyłam stopnie mego oczyszczenia, wypadło 15 i miałam widzenie Trójcy Przenajświętszej 15 grudnia. – Stopnie oczyszczenia mego serca: 1) oderwanie serca od rzeczy ziemskich, 2) oderwanie serca od stworzeń, 3) oderwanie od siebie samej przez wyzucie się ze względów ludzkich, 4) z chęci osobistych, 5) z własnych upodobań, 6) wyrzeczenie się wszelkiej pociechy od ludzi, 7) pociechy w czynnościach, 8) pociechy w ćwiczeniach pobożnych, 9) poddanie się woli Bożej w przeciwnościach, 10) w prześladowaniach, 11) w cierpieniach, 12) wyrzeczenie się owoców swej pracy, 13) wyrzeczenie się godziwych przyjemności, 14) wyrzeczenie się wszelkiego działania, 15) wyrzeczenie się wszelkich pragnień”. (Dzieło, s. 36-37)

Czyli podsumujmy, czego wyrzeka się Feliksa: związków z ludźmi, radości życia codziennego, pragnień, upodobań i preferencji, jakiegokolwiek pocieszenia, radości z owoców swej pracy, działania. Wolę Bożą wobec siebie widzi Feliksa w przeciwnościach, prześladowaniach i cierpieniach. Dlaczego nie widzi tej woli w radościach, wsparciu  i pocieszeniach? Dlaczego podobnie jak radości nie wyrzeka się cierpień? Przecież albo należy „oczyszczać się” ze wszystkiego, albo nie zawracać sobie głowy oczyszczaniem wybiórczym. Koncepcja oczyszczania pochodzi ewidentnie od Jana od Krzyża. Nie jestem pewna jednak, czy on opisuje konkretnie 15 stopni oczyszczania, czy po prostu ta liczba bardzo spodobała się Feliksie. Zobaczymy dalej, że liczba ta ulegnie powiększeniu.

Po takich 15-stopniowych wyrzeczeniach, co pozostaje z Feliksy? Ta właśnie sławetna nicość, wychwalana przez Jana od Krzyża. Ta nicość, która stała się dążeniem również Faustyny. Dla Jana bowiem „wszystkie rzeczy są niczym, dusza w swych oczach jest niczym, tylko Bóg jest wszystkim”. (Płomień miłości, 1, 32) A więc strategia ogałacania się ze wszystkiego, wyrzekania się wszystkiego powinna nasze mistyczki zaprowadzić do Boga, który jest wszystkim. One się wyrzekają, aby uzyskać coś w zamian, coś lepszego. Wyrzekanie się ma im przynieść korzyści. Prowadzi to do paradoksu mistyki: dusza wybierając większe dobro: Boga, wcale nie jest bezinteresowna, wręcz przeciwnie, myśli tylko o własnym dobru, zainteresowana jest sobą w najwyższym stopniu. Mamy tu znów do czynienia z handlem wymiennym: mistyczki zwrócą Bogu jego ziemskie niedoskonałe dary i pocieszenia, aby w zamian uzyskać Boga samego. Dlaczego nie wyrzec się Boga, aby siebie samego już zupełnie 100-procentowo ogołocić i unicestwić? Nie można, tu jednak chodzi o nagrodę, o zapłatę za wyrzeczenie. Każde wyrzeczenie z nadzieją na nagrodę jest dla mnie podejrzane. Uwierzyłabym mistyczkom, gdyby potrafiły wyrzec się nadziei na Boga samego. Ale wtedy nie byłyby chrześcijankami. Koło paradoksu się zamyka. Jan natomiast, jak się zdaje, idzie na całość, odrzucając nawet autentyczne doznania Boga. Można zapytać, czy rezygnuje z Boga w tym życiu mając nadzieję na Boga w życiu przyszłym, czy zupełnie mu jest to obojętne, czy dozna Boga po śmierci. Każda odpowiedź prowadzi do sprzeczności. Jeśli bowiem Jan chce jednak doznać Boga po śmierci, to całkiem z pragnień nie jest ogołocony. Jeśli mu to obojętne, czy też raczej chce się Boga wyrzekać także po śmierci, to czy nie wybiera ateizmu i piekła? Mistyka jest paradoksalna, jak widać. Jan o tym chyba wiedział, ale nasze mistyczki nie za bardzo.

Feliksa słyszy następujące słowa: „Wola twoja jest związana” (Dzieło, s. 37) Podobnie jak ja, przyznaje, że nie rozumie znaczenia tych słów (ale tylko na początku). Potem jednak pojmuje, że „wola moja w stosunku do Boga jest niczym i odtąd nic uczynić nie mogę w porządku nadnaturalnym” (Dzieło, s. 37). Ten stan duszy ją bardzo przygnębiał, a za jedyną odpowiedź miała słówko „nic”. „Nic” – czy to nie „nada” Jana od Krzyża? Bóg przemawia do niej bardzo tajemniczo i mistycznie, widocznie zapoznał się z dziełami Jana. Co to znaczy, że wola Feliksy w stosunku do Boga jest niczym i nic nie może ona uczynić w porządku nadnaturalnym? Czy chodzi o to, że nie może o nic się modlić, bo Bóg jej nie wysłucha? Czy do tej pory miała przekonanie, że cokolwiek jednak może uczynić „w porządku nadnaturalnym”? Cóż to za cudów dokonywała w tym porządku? Zaiste przekonanie o swej władzy sięgającej poza „ziemski porządek” miała ogromne! Całe szczęście Bóg tę pychę zauważył i związał jej wolę!

Następnie słyszy ona słowa: „Rozum związany”. Przyznaje, że wtedy przestała rozumieć „rzeczy odnoszące się do Boga i własnej duszy”. Ten stan trwał około roku. W tym czasie Feliksa „nic nie wiedziała i nic nie mogła”. Wtedy też jej dusza została „zanurzona w nicości”. „I widziałam, że Bóg jest wielki, a ja nicością” (Dzieło, s. 38). Zupełnie jak zalecał św. Jan od Krzyża. Dobra uczennica Jana Feliksa poznała, że cała jej chwała to niemoc i nicość. Jednakowoż ogarnęła ją wtedy „żądza większej chwały Bożej”. Ale nie zastanowiło to jednak Feliksy, czemu ogarnia ją nagle jakaś żądza, skoro pożądań się wyrzekła i oczyściła z nich w punkcie 15-tym. Po tych „zanurzeniach w nicości” Jezus wyjaśnia Feliksie jej dalsze mistyczne losy. Ma oto jeszcze przejść oczyszczenie pamięci. Oj, coś się wydaje, że liczba 15 ulegnie podwyższeniu! Następnie oczyszczenie umysłu, kiedy nastąpi w jej umyśle „noc ciemności”. Znów widać tu inspiracje „nocą ciemną” Jana od Krzyża. Odtąd dusza Feliksy zaczyna pogrążać się w ciemnościach i cierpieniach wewnętrznych. Błądzi w ciemnościach i obawia się obrażenia Boga. Po jakimś czasie ciemności zostają przezwyciężone, a Feliksa widzi niebo i szczęście wybranych dusz, które tam przebywają. Mistyczne wizje nawiedzają ją nadal: ukazuje jej się płomień wychodzący z serca Jezusa (Faustynie ukazywały się dwa promienie i to w dwóch kolorach). Następnie Feliksa odprawiła spowiedź „przed Dworem Niebieskim”, to znaczy chyba znajdując się w niebie. Kiedy tak rozpaczała nad swoją karygodną grzesznością, Jezus powiedział: „Masz serce moje, rób co chcesz i proś mnie o co chcesz”. Co jej pierwsze przychodzi na myśl, żeby o to poprosić Jezusa, skoro może prosić o wszystko? Może aby zlikwidował głód na ziemi, wojny, cierpienia i klęski? Może o to, aby zbawił wszystkich ludzi? Może o to, aby napełnił serca ludzkie miłością? Nie, nic z tych rzeczy. Feliksa prosi o wybaczenie jej grzechów. O co ty byś, czytelniku, prosił Jezusa, jeśli miałbyś gwarancję, że to się spełni? Feliksie nic nie przyszło do głowy oprócz odpuszczenia jej grzechów. Małostkowa? Żałosna? Samolubna? To ma być prawdziwa mistyczka?

Nicość, niemoc, pustka, ogołocenie – to ulubione słówka Feliksy zapożyczone od Jana od Krzyża. Inną lekturą, która inspirowała Feliksę były Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli. Oto tytuły jej rozmyślań, zgodne z tymi, które zalecał Ignacy: O narodzeniu Pana Jezusa, O ucieczce do Egiptu, O życiu Pana Jezusa w Nazarecie, O znalezieniu Pana Jezusa w kościele, O dwóch chorągwiach Chrystusa i Lucyfera.  Przy okazji tych rozmyślań Feliksa doznaje dalszych objawień i instrukcji mistycznych. Dowiaduje się, że przechodzi na drugi stopień zjednoczenia woli, że jej dusza z biernej staje się czynną, i tak dalej. Ponownie oskarża się z grzechów wobec Dworu Niebieskiego, mimo że wcześniej Jezus jej przecież odpuścił grzechy całego życia. No ale widocznie przez ten czas znowu mocno nagrzeszyła, do tego stopnia, że cały dwór niebieski jest załamany i przerażony. Tym razem Jezus uwalnia ją od pychy i zmysłowości. Feliksa odpowiada Mu słowami Maryi: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”. (Dzieło, s. 44-45) Została wtedy uderzona promieniem łaski tak silnie, że zasłabła. Potem jednak wybuchnęła płaczem radości, że nigdy nie będzie oddzielona od Jezusa i będzie „wyniesiona nad inne zgromadzenia”. Jezus rozwiązuje jej rozum, co chyba oznacza, że zaczyna na nowo rozumieć Boga i swoją duszę. Generalnie, Feliksa znajduje się na huśtawce emocjonalnej. Raz boleść i cierpienie, związanie woli i innych rzeczy, potem ból i zasłabnięcie od łaski, potem łzy radości i omdlenia ekstazy, potem oskarżanie siebie samej, potem przebaczenie i rozwiązanie woli, następnie oskarżanie jej przez Jezusa, następnie uwolnienie i obdarzenie niezwykłą mocą i tak dalej, bez końca. Jej objawienia są ciężkostrawne i męczące w odbiorze, chaotyczne i pozbawione większego sensu.

Podobnie jak Faustyna, Mateczka przeskakuje bardzo szybko od poczucia nędzy i nicości do poczucia własnej wielkości i ważności. Jezus mówi do niej na przykład: „Tobie dam zwycięstwo i moc nad duchem nieczystym”, lub też „Jeżeli każdy, kto chce, dostąpi mego Miłosierdzia, to ty dostąpiłaś w stopniu najwyższym – ty będziesz matką miłosierdzia”, czy też „Po Najświętszej Pannie nikt tak nie wypełnił woli mojej, jak ty ją wypełnisz” (Dzieło, s. 47)

Podobnie jak Faustyna, Feliksa staje się oblubienicą Jezusa. „Oblubienica moja – zamek zapieczętowany” mówi Jezus i pozwala Feliksie nazywać się „Oblubieńcem niebieskim”. Sam Jezus śpieszy określić ich związek jako „małżeństwo mistyczne” i oświadcza Feliksie: „Ten jest węzeł mój małżeński z tobą na wieki”. Tak, Jezus żeni się z Mateczką! Aby ks. Michał nie był zazdrosny, jemu też przypada część chwały Boskiej. Otóż Jezus mówi o nim do Mateczki: „Ten jest syn mój miły, w którym sobie upodobałem”. (Dzieło, s. 48) W wizjach Mateczki jest ona raz podobna do Maryi, raz jest małżonką Jezusa, natomiast ks. Michał jest podobny do samego Jezusa! Nie mam słów! Zaiste rację miała Feliksa po wielokroć, gdy oskarżała się z pychy przed Dworem niebieskim. Widać oskarżanie nic nie pomogło.

Dalsze wizje potwierdzają wielkość misji Feliksy. Oto ukazują jej się święci Piotr i Paweł. Piotr podaje jej klucze, a Paweł miecz. Jezus objaśnia, że są to klucze miłosierdzia i miecz sprawiedliwości. Feliksa nabiera boskich atrybutów. Odtąd Jezus odczuwa jej chwałę jako swoją, a jej zniewagi jako wyrządzone sobie! Ona po prostu staje się Jezusem! Skoro święci oddają jej swoje atrybuty, Feliksa musi ich przewyższać. Szafarka miłosierdzia i sprawiedliwości – oto kim staje w swoich oczach się Feliksa. Następuje szybki skok w górę od nicości i niemocy. Teraz Feliksa jest naprawdę kimś – samym Bogiem, i jest naprawdę wszechmocna. Nicość i niemoc zniknęły. Oczywiście do czasu.

Feliksa widzi się także w roli proroka. Zapowiada nową Jerozolimę, upadek Rzymu i często słyszy dobiegające z góry słowa: „Biada, biada”. (Dzieło, s. 51) Jezus obiecuje Feliksie oddać mariawitom cały świat oraz go zniszczyć. (Dzieło, s. 52) Ale najpierw chyba świat odda, a potem go zniszczy? To nie jest jasne, ale gdyby najpierw zniszczył, to nie byłoby co oddawać. Chyba że nicość. Ale z kolei po co oddawać, aby zniszczyć? Takimi nieścisłościami Feliksa się nie trapi, może ma ciągle jeszcze rozum związany, kto wie?

Feliksa dostaje także od Boga nowe przymierze! To znaczy przymierze w Chrystusie staje się starym przymierzem? Następnie Jezus grozi, że kto nie pójdzie za Barankiem (w sensie za mariawitami), ten stanie przeciw Niemu. Zatem Jezus zaleca Feliksie modlitwę o ukaranie Jego nieprzyjaciół. Czyli słowa z Ewangelii o miłości nieprzyjaciół tracą ważność w obliczu nowego przymierza mariawitów.

Nietrudno się dziwić, że Watykan uznał te objawienia za herezje i halucynacje. Czy jednak nie widać, jak bardzo mogła być Dziełem zainspirowana Faustyna? Jeśli katolicy uznali jej Dzienniczek za autentyczne objawienia, coś tu się nie zgadza. Mamy chyba dwie opcje: albo obie mistyczki miały autentyczny kontakt z Jezusem, albo żadna z nich.

Koronka do miłosierdzia

Mateczka ułożyła koronkę do Miłosierdzia Bożego, zupełnie jak Faustyna.

W portalu www.ekumenizm.pl czytamy:

Według tradycji mariawickiej koronka do Miłosierdzia Bożego została ułożona przez św. Marię Franciszkę Kozłowską. Trudno dziś odpowiedzieć na pytanie, czy została ona dana Założycielce na drodze objawienia. Niemniej jednak jej treść koresponduje z Objawieniami Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Koronkę mariawicką może odmawiać każdy, bez względu na przynależność konfesyjną, kto czuje potrzebę modlitwy w tej właśnie formie. Odmawia się ją na różańcu w następującym porządku: na dużych paciorkach: „Jezu ukryty w Przenajświętszym Sakramencie, którego Serce pełne jest Miłości dla wszystkich i Miłosierdzia dla grzeszników, racz wysłuchać modlitwy nasze, i udziel nam i całemu światu łaskę Miłosierdzia, o którą Cię pokornie błagamy przez Serce Niepokalanej Matki Twojej Maryi Dziewicy i Serce bł. Marii Franciszki”; na małych paciorkach: „O mój Jezu – Miłosierdzia!”; na zakończenie: Ojcze nasz…, Zdrowaś Maryjo…, 3 Chwała Ojcu… Należy podkreślić, że wstawka „i Serce bł. Marii Franciszki” została dodana po 1925 roku.

Odnośnie s. Faustyny Kowalskiej nie można potwierdzić, ani zaprzeczyć jej znajomości mariawickiej Koronki do Miłosierdzia Bożego. Faktem jest jednak, iż koronka, która funkcjonuje w Kościele rzymskim powstała co najmniej 35 lat później niż ta odmawiana przez mariawitów.

Koronka Feliksy jest modlitwą do Jezusa. Koronka Faustyny – do Boga. Feliksa wspomina jako pośredniczką Maryję, o roli której Faustyna milczy w koronce. Natomiast uwypukla ona rolę „bolesnej męki” Jezusa, przez którą Bóg daje nam miłosierdzie. Feliksa wierzy w pośrednictwo Maryi w uzyskaniu miłosierdzia. Faustyna w pośrednictwo „bolesnej męki”. Cierpienie odgrywa u Faustyny rolę o wiele większą niż u Feliksy. Przypuszczalnie bardziej w życiu cierpiała. Na pewno doznawała w zakonie wielu upokorzeń i zniewag. W porównaniu z nią Feliksa była szanowaną i uwielbianą Mateczką już za życia. Faustyna nie miała żadnych bliskich związków z ludźmi. Feliksa jak najbardziej: z kobietami i mężczyznami. Feliksa zdaje się być osobą szczęśliwszą, bardziej aktywną w życiu, mającą mniej kompleksów niż Faustyna. Cierpienie nie jest u Feliksy wyniesione na taki piedestał, jak u Faustyny. Jako cierpiętniczka Faustyna dzierży palmę pierwszeństwa.

Teksty Feliksy wykazują podobieństwo do treści koronki Faustyny. Faustyna być może nawiązuje do treści przeczytanych u Feliksy. Pamiętamy zapewne, że w koronce Faustyny ofiaruje ona Ojcu Przedwiecznemu ciało i krew, duszę i bóstwo Jego Syna na przebłaganie za grzechy świata. Feliksie każe Jezus ofiarować Hostię (kolejne ulubione słówko Faustyny) Ojcu Niebieskiemu „jako ofiarę błagalną za grzechy świata”. (Dzieło, s. 30) Jezus zapewnia Feliksę: „Ile razy w taki sposób ofiarujesz Mnie Ojcu Niebieskiemu, zawsze powstrzymasz sprawiedliwość i odwrócisz gniew Jego”. (Dzieło, s. 30) Wiemy z Dzienniczka, że „odwracanie gniewu” Boga było także priorytetem dla Faustyny.

Co ciekawe, pewne słowa z koronki Faustyny są prawie dokładnym powtórzeniem słów z rekolekcji relacjonowanych przez ks. Michała: rozpowszechniana przez mariawitów tzw. „Adoracja ubłagania” ma na celu  przebłagać Pana Jezusa za nasze i całego świata grzechy dla dostąpienia miłosierdzia. Adoratorzy będą błagać Zbawiciela, żeby zmiłował się nad nami i nad całym światem. (Dzieło, s. 255) Faustyna pisze w swojej Koronce: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata” oraz „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego”. Zadziwiająca zbieżność!

Walka Sprawiedliwości z Miłosierdziem. Ograniczone miłosierdzie Boga.

Jezus grozi Mateczce piekłem. Dlatego żyje ona w ciągłym strachu, niepewności, przeżywa „noce ciemne”, noce oczyszczenia i opuszczenia przez Boga.

Jezus przeciwstawia Miłosierdziu Sprawiedliwość, co zgadza się z wizjami Faustyny. Jezus oświadcza Feliksie: „To jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia i chcę, aby w szczegółach było podobne do Dzieła Odkupienia; tylko umysły poziome tego nie rozumieją i nie chcą rozumieć. Wola moja musi się spełnić co do słowa, co do słowa, co do słowa, jeżeli nie w Miłosierdziu, to w Sprawiedliwości, – a wtedy biada im, biada temu miastu”. Zapytałam: „Panie, co to znaczy?” Odpowiedział Pan: „Jeśli odrzucą Miłosierdzie, dosięgnie ich Sprawiedliwość”. – Miałam też wyjaśnienie, że słowa Pana Jezusa nie odnosiły się tylko do naszego miasta, ale do każdej miejscowości, w której odrzucą Miłosierdzie (Dzieło Miłosierdzia)”. (Dzieło, s. 28)

Faustyna podobnie pisała o wejściu przez bramę miłosierdzia. A jeśli nie wejdziesz… no cóż, wtedy dosięgnie cię Sprawiedliwość,  a wtedy biada, zemsta, gniew i zniszczenie. Miłosierdzie ma swe granice. Jeśli je odrzucisz, Bóg już więcej miłosierdzia dla ciebie nie przewiduje i zupełnie niemiłosiernie wyleje na ciebie swój gniew (ale przecież ostrzegał!).

Jezus stosuje tu ponadto metodę podobną do metody krawców z bajki Andersena „Nowe szaty króla”. Ktokolwiek nie widzi albo nie chce widzieć, jak wspaniałe jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, ten ma umysł poziomy, to znaczy pozbawiony wzniosłości, mało uduchowiony i przyziemny. Brak nam tylko dziecka, które wykrzyknie: „Król jest nagi!”, co oznaczałoby, że całe te objawienia są „poziome”, tak samo jak ich autorka.

Mateczka, podobnie jak Faustyna wydaje się bardziej miłosierna niż sam Bóg. Musi Go upraszać o przebaczenie dla grzeszników, a On bezlitośnie odmawia im pomocy. Za karę jeszcze tu na ziemi dopuści na grzeszników grzechy ciężkie, a na sądzie odrzuci ich”. (Dzieło, s. 30-31) Pan milczy, dając Feliksie do zrozumienia, że nie ma dla nich miłosierdzia.  Feliksa często nie ukrywa zdumienia, że Jezus może wypowiadać takie bezlitosne słowa. „Panie, czy Ty to mówisz do mnie?” (Dzieło, s. 31) Jest „oniemiała z przerażenia”, ale na pocieszenie zostaje porwana w górę (fizycznie), aż musi się przytrzymać stołu. Jednak pocieszenie to bardzo krótkie, bowiem już za chwilę Mateczkę ogarnia taki strach i ból, że przez kilka dni jest chora. (Dzieło, s. 31) Jak widać, to wielce ograniczone miłosierdzie przerażało samą mistyczkę, i to bardziej niż Faustynę, która przechodziła do podobnych stwierdzeń Jezusa beznamiętnie i bezrefleksyjnie.

Kolejne groźby Jezusa: „Jeśli nie będzie dostatecznej liczby błagających, ukarzę cały świat, a ukarzę za grzechy kapłanów. – Użyję bicza i zamkną seminaria, bo z tych wychodzą kapłani rozpustni. – Wzbudzę lud przeciwko kapłanom i wypędzę ich, jak niegdyś wypędziłem przekupniów ze Świątyni Jerozolimskiej, bo mi służą za pieniądze i zaszczyty”. (Dzieło, s. 32)

Jezus mówi do Mateczki: „Jeśli odrzucą Miłosierdzie, dosięgnie ich Sprawiedliwość”. (Dzieło, s. 56). Podobnie jak u Faustyny, miłosierdzie jest przeciwstawione sprawiedliwości. Miłosierdzie jest ostatnią deską ratunku dla złego i zgubionego świata: „Gdybym teraz sądził świat, zaledwie mała garstka byłaby zbawionych. Więc jeszcze raz chcę wylać obfitość mego Miłosierdzia, aby nie byli wymówieni”. (Dzieło, s. 57) Jezus powtarza prawie identyczne słowa Faustynie.

Teologia Mariawitów w interpretacji ks. Michała

Najgorliwszy „uczeń duchowy” Mateczki – ks. Michał Kowalski, przyszły arcybiskup, ufa każdemu słowu Mateczki, jest pod jej nieodpartym urokiem. Ich związek ma w sobie coś z erotycznej fascynacji hamowanej ślubami czystości oraz poddańczo-władczej relacji ucznia i guru. Pisma ks. Michała świadczą o jego naiwności, gorliwości, zauroczeniu Mateczką.

Ksiądz Michał był człowiekiem dość zagubionym duchowo, a takich najłatwiej zwerbować dla sekt i w służbie guru. Od pierwszego spotkania był pod wrażeniem świętej Mateczki. Onieśmielała go i pociągała jednocześnie, była niedościgłym ideałem świętości i doskonałości, dlatego w jego pismach mamy wiele przykładów identyfikowania Mateczki z Maryją oraz porównywania jej do Jezusa.

Ks. Michał przyznaje, że czcił i kochał Mateczkę w swoim sercu „jakby jakie bóstwo”. Odczuwał, że Mateczka jest „jakby taką samą jak Matka Boska i we wszystkim Matce Boskiej równą’. (Dzieło, s. 158) Ks. Michał dowiedział się od Mateczki, że dla mariawitów będzie osobne Niebo, w którym ks. Michał będzie przebywał bardzo blisko swej przewodniczki duchowej. (Dzieło, s. 158)

Ks. Michał ogłaszał chętnie świętość Mateczki i jej równość z Matką Najświętszą. Mateczka protestowała, widocznie miała jeszcze resztki rozsądku. (Dzieło, s. 227) Ks. Michał pisze, że Mateczka wyrzucała mu, że zawsze co do jej osoby przesadza. „Największą boleść zadaje mi ten, mówiła, kto mnie ma za świętą, gdyż jestem grzesznicą”. (Dzieło, s. 277) Zdaje się, że Mateczka nie miała zamiaru stać się świętą na miarę Matki Boskiej. Ale tak właśnie o niej myślał uwielbiający ją Michał. Ubóstwił Mateczkę. Uważał ją za „Najświętszą, najczystszą, najnieskalańszą (!), równą we wszystkim Matce Najświętszej”. (Dzieło, s. 272) Ks. Michał modli się do niej wyrażając wdzięczność za jej zasług i męki. Oddaje jej cześć i chwałę, przy okazji też Jezusowi Chrystusowi, jej Boskiemu Oblubieńcowi, „który wezwał nas z ciemności do przedziwnej swojej światłości w Umiłowanej Małżonce swojej”. (Dzieło, s. 272)

Dowodem na boskość Mateczki są jej cuda, na przykład uzdrowienie chorego przez przyłożenie mu na wrzód obrazka Matki Boskiej Nieustającej Pomocy lub też uzdrowienie pewnego księdza ugryzionego przez wściekłego psa poprzez poślinienie jego rany śliną Mateczki. Ale największym cudem Mateczki był „cud nad Wisłą”! Cud ten stał się, według ks. Michała, „na skutek ofiary naszej najdroższej i nigdy nieodżałowanej Mateczki, która ofiarowała się Bogu za cały kraj, i Bóg przyjął tę ofiarę, która w szczegółach była podobną do ofiary Pana Jezusa na krzyżu, i po raz wtóry odkupiła nie tylko Polskę, ale cały rodzaj ludzki od skutków grzechu pierworodnego, otworzyła nam Nowe Niebo, odnowiła ziemię, tworząc na niej oczekiwane przez wszystkich Królestwo Boże”. (Dzieło, s. 275) Podsumowując, Mateczka jest nową zbawicielką świata!

Ks. Michał był przekonany, że Mateczka cierpiała przed śmiercią męki na podobieństwo mąk Chrystusa na krzyżu, a te cierpienia były „potrzebne dla Chwały Bożej”. Poprzez te męki „Pan Jezus uwielbił Mateczkę, tak jak sam uwielbiony został przez Ojca na drzewie krzyża”. (Dzieło, s. 299)

Podobieństwo objawień Feliksy i Faustyny

Widzimy, że objawienia tych dwóch kobiet wykazują wiele chce wspólnych: ostatnia szansa dla upadłego świata w miłosierdziu, odwracanie sprawiedliwości Bożej przez ofiarę z samej siebie, upodobanie do cierpień, wyniszczania się i nicości, ekstazy mistyczne, wysokie mniemanie o sobie, przekonanie o swej misji dla chwały Bożej, przekonanie o swojej boskiej mocy, a jednocześnie o swej „nędzy”.

Pytam: dlaczego tak podobne objawienia zostały raz przez nasz Kościół uznane za herezję, a innym razem za wiarygodne i zgodne z nauką Chrystusa?

Czy dlatego, że Kościół rzymskokatolicki jest w objawieniach Feliksy przedstawiony jako wszetecznica, a Rzym papieski jako „wielka Babilonia”? (Dzieło, s. 66-67)

Może Mateczka przesadziła nieco z wywyższaniem siebie i swoich zwolenników? Oto Jezus objawia jej, że „niewiastą obleczoną w słońce, o której mówi Apokalipsa w rozdz. 12 jest ona sama, a słońcem, w które jest obleczona, jest Wola Boża, której nikt tak nie wypełni po Matce Najświętszej, jak Mateczka”. (Dzieło, s. 80a) Ponadto, w widzeniach Mateczki „Jezus przedstawił Mateczkę Matce Swojej jako Swoją Małżonkę”. (Dzieło, s. 80a) Faustyna, która może nie czytała wcale Apokalipsy, nie porównywała się do żadnej stamtąd postaci, ani też nie opowiadała o duchowieństwie jako o Bestii.

Podobieństwo objawień Feliksy i Faustyny wymaga chyba jakiejś głębszej analizy ze strony Kościoła katolickiego. Czy jest szansa, że objawienia wyklętej przez Kościół Mateczki mogą jednak być uznane za częściowo chociaż autentyczne?

Myśli papieża na zachętę

Przyznam, że gdybym nie słyszała krytycznych uwag o książce Benedykta, to nie sięgnęłabym po nią. Teksty papieża nie należą do ulubionych przeze mnie. Jeśli jeszcze z zaciekawieniem przeczytałam pierwszą część trylogii o Jezusie, to już przez papieskie encykliki przejść mi się nie udało. Uważam je za nudne. Książka o ewangeliach dzieciństwa jest krótka, więc przeczytałam. Bez zachwytów. U papieża uderza mnie jakby dziecięca naiwność. Wierzy we wszystko dosłownie, jak dzieci, którym się czyta bajki na dobranoc. Gdzieniegdzie powie coś interesującego, trafi mu się jakieś fajne zdanie, ale generalnie nuda i piętrzące się nierozwiązane wątpliwości.

Po pierwsze, jeśli genealogie przedstawione przez Mateusza i Łukasza są genealogiami Józefa, a Józef nie był fizycznym ojcem Jezusa, to w jaki sposób mogą te genealogie odnosić się do Jezusa? Gdyby fizycznie miała być matką tylko Maryja, z pewnością podano by rodowód Maryi.

Według mnie Józef był fizycznym ojcem Jezusa. Mimo niezachwianej wiary papieża w fizyczne dziewictwo Maryi, dla mnie żądanie takiej wiary jest niemożliwe do spełnienia. Po pierwsze, papież nigdzie nie tłumaczy po co właściwie mamy wierzyć w fizyczne dziewictwo Maryi. Co taka wiara w nas zmienia, co wspomaga? Jakie znaczenie miałaby dla mnie taka wiara? Papież nie pisze też, dlaczego dla niego osobiście jest to tak istotne, że Maryja nie współżyła fizycznie z mężem. Po drugie, papież przypomina słowa soboru o tym, że Jezus był w pełni człowiekiem. Jeśli tak, to powstał, tak jak każdy człowiek, z połączenia plemnika z komórką jajową. Jeśli powstał wyłącznie z komórki jajowej Maryi, to czy był w pełni człowiekiem? Czy może Duch Święty zstąpił w łono Maryi w postaci boskiego plemnika? Ale wtedy już Jezus nie byłby w pełni człowiekiem, czyż nie tak?

Opowieść o dziewictwie Maryi należy interpretować duchowo. Papież wspomina Karla Bartha, który mówił, że dwa najważniejsze punkty w historii  Jezusa to narodzenie z Dziewicy i zmartwychwstanie. Jeśli zmartwychwstanie oznacza powrót Jezusa z kosmicznego rejonu Ziemi do rejonu Nieba, to narodzenie z dziewicy może oznaczać utworzenie na Ziemi miejsca zejścia Jezusa z Nieba na Ziemię. Innego sensu dziewiczości naprawdę trudno mi się dopatrzyć. Papież oczywiście wierząc w fizyczne dziewictwo, nie ma potrzeby znajdywania innych interpretacji dziewictwa. Jednak jest to możliwe i wskazane w teologii, widzieć coś poza słowem, poza dosłownością. Trzeba umieć „wyciągnąć Ducha” z historii o dziewiczych narodzinach. Tego papież nie robi w swojej książce.

Papież cytuje też słowa z Ewangelii, że Józef nie zbliżał się do Maryi, aż porodziła syna. Papież nie zwraca uwagi na istotne słówko „aż”. Według mnie Józef prowadził z Maryją normalne życie seksualne i mieli dzieci, o których zresztą wspomina Ewangelia. Przecież Jakub był bratem Jezusa. Po drugie, jeśli Jezus byłby jedynakiem, to czy zostawiłby swą matkę samą bez opieki i poszedł sobie na wędrówkę? Zdaje się, że Józefa już wtedy nie było, prawdopodobnie zmarł. Jezus zostawiając matkę samą, czy nie popełniłby grzechu? Wiadomo, że samotne kobiety były wtedy w tragicznej sytuacji. Zatem logiczne wydaje się, że miał rodzeństwo.

Co mnie drażni u papieża? Wyprowadzanie daleko idących analogii. Na przykład, ponieważ nie ma nic do powiedzenia o Józefie, bo trudno coś mieć, to opiera jego opis na Psalmie 1! Jedno słówko: „sprawiedliwy” skłania papieża do odwołania się do tego właśnie Psalmu. A przecież to słowo występuje w Biblii dziesiątki razy.

Benedykt nie rozwiązuje także następującej wątpliwości: jeśli naprawdę Maryja wiedziała o cudownym nadprzyrodzonym pochodzeniu Jezusa, dlaczego ostro reagowała, kiedy rozpoczął On swoją działalność? Przecież wołała go do domu, kiedy nauczał, bo myślała, że postradał zmysły. Chętnie bym poczytała takie właśnie rozważania.

Następna kwestia: narodziny w Betlejem czy w Nazarecie? Papież trzyma się wersji betlejemskiej, żeby wypełniły się Pisma. Natomiast mnie bardziej przekonują historycy, którzy mówią o tym, że podatki były pobierane w cesarstwie w miejscu zamieszkania, a nie urodzenia. Zastanawia też podejmowanie przez Józefa i Maryję ryzyka męczącej podróży z Nazaretu do Betlejem w ostatnim miesiącu ciąży! Naprawdę wszystko mi jedno, gdzie urodził się Jezus. Ale myślę, że był to raczej Nazaret.

Analizując słowa „pokój ludziom dobrej woli” (Łk 2, 13-14) papież dochodzi do wniosku, że chodzi tu o ludzi upodobnionych do Chrystusa. Grecki tekst mówi o ludziach upodobania Pańskiego. Papież kojarzy to ze słowami o Synu umiłowanym, w którym Pan ma upodobanie. Na tej podstawie dochodzi do wniosku, że pokój jest zwiastowany ludziom , którzy żyją w całkowitym oddaniu się Ojcu, we wspólnocie woli z Ojcem. Jeśli tak, to niestety takich doskonałych ludzi jak Chrystus na ziemi nie ma i nie będzie. Zatem komu Bóg chciał dać ten pokój? W kim ma upodobanie? Cudowność tego określenia polega na tym, że Bóg ma w każdym z nas upodobanie, mimo że nie jesteśmy jeszcze doskonali jak Jego Syn umiłowany. Bóg przyszedł do grzeszników, takich, których wola wcale nie jest idealnie zjednoczona z Jego wolą, którym do Chrystusa bardzo daleko. Więc tu nie zgadzam się z papieżem także. Bóg ma upodobanie we wszystkich ludziach, tak jak w Chrystusie, czy to nie jest wspanialsza interpretacja?

Jeśli chodzi o opowieść o mędrcach i gwieździe, to osobiście nie interesuje mnie jej historyczność. Ta opowieść podoba mi się tak czy inaczej. Papież nie zauważył podobieństwa, które rzuca mi się bardzo w oczy, między gwiazdą betlejemską a słupem ognia i chmur, który prowadził Izraelitów do ziemi obiecanej. Gwiazda to światłość. Podobnie jak ogień. Gwiazda jest na niebie, oświetla drogę wędrującym mędrcom. Ogień, obłok i gwiazda są przewodnikami ludzi do ziemi obiecanej. Jest to warta podkreślenia analogia. Chodzi o to, że mędrcy zdążający do nowonarodzonego króla nie kierują się „szkiełkiem i okiem”, ale umieją dostrzec nadprzyrodzone światło, które wiedzie ich do Prawdy.

Zgodzę się z Ewą Kiedio, że książka Benedykta to książka sygnałów. Wiele tematów domaga się rozwinięcia i interpretacji. Może to szansa dla teologów. Może to książka napisana na zachętę. Papież sygnalizuje pewne problemy i mówi: zajmijcie się tym, kochani teolodzy, daję wam te moje myśli jako zachętę do teologii.

Prawdziwa pokuta

Czym jest pokuta? Popytałam ludzi wokół siebie i okazuje się, że pokuta kojarzy im się przede wszystkim z „karaniem” siebie samego za popełnione grzechy. Sądzą, że dzięki pokucie można uzyskać odpuszczenie grzechów. Gorliwi chrześcijanie pokutowali poszcząc, zadając sobie ból fizyczny, umartwiając się. Pokuta kojarzy się z umartwieniem i poczuciem winy. Umartwienie to zadawanie sobie po trochu śmierci. Umartwienie ciała i zmysłów, tak drogie ascetykom i mnichom, to odcięcie się od ciała i jego doznań. Pokuta otrzymana od księdza na spowiedzi to odmawianie jakichś pacierzy (za karę?). Chrześcijanie zdają się myśleć, że jeśli ukarzemy siebie tutaj na ziemi za popełnione grzechy, to nie będziemy cierpieć kar w czyśćcu czy piekle. Pokuta kojarzy się zatem generalnie z karą, karą przyjętą dobrowolnie, karą należną słusznie za popełnione nieprawości.

Jaki sens ma tak rozumiana pokuta? Czy jest to jedyne możliwe rozumienie pokuty? Jak pokutę rozumie Biblia? O jaką pokutę chodzi Bogu?

Jaki bowiem pożytek przynosi człowiekowi i Bogu pokuta rozumiana jako wykonanie na sobie kary? Czy Bóg czuje się usatysfakcjonowany, że ukarał grzesznika? Czy Bóg zachowuje się jak świecki wymiar sprawiedliwości, który spełnia swój obowiązek pilnując wykonania zasądzonych kar? Czy przestępca wychodzący z więzienia po odsiedzeniu kary czuje się w jakiś sposób lepszy i skłonny do wejścia na inną drogę życia? Kara musi mieć jakiś sens. Czy jest nim zaspokojenie poczucia Bożej sprawiedliwości? Czy Boża sprawiedliwość jest zasadą odpłaty? Zasada odpłaty – za zbrodnię wymagana jest kara – jest bardzo droga ludziom. Dlatego przypisują jej stosowanie również Bogu. Ludzie bowiem pragną pomsty za doznane krzywdy. Ludzie pragną wyrównania rachunków. Przebaczenie i odpuszczenie win i kar nie mieści im się w głowie. Logika Boga, że jeśli my wybaczymy, to i nam będzie wybaczone, jest im obca. Logika Boga polega bowiem nie na konieczności zapłaty za grzech, za  nieposłuszeństwo, ale na konieczności uzdrowienia. Prawdziwa pokuta jest więc według mnie sposobem uzdrowienia człowieka, stopniowego i łagodnego popychania go, czy raczej przyciągania, na ścieżki Pana. Taka pokuta łączy się często z bólem sumienia, z bólem przemiany i z wysiłkiem naprawiania tego, co się popsuło.

Jak widział pokutę Stary Testament? Z Encyklopedii Biblijnej dowiaduję się, że „na najważniejszy aspekt pokuty w ST wskazuje hebrajskie słowo szub, które wyraża ideę  zawrócenia, zmiany kierunku, powrotu na właściwą drogę”.

Prawdziwy post

Księga Izajasza opisuje „prawdziwy post” (Iz 58, 1-12).

„Krzycz na całe gardło, nie przestawaj!
Podnoś głos twój jak trąba!
Wytknij mojemu ludowi jego przestępstwa
i domowi Jakuba jego grzechy!
Szukają Mnie dzień za dniem,
pragną poznać moje drogi,
jak naród, który kocha sprawiedliwość
i nie opuszcza Prawa swego Boga.
Proszą Mnie o sprawiedliwe prawa,
pragną bliskości Boga:
„Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś?
Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał?”
Otóż w dzień waszego postu
wy znajdujecie sobie zajęcie
i uciskacie wszystkich waszych robotników.
Otóż pościcie wśród waśni i sporów,
i wśród bicia niegodziwą pięścią.
Nie pośćcie tak, jak dziś czynicie,
żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości.
Czyż to jest post, jaki Ja uznaję,
dzień, w którym się człowiek umartwia?
Czy zwieszanie głowy jak sitowie
i użycie woru z popiołem za posłanie –
czyż to nazwiesz postem
i dniem miłym Panu?

Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:
rozerwać kajdany zła,
rozwiązać więzy niewoli,
wypuścić wolno uciśnionych
i wszelkie jarzmo połamać;
dzielić swój chleb z głodnym,
wprowadzić w dom biednych tułaczy,
nagiego, którego ujrzysz, przyodziać
i nie odwrócić się od współziomków.
Wtedy twoje światło wzejdzie jak zorza
i szybko rozkwitnie twe zdrowie.
Sprawiedliwość twoja poprzedzać cię będzie,
chwała Pańska iść będzie za tobą.
Wtedy zawołasz, a Pan odpowie,
wezwiesz pomocy, a On [rzeknie]: „Oto jestem!”
Jeśli u siebie usuniesz jarzmo,
przestaniesz grozić palcem i mówić przewrotnie,
jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu
i nakarmisz duszę przygnębioną,
wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach,
a twoja ciemność stanie się południem.
Pan cię zawsze prowadzić będzie,
nasyci duszę twoją na pustkowiach.
Odmłodzi twoje kości,
tak że będziesz jak zroszony ogród
i jak źródło wody, co się nie wyczerpie.
Twoi ludzie zabudują prastare zwaliska,
wzniesiesz budowle z odwiecznych fundamentów.
I będą cię nazywać naprawcą wyłomów,
odnowicielem rumowisk – na zamieszkanie”.

Posty i umartwienia same w sobie nic są niewarte. Izraelici dziwią się, że Pan się nie pojawia mimo ich praktyk pokutnych. Pan wyjaśnia: nie pragnę postów i umartwień, ale dobrego życia. Ten jest miły Panu i temu się Pan objawi, kto nakarmi głodnego, kto uwolni więźniów, kto pocieszy przygnębionego, kto odzieje nagiego i da schronienie tułaczowi. Być może tym tekstem inspirował się Jezus, kiedy mówił o sądzie czekającym ludzi. Bóg nie spojrzy łaskawie na pokutnika i „umartwiacza” ciała, ale na tego, kto jest „naprawcą wyłomów” i „odnowicielem rumowisk”. Prawdziwy post to wysiłek wewnętrzny i zewnętrzny, który ma na celu nie ukaranie siebie samego, ale pomoc drugiemu człowiekowi i zmianę samego siebie. Izajasz mówi, że musimy „u siebie usunąć jarzmo, przestać grozić palcem i mówić przewrotnie”. Oznacza to przemianę wewnętrzną, pozbycie się wewnętrznego fałszu, zniewolenia i pychy, czy też skłonności do pouczania, osądzania i „grożenia palcem”.

Zmiana myślenia

W Nowym Testamencie idea pokuty jako zwrócenia się do Pana wyrażona jest w greckim słowie metanoein, które oznacza zmianę myślenia. Jan Chrzciciel mówi „Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia” (Mt 3, 11) Grecki tekst mówi dosłownie: „Ja was zanurzam w wodzie ku zmianie myślenia (metanoia)”. Myślę, że dosłowny grecki tekst bardziej przemawia do wyobraźni. Wyobraźmy sobie, że zanurzamy się w wodzie, aby po wynurzeniu myśleć inaczej. Woda jest symbolem oczyszczenia. Nasz duchowy wzrok ulega oczyszczeniu i nasze postrzeganie ulega przemianie. Jezus, którego zapowiada Jan Chrzciciel, będzie zanurzał nas w Duchu Świętym i ogniu. Będzie to coś lepszego niż zanurzenie w wodzie. Duch Święty i ogień przemienią nasze myślenie w sposób pełniejszy i doskonalszy. Ogień nieugaszony spali plewy, czyli nieczystości, tak że zostanie z nas tylko czyste dobro, samo podobieństwo do Boga, w którym będziemy zanurzeni. Jest to bardzo obrazowe ukazanie metanoi, prawdziwej pokuty i nawrócenia. Ogień sugerujący jakiś ból (spalanie) jest nieodłącznym elementem pokuty. Ból ten jednak służy oczyszczeniu, zrozumieniu, które musi nastąpić po to, aby myślenie uległo zmianie. Jak myśli człowiek nawrócony, przemieniony? To bardzo ciekawe pytanie. Wrócę do niego później.

Ewangelista Marek dodaje do wersji Mateusza słowa o uwolnieniu od grzechów: „Był Jan chrzczący na pustkowiu i głoszący chrzest zmiany myślenia na uwolnienie od grzechów” – mówi dosłowna grecka wersja (Mk 1,4).  Konsekwencją zmiany myślenia jest zatem uwolnienie od grzechów. Polski przekład mówi natomiast o odpuszczeniu grzechów. Nie jest to dokładnie to samo, co uwolnienie. Uwolnić to znaczy sprawić, że ktoś już nie będzie grzeszył. Odpuszczenie polega zaś na wybaczeniu popełnionych grzechów. Uwolnić to więcej niż odpuścić. Zmiana myślenia ma doprowadzić do zmiany moralnej, do czynienia dobra, a nieczynienia zła.

Siedzieć w worze i popiele

Jezus nawołuje „Wypełniła się pora i zbliżyło się królestwo Boga; zmieniajcie myślenie i wierzcie w dobrą nowinę”. (Mk 1,15) Jezus zauważa, że nie wszyscy „zmienili myślenie” mimo wielkich znaków, które uczynił. „Biada ci, Korozain! Biada ci, Betsaido, bo gdyby w Tyrze i Sydonie stały się dzieła mocy, które stały się wśród was, dawno by w worze i popiele siedząc zmieniły myślenie” (Łk 10,13) O co chodzi Jezusowi? Skąd wie, że pewni ludzi nie nawrócili się, czyli nie zmienili myślenia? Skoro On i Jego uczniowie czynili wśród tych ludzi znaki – uzdrowienia, które wszak wymagały wiary uzdrawianego, dlaczego sądzi o nich, że się nie nawrócili? Możliwe, że chodzi tu o rozpoznanie, że słowa Jezusa i Jego uczniów są słowami Boga, ponieważ Jezus mówi także dalej do uczniów: „Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto mną gardzi, gardzi tym, który mnie posłał”. (Łk 10,16) Być może chodzi o to, że bardziej skłonni do „zmiany myślenia” są nie „mądrzy i rozumni”, ale „małoletni”, jak mówi grecki oryginał (Łk 10,21). Słowo to w polskim tłumaczeniu brzmi „prostaczkowie”. Jednak „małoletni” brzmi lepiej, kojarzy się z kimś jeszcze niedojrzałym, młodym, skłonnym do zmiany, plastycznym, nieuformowanym, niezasklepionym w swych poglądach. Natomiast „prostaczek” kojarzy się z kimś niezbyt inteligentnym. Otóż w zdolności do zmiany myślenia nie jest istotna inteligencja lub jej brak, ale otwartość ducha, nieprzywiązanie się do swych poglądów, brak sztywności, elastyczność w myśleniu. Mądrzy i rozumni to ci, którzy są pewni swej wiedzy, pewni swych przekonań, zbyt pewni, by pojąć coś INNEGO. Ponieważ Bóg jest tym CZYMŚ ZUPEŁNIE INNYM, oni nie potrafią Go pojąć. Nie potrafią też Go rozpoznać w działaniach Jezusa, ponieważ kierują się uprzedzeniami: nie będzie ich tu pouczał jakiś prostak z Galilei, ich, uczonych w Piśmie.

Co Jezus może mieć na myśli, mówiąc, że zmieniliby myślenie siedząc w worze i w popiele? Chodzić w worze oznacza stracić zainteresowanie swoim wyglądem, czyli nie zwracać uwagi na to, co sądzą o nas inni. Jest to postawa obojętności co do robienia wrażenia na innych. Ignorowanie zewnętrza, aby zająć się wnętrzem. Co to jest siedzenie w popiele? Popiół to symbol marności i przemijania życia, a także symbol śmierci. Ktoś siedzący w popiele ma go stale przed oczami, aby rozmyślać o swoim życiu, o tym, co w nim ważne, o tym, jak należy je dobrze wieść w perspektywie nieuchronnej śmierci. Człowiek siedzący w popiele rozmyśla o sensie swojego życia. Człowiek chodzący w worze wchodzi w swoje wnętrze i przez pewien czas słucha tylko głosu z wewnątrz, a ignoruje głosy z zewnątrz. Tak można by zinterpretować słowa Jezusa. Są to warunki zmiany myślenia: bycie „małoletnim” oraz siedzenie w worze i popiele.

Znak Jonasza

Zmiana myślenia dotyczy naszego myślenia o Bogu. Jakim Go widzimy? Czy mamy Go za Boga zemsty, czy Boga przebaczenia? Boga chcącego naszej zguby, czy Boga sprzyjającego nam i zawsze łaskawego?

Mt 12, 38-41

„Wówczas rzekli do Niego niektórzy z uczonych w Piśmie i faryzeuszów: «Nauczycielu, chcielibyśmy jakiś znak widzieć od Ciebie».  Lecz On im odpowiedział: «Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza.  Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn Człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi.  Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni wskutek nawoływania Jonasza się nawrócili (w oryg. zmienili myślenie), a oto tu jest coś więcej niż Jonasz”.

Zmienić myślenie to zrozumieć, że  Bóg nie jest Bogiem zemsty i odpłaty, ale Bogiem miłosierdzia. Jonasz w brzuchu wieloryba sam doznał nawrócenia, zmiany myślenia. W brzuchu wieloryba, jakby odgrodzony od zwykłego świata, pogrążony w innej przestrzeni, jakby umarły, Jonasz doznaje przemiany, podczas której odkrywa, że wolą Boga jest darowanie win Niniwitom, a nie ich ukaranie. Bóg chce, aby Niniwici odprawili właściwą pokutę i zmienili swoje myślenie. A tu mamy Jezusa, kogoś więcej niż Jonasza. On da nam taki sam znak, jak znak Jonasza. Znak Jonasza ma nam pomóc w zmianie myślenia. Właściwie sedno dobrej nowiny głoszonej przez Jezusa polega na uświadamianiu ludziom, jaki jest Bóg i na uwalnianiu ich od błędnych przekonań na ten temat.

W jaki sposób znak Jonasza ma nam pomóc w zmianie myślenia? Znak Jonasza to śmierć Jezusa i Jego zmartwychwstanie (pamiętajmy, że Jonasz wyszedł z brzucha wieloryba, aby pełnić swą niechcianą wcześniej misję). Zmartwychwstanie Chrystusa jest znakiem miłości Boga do człowieka, znakiem Jego prawdziwej „osobowości” i nastawienia do człowieka. Kto ma uszy, niechaj słucha!

Uzdrowicielski sens pokuty

Łk 5, 27-32

„Potem wyszedł i zobaczył celnika, imieniem Lewi, siedzącego na komorze celnej. Rzekł do niego: «Pójdź za Mną!» (w oryg. „Towarzysz mi!”) On zostawił wszystko, wstał i z Nim  poszedł. Lewi zaś wydał dla Niego wielkie przyjęcie u siebie w domu; a był spory tłum celników oraz innych [ludzi], którzy zasiadali z nimi do stołu. Na to szemrali faryzeusze i uczeni ich w Piśmie, mówiąc do Jego uczniów: «Dlaczego jecie i pijecie z celnikami i grzesznikami?» Lecz Jezus im odpowiedział: «Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać do nawrócenia się (w oryg. zmiany myślenia) sprawiedliwych, lecz grzeszników»”.

A więc zmiany myślenia potrzebują chorzy, grzesznicy. Jezus jest lekarzem, a zmiana myślenia – lekarstwem. Jeśli będziemy towarzyszyć Jezusowi na Jego ścieżkach, które przemierzał po Palestynie, wsłuchiwać się w Jego słowa, to doznamy zmiany myślenia. Jezus zaprasza każdego z nas do takiego towarzyszenia, ale przyjmie to zaproszenie tylko ten, kto uzna siebie za grzesznika, czyli kogoś potrzebującego lekarstwa. Jeśli myślisz, że nie potrzebujesz lekarstwa, po cóż miałbyś towarzyszyć Jezusowi na uczcie?

Serce niezdolne do zmiany myślenia

Św. Paweł poucza nas w Liście do Rzymian, aby nie sądzić innych. Osądzamy innych surowo, ponieważ nie doceniamy łaskawości Boga dla ludzi, innymi słowy: nie zmieniliśmy swego myślenia o Bogu. Paweł uważa, że lekceważymy „bogactwo łagodności” Boga, Jego „powściągliwość i wielkoduszność, nie wiedząc, że łagodność Boga do zmiany myślenia prowadzi”. (Rz 2,4) Nasza nieumiejętność zmiany myślenia serca (nie umysłu!) doprowadzi nas do opłakanych skutków w dzień sądu. „Według zaś twardości twej i niezdolnego do zmiany myślenia serca gromadzisz sobie samemu gniew na dzień gniewu”. (Rz 2,5) A zatem według Pawła nawrócić się musi serce, chociaż nam myślenie kojarzy się z umysłem. Umysł jednak ma wielki wpływ na serce. Jeśli myślimy o Bogu jako o łagodnym, cierpliwym i wielkodusznym, nasze serca przestają być twarde i  nieczułe. Zaczynają być miękkie i czuć miłość i współczucie. Po pierwsze serca nasze czują miłość Boga do nas. Po drugie nasycone tą miłością czują miłość do innych.

Taki jest głęboki sens pokuty: zmienić myślenie o Bogu, aby doznać przemiany serca.

Spojrzeć w twarz Boga i nie umrzeć

Bóg stał się człowiekiem – jest to jedna z największych i najpiękniejszych tajemnic chrześcijaństwa. Mówię o tajemnicy, bo nie da się jej do końca zrozumieć, ją trzeba całe życie zgłębiać. Oto sam Bóg zstąpił z wysokości na niskości, na najniższe niskości, poniżył się, umniejszył, ograniczył, ukrył w bezbronnym dziecku, które urodziło się rodzicom z niskiej klasy społecznej, wychowywało wśród palestyńskich wieśniaków, w kraju uciskanym przez zaborcę.

Pięknie o tym uniżeniu pisze Tagore:

Tu twój podnóżek i stopy twoje spoczywają tu, gdzie żyją najbiedniejsi, zgubieni i poniżeni.

Kiedy staram ci się pokłonić, nie umiem się w pokłonie schylić tak nisko, jak stopy twe spoczywają wśród najbiedniejszych, zgubionych i poniżonych.

Duma nigdy się nie zdoła zbliżyć do ciebie, który w pokornych stroju chodzisz wśród najbiedniejszych, zgubionych i poniżonych.

Serce moje nigdy nie znajdzie drogi, gdzie ty towarzyszysz samotnym wśród najbiedniejszych, zgubionych i poniżonych.

Wiersz ten bardzo mnie wzrusza. Skoro Bóg zniżył się do najmniejszych, poniżonych i zagubionych, zniży się też do mnie, która się do ich grona zaliczam. Nie mogę powiedzieć teraz Bogu, że mnie nie rozumie, bo nigdy nie był w mojej sytuacji, nie doświadczył cierpienia i zła świata, który przecież sam stworzył. Gdyby Bóg spoglądał na nas tylko z wysokości swego tronu niebieskiego, doskonały i doskonale szczęśliwy, jak mógłby oceniać i rozumieć nas, słabe istoty, którzy jesteśmy przecież tutaj nie z własnej woli, w tym świecie dalekim od doskonałości, i zbyt często ulegamy księciu tego świata, szatanowi? Bóg zniżył się do poziomu człowieka, bo współczuł swemu ludowi, bo musiał sam wydać walkę szatanowi, bo widział jak bezradni są ludzie.

List do Hebrajczyków podkreśla znaczenie współczucia w zejściu Jezusa na ziemię: „Mając więc arcykapłana wielkiego, który przeszedł przez niebiosa, Jezusa, Syna Bożego, trwajmy mocno w wyznawaniu wiary. Nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4, 14-15)

Współczucie Boga dla ludzi wyraża się we wcieleniu, to znaczy w zesłaniu ludziom samego siebie w postaci ludzkiej Jezusa Chrystusa. Jest to pierwszy aspekt współczucia. Bóg wciela się, bo nam współczuje i chce nam pomóc. Po drugie, Bóg chce, żebyśmy byli świadomi, że nam współczuje, że nas rozumie. Zatem pogrąża się w naszym losie, przybiera nasze ciało, poddaje się naszym ograniczeniom. Wtedy widzimy, że doświadczył tego, co my i wiemy, że nas rozumie. Po trzecie Bóg się wciela, aby wywołać u ludzi współczucie dla cierpienia współbraci oraz dla cierpienia samego Boga.

Bóg wciela się także, aby się nam objawić, to znaczy dać się nam poznać przez słowa i czyny Jezusa z Nazaretu. Odkąd zostaliśmy wygnani z raju, nasz kontakt z Bogiem przestał być łatwy i bezpośredni. Bóg ukrył się przed bezpośrednim doświadczeniem człowieka. Bóg nie przechadza się już z człowiekiem w ogrodzie Eden. Człowiek potrzebuje zatem teofanii.

Pewne podobieństwo do wcielenia można zauważyć w historii odwiedzin Boga u Abrahama. Czyż wtedy także Bóg nie wcielił się w gościa Abrahama w sensie przybrania ludzkiej postaci? Bóg ukazał mu się wraz z dwoma pomocnikami (aniołami?) pod postaciami ludzi, kiedy ten siedział sobie przed namiotem. Trzej goście spożyli posiłek przygotowany przez żonę i sługi Abrahama. Byli więc cieleśni.

Jednak to była tylko jednorazowa teofania. Bóg, którego widział Abraham, pojawił się na ziemi na chwilę, by pogadać z Abrahamem i zniknął. Nie narodził się i nie umarł. Nie może tu być mowy o wcieleniu na podobieństwo Jezusa Chrystusa, a tylko o pewnym rodzaju teofanii, objawienia się Boga ludziom. Abraham i jego rodzina mieli bezpośredni kontakt z Bogiem za pośrednictwem widzialnego człowieka. Abraham wędrował sobie z Bogiem i prowadził z Nim negocjacje co do ocalenia Sodomy. Bezpośredni kontakt człowieka z Bogiem sprzed upadku był tu przywrócony, stan pierwotnego raju pojawił się na nowo przez to, że Bóg rozmawiał z Abrahamem. Abraham nie pada przed Bogiem na kolana, nie zasłania sobie oczu przed Jego światłością. Nie boi się, że jest nieczysty i niegodny. Odnosi się do Boga zupełnie naturalnie, bez wielkiego dystansu, traktuje jego obecność jak coś oczywistego. Nie wydaje się zbyt onieśmielony czy zaskoczony przybyciem gości z nieba. Ten dystans niebo-ziemia nie wydaje mu się chyba tak wielki. Abraham jest w Bogiem w zażyłości, wierzy, że Bóg jest mu życzliwy. Spacer Abrahama z Bogiem i ich pogawędki przypominają spacer uczniów z Jezusem do Emaus. Jeszcze Jakub, wnuk Abrahama, widział Boga „twarzą w twarz”, walcząc z Nim.

Prawda o wcieleniu wydaje się nam niewiarygodna. Dla pobożnych Żydów epoki Jezusa była wręcz bluźnierstwem. Dystans niebo – ziemia, profanum – sacrum wydawał się ogromny, nie do pokonania. Po opowieściach o Abrahamie i Jakubie, Stary Testament opisuje już na przykład teofanię Izajasza jako wizję wyniosłego Boga siedzącego na tronie w otoczeniu serafinów, od którego bije oślepiający blask. Przepaść zieje między nieczystym i marnym człowiekiem a wielkim, potężnym, odległym i wyniosłym Bogiem. Dystans ludzi i Boga się pogłębia.

Dystans ten między sacrum i profanum staje się oczywisty w Księdze Wyjścia, kiedy to Mojżesz doznaje licznych objawień Boga. Pierwsze to objawienie na pustyni w krzaku gorejącym, jeszcze dość bezpośrednie, ale już w nim pojawiają się elementy dystansu, jakiego zachowania Bóg wymaga od człowieka. Jahwe ostrzega Mojżesza przed zbytnim zbliżaniem się do krzewu oraz nakazuje mu zdjąć sandały z nóg. Mojżesz zasłania oczy, boi się bowiem spojrzeć na Pana. A więc mimo to, że Abraham i Jakub widzieli Boga twarzą w twarz, Mojżesz już się na to nie może odważyć. Bóg nie chce pokazać Mojżeszowi swej twarzy, pozwala mu tylko zobaczyć się od tyłu. W czasie wędrówki do ziemi obiecanej powstaje cały system nakazów Pana co do odpowiedniego miejsca i sposobu spotkania z Nim. To miejsce nazwane świętym musi być odpowiednio zbudowane i udekorowane. Może tam tylko czasowo wchodzić kapłan, odpowiednio ubrany, oczyszczony i namaszczony. Zwykli ludzi nie mogą już obcować bezpośrednio z Panem. Góra Synaj, na którą wstępował Mojżesz, aby spotkać Pana była otoczona granicą, przejście której groziło ludziom śmiercią. Ludzie, nawet wybrańcy, jak Mojżesz, nie mogli spojrzeć w twarz Boga, aby nie umrzeć.

Dlatego tak trudno nam pojąć niesłychaną tą nowinę, że Bóg chce pokonać ten dystans, chce, żebyśmy przechadzali się z Nim znowu jak w raju, prowadząc dyskusje jak Abraham i uczniowie z Emaus. To, że Bóg się rodzi, że jest człowiekiem, że jest aż tak niewiarygodnie podobny do nas, to wszystko wzbudza w nas zdumienie, niedowierzanie, szok. Ten paradoks trudny jest do pojęcia, ponieważ ciągle myślimy o Bogu na wzór Izraelitów epoki Izajasza, a nie pamiętamy o czasach prawdziwej naszej wzajemnej z Bogiem przyjaźni i bliskości sprzed upadku, której doświadczał jeszcze czasem Abraham.

Aby przywrócić bliskość z człowiekiem sprzed upadku Bóg postanawia uniżyć się do naszego poziomu, żeby podać nam swoją rękę, żebyśmy ją zobaczyli i złapali i pozwolili Mu się wyciągnąć. Sami nie mamy sił dojść do Boga, dlatego Bóg musi zejść do człowieka, po człowieka.  We wcieleniu zawarta jest idea słabości człowieka, którego wysiłki wspinania się z ziemi do nieba pozostają bezowocne. Ratunkiem jest tylko sytuacja, kiedy to Bóg schodzi z nieba na ziemię. Wtedy to człowiek, każdy człowiek, sprawiedliwy i grzesznik, czysty i nieczysty, kapłan czy świecki, ładnie czy brzydko ubrany, doskonale piękny czy ze skazą, w miejscu świętym czy każdym innym dowolnie wybranym miejscu, może spojrzeć w twarz Boga-Jezusa i nie narazić się  na śmierć.

Wcielenie zakłada wiarę w boskość Jezusa. Wiara ta nie była oczywistością w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Z ewangelistów jedynie św. Jan wyraźnie o tym mówił.

Początkowo, w pierwszych wiekach po Chrystusie, rozmaite wspólnoty chrześcijańskie nie miały jednego poglądu na sprawę boskości Jezusa. Byli tacy, którzy interpretowali Pismo w ten sposób, że uznawali Jezusa za równego Bogu, identycznego z Bogiem. Inni natomiast byli zdania, że Jezus był Synem Boga, jednak nie utożsamiali Go z samym Bogiem, nie przypisywali Mu boskiej natury.  Jeśli świat nie był przekonany o boskości Jezusa, dlaczego teraz katolicy ją wyznają?

Okazuje się, ku naszemu zdziwieniu, że główną zasługę dla sformułowania tezy o boskości Jezusa należy przypisać cesarzowi rzymskiemu Konstantynowi, który przeniósł  stolicę cesarstwa na Wschód, do Konstantynopola i zalegalizował religię chrześcijańską jako równoprawną religię w cesarstwie. Cesarz nawrócił się ponoć na chrześcijaństwo za sprawą wygranej bitwy z Maksencjuszem, konkurentem do tronu cesarskiego, w 312 roku. O to zwycięstwo modlił się do Boga chrześcijan, a wygrana była dla niego potwierdzeniem mocy tego Boga. Dlaczego Konstantyn jako cesarz był wplątany w określanie doktryny chrześcijańskiej? Być może czuł się odpowiedzialny za utrzymywanie dobrych stosunków między ludem a jego bogami, zgodnie z rzymską tradycją. Prawdopodobnie sami chrześcijanie prosili go o pomoc w sprawach herezji i utrzymaniu jedności Kościoła. Być może spodziewał się, że rosnąca popularność chrześcijaństwa będzie sprzyjać jedności i sile cesarstwa? Albo może po prostu autentycznie się nawrócił i był gorącym zwolennikiem chrześcijaństwa?

Spośród wielu konfliktów doktrynalnych wczesnego chrześcijaństwa, najbardziej znany i bogaty w konsekwencje jest spór o boską naturę Jezusa między biskupem Aleksandrii Aleksandrem a jego prezbiterem Ariuszem. Ariusz uważał, że Syn nie może być naprawdę Bogiem, tak jak Ojciec. Syn jest zasadniczo różny od ojca. Nie posiada Bożych cech, takich jak nieśmiertelność, najwyższa władza, doskonała mądrość i dobroć. Aleksander uznał to przekonanie o innej naturze Syna za herezję.

Konstantyn postanowił interweniować i zwołał w 325 roku do Nicei pierwszy powszechny sobór całego Kościoła, aby jednoznacznie i raz na zawsze rozstrzygnąć tego typu spory przez zatwierdzenie jednego Credo. Cesarz sam przewodniczył rozstrzygającej sesji soboru i zaproponował za poradą jednego z biskupów greckie słowo homoousios (współistotny, ten sam co do natury, substancji) na określenie stosunku Syna do Ojca. Biskupi będący w dużej mierze pod wpływem i wrażeniem Konstantyna  przegłosowali tezę o współistotności Syna i Ojca, czyli bóstwie Jezusa. Za Ariuszem w czasie głosowania opowiedziało się tylko dwóch biskupów. Arianizm oficjalnie uznany został za herezję. Nie znaczy to, że spory o boskość Jezusa nagle ucichły. Przez lata toczyły się na ten temat jeszcze gorące dyskusje, a Ariusz na wygnaniu dalej propagował swoją doktrynę. To właśnie arianizm stał się religią Wizygotów i germańskich ludów atakujących cesarstwo rzymskie.

Ortodoksyjna doktryna przyjęta na soborze nicejskim, głosząca równość Syna i Ojca, a zatem to, że Jezus jest Bogiem, stała się podstawą wiary chrześcijańskiej.

Czesław Miłosz napisał wiersz, w którym wyraża swoje zdumienie, że o tak ważnej kwestii jak uznanie boskości Jezusa, Jego równości Ojcu w rzeczywistości zadecydował cesarz rzymski, polityk, po części poganin, wyznawca bóstwa Słońca Niezwyciężonego.

Cesarz Konstantyn

Mógłbym żyć w czasach Konstantyna.

Trzysta lat po śmierci Zbawiciela,

O którym tyle było wiadomo, że zmartwychwstał,

Niby słoneczny Mitra rzymskich legionów.

Byłbym tam świadkiem sporu między homoousios i homoiousios,

O to, czy Chrystus ma naturę boską czy boskiej podobną.

Pewnie opowiedziałbym się przeciw trynitarianom,

Bo kto może odgadnąć naturę Stwórcy?

Konstantyn, Imperator Całego Świata, pyszałek i morderca,

Przechylił szalę na soborze nicejskim,

Żebyśmy, pokolenie za pokoleniem, rozmyślali o Trójcy Świętej,

tajemnicy tajemnic,

Bez której krew człowieka byłaby obca krwi wszechświata

I daremne byłoby wylanie własnej krwi przez cierpiącego Boga,

Który złożył z siebie ofiarę, już kiedy stwarzał świat.

Więc Konstantyn był jedynie niegodnym narzędziem,

Nieświadomym, co czyni dla ludzi dalekich czasów?

A my, czy wiemy, do czego jesteśmy przeznaczeni?

Kilka wyjaśnień do tego wiersza:

  • Konstantyn nazwany jest tu mordercą, ponieważ kazał zamordować swojego szwagra Licyniusza, z którym nie chciał dzielić się władzą.
  • Określenie homoiousios – Syn ma naturę jedynie podobną Bogu, to określenie pojawiło się już po soborze nicejskim, w wyniku dalszych dyskusji teologicznych.
  • Obrońcy Jezusa jako Osoby Boskiej nazywani są trynitarianami, czyli wierzącymi w Trójcę Świętą.

Dlaczego jest dla nas tak istotne, że Jezus jest prawdziwym Bogiem, jednocześnie będąc prawdziwym człowiekiem? Dlaczego nie poszliśmy za propozycją Ariusza? Jezus jako Bóg jest zdolny ponownie zjednoczyć dwie oddzielone natury: ludzką i boską.  Wcieleniu Boga odpowiada przebóstwienie człowieka: Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Bogiem. To o tym chyba mówi św. Paweł słowami: „Jeśli ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem” (2 Kor 5,17). Pozostawać w Chrystusie to być z Nim zjednoczonym, być takim samym jak On, jak Bóg.

Aby Jezus mógł być tym pomostem łączącym dwa światy – niebo i ziemię – musiał naprawdę być mieszkańcem obydwu tych światów, być jednocześnie w pełni Bogiem i w pełni człowiekiem. Jego zejście na ziemię i ponowne wniebowstąpienie obrazuje przemianę ze śmierci do życia, przejście z ziemi do nieba, z dołu w górę. Jezus nam tą drogę do nieba utorował, pokazał, przetarł szlak łączący nas na nowo z Bogiem. Szlak ten był nieprzejezdny z powodu grzechu Adama, po którym Bóg ukrył się przed ludźmi tak, że nie mogli już odnaleźć drogi do Niego.

Po tym moście Wcielenia i Odkupienia idziemy ku Bogu. W tym sensie Jezus jest drogą łączącą człowieka z Bogiem.

Można sobie wyobrazić drabinę z ziemi do nieba, po której zstępuje na ziemię Bóg, wciela się w człowieka, umiera, zstępuje do piekieł, pokonuje szatana, zmartwychwstaje,  jako pierwszy wchodzi z powrotem po drabinie do nieba, ciągnąc za sobą po kolei wszystkich ludzi, uwolnionych od ciężaru grzechu i usprawiedliwionych Boską miłością. Wcielenie (zejście na ziemię), Ofiara i przebóstwienie (wejście do nieba) – tak Jezus otwiera nam bramy królestwa niebieskiego.

Wierzyć w dogmaty to za mało

Mój problem z dogmatem zaczął się od czasów, kiedy jako nastolatka nie znosiłam tego słowa. Kojarzyło mi się wyłącznie z absolutną władzą Kościoła, która wymaga ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa. Wiele lat musiało upłynąć zanim mój negatywny stosunek do dogmatu zamienił się w pozytywny (generalnie). Przez wiele lat uważałam, że dogmaty katolickie to zbiór bezsensownych i niczemu niesłużących wierzeń. Zastanawiało mnie, jak myślący człowiek jest w stanie je zaakceptować. No ale w pewnym momencie mojego życia uwierzyłam w nie i zaczęły mieć dla mnie znaczenie. Główne dogmaty katolickie streszczone są w Credo. Dogmaty ustanawiane później, takie jak nieomylność papieża, wniebowzięcie Maryi Panny czy niepokalane poczęcie nie przekonują mnie. Po prostu nie widzę, jaki wpływ miałyby one mieć na moje życie. Nie uważam, że jakikolwiek człowiek może być nieomylny. Wszystkie nasze ludzkie sądy są w pewnym sensie omylne i względne, nieomylne i absolutne są tylko Prawdy Boże znane Bogu. Czy nie tak myślał św. Tomasz z Akwinu? Natomiast co do niepokalanego poczęcia i wniebowzięcia – mogę się nawet z tym zgodzić, ale jest to mi najzupełniej obojętne. Może tego nie rozumiem.

Z dogmatami jest ten problem, że katolik od dziecka uczony jest zasad systemu teologicznego, który jest gotowy, spójny, niejako zamknięty, choć był przecież stopniowo integrowany w ciągu wieków przez setki wielkich umysłów i  nadal toczone są spory teologiczne. My poznajemy tylko wyniki wysiłków umysłowych i duchowych tych wielkich ludzi Kościoła podane na tacy, w skrócie, w wielkim streszczeniu w postaci dogmatów. Wielu ludzi nie jest w stanie przyjąć tych dogmatów jako im z góry narzuconych, nie wynikających z ich własnych przemyśleń czy wniosków, ale narzuconych arbitralnie. Chodzi o to, aby pozwolić ludziom ten system prywatnie dezintegrować, rozbierać na części, szukać sprzeczności, analizować, pytać o źródła, zgłębiać. Kościół jednak z jakiegoś powodu boi się to robić. Pewnie z obawy, że doprowadzi to do herezji, rozłamów. Jednak na ile wartościowa jest wiara nieprzemyślana przez człowieka, doktryna niepodważana i nieanalizowana przez wiernych? Ma się wrażenie, że Kościół ma coś do ukrycia albo że nie potrafi rozwiązać dylematów, przed jakimi stoją wierni.

Od początków chrześcijaństwa najwięksi myśliciele i święci stawiali sobie trudne pytania i próbowali rozwikłać sprzeczności, których na drodze wiary niemało. A więc katolicy muszą dezintegrować system teologiczny, próbując w swoim umyśle i sercu dopasowywać do siebie jego sprzeczne wydawałoby się elementy, aby stwarzać całość, konstrukcję zgodną z własnym „ja”. Może to być proces zachodzący raz w życiu, ale może też istnieć potrzeba kolejnych dezintegracji i formułowania nowego, coraz dojrzalszego systemu. Jest według mnie mitem, że każdy katolik, który nauczył się na pamięć Credo, czyli wyznania wiary, myśli i rozumuje zgodnie z doktryną ortodoksyjną. Jeśli zapytać ludzi, co dla nich osobiście znaczą dogmaty, mieliby pewnie trudności z odpowiedzią. Łatwo jest w niedzielę na mszy powtarzać chóralnie Wierzę w Boga…, ale czy my wiemy i czujemy, co ukrywa się w głębi tych słów? Czy chociażby przeczuwamy, że coś się jednak pod tą suchą powierzchnią kryje? Myślę, że wiara wielu współczesnych katolików nie jest zintegrowana z ich światopoglądem, z ich rozumieniem świata i samych siebie, z ich psychiką.

Orygenes, jeden z Ojców Kościoła porównywał Pismo do orzechów: „Gorzka jest litera, która jest niczym łupina; w drugiej kolejności dotrzesz do skorupy – to nauka moralna; w trzeciej kolejności odnajdziesz sens tajemnic, którym karmią się dusze świętych w życiu obecnym i przyszłym”. Dogmaty są taką łupiną, którą należy rozłupać, aby dotrzeć do wnętrza zawierającego pokarm.

Dogmaty nie oznaczają tego samego dla każdego człowieka. Rozumienie dogmatów zmienia się także w ciągu życia jednego człowieka. Jest z dogmatami podobnie jak z Ewangelią. Czytamy ją pewnego dnia i widzimy coś, czego wcześniej ani później nie umiemy już zobaczyć. Dogmatów się raczej nie czyta, ale powtarza się je wielokrotnie w Wyznaniu wiary, na każdej mszy niedzielnej.  W ten sposób są one w pewien sposób na trwałe włączone do naszego umysłu. Czy wywierają na niego jakiś wpływ? Innymi słowy: czy mają wpływ na nasze życie? Myślę, że u wielu ludzi może ten wpływ zachodzić na poziomie nieświadomym. Wszak wszystko, z czym się w życiu stykamy i czemu przypisujemy znaczenie, ma na nas jakiś wpływ. Wydaje mi się jednak, że ten wpływ jest o wiele większy i zbawczy, jeśli człowiek świadomie podejmuje się wgłębienia w dogmat. Dla mnie słowa Credo brzmią bardzo tajemniczo i intrygująco, są jakby zasłoną, za którą chcę wniknąć, ale udaje mi się to tylko w niewielkim stopniu. Bogactwo treści tkwiących w Credo wydaje mi się ogromne i niezgłębione. Z nich najważniejsze dla chrześcijaństwa są dogmaty o wcieleniu i odkupieniu. I o tym właśnie należy rozmyślać w wolnych chwilach. Należy uprzeć się wewnętrznie, żeby pojąć choć odrobinę tych mądrości chrześcijańskich. Nie poddawać się. Należy przypomnieć sobie przypowieść o upartej wdowie, która nie dawała za wygraną, aż w końcu sędzia zmęczony jej natarczywością załatwił jej sprawę. Tak samo Bóg widząc naszą natarczywość i nieustępliwość będzie musiał nam dogmaty nieco objaśnić. Warunek jest jeden: wiara, że dogmaty są prawdziwe, że mówią prawdę o naszym życiu na ziemi i naszym związku z Bogiem, o naszej nadziei, o lękach, o złu i dobru. Wiem, że wiara taka może być niesłychanie trudna. Nieosiągalna dla człowieka własnym wysiłkiem. Dlatego nie należy krytykować ani pouczać tych, którzy mają problemy z dogmatami, dla których wydają się one absurdalne. Zresztą wcale nie wiara w dogmaty jest warunkiem zbawienia, ale wiara w Boga, a raczej zaufanie Bogu, jak uczy św. Paweł.

Św. Teresa z Lisieux: droga od lęku do nadziei

Ludzie oscylują w życiu pomiędzy dwoma skrajnymi nastawieniami. Jedna skrajność to lęk, druga to nadzieja. Im więcej nadziei w życiu człowieka, tym bardziej można go nazwać optymistą. Im mniej nadziei, tym bardziej skłania się człowiek ku lękowi, przyjmując postawę pesymistyczną. Lęk jest nieodłączną, niezbędną częścią życia ludzkiego. Ostrzega przed niebezpieczeństwem, pozwala zachować życie. Jeśli jednak postawa lękowa staje się tak dominująca, że gasi nadzieję, jak się na przykład dzieje w depresji, to człowiek traci siły życiowe. Nadzieja jest bowiem warunkiem życia, jak zauważa Antoni Kępiński w swej książce Lęk (A. Kępiński, Lęk, Wydawnictwo Literackie, 2012).

Religia pełni w życiu ludzkim ważną funkcję wygaszania lęku egzystencjalnego, którego kwintesencją jest lęk przed śmiercią. Ufność w dobre zamiary wszechmocnego Boga wobec całego stworzenia jest warunkiem koniecznym przechodzenia człowieka od postawy lęku do postawy nadziei, od pesymizmu do optymizmu. Obietnica pokonania zła i śmierci sprawia, że przyszłość jawi się ludziom w piękniejszych barwach, że ich siły życiowe regenerują się i wzmagają dzięki nadziei. Poczucie celu, jakim jest zbawienie i zjednoczenie z Bogiem również redukuje lęk egzystencjalny. Prawdę tę o dobroczynnej sile wiary religijnej zrozumiała św. Teresa. Nie przyszło jej to łatwo, ponieważ została wychowana w religijności lęku i cierpienia, najlepiej wyrażającej się w Naśladowaniu Chrystusa Tomasza a Kempis. Jednak jej drogę duchową można chyba określić jako przebiegającą od religii lęku w kierunku religii nadziei.

Święta Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza została uznana za Doktora Kościoła, czyli kogoś, kto ma coś ważnego i mądrego do przekazania chrześcijanom. Przestudiowałam jej Dzieje duszy i nie znalazłam w nich nic genialnego ani specjalnie mnie zaskakującego. Jej „mała droga” jest powtórzeniem prawd znanych chrześcijanom od wieków. Jej Dzieje duszy pozostają pod wielkim wpływem autorów ascetycznych, a zwłaszcza Naśladowania, i wykazują wiele sprzeczności. Wynika to z pewnej ewolucji duchowej, którą przeszła Teresa w zakonie. W miarę czytania Pisma Świętego zmniejszał się negatywny wpływ Naśladowania, a powiększał pozytywny wpływ Ewangelii (od lęku ku nadziei). Jednak nic nie zostaje z jej pism wykreślone, przedawnione, poprawione. Toteż zamiłowanie do walki, cierpienia, posłuszeństwa, rozliczania się z grzechów widać w Dziejach duszy tak samo wyraźnie jak „małą drogę” zaufania Bogu. Teresa pokonała swój lęk na tyle, na ile było ją stać w jej krótkim życiu (zmarła w wieku zaledwie 24 lat). Jest to zapewne wielkie psychiczne osiągniecie, lecz z pewnością nie można go traktować jako odkrycia czy przejawu geniuszu. „Odkryć” Teresy dokonali przed nią wielcy ludzie wszelkich religii świata.

Co utraciła mała Tereska

Teresa określa siebie w Dziejach duszy infantylnie i sentymentalnie: kwiatuszek, królewna, biedna Tereska, mała narzeczona Jezusa, królowa, ptaszek Jezusa, słaby ptaszek. Widać z jednej strony podkreślenie słabości i małości, z drugiej – królewskiej, wyższej godności. Rzeczywiście w życiu przedzakonnym czuła się często mała i biedna. Miała po temu wiele powodów. Była dzieckiem niewątpliwie bardzo wrażliwym. W piątym roku życia straciła matkę. Odczuła wtedy ogromny kryzys w swoim życiu. Z dziecka zadowolonego i pełnego energii stała się płaczliwa i smutna. Częściowo stratę matki wynagradzał jej czuły ojciec, częściowo siostra Paulina, która przejęła funkcje matki. Teresa bardzo się do niej przywiązała, toteż gdy Paulina postanowiła pójść do zakonu, Teresa była zrozpaczona i przypłaciła to załamanie ciężką chorobą. Miała wtedy 10 lat. „Wycierpiałam męczeństwo, aby przyzwyczaić się do życia bez niej, żeby widzieć między mną a nią mur nie do przekroczenia, aż wreszcie skończyło się na tym, że uznałam smutną rzeczywistość, Paulina była dla mnie stracona, prawie w taki sam sposób, jakby umarła”. (św. Teresa z Lisieux, Dzieje duszy, A 41)

Kolejny cios spotkał ją w wieku lat 13, gdy to kolejna siostra Maria odchodzi na zawsze, także do zakonu. Teresa czuje się opuszczona. Porzuca ją Maria, jej jedyna powierniczka, bez której Teresa czuła, że nie mogła żyć – dziewczynka musi się po raz trzeci pogodzić z bolesną stratą życiowego oparcia. Próby nawiązania przyjaźni w szkole nie powiodły się. Przyjaciółka, którą Teresa szczerze pokochała, nie odwzajemniła jej uczuć. Teresa była dzieckiem nieśmiałym i niepewnym siebie, wolała rozmyślać bądź uczyć się na uboczu, podczas gdy koleżanki bawiły się i biegały wokoło. Była szczególnie przywiązana do trzeciej siostry Celiny, która wraz z nią uczęszczała do tej samej szkoły. Kiedy tylko Celina szkołę opuściła, Tereska nie była w stanie już dłużej samodzielnie tam uczęszczać, albowiem „jedyny urok na pensji to było życie z nierozłączną Celiną, bez niej „jej córeczka” nie mogła tam zostać”. (A 39)

Tata Teresy był człowiekiem czułym i bardzo pobożnym. Teresa idealizuje go, nazywa go swoim Królem i czuje się przez niego rozpieszczana. Jednak zdaje się, że nie znajduje u niego oparcia, którego potrzebuje i które dawały jej mama i siostry. Teresa przytacza pewien epizod, który świadczy o początkach jakichś problemów psychicznych ojca. Otóż pewnego roku po pasterce zgodnie z rodzinnym zwyczajem dziewczynki wyciągały prezenty z „zaczarowanych bucików”. Tym razem jednak ojciec okazał zniecierpliwienie tym zwyczajem i powiedział coś, co bardzo zraniło Teresę: „A niech tam, na szczęście to już ostatni rok!…” (A 45) Miał już dość życia? Coś się z nim działo. Może jakiś rodzaj depresji? Ojciec Teresy w końcu spędzi 3 lata w szpitalu psychiatrycznym.

Teresa czuła się bardzo samotna. Przepełniał ją smutek i gorycz. Potrzebowała czułości, uwagi i oparcia psychicznego. Gdy tylko to oparcie zyskiwała, szybko je traciła. Trzykrotna strata najbliższych osób jest dla dziecka wielką traumą. Zranione dziecko postanawia „nie zaznać już żadnej przyjemności na ziemi”. (A 42) Przyjemności ziemskie uznaje za krótkotrwałe, złudne i niedające trwałej satysfakcji, kończące się nieuchronnie cierpieniem i tęsknotą.

Teresa opuszcza świat dla Boga. Odrzucenie miłości do stworzeń.

Rozczarowana niestałością ziemskich przyjaźni, Tereska liczy już tylko na Boga. „Ponieważ już nie mogłam zwierzać się jej (Marii), zwróciłam się w stronę Niebios”. (A 44) Jezus został jej jedynym przyjacielem. „Czyż Jezus nie jest moim jedynym przyjacielem? Umiałam rozmawiać tylko z Nim, rozmowy ze stworzeniami, nawet rozmowy pobożne, męczyły moją duszę”. (A 40) „Próbowałam zaprzyjaźnić się z dziewczynkami w moim wieku, szczególnie z dwiema spośród nich, kochałam je i ze swej strony one kochały mnie na tyle, na ile były do tego zdolne; ale niestety! Jakże ciasne i niestałe jest serce stworzeń!!!….” (A 38)

Z rozczarowania i rozpaczy wzięło się jej odejście od świata i pogarda ziemskich przyjemności. W jej podejściu do tej trudnej życiowej sytuacji utwierdzał ją Tomasz a Kempis, którego Naśladowanie Chrystusa znała prawie na pamięć.

Niepowodzenia w „zaskarbianiu sobie względów stworzeń” (A 38) uznaje Teresa za korzystne dla siebie. „Jak bardzo dziękuję Jezusowi, że znalazłam jedynie gorycz w przyjaźniach doczesnych. …. Jak serce oddane uczuciu dla stworzeń może zjednoczyć się głęboko z Bogiem?… Czuję, że nie jest to możliwe. Chociaż nie piłam z zatrutej czary zbyt gorącej miłości do stworzeń, czuję, że nie mogę się mylić, widziałam, jak tyle dusz uwiedzionych tym fałszywym światłem, latało jak biedne motyle, paliło sobie skrzydła”. (A 38) „Nie mam więc żadnej zasługi w tym, że nie uległam miłości do stworzeń, gdyż zostałam przed nią zabezpieczona jedynie przez wielkie miłosierdzie Dobrego Boga!..” (A 38) Miłość do stworzeń uznaje Teresa za przeszkodę w połączeniu z Bogiem. Porównuje ją do kamienia, który Bóg usunął łaskawie z jej drogi, aby się nie potknęła. Miłość ludzka to zatem fałszywe światło i zatruta czara. Któż inny mógłby podsunąć te światłe myśli zagubionej dziewczynce, jeśli nie Tomasz! Teresa nie ma już powodu wysilać się w świecie, nie musi podejmować walki wewnętrznej w celu osiągnięcia przyjaźni i miłości ludzkiej. Ona się poddaje, ale temu poddaniu przypisuje wzniosły cel i sens. Rezygnuje z wysiłku życiowego i oto staje się na zawsze małą i słabą Tereską, małym kwiatuszkiem i ptaszkiem, liczącym tylko na Boga.

Wzniosła misja Teresy – sublimacja cierpienia

Teresa ulega przemianie w dniu, kiedy uświadamia sobie swą wzniosłą misję: oto ma zostać „rybakiem dusz”, chce „wyrywać dusze wielkich grzeszników z wiecznych płomieni”. Znakiem, który Teresa potraktowała jako Boskie potwierdzenie jej misji było ucałowanie krzyża przez skazanego na śmierć za zabójstwa Pranziniego. Ten akt przedśmiertnej skruchy Teresa przypisywała swoim za niego modlitwom.  Misję swoją zapragnęła Teresa kontynuować w Karmelu, do którego odeszły wcześniej jej dwie siostry.

Teresa miała szczęście mistycznego zaznania słodyczy i dobroci Boga. Z tego pozytywnego uszczęśliwiającego doświadczenia także bierze się jej potrzeba pójścia do zakonu, bo jak się spodziewała, tam właśnie jest miejsce na rozkoszowanie się Bożą miłością. Teresa opisuje swoje doświadczenie jako pocałunek miłości, poczucie bycia kochaną. Przeżyła tak głęboką radość, że zalała się „cudownymi łzami”. A więc z jednej strony pozytywne doświadczenie Bożej miłości, z drugiej rozczarowanie światem i poczucie słabości – jakiż wybór mógłby być lepszy niż pójście do zakonu?

Teresa była dzieckiem ambitnym. W szkole zawsze chciała być prymuską i cierpiała, gdy coś jej się nie udawało. Tę ambicję widać też w jej pragnieniu bycia wielką świętą. Liczyła, że stanie się to nie przez jej zasługi, ale dzięki Mocy i Świętości samego Boga. Zupełnie bez zasług jednak się nie obyło. Teresa wierzyła, że trzeba dużo cierpieć, aby dojść do świętości. To zatem swoje cierpienie zaczęła traktować jako zasługi dla świętości. „Poczułam, jak rodzi się w moim sercu wielkie pragnienie cierpienia, a równocześnie wewnętrzna pewność, że Jezus zarezerwował dla mnie dużą ilość krzyży, poczułam, ze zalewają mnie tak wielkie pociechy, że uważam je za jedną z największych łask w moim życiu. Cierpienie zaczęło mnie pociągać, miało urok, który mnie zachwycał, mimo, że go dobrze nie znałam. Dotychczas cierpiałam nie kochając cierpienia, od tego dnia poczułam do niego prawdziwą miłość”. (A 36) Prosiła Boga słowami z Naśladowania: „O Jezu! Niewypowiedziana Słodyczy, obróć mi w gorycz wszelkie ziemskie pociechy!…” (A 36)

Ziemskie pociechy niestety za małe były dla Teresy. Ona chciała Boskich pociech. Chciała zostać narzeczoną Jezusa. Chciała cierpieć za dusze. Jej pragnienie ziściło się, kiedy zaledwie w wieku 15 lat pozwolono jej wstąpić do Karmelu. „Moje pierwsze kroki spotkały więcej cierni niż róż!… Tak cierpienie wyciągnęło do mnie ramiona, a ja rzuciłam się w nie z miłością…” (A 69) „Jezus dał mi do zrozumienia, że chce mi dać dusze właśnie przez krzyż i moje upodobanie do cierpienia wzrastało w miarę, jak powiększało się cierpienie. Przez 5 lat była to moja droga, ale na zewnątrz nic nie zdradzało mojego cierpienia.” (A 70) Jednocześnie Teresa zapewnia, że odczuwała słodki i głęboki pokój, który jej nie opuszczał nawet w cierpieniu.

Matka przełożona była dla Teresy bardzo surowa, co jest trzykrotnie podkreślone w rękopisie. Teresa wspomina, że przy każdym z nią spotkaniu musiała całować ziemię, co oznaczało, że została upomniana. „Bez wątpienia bardzo kochałam naszą Matkę, ale uczuciem czystym, które wznosiło mnie ku Oblubieńcowi mojej duszy”. (A 70) Surowość przełożonej zabezpiecza Teresę przed obdarzeniem jej uczuciami zbyt ludzkiej życzliwości i przywiązania, co nie byłoby korzystne dla życia duchowego. Czyste uczucie oznaczało więc, że Teresa kochała ją raczej z obowiązku i poczucia posłuszeństwa, niż czułym sercem. „Kwiatuszek przesadzony na górę Karmel miał rozwijać się w cieniu Krzyża, łzy, krew Jezusa stały się jego rosą, a jego Słońcem było Godne Uwielbienia Oblicze przesłonięte łzami…..” (A 71) „Ten, którego królestwo nie jest z tego świata, pokazał mi, że prawdziwa mądrość polega na tym, by „chcieć być zapomnianą i uważaną za nic” – by „swoją radość pokładać we wzgardzie samej siebie” …. Ach! Tak jak twarz Jezusa, chciałam, aby: „Moja twarz była naprawdę zakryta, aby nikt na ziemi mnie nie rozpoznawał”. Odczułam pragnienie cierpienia i bycia zapomnianą……” (A 71) Teresa powołuje się tutaj na Iz 53,3, który to fragment mówi o Słudze Pańskim, przez chrześcijan utożsamianym z Jezusem:

„Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi,

Mąż boleści, oswojony z cierpieniem,

jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa,

wzgardzony tak, że mieliśmy go za nic”

Zatem Teresa chce mieć twarz zakrytą jak Jezus, czy też raczej chce, aby przed nią zakrywać twarze (chcąc być w zgodzie z Izajaszem), chce także być wzgardzona i uważana za nic, jak Jezus. Poniżenie Teresy służy jednak jej ostatecznemu wywyższeniu. Chce Teresa wszak być świętą. Jeśli uniży się, jak Chrystus, będzie potem triumfować, jak Chrystus. Pamiętajmy bowiem, że Sługa staje się Mesjaszem, wyzwolicielem, zbawcą. Tak też przecież swą misję widzi Teresa. Za kielich cierpienia weźmie w końcu nagrodę.

Teresa pragnie upokorzeń. Doznaje ich, co trochę dziwne, od nowicjuszek, które ją krytykują. Ta krytyka to dla Teresy więcej niż przyjemność, to wspaniała uczta, która napełnia jej duszę radością. „I moja dusza z rozkoszą raczyła się gorzkim pokarmem, który jej podawano w takiej obfitości”. (G 27) Jedynym pożytkiem, jaki widzi Teresa w wysłuchiwaniu  krytyki jest żywienie się „chlebem zewnętrznego upokorzenia”. Jednak mnie interesuje, jakie to ciężkie zarzuty miały nowicjuszki wobec Teresy, skoro tak ją to bardzo upokarzało. Tego już nie dowiemy się od Teresy, która również nic nie pisze o wyciąganiu jakichkolwiek wniosków z tych skarg.

Teresa, tak jak później Faustyna, spodziewa się „czystego cierpienia, bez żadnej domieszki” (G 10). Szuka cierpienia jak najcenniejszego ze skarbów. Jezus podaje Teresie do picia kielich cierpienia i daje jej zrozumieć, co się w nim mieści, ale zanim Teresa zdoła ochoczo go wychylić, On go cofa. (G 10)

Pożytki z cierpienia widzi Teresa, podobnie jak później Faustyna, w jego sile powstrzymywania grzechu i wynagradzania zań. Obie mistyczki uważają także, że z jakiegoś powodu lepiej będzie, jeśli nikt nie będzie o ich cierpieniach wiedział. „Bo czyż istnieje większa radość, niż radość z cierpienia dla Twojej miłości? Im głębsze jest cierpienie i mniej widoczne dla oczu stworzeń, tym bardziej Ciebie raduje, o mój Boże, lecz gdybyś, co niemożliwe, Ty sam nie miał znać mojego cierpienia, byłabym równie szczęśliwa z jego posiadania, gdybym przez nie mogła powstrzymać jeden grzech popełniony przeciw wierze lub za niego zadośćuczynić”. (G 7) Cel misji Teresy to ratowanie dusz poprzez cierpienie.

Teresa czerpie z cierpienia przyjemność, cierpienie przeradza się w ekstazę. Oto jej opowieść Matce Agnieszce: „Kilka dni po moim ofiarowaniu się Miłości Miłosiernej zaczęłam w chórze odprawiać Drogę Krzyżową, kiedy nagle poczułam się zraniona ognistym grotem tak palącym, że myślałam, że umrę. Nie wiem, jak wytłumaczyć to uniesienie: nie ma porównania, które by mogło oddać intensywność tego płomienia. Wydawało mi się, że niewidzialna siła pogrąża mnie całą w tym ogniu. Och! Co za ogień! Co za słodycz!” Cierpienie równoważyło się z miłością. Ta sama sytuacja wystąpi u Faustyny.

W liście do Matki Agnieszki pisze Teresa o tym, jak jest szczęśliwa z faktu, że cierpienie nawiedziło duszę jej siostry Celiny, ponieważ może je oddać Jezusowi jako męczeństwo. Czyli nie tylko jej własne cierpienie ma męczeńskie wzniosłe zasługi, ale cierpienie jej siostry także. Podobnie rzecz się ma z cierpieniem ojca, który „został wybrany na ofiarę, która wraz z Barankiem bez skazy miała być złożona na ołtarzu”. (A 71) Nie wiadomo jednak, czy ta moc ofiary cierpiętniczej dotyczy tylko rodziny Teresy, czy też całego rodzaju ludzkiego.

W bileciku, który zawsze nosiła na swoim sercu pisze Teresa między innymi: „proszę Cię, Jezu, … żebym dla Ciebie umarła jako męczennica, męczennica serca lub ciała, lub raczej obydwu… Spraw, …aby nikt się mną nie zajmował, żeby traktowano mnie jak wzgardzoną pod stopami, zapomnianą jak małe ziarnko piasku należące do Ciebie, Jezu”. To pragnienie doznawania pogardy, zapomnienia, bycia deptaną jest wspólne także Faustynie.

Niezrealizowane powołania Teresy

„Jakże jest miłosierna droga, którą Dobry Bóg zawsze mnie prowadził, nigdy nie wzbudzał we mnie pragnienia czegoś, czego nie miałby mi dać, dlatego też gorzki kielich wydał mi się wyśmienity….” (A 71) Jeśli cierpisz i myślisz, że tego cierpienia chcesz, to o ile łatwiej jest je znieść. Na dodatek jeśli uwierzysz, że to sam dobry Bóg wzbudza w tobie pragnienie cierpienia. Co do pragnień, które Teresa miała jakoby tylko takie, które są możliwe do zrealizowania, to jednak nie do końca prawda. Teresa chciała dla siebie czegoś więcej niż życia pokornej mniszki w Karmelu. Ona chciała być misjonarką, kapłanką, wojownikiem. „Czuję w sobie powołanie WOJOWNIKA, KAPŁANA, APOSTOŁA, DOKTORA, MĘCZENNIKA; wreszcie odczuwam potrzebę, pragnienie pełnienia dla ciebie, Jezu, wszystkich dział najbardziej heroicznych….” (M 2) Teresa chciałaby umrzeć na polu bitwy w obronie Kościoła, być kapłanką, przemierzać ziemię, by głosić imię Jezusa, być misjonarką na krańcach świata, przelać krew dla Jezusa, być biczowana i ukrzyżowana, odarta ze skóry, zanurzona we wrzącej oliwie, ponieść wszystkie męczarnie zadane męczennikom, poddać szyję pod miecz, szeptać na stosie imię Jezusa. Jednak zdaje sobie sprawę ze swej małości i bezsilności. Niemożność czynienia tych wszystkich heroicznych dzieł nie załamuje jej, ale prowadzi do odkrycia swojej małej drogi: drogi miłości. Dochodzi do rozsądnego wniosku, że nie męczeństwo, ale miłość jest jej powołaniem. Z tego powodu postanawia „ofiarować się jako Ofiara Bożej miłości”. Czy jednak gdyby miała możliwość zrealizowania jednej ze swych ambicji, na przykład bycia kapłanką bądź misjonarką, czy wtedy czułaby się tak samo usatysfakcjonowania z bycia Ofiarą miłości? Może mówiła sobie: „OK, widzę wyraźnie, że żaden mój ambitny cel nie może być zrealizowany w moim życiu, niech się jednak do czegoś przydam: będę ofiarą miłości. Muszę się jakoś realizować! Być bierną i nieużyteczną – mnie to męczy. Wymyślę sobie jakąś rolę, jakieś ważne zadanie. Najważniejsze na świecie: będę miłością zbawiającą dusze! Będę wielką świętą!” Według mnie, Teresa nie musiała wcale przez całe życie pozostawać małym kwiatuszkiem i słabym ptaszkiem. W innych czasach i okolicznościach mogłaby stać się badaczką Pisma, bo niewątpliwie dużo czytała i potrafiła wyciągać samodzielne wnioski. Mogła stać się kapłanką i apostołką, jeśli Kościół by na to przystał. Nie miała szansy zrealizować swej mocy i potencjału w świecie, w którym przyszło jej żyć. Cóż jej pozostało innego, jak zaakceptować swą słabość i pozostać bierną? Zauważyła w tej postawie słabości i bierności pewne zalety, które pozwoliły jej przetrwać w Karmelu z uśmiechem na twarzy i nie pogrążyć się w rozpaczy.

Spalenie siebie w ofierze miłości

Na czym miało polegać ofiarowanie się Bożej miłości? Wydaje się, że była to powszechna w tamtym czasie praktyka, ponieważ siostra Teresy Maria także ofiarowała się jako ofiara Miłości Miłosiernej. Oto Miłość wybiera Teresę na ofiarę całopalną. „Aby Miłość była w pełni zaspokojona, trzeba, by uniżała się aż do nicości i żeby tę nicość przekształciła w ogień”. (M 3) Miłość zaspokaja się przez to, że przekształca nicość w ogień. Ale co jest tą nicością? Czy jest nią człowiek tak uniżony, poniżony, że w końcu nic niewart, niezdolny do niczego, bez zalet i wad, bez świadomości, bez ciała, bez duszy? Czy w ogóle można się uniżyć aż do stania się nicością? Przecież coś jednak zawsze zostaje. I dlaczego Miłość musi się zaspokajać? Co to w ogóle znaczy? Że jest zadowolona tylko wtedy, kiedy zamienia nicość w ogień? Przecież nicości wokół dostatek, niech ją sobie zamienia do woli! Ja jestem chyba za logiczna na mistykę! O co tu chodzi? Z przypisów dowiaduję się, że jest to  „znamienity ogólny zarys teologii”. Czyli jednak teolodzy widzą coś znamienitego tam, gdzie ja nie widzę logiki. Otóż ponoć chodzi tutaj o to, że Teresa „w swojej nicości i z powodu swej nicości została darmo wybrana przez miłość”. Czyli jednak nie darmo, ale z powodu nicości? I dlaczego właściwie Teresa miałaby być nicością? Ta mistyka coś bardzo pokrętna dla ludzkiego rozumu. Jeśli tą nicością była Teresa, a z nią wszyscy ludzie, to jak to pogodzić z biblijną wersją stworzenia świata przez Boga, który uznał go za „coś” raczej niż „nic”. Możemy jednak przyjąć, że Teresa faktycznie uważa się za „nicość”, a przynajmniej jest bliższa nicości niż jakiejś pozytywnej wartości, bliższa słabości niż sile, bliższa małości niż wielkości.

Teresa pisze też, że jeśli w Starym Testamencie ofiara całopalna zadowalająca Boga musiała być doskonała, tak teraz Bóg przyjmuje całopalne ofiary od osób niedoskonałych, takich jak ona. Jednak zdaje się, że chrześcijaństwo pojmuje Ofiarę Chrystusa za jedyną i wystarczającą do zbawienia świata. Skąd Teresa wie, że Bóg nadal oczekuje ofiar i że one są Mu do czegoś potrzebne? Co to znaczy ofiara całopalna? Człowieka zniszczonego? Unicestwionego? Teresa chce się unicestwić dla Miłości, stać się nicością, z której powstanie ogień. Tylko jak należy się spalać? Jak się zabrać do unicestwiania siebie? Czy może lepiej zostawić to Bogu i przełożonym, a samemu nie troszczyć się o szczegóły operacji?

Skąd bierze się to pragnienie unicestwienia siebie? I dlaczego jest uważane za warunek poznania Boga? Pewne cytaty z Ewangelii mogą prowadzić do takich właśnie wniosków.

Na przykład: „Zaprawdę powiadam wam: Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24) Jak słowa te rozumie Teresa? „Widzę, że tylko cierpienie może rodzić dusze. … Jakie obfite żniwa zebrałaś! .. Siałaś we łzach, ale wkrótce zobaczysz owoc swoich prac, wrócisz przepełniona radością, niosąc w rękach snopy”. (A 81) Teresa uważa więc, że obumarcie ziarna oznacza cierpienie, które „rodzi dusze”. Można jednak te słowa rozumieć inaczej.

W rzeczywistości ziarno musi żyć, aby wydać plon. Ziarno zasiane w ziemi nie umiera, ale zmienia swą postać. Obumieranie polega na tym, że zasiane ziarno przestaje istnieć w formie ziarna, ale przekształca się w roślinę. Zmienia się jego forma. Ziarno umarłe, chore nie wyda plonu. Poza tym: co jest potrzebne do wykiełkowania? Żyzna ziemia, ciepło i woda. Czym jest żyzna ziemia? Jej ciemności skrywają ziarno i pozwalają zapuścić korzenie. Można je zinterpretować jako niewiedzę, czyli pewnego rodzaju otwartość na poznanie, chłonność, brak wstępnych założeń, ciszę. Słońce to światło, energia. Jezus jest porównywany wielokrotnie przez Jana do światłości świata.  Woda życia: „Kto napije się wody, którą ja mu dam, już nigdy więcej nie będzie pragnął, gdyż woda, którą mu dam, stanie się w nim obfitym źródłem na życie wieczne”. (J 4, 14) Ziarno pozbawione sprzyjających warunków, takich jak ziemia, woda i ciepło, nie wykiełkuje. Ponadto zabicie formy ziarna nie jest warunkiem, ale konsekwencją jego przemiany w roślinę. Chodzi więc bardziej o przekształcenie, zmianę, a nie śmierć. Zalążek, coś małego, ma już w sobie plan całego rozwoju dorosłej rośliny. Podobnie nasza ludzka forma doczesna jest zalążkiem naszego ciała przemienionego, zmartwychwstałego. Dlatego jej zabicie nie przybliży człowieka do Boga. Powtórzę: nie chodzi o zabicie, ale przemianę. Włożenie ziarna do ziemi można porównać ze złożeniem do grobu.  Kiełkowanie i rozwój roślinki kojarzy się więc ze zmartwychwstaniem i rozwojem duchowym.

Interpretacja obumierania jako cierpienia i unicestwienia nie jest według mnie trafna. Po co miałby Bóg stwarzać człowieka, aby go potem unicestwiać? Zapewne stworzył nas jako pewną formę przejściową, w której jest zapisany jakiś plan rozwoju. Czekamy zatem na pomyślne warunki, aby ten plan mógł się ziścić.  W pełni ziści się dopiero po śmierci.

Postęp Teresy w stosunku do Naśladowania

Teresa chce kochać. Po pierwsze kochać, po drugie dopiero cierpieć. To postęp od czasów Tomasza. Chce cierpieć z miłości, a nawet radować się z miłości. Kolejny krok naprzód: można radować się z miłości! Jednak lepiej trzymać się wskazówek mistrza Tomasza i uważać cierpienie za lepsze niż radowanie: „będę śpiewać (Jezusowi) nawet wtedy, gdy będę musiała zbierać moje kwiaty polne wśród cierni, a mój śpiew będzie tym bardziej melodyjny, im bardziej kolce będą długie i kłujące”. (M 4)

Teresa próbuje przezwyciężyć niektóre argumenty Naśladowania. Uznaje wartość związków międzyludzkich, kocha czule rodzone siostry. Uważa, że Jezus chce, aby dzielić się miłością z ludźmi, a nie odcinać się zupełnie od świata.  Co prawda bardzo uważa, aby miłość, którą darzy siostry była „duchowa”, a nie „ziemska”, ale już zauważa sprzeczność Naśladowania z Ewangelią. Opisuje na przykład, jak mocno musiała walczyć z sobą, gdy chciała wejść pogadać w celi z jakąś szczególnie lubianą siostrą. Musiała się bardzo powstrzymywać, aby tego nie zrobić i była z siebie dumna, że jej się udało „odmówić sobie pociechy serca”, za co spodziewała się otrzymać nagrodę. Pogaduszki z koleżanką uważała za przejaw „miłości egoistycznej i bezowocnej”. Mamy tu wyraźny wpływ Tomasza (przyjaźń nie ma sensu, trzeba zacisnąć zęby i dzielnie walczyć o nagrodę). Widać tu dokładnie, jak dużo energii psychicznej pochłania walka z naturalnymi pragnieniami. Z drugiej strony Teresa zauważa, że miłość do Jezusa pogłębia jej miłość do sióstr. Nie ma tu już drastycznego przeciwstawienia miłości wiecznej i ziemskiej, jak u Tomasza czy Klimaka. „Czuję to, że kiedy jestem miłosierna, to sam Jezus działa we mnie; im bardziej jestem z nim zjednoczona, tym bardziej również kocham wszystkie moje siostry”. (G 12) „Stałam się wyrozumiała dla słabości innych” (G13) „Chcę, aby moje myśli były zawsze miłosierne, gdyż Jezus powiedział: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (G 13) „Zrozumiałam, że miłość bliźniego nie powinna zostać zamknięta w głębi mojego serca: Nikt, powiedział Jezus, nie zapala pochodni i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciła wszystkim, którzy są w domu”. (G 12) Widać, że w miarę czytania Ewangelii Teresa porzuca teorie Tomasza, a zwraca się ku słowom Jezusa. Teresa widzi, że Jezus nie zalecał porzucania miłości „stworzeń”, ale coś wręcz przeciwnego: „Jezus mówi do nich (uczniów) z niewyrażalną czułością: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak ja was umiłowałem, żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym poznać, że jesteście uczniami moimi, jeśli się będziecie wzajemnie miłowali”. (G 11)

Podobnie widać u Teresy większą tolerancję dla własnych błędów, choć ma ona wielkie skłonności do skrupulatnego rozliczania się z każdego grzeszku, na wzór Tomasza. Tak samo drobiazgowo i surowo postępuje wobec powierzonych jej nowicjuszek. „To, co mnie nadzwyczaj kosztuje to zauważanie błędów, najmniejszych niedoskonałości i wydawanie im śmiertelnej walki. … Jestem jak strażnik obserwujący nieprzyjaciela z najwyższej wieżyczki warownego zamku. Nic nie umyka przed moim spojrzeniem… Tysiąc razy wolałabym wysłuchiwać uwag niż robić je innym, ale czuję, że jest rzeczą bardzo konieczną, aby to było dla mnie cierpieniem, gdyż kiedy działa się pod wpływem natury, jest niemożliwe, aby dusza, której się chce ukazać jej wady, zrozumiała swoje błędy” (G 23) Teresa zatem biega czujnie za mniszkami, przemawia do nich surowym tonem, wytyka im niedoskonałości. Robi to jednak w swoim przekonaniu z miłości. Pisze, że ją to wiele kosztuje, ponieważ widocznie robi to wbrew sobie i wolałaby przemawiać do nich bardziej serdecznie, zamiast ciągle upominać. Widzimy tutaj znów koszty psychiczne zachowań wbrew sobie. Z drugiej strony Teresa zdobywa się jednak na pewną pobłażliwość, akceptuje swą „małość”, bezsilność i niedoskonałość. Zaczyna rozumieć, że Bóg zbawia nas nie za czyny, ale z miłości. „Jezus nie wymaga wielkich czynów, ale jedynie zawierzenia i wdzięczności” (M 1) „Spodobało się Jezusowi, by pokazać mi jedyną drogę, która prowadzi do tego ognia Boskiego, tą drogą jest zawierzenie małego dziecka, które bez obawy zasypia w ramionach swego Ojca… „Jeśli ktoś jest maluczki, niech przyjdzie do mnie” (M 1) Tak, Teresa odkryła dla siebie prawdy Ewangelii. Jednak twierdzenie, że jest z tego powodu wielkim odkrywcą, jest błędne. Te odkrycia zostały już dokonane przez św. Pawła, który twierdził, że zbawienie nasze nie w uczynkach, lecz w wierze, ufności, miłości. Tę samą prawdę chciał podkreślić Marcin Luter, gdy czuł się tak przytłoczony wizją Boga ścigającego nas za każde potknięcie, że przypomniał całemu chrześcijaństwu wielkiego Pawła i jego sola fide, sola gratia.

Postęp Teresy jest jednak zawsze połowiczny. Ona wyrywa się ku wolności, ale nigdy nie pofrunie, bo ściąga ją na ziemię nieszczęsny Tomasz a Kempis.

Oblubienica Jezusa

Przed wstąpieniem do zakonu (w wieku około 15 lat) Teresa czuje się „małą narzeczoną Jezusa”, co poprawia jej humor. Po wstąpieniu do zakonu zostaje Jego „Oblubienicą”. Dziwny dla mnie jest ten motyw narzeczeństwa i małżeństwa z Jezusem.  Teresa wydaje mi się dzieckiem, dziewczynką, nastolatką marzącą o pierwszej miłości, pocałunkach i trzymaniu za rękę, o czułości, byciu kimś wyjątkowym. Jak można być kimś bardziej wyjątkowym niż oblubienicą (żoną!) Jezusa?  Pozostawiwszy wszelkie możliwości prawdziwego zamążpójścia „w świecie”, Teresa musi jakoś zastępczo zaspokoić swoją potrzebę związku z mężczyzną, posiadania rodziny. Teresa układa bardzo dziwaczne i infantylne zaproszenie na swój ślub z Jezusem, na wzór zaproszeń typowych dla ówczesnych zwyczajów:

„Wszechmogący Bóg, Stwórca Nieba i ziemi, Panujący Władca Świata i Bardzo chwalebna Maryja Panna, Królowa Dworu niebieskiego, uprzejmie zawiadamiają o Zaślubinach swojego Czcigodnego Syna, Jezusa, Króla Królów i Pana panów, z panną Teresą Martin, obecnie Damą i Księżniczką królestw wniesionych w posagu przez jej Boskiego Oblubieńca, a mianowicie: Dziecięctwa Jezusa i Jego męki, ponieważ jej szlacheckie tytuły to: od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza.

Pan Ludwik Martin, Właściciel i Pan nad posiadłościami Cierpienia i Upokorzenia i Pani Martin, Księżna i Dama Dworu Niebieskiego, uprzejmie zawiadamiają o Zaślubinach swojej Córki, Teresy, z Jezusem, Słowem Bożym, drugą Osobą Godnej uwielbienia Trójcy, który za sprawą Ducha Świętego stał się Człowiekiem i Synem Maryi, Królowej Niebios” (A 77)

Mam nieprzyjemne uczucie mdłości czytając to zaproszenie. Wydaje mi się ono poniekąd bluźnierstwem, ale nie podam Teresy do sądu o obrazę moich uczuć religijnych. Cóż tu mamy? Jednoczesne wywyższenie i poniżenie Teresy. Wiele odniesień do wszechmocy, panowania, władzy królewskiej. Z drugiej strony, zwłaszcza w odniesieniu do swego ojca, Teresa wspomina cierpienie i upokorzenie. Pomieszanie dwóch światów, które nie wypada przekonująco. Świat mocy i władzy pomieszany ze światem cierpienia i upokorzenia. Bóg kojarzony z mocą, człowiek z cierpieniem. Chrystus – Bóg biorąc za żonę Teresę zrównuje ją niejako z sobą samym, dodaje jej własnej boskiej godności. Teresa nabiera przez to poczucia wartości. Cała ta okropnie nadęta, mieszczańska forma tego zaproszenia jest dla mnie niestrawna intelektualnie i psychicznie. Trzeba jednak pamiętać, że Teresa była tylko rozentuzjazmowaną nastolatką, w której buzowały hormony i która musiała dać jakoś upust swemu pragnieniu miłości, bycia zakochaną i uwielbianą.

Mechanizmy obronne

Teresa stosuje całą gamę mechanizmów obronnych, które chronią jej osobowość w sytuacji, kiedy nie potrafi poradzić sobie z lękiem czy frustracją. Pojawiające się w życiu ból lub lęk należy traktować jako znaki ostrzegawcze. Zdrowa osobowość reaguje wtedy ucieczką lub walką. Podjęta aktywność zmniejsza lęk, natomiast niemożność jej podjęcia – powiększa lęk. W przypadku Teresy reakcje ucieczki lub walki nie wchodziły w grę: z zakonu uciec nie mogła związana ślubami, przeciwstawić się i walczyć z przełożonymi także nie mogła, chcąc być wierna zakonnemu posłuszeństwu. Podkreślała na każdym kroku swą małość i słabość, zatem nie czuła się na siłach zareagować na ból i lęk. Co przysparzało jej bólu? Na pewno surowość przełożonych i upokarzanie. Brak ludzkiej czułości i wsparcia. Czego się bała? Bała się, że nie będzie kochana. Trzykrotnie utraciła najbliższe osoby darzące ją miłością i wsparciem. Bała się, że już zawsze będzie opuszczana przez ludzi. Bała się także zranienia przez osoby, które darzyła sympatią, a które mogły jej nie odwzajemnić. Bała się potępienia przez własne sumienie. Był okres, gdy bardzo boleśnie przeżywała każde swoje najdrobniejsze niedociągnięcie moralne. Teresa przeżywała też frustracje z racji niemożności zaspokojenia swych ambicji w zakonie. Pragnęła się uczyć, wyjechać na misje, głosić Ewangelię. Żadna z tych potrzeb nie miała szansy zrealizować się w jej życiu.

Teresa stosowała wiele psychicznych mechanizmów obronnych, aby uporać się z bólem i lękiem. Najważniejszym z nich jest mechanizm sublimacji lęku i cierpienia. Uczucia te uwznioślała ona w tym sensie, że nadawała im ważny cel (zbawianie dusz) oraz kierowała je ku ważnej osobie (poświęcała Bogu). Dzięki temu uzyskiwała choćby w niewielkim stopniu zaspokojenie swych instynktownych dążeń.

Innym mechanizmem było fantazjowanie, jak w przypadku jej ślubu z Jezusem. Takie fantazjowanie jest sposobem dostarczenia sobie zastępczej gratyfikacji, jeśli rzeczywiste pragnienia nie mogą być spełnione.  Można przypuszczać, że chodziło tu o pragnienie związku z mężczyzną, założenia rodziny.

Teresa stosowała też racjonalizację, gdy wmawiała sobie, że przykre odczucia, których doświadczała są w rzeczywistości przyjemne. Ten typ racjonalizacji ma specjalną nazwę: „słodkie cytryny”. Nosi też nazwę „pozytywnego myślenia”. Teresa nie chciała cierpieć, ale jeśli już cierpi i nic poradzić na to nie może, to przekona siebie, że cierpienie jest dobre i daje jej radość.

Teresa była świadoma wielkiej surowości przełożonej, ale ponieważ nie umiałaby sobie poradzić z takim faktem, postanowiła zaprzeczyć mu i uznać surowość Matki za przejaw miłości. Kiedy jeszcze doda do tego, jak bardzo tą Matkę kocha, nie musi radzić sobie z wątpliwościami typu: „Co ja tutaj robię?”, „Dlaczego nie dostaję tu miłości?”, „Czy na pewno dobrze zrobiłam idąc do zakonu?” itd, itp.

Ważnym mechanizmem jest także identyfikacja: upodobnianie się do kogoś innego (Jezusa), utożsamianie z nim, przejmowanie jego myśli, celów i zachowań. Identyfikując się z inną, w naszym pojęciu godną podziwu osobą, w sposób pośredni zaspokajamy swe aspiracje i cele życiowe.

Mechanizmy obronne zmniejszają napięcie lękowe, poczucie winy, umożliwiają utrzymanie dobrego mniemania o sobie i zwiększają poczucie bezpieczeństwa. Jeśli stosowanie mechanizmów obronnych z umiarem jest powszechne i korzystne, to popadnięcie w przesadę hamuje rozwój psychiczny, ponieważ stosowane w nadmiarze mechanizmy obronne zużywają energię psychiczną na obronę przed lękiem, podczas gdy energia ta mogłaby być zużyta na twórczy rozwój osobowości. Teresie zabroniona była aktywna reakcja na ból i lęk, zatem pozostawała jej bierność.

Teresa geniuszem teologii?

Wielu ludzi, na przykład Jan Paweł II, widzi w Teresie geniusza teologii. Jej doktrynę „małej drogi” nazwał papież niezwykłą. Jedyna jej niezwykłość polega według mnie na przełamaniu (fałszywej) idei zbawczego cierpienia. Teresa nie robi tego wprost, wtedy papież wcale by się z nią nie zgodził, gdyż wierzył w pożytki z cierpień. Teresie jednak do pewnego stopnia udaje się uciec od mechanizmów obronnych, które nadawały wartość lękowi i cierpieniu. Udaje jej się to dzięki ufności i miłości. W jej pismach nie przeczytamy jednak nigdzie, że przekreśla to, co napisała o swym pragnieniu i wartości cierpień. Być może umarła za młodo, aby to zrozumieć. Być może nie miała odwagi przeciwstawić się ideologii Naśladowania, była wszak tylko małym słabym ptaszkiem.

Antoni Kępiński w swej fascynującej książce Lęk tak opisuje uwolnienie się od lęku: „Rozwój kultury szedł w kierunku sublimacji lęku. Przedmiot lęku stawał się coraz świętszy i doskonalszy. Bóg Starego Testamentu jest groźny, budzi lęk; teologiczna rewolucja chrystianizmu polegała, jak się zdaje, przede wszystkim na tym, że Bóg stał sie miłością. Lęk został zredukowany przez miłość. Dzięki cywilizacji zdobywamy świat podporządkowując go sobie, dzięki kulturze zbliżamy się do niego przez jego uświęcenie i ukochanie. Cywilizacja – to władza nad światem, kultura – to miłość do świata” (A. Kępiński Lęk, s. 217)

Teresa odkrywa w końcu, że jej powołaniem jest miłość. „Zrozumiałam, że miłość zawiera wszystkie powołania, że miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i wszystkie miejsca…. jednym słowem jest wieczna!” (M 3)

Teresie przypisywana jest zatem rewolucja dawno dokonana przez chrześcijaństwo, przez Jezusa i św. Pawła. Rewolucja ta jednak została zapomniana i odrzucona przy pomocy dzieł takich jak „Naśladowanie Chrystusa” czy „Drabina raju”. Teresa po prostu miała na tyle inteligencji i przenikliwości, była tak wykończona cierpieniem i umęczona przez lęki, że odrzucała całą tę ideologię cierpienia zwracając się ku miłości, próbując ufać i mieć nadzieję. To odrzucenie jednak nie dokonało się całkiem świadomie, dlatego nie jest wprost wyrażone w jej tekstach. Podobnie jak Teresa nie pisze, że stosuje mechanizmy obronne, tak samo nie pisze, że je odrzuca, bo znalazła miłość. Ale tak właśnie jest. Dlatego też ci, którzy zapomnieli bądź nie uświadamiali sobie przesłania Boga miłości widzą Teresę jako prorokinię i odkrywczynię. Odkryła ona jednak tak naprawdę tylko znane od dawna lądy miłości i ufności. Znane także, wbrew potocznym opiniom, także przez ludzi Starego Testamentu. Ten, kto prawdziwie pojął Ewangelię, nie dojrzy w Teresie żadnych niezwykłości.

Teresa niewątpliwie przechodzi pewną wewnętrzną ewolucję, która prowadzi do odkrycia małej drogi. Od wczesnej młodości jej umysł był zdeterminowany przez Naśladowanie. Kiedy zaczyna czytać Ewangelie, Naśladowanie traci (niestety tylko do pewnego stopnia) swój blask. Przełamanie nawyków myślowych ukształtowanych przez Tomasza jest tą ewolucją Teresy. Odkrycie bezinteresownej miłości Boga do człowieka pokonującej lęk jest uwieńczeniem tej ewolucji. Mała, łatwa, krótka droga – polega nie na wysiłkach osobistych, nie na walce, ale na zaufaniu łasce. Teresa rozumie, że nie musi się wysilać i śpieszyć w wyścigach jak Klimak. Nie musi nic robić, bo do nieba zaniesie ją w swych ramionach Jezus. Przypomina zatem zapomniane przesłanie dobrej nowiny. Nie jest to jednak żadna rewolucja, żaden geniusz. Zwłaszcza, że jej pisma pełne są sprzeczności: zaufanie, a jednak lęk przed karą, miłość do stworzeń, ale tylko „duchowa”, miłość najważniejsza, ale osiągana przez cierpienie. Teresa nie idzie na całość. Widać to zresztą w jej wielkim wpływie na dalsze pokolenia kobiet, które zaadoptowały z jej pism głównie te rzeczy, które afirmują cierpienie, innymi słowy spadek po Tomaszu i Klimaku nie przepadł niestety dzięki Teresie.

„Mała droga” Teresy jako dziecinna wersja teologii św. Pawła

Na czym polega jej „mała droga”, uważana przez niektórych za genialną doktrynę? Oddajmy głos Teresie.

Teresa mówi Jezusowi: „Tu na ziemi nie mogę pojąć większego bezmiaru miłości niż ten, którym spodobało ci się obdarzyć mnie za darmo bez żadnej zasługi z mojej strony”. (G 35) Teresa czuje, że miłość Boga jest bezinteresowna i że nie można i nie trzeba na nią zasługiwać. W porównaniu z drabiną do raju, po której wspinał się mozolnie Klimak, Teresa daje sobie pozwolenie na odpoczynek i daje się po prostu ogarnąć Boskiej miłości. Jednakże geniusz tego odkrycia jest wątpliwy, ponieważ to samo mówił św. Paweł.

Kolejna „polemika” Teresy z Klimakiem: „Ach, gdyby wszystkie dusze słabe i niedoskonałe czuły to, co czuje najmniejsza ze wszystkich dusz, dusza twojej Tereski, ani jedna nie traciłaby nadziei, że dojdzie do szczytu góry miłości, gdyż Jezus nie wymaga wielkich czynów, ale jedynie zawierzenia i wdzięczności….. Oto wszystko, czego Jezus domaga się od nas, wcale nie potrzebuje naszych dzieł, ale jedynie naszej miłości”. (M 1) Znów widzimy tutaj powtórzenie tego, co św. Paweł pisał 2000 lat temu.

Teresa podkreśla rolę wiary, która pozwala człowiekowi spokojnie i ufnie powierzyć się Bogu. „Spodobało się Jezusowi, by pokazać mi jedyną drogę, która prowadzi do tego ognia Boskiego, tą drogą jest zawierzenie małego dziecka, które bez obawy zasypia w ramionach swojego Ojca” (M 1)

Czy jednak wiara ta nie była podstawą St. Testamentu? Czyż Abraham nie jest stawiany za przykład wiary doskonałej, wiary wbrew wszystkiemu? Czyż Hiob nie wołał, że nawet jeśli umrze, wiary nie straci?

Co robi Teresa widząc swą słabość i grzeszność? Zamiast wzorem Klimaka karać siebie za to, poniżać, jęczeć i płakać, ona pisze tak: „zamiast schować się w kącie, żeby opłakiwać swą nędzę i umrzeć z żalu, ptaszek obraca się ku swojemu Ukochanemu Słońcu”. (M5) Teresa cytuje św. Mateusza: Jezus przyszedł do grzeszników, nie do sprawiedliwych. To daje jej moc zaufania Panu, zapomnienia o swoich grzechach, odczucia przebaczenia, którym obdarza nas Bóg przez Jezusa Chrystusa. To samo mówił oczywiście św. Paweł .

Teresa chce uciec od teologii lęku: „Ach! Pan jest dla mnie tak dobry, że jest rzeczą niemożliwą, abym się go bała”. (G 31) „Wydaje mi się, że gdyby wszystkie stworzenia miały te same łaski, co ja, Dobry Bóg nie budziłby w nikim lęku, ale byłby kochany do szaleństwa i to z miłości, a nie drżąc ze strachu, nigdy żadna dusza nie zgodziłaby się sprawiać Mu przykrości”. (A 83) Teresa widzi, że miłość jest najlepszą motywacją do dobra. Odrzuca strach, którym przecież motywowali się chętnie św. Augustyn, Klimak czy Tomasz a Kempis.

Teresa widzi i akceptuje swe niedoskonałości. Nie potępia się za nie nieustannie i nie porównuje do niedościgłego ideału. Uważa swą drogę zdania się na Boga za „małą, bardzo prostą, bardzo krótką, małą zupełnie nową drogę”. (G 2) Dlaczego mała? Ponieważ Teresa widocznie uważała drogę wysiłków w stylu drabiny raju za drogę dużą. Zatem brak osobistego wysiłku nazywa drogą małą. Zamiast wspinać się mozolnie po drabinie cnót, ona chce jechać do Nieba windą, którą są ramiona Jezusa. Droga prosta  – rzeczywiście w jej drodze chodzi tylko o jedno, o zaufanie. Nie trzeba rozdrabniać się na dziesiątki celów poszczególnych, ale należy skoncentrować się na tym jednym jedynym, czego potrzeba do zbawienia. Krótka – ponieważ Jezus weźmie ją do Nieba zapewne szybciej, niżby to zdołała sama uczynić. Zupełnie nowa – tutaj już mam wątpliwości. Nie jest to bowiem droga zupełnie nowa w chrześcijaństwie, jak już wcześniej starałam się pokazać. Może jest nowa dla Teresy, dla mentalności zakonnej tamtych czasów.

Teresa schodzi również nieco ze ścieżki cierpienia. „Również nie pragnę już cierpienia, ani śmierci, chociaż kocham jedno i drugie, ale pociąga mnie sama tylko miłość…. Przez długi czas ich pragnęłam; posiadałam cierpienie i już sądziłam, że dotykam brzegu Nieba, pomyślałam, że kwiatuszek zostanie zerwany w wiośnie swojego życia… teraz prowadzi mnie jedynie zawierzenie, nie mam żadnej innej busoli”. (A 83) Jednak mimo takich deklaracji, cierpienie będzie nadal bardzo ważnym elementem drogi duchowej Teresy.

Wydaje się, że Teresa mogła nieco przekroczyć drogę dyktowaną przez Naśladowanie czy Klimaka, ponieważ czytała uważnie Pismo Święte. W przeciwieństwie do swojej następczyni Faustyny, niestety, która pozostała uwikłana w swe konflikty bez szansy na jakąkolwiek drogę wyjścia.

O co chodziło św. Pawłowi? Przeanalizujemy jego listy, aby zrozumieć, co dla niego było istotą chrześcijaństwa. Chcę tu pokazać, że świętej Teresie przypisuje się w istocie geniusz św. Pawła.  Wersja chrześcijaństwa Teresy jest w istocie mniej przekonująca i bardziej infantylna niż wersja św. Pawła. Ale być może jej prostszy język bardziej trafia do ludzi, którzy nie rozumieją św. Pawła. Dla mnie na początku św. Paweł był wielką zagadką. I cały czas nią jest. Ciągle próbuję ją rozwikłać. Oto co wynika z moich przemyśleń.

Paweł rozpoczyna swe rozważania w Liście do Rzymian od stwierdzenia powszechnej grzeszności ludzi, ich zniewolenia grzechem i potrzeby usprawiedliwienia, czyli przebłagania gniewu Boga. Grzech dotyka każdego człowieka, stwierdzamy z ulgą, że takie jest kosmiczne prawo, które Augustyn nazwał później grzechem pierworodnym. Z ulgą, ponieważ możemy przestać spodziewać się po sobie nadzwyczajnych wyczynów, doskonałości. Przebłaganie Bożego gniewu, odwołanie Bożej kary następowało w judaizmie poprzez przestrzeganie Prawa oraz składanie ofiar. Paweł odrzuca obydwie te metody, wskazując w zamian metodę chrześcijańską. Według Pawła, spełnianie wymogów Prawa nie może dać nam zbawienia. Prawo daje nam tylko większą znajomość (świadomość) grzechu, ale nie ma mocy wyzwolenia nas z niewoli grzechu. Przez Chrystusa ujawniła się sprawiedliwość Boża niezależna od Prawa. Tą sprawiedliwością jest usprawiedliwienie ludzi przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Bóg uznaje za sprawiedliwe usprawiedliwienie człowieka. Nie karanie! Ta nowa Boża sprawiedliwość wyraża się odpuszczeniem grzechów. Usprawiedliwić znaczy też zrozumieć i wybaczyć. Bóg widzi, że człowiek jest uwikłany i uzależniony od zła. Rozumie tą słabość ludzkiej natury i dlatego, rozumiejąc, wybacza. Posyła nam Swego Syna, abyśmy w to Jego zrozumienie i przebaczenie uwierzyli.

A więc dla Pawła Boża sprawiedliwość nie wyraża się w karze, ale w usprawiedliwieniu, przebaczeniu, zgładzeniu grzechów i win, nieliczeniu ich. Ten cały cud dokonuje się dzięki wierze w Jezusa Chrystusa. „Dostępuję usprawiedliwienia darmo, z Jego łaski, przez odkupienie, które jest w Jezusie Chrystusie. Jego to ustanowił Bóg narzędziem przebłagania przez wiarę mocą Jego krwi”. Co to znaczy wierzyć w Chrystusa? Paweł podaje przykład Abrahama, który „Jemu uwierzył jako Temu, który ożywia umarłych i to, co nie istnieje, powołuje do istnienia”. Abraham uwierzył Bogu i zostało mu to poczytane za sprawiedliwość. Tak samo chrześcijaninowi wiara jest poczytana za sprawiedliwość. „Abraham wbrew nadziei uwierzył nadziei”. Wiara Abrahama oznaczała przede wszystkim zaufanie. Abraham wierzył Bogu, że Ten spełni wszystkie swoje nieprawdopodobne obietnice, a mianowicie, że „Abraham będzie ojcem wielu”. Chrześcijańska wiara oznacza raczej wiarę „komuś”, a nie „w coś”. Wiara „w coś” może przekształcić się w wiarę „komuś”. Jednak to wiara „komuś” jest najważniejsza. Wierzymy Bogu, że:

  • Sprzyja nam, pomaga nam, chce dla nas dobra i szczęścia
  • Możemy bezpiecznie i bez lęku powiedzieć Mu wszystko
  • Nie potępia nas, ale wszystko wybacza
  • Ma moc nas uwolnić od zła wszelkiego
  • Zrobi wszystko, aby nas uratować
  • Jesteśmy dla Niego ważni i wartościowi
  • Z Nim wszystko będzie dobrze
  • Nie rozpacz ma w naszym życiu ostatnie słowo, ale nadzieja
  • Jego łaska i miłość nie wyczerpują się nigdy

Jezus „został wydany za nasze grzechy i wskrzeszony z martwych dla naszego usprawiedliwienia”. Gniew Boży nie dotknie już grzeszników, ponieważ przez śmierć i zmartwychwstanie Jezusa jesteśmy pojednani z Bogiem. Jak Jezus dokonał tego pojednania, tego anulowania kary? Prawo „grzech-kara” zostaje przez Jezusa przekreślone. Można uznać, że Jezus zdjął karę z nas i przyjął ją na siebie. On sam odczuł konsekwencje naszych win i zapłacił za nie swym cierpieniem. Paweł mówi, że Jezus stał się dla nas grzechem i przekleństwem. Umierając, zadał śmierć grzechowi i przekleństwu. Bóg wcielił się w człowieka, a na krzyżu w jego grzech. Wraz ze śmiercią Boga nastąpiła śmierć grzechu i przekleństwa. Jeśli może umrzeć Bóg nieśmiertelny, to może umrzeć też grzech. Oto stare pojęcie sprawiedliwości „grzech-kara” jest zastąpione nowym „grzech-przebaczenie-przemienienie”. Dlaczego jest to lepsza, efektywniejsza  sprawiedliwość? Ponieważ kara w znaczeniu odpłaty raczej nie prowadzi do przemiany człowieka, do metanoi, a przebaczenie jak najbardziej. Przebaczenie wzbudza miłość, gdy tymczasem kara rodzi gniew i lęk. Tylko człowiek kochany może stać się człowiekiem kochającym. Nie człowiek karany. Kara zatrzymuje rozwój człowieka, natomiast przebaczenie i akceptacja – wspomagają. W zbawieniu bowiem chodzi o rozwój w kierunku upodobnienia się do Chrystusa.

Nasza nadzieja ma swoje podstawy w doświadczeniach Jezusa. Jezus jest pierwowzorem każdego człowieka. „Zostaliśmy z Nim pogrzebani, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca”. Tak jak Chrystus, przechodzimy ze śmierci do życia. Tak jak połączył nas śmiertelny los człowieka, tak połączy nas zmartwychwstanie. Stary człowiek umiera, rodzi się nowy. To wszystko dzieje się dzięki Chrystusowi – narzędziu przebłagania. Trzeba jak gdyby wejść w Chrystusa, schronić się w Nim, jak w bezpiecznej łódce, która przeniesie nas na drugą stronę rzeki, do życia wiecznego. Chrystus jest naszą Paschą – przejściem. Tylko schronieni w łódce – Chrystusie możemy bezpiecznie przejść przez śmierć. Jak to zrobić? Paweł chyba mówi, że tylko przez wiarę i łaskę. Bóg daje nam tą możliwość darmo, niczego nie wymaga prócz wiary. Boże miłosierdzie to jest właśnie to bezpieczne schronienie w Bogu, przez które unikamy konsekwencji grzechu i pokonujemy śmierć. A właściwie nie pokonujemy sami, ale dajemy się Bogu chronić przed karą i śmiercią.

Paweł uczy, że Jezus Chrystus wyzwolił nas spod prawa grzechu. Bóg potrafi dokonać tego, czego nie potrafi człowiek. Paweł mówi: jestem słaby i grzeszny, sam się nie wyzwolę z grzechu. Ale dobra nowina jest taka, że to Bóg nas wyzwala darmo, bez wysiłków, bez walki, bez cierpień. On nam gwarantuje bezpieczne przejście i zbawienie. Jeśli Mu uwierzymy.

Czy zatem widzimy, że geniuszem był naprawdę św. Paweł, a św. Teresa po prostu powtarza inaczej jego przesłanie? Inaczej, gorzej, a w dodatku z wieloma zastrzeżeniami, których Paweł nie wylicza.

Czyż ten jeden cytat z Listu do Efezjan nie ma więcej treści i siły niż całe Dzieje duszy?

„A Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia. Łaską bowiem jesteście zbawieni. Razem też wskrzesił i posadził na wyżynach niebieskich – w Chrystusie Jezusie, aby w nadchodzących wiekach przemożne bogactwo jego łaski wykazać na przykładzie dobroci względem nas, w Chrystusie Jezusie. Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił”. (Ef 2, 4-10)

Uznanie Teresy za geniusza świadczy po prostu o tym, że Ewangelia jest do tej pory niezrozumiana przez chrześcijan.

Droga chrześcijaństwa od lęku ku nadziei

Jeśli by wyobrazić sobie wektor z początkiem w absolutnym lęku, a końcem w absolutnej nadziei, to poszczególnych chrześcijan można by przyporządkować do określonego punktu na tym wektorze. Kto by znalazł się na samym początku drogi od lęku ku nadziei? Tacy ludzie, jak Klimak, Tomasz a Kempis, św. Faustyna, św. Augustyn. Pośrodku wektora można by dać miejsce św. Teresie. Blisko nadziei plasuje się św. Paweł, Grzegorz z Nyssy, Juliana z Norwich. Końcem wektora jest oczywiście Chrystus, w którym nadzieja osiąga spełnienie w zbawieniu.

Chrześcijaństwo zmienia się w zależności od tego, przez kogo jest interpretowane, a zwłaszcza w zależności od tego, gdzie znajduje się interpretator na wektorze: czy blisko lęku, czy blisko nadziei. Zaś to wewnętrzne nastawienie w kierunku lęku lub nadziei to sprawa bardzo złożona, uzależniona od czynników psychologicznych, społecznych, ekonomicznych, kulturowych. Religia ma moc popychania ludzi od lęku w stronę nadziei. Zakładam tutaj, że nadzieja jest blisko Boga, natomiast lęk – daleko. Zakładam, że ci bliżsi nadziei są bliżej Boga. Tak to wygląda na wektorze. Ale nie z punktu widzenia Boga, który nie szereguje ludzi wektorowo. Bóg nie pozwala człowiekowi zatracić się w piekle absolutnego lęku. Absolutny lęk musi zawierać w sobie zatem jakiś zaczątek absolutnej nadziei.

Piekielny dramat Faustyny

Moje wątpliwości co do autentyczności objawień św. Faustyny zaczęły się wtedy, kiedy bez powodzenia próbowałam przebrnąć przez jej Dzienniczek. Lektura ta była dla mnie przerażająca. Jezus objawiający się Faustynie ma niewiele wspólnego z Jezusem Ewangelii, a teologia Faustyny nie zawsze zgadza się z chrześcijaństwem. Ogólne przesłanie o miłosierdziu jest ze wszech miar słuszne, choć można mieć wątpliwości co do jakości tego miłosierdzia. Postać Faustyny wyłaniająca się z Dzienniczka to osobowość niedojrzała, żyjąca na dwóch przeciwstawnych biegunach: wielkości i nicości. Spróbuję to zjawisko wyjaśnić odwołując się do argumentów psychologicznych i teologicznych.

Nasze prawdziwe „ja”

Jedynie człowiek mający kontakt ze swoim prawdziwym „ja” może się rozwijać, żyć w pełni. Autentyczne „ja” jest żywotnym, niepowtarzalnym jądrem nas samych. Jeśli z jakichś powodów człowiek porzuca swą autentyczna osobowość, skazuje się na wwenętrzny konflikt i nieustającą walkę. Jakie mogą być przyczyny takiego odsunięcia się od samego siebie? Psychologowie szukają ich w doświadczeniach dzieciństwa, które musiało obfitować w negatywne przeżycia, które nie zostały w wystarczającym stopniu skompensowane przez pozytywne. Wrażliwe dziecko, doświadczając brutalności, upokorzeń, drwin, zaniedbań i chcąc to jakoś przetrwać, „utwardzało” swe serce, nie pozwalając mu na żadne „miękkie” uczucia.  Jeśli jego wysiłki w celu zapewnienia sobie komfortu psychicznego wielokrotnie spełzały na niczym, dziecko tłumiło w sobie wszelkie emocjonalne potrzeby. Zaczynało myśleć, że nie zdoła zaskarbić sobie nigdy przyjaznego uczucia i przestawało go pragnąć. Traciło nadzieję na szczęście bycia kochanym. Męka niezasługiwania na miłość jest ogromna. Dlatego człowiek próbuje stworzyć w sobie zafałszowane, nieautentyczne dumne „ja”, kwintesencję swoich aspiracji, wyraz zupełnej doskonałości i wielkości. To prosta droga do neurotycznego konfliktu, który ma dla człowieka tragiczne konsekwencje.

Co wiemy o dzieciństwie i młodości Faustyny? Z jej Dzienniczka niewiele. Zajrzyjmy zatem do jej biografii pióra Ewy Czaczkowskiej. Faustyna (naprawdę Helenka) jako dziecko żyła na wsi w wielkiej biedzie. Ukończywszy trzy klasy szkoły podstawowej pomagała rodzicom w gospodarstwie. Miała kilkoro rodzeństwa. Dzieliła z siostrami  jedną sukienkę nadającą się do pójścia w niedzielę do kościoła. W szkole dzieci wyśmiewały się z jej lichego przyodziewku. Była zdolną uczennicą. W domu chętnie czytała pobożne książki i lubiła opowiadać. Była wrażliwa na cierpienie zwierząt. Ojciec był srogi, bezwzględny i wymagający – tak zapamiętali go synowie. Nie liczył się z innymi – wyśpiewywał od świtu Godzinki nie zważając na to, że inni członkowie rodziny chcieli odpoczywać. Był pobożny (w sensie rytualnym), co nie przeszkadzało mu zachowywać się egocentrycznie. Kiedy pewnego wieczoru Helenka z siostrą wróciły późno z potańcówki, dostały mocną reprymendę. Ojciec twierdził, że córki przyniosły mu wstyd i hańbę. Musiało być naprawdę gorąco, skoro Helenka od tamtej pory postanawia, że „ojcu wstydu nie przyniesie, ale sławę i pociechę”. Dzieci chyba bały się ojca, zwłaszcza że nie stronił od bicia. Helenka chciała zadowolić ojca, zwłaszcza że była jego ulubienicą, najgrzeczniejszym dzieckiem. Rodzeństwo biło ją i dręczyło, „że ma łaskę u tatusia i mamusi”. Helenka radziła dzieciom, by były posłuszne, to i je tak samo ojciec będzie kochał. Posłuszeństwo pełniło w życiu Heleny ogromną rolę jako sposób na zdobycie miłości. Raz pokonała swe nadmierne skłonności do posłuszeństwa: poszła do zakonu wbrew woli rodziców. Na tym etapie nie do końca była jeszcze niewolnicą posłuszeństwa. Dopiero w zakonie jej wewnętrzne konflikty rozwinęły się na podatnym gruncie.

Wrażliwe i uzdolnione dziecko nie miało łatwego życia w takich warunkach. Przeciążona pracą od najmłodszych lat Helena pragnęła jakiejś ucieczki, jasnego punktu w swoim życiu. Być może gdyby dano jej takie możliwości, uczyłaby się dalej, studiowałaby Pismo Święte, zdobyła jakiś zawód. Niestety, te czasy były okrutne dla uzdolnionych dzieci z nizin społecznych. Helena mogła liczyć tylko na zawód służącej, piastunki do dzieci, źle opłacany i nie spełniający jej ambicji. Taką też pracę podjęła, gdy w wieku 16 lat opuściła dom rodzinny. Pracowała ciężko. Zawsze pociągały ją sprawy duchowe, myślała, że w zakonie będzie miała więcej czasu na poświęcanie się modlitwie i kontemplacji. Jednak jako siostra tzw. drugiego chóru większość dnia poświęcała na pracę fizyczną, a jej potrzeby duchowe pozostawały niezaspokojone. Nie stała się w życiu tym, czym mogła się stać. Czuła, że ma jakiś potencjał, ale nie umiała go zrealizować. Możemy przypuszczać, że miała w sobie na początku dużo wesołości i fantazji, współczucia i ciekawości świata. Dobrze pokierowana mogłaby stać się pisarką, wychowawcą. Kilka lektur i trzy klasy, a napisała jednak Dzienniczek, świadectwo o wielkiej sile wyrazu. Jedni widzą w Dzienniczku obraz świętości, inni obraz tragicznego konfliktu wewnętrznego, ale nie można mu odmówić wyrazistości.

Biorąc pod uwagę jej doświadczenia z dzieciństwa i młodości, jest możliwe, że Helena porzuciła swe autentyczne „ja” i całe życie zmagała się z tragicznymi konsekwencjami tego kroku.

Pogoń za wielkością

Osoby, które z różnorakich powodów nie mogą uzyskać pewności siebie oraz brak im poczucia własnej tożsamości, zaczynają tworzyć w wyobraźni wyidealizowany obraz samych siebie. Będą mogły wtedy być kimś znaczącym dla siebie samych i pomimo wewnętrznej słabości uzyskają poczucie siły i znaczenia. „W procesie tym (idealizacji) jednostka wyposaża siebie w nieograniczone moce i wybitne uzdolnienia. Staje się istotą bohaterską, geniuszem, najwspanialszym dawcą miłości, osobą świętą, bogiem. Idealizacja samego siebie zawsze pociąga za sobą samogloryfikację, dając jednostce bardzo jej potrzebne poczucie własnego znaczenia i wyższości nad innymi” (Karen Horney, Nerwica a rozwój człowieka[i], s. 16-17)

„Samoidealizacja gwarantuje nie tylko uwolnienie się od bolesnych i nieznośnych uczuć (od uczucia zagubienia, niepokoju, od poczucia mniejszej wartości i od wewnętrznego rozdwojenia), ale na dodatek oznacza w cudowny sposób osiągnięte poczucie spełnienia, obejmujące ją samą i jej życie”. (Horney, s. 19)

„Samoidealizacja nieuchronnie rozwija się w zespół dążeń o szerokim zakresie, co proponuję nazwać terminem dostosowanym do ich natury i rozmiaru – pogoń za wielkością”. (Horney, s. 20)

Wielkość tę można pragnąć osiągnąć w wielu dziedzinach, na przykład w sporcie, polityce, biznesie czy na polu religijnym. Pragnienie osiągania perfekcji równa się ambicji zostania wielkim świętym. Tragizm pogoni za wielkością tkwi w tym, że idealna postać, do której człowiek aspiruje, jest tworem jego wyobraźni. Neurotyk traci kontakt ze swoim prawdziwym „ja”, dąży do wielkości nie bacząc na własne dobro i interes. Droga do perfekcji skazana jest  z góry na porażkę, a pogoń za wielkością łączy się z ogromnymi kosztami psychicznymi. Jakże trudno bowiem utrzymać o sobie mniemanie, że jest się „osobistością o boskiej wszechmocy i wszechświatowym znaczeniu”.

„Cechą charakteryzującą wszelkie aspekty pogoni za wielkością jest wybitna i specyficzna rola wyobraźni, która jest ważnym narzędziem w procesie samoidealizacji”. (Horney, s. 28) Osoba goniąca za wielkością używa wyobraźni na każdym kroku, traktuje urojenia jak rzeczy realne. Niekiedy wyobrażenia te przyjmują formę wyimaginowanych rozmów z innymi osobami. „Najbardziej uderzającą cechą pogoni za wielkością jest to, że operuje ona w kategoriach fantastyki i nieograniczonych możliwości”. (Horney, s. 33)

„Wszelkiego rodzaju dążenia do gloryfikacji samego siebie odznaczają się wspólnym rysem sięgania po większą wiedzę, cnotę lub władzę, niż to bywa udziałem ludzkich istot. Są to dążenia do wartości absolutnych, nieograniczonych, nieskończonych. To, co byłoby poniżej absolutnej odwagi, mistrzostwa czy świętości, nie może pociągnąć neurotyka powodowanego obsesją pogoni za wielkością. Jest on tedy przeciwieństwem człowieka prawdziwie religijnego, dla którego tylko Bóg dysponuje nieograniczonymi możliwościami. Wersja neurotyka zaś brzmi: dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Jego siła woli osiąga rozmiary magiczne” (Horney, s. 33)

Pokusa wielkości wynika z dążenia człowieka do tego co nieograniczone, najwyższe, a z drugiej strony z poszukiwania łatwego wyjścia z trudnej sytuacji. Karen Horney pisze, że Jezus i Budda doświadczali takich pokus, ale będąc silni duchowo, potrafili je odrzucić.

Czy mamy jakieś podstawy sądzić, że Faustyna cierpiała na pogoń za wielkością?

Faustyna fantazjuje na temat swej rzekomej wielkości. Czuje się wyróżniona przez jakąś tajemnicę, która ją „łączy z Panem”. Nie wie o niej nikt, nawet aniołowie. „Ta tajemnica wyróżnia mnie od innych dusz tu na ziemi i w wieczności” pisze Faustyna. Umie ona także wielbić Boga najlepiej na świecie: „wielbię Boga Ojca naszego tak, jak Go jeszcze żadna dusza nie wielbiła”. Na jej skromnych barkach spoczywa los świata: „w tych chwilach zdaje mi się, że cały świat ode mnie zależy”. Uważa się Faustyna za Hostię miłą Ojcu, która jest „ochłodą dla udręczonego serca” Jezusa. Jest pewna, że osiągnie świętość, a raczej już ją osiągnęła. Jezus zapewnia ją, że „ma wyłączne prawo do Jego miłosierdzia”. Ponadto Faustyna to władczyni świata: „są chwile, kiedy wszystko, cokolwiek istnieje na ziemi jest mi na usługi”, „wszystko, czy chce czy nie chce, służyć mi musi”. Faustyna potrafi również z pomocą koroneczki uciszyć burzę.

Jest także poetką, niemal wieszczką. Oto próbka jej poezji wychwalającej samą siebie (Dz 1735):

O dziewico, śliczny kwiecie,

Już niedługo pozostaniesz na tym świecie,

O, jak piękna śliczność twoja,

Ty – czysta oblubienico Moja.

 

Żadna liczba cię nie zliczy,

Jak jest drogi twój kwiat dziewiczy.

Twoja jasność niczym nieprzyćmiona,

Jest odważna, silna, niczym niezwyciężona.

 

Sam blask słońca południowego

Gaśnie i ciemnieje wobec serca dziewiczego.

Ponad dziewiczość nie widzę nic wielkiego,

Jest to kwiat wyjęty z Serca Bożego.

 

O, cicha dziewico, wonna różo,

Choć na ziemi krzyżów dużo,

Ani oko nie widziało, ani wstąpiło w myśl człowieka,

Co dziewicę w niebie czeka.

 

O dziewico, śnieżna lilio biała,

Ty żyjesz tylko dla Jezusa cała,

A w czystym kielichu serca twego

Jest przyjemne mieszkanie dla Boga samego.

 

O dziewico, hymnu twego nikt nie zaśpiewa,

W pieśni twojej miłość Boża się ukrywa,

Sami aniołowie nie pojmują,

Co dziewice Bogu wyśpiewują.

 

O dziewico, twój kwiat rajski

Przyćmiewa wszystkie tego świata blaski,

A choć cię świat pojąć nie może,

Jednak chyli swe czoło przed tobą w pokorze.

 

Choć droga dziewicy usłana cierniami,

A życie jej najeżone różnymi krzyżami,

Lecz któż tak mężny jak ona?

Nic jej nie złamie, jest niezwyciężona.

 

O dziewico, ziemski aniele,

Wielkość twa słynie w całym Kościele

Ty przed tabrnakulum trzymasz straż

I jak Serafin cała w miłość się zmieniasz.

 

Wiele tutaj mamy odniesień do rzekomej wielkości Faustyny. Jest ona piękną dziewicą, nieskończenie cenną z powodu swego dziewictwa. Jej dziewicze serce przyćmiewa blask słońca. Dziewiczość to coś najlepszego, poza nią nie ma nic wielkiego. Dziewicę w niebie będzie czekało coś wspaniałego. Czy Faustyna sugeruje tutaj, że nie-dziewice aż takich wspaniałości nie zaznają? Hymnu dziewicy nie mogą pojąć ani zaśpiewać nawet aniołowie, ponieważ tylko ona tak pięknie chwali Boga. Cały świat chyli przed nią czoło, choć pojąć jej nie może (prawdopodobnie dlatego, że takiej wielkości pojąć śmiertelnikom nie sposób). Mimo cierpień jest mężna, odważna, silna, niezwyciężona, nic jej nie złamie. Wielkość jej słynie w całym Kościele. Hymn ten jest chyba kwintesencją pogoni za wielkością i samogloryfikacji. Faustyna jest tutaj przedstawiona jako osoba stojąca znacznie powyżej ludzi i aniołów. Mówiąc, że zamienia się w miłość, porównuje się do Boga, który wszak jest miłością. Faustyna wywyższa się, aby się pocieszyć, aby nie załamywać się swoim prawdziwym „ja”, gdy nie dorasta do swego ideału: „O mój Jezu, Ty wiesz, że są chwile, gdzie nie mam ani myśli wzniosłych, ani polotu ducha; znoszę cierpliwie samą siebie i przyznaję, że to właśnie ja jestem, bo wszystko, co piękne jest łaską Bożą. Wtenczas upokarzam się głęboko i wzywam Twojej pomocy, a łaska nawiedzenia nie ociąga się z przyjściem do serca pokornego”. (Dz 1734)

Faustyna charakteryzuje się też wielką siłą duchową, ma moc krępowania karzących rąk Jezusa! Ona zatrzymuje Go w wymierzaniu kar i oto bezsilny Jezus „nie może już dochodzić sprawiedliwości”. Faustyna to prawdziwa siłaczka. Sam Jezus jej ulega.  Faustyna słyszy takie oto słowa Jezusa: „Gdybyś nie krępowała rąk moich, wiele kar spuściłbym na ziemię; córko moja, spojrzenie twoje rozbraja mój gniew; choć usta twoje milczą, wołasz do mnie tak potężnie, że jest poruszone niebo całe. Nie mogę uciec przed prośbą twoją, gdyż mnie nie ścigasz dalekiego, ale we własnym sercu swoim” (Dz 1722) Zatem Faustyna jest przekonana, że to jej zasługą jest miłosierdzie Jezusa dla biednych grzeszników.

Faustyna świadomie dąży do bycia wielką świętą „na ołtarzach”. Śni jej się św. Teresa z Lisieux, która mówi jej, że będzie w niebie. Faustyna dalej pyta, czy będzie świętą. Teresa potwierdza. Faustyna drąży dalej: ale czy taką świętą jak ona, na ołtarzach. Teresa potwierdza. W ten sposób Faustyna potwierdza słuszność obranej przez siebie strategii dążenia do wielkości.

Faustyna czerpała też poczucie wyższości z faktu bycia zakonnicą. Jej wizje świadczyły o wyższym statusie duchowieństwa w porównaniu z osobami świeckimi. Jezus mówi jej, że dusze zakonne są jak księżyc, a dusze wiernych chrześcijan jak gwiazdy. (Dz 424) Teraz musimy się zastanowić, czy Jezus miał na myśli wielkość księżyca i gwiazd widoczną z ziemi, czy też rzeczywistą. Jezus prawdziwy z pewnością wie, że gwiazdy są większe niż księżyc okrążający Ziemię. Ale Jezus Faustyny każe jej patrzeć w niebo i porównywać, co widzi. Faustyna nie miała chyba pojęcia o astronomii, więc zrozumiała, że porównanie do księżyca jest korzystne dla stanu duchownego.

Jezus traktuje Faustynę wyjątkowo. Dla niej błogosławi ziemi. (Dz 431). Dla niej chce stworzyć nowy świat, piękniejszy od tego istniejącego, w którym mogłaby zamieszkać. (Dz 587) Jezus z miłości ku niej zstąpił z nieba, dla niej żył, umarł i stworzył niebiosa! (Dz 853) A więc wcielenie, odkupienie i stworzenie nieba cały świat zawdzięcza Faustynie! Doprawdy fantazja przeogromna i irytująca.

Jezus mówi Faustynie, że jest świętą, kiedy tą ogarnia ją rozpacz i łka z powodu braku świętych w jej zgromadzeniu. (Dz 1650) Jezus chce poślubić Faustynę. (Dz 911) Czy lepszy narzeczony mógłby się jej przytrafić? Nie tylko Jezus ją wielbi, ale cała Trójca Święta ma w niej szczególne upodobanie. (Dz 955) Dalej zobaczymy, że z Trójcy wyłamuje się jednak Ojciec, przeciwko gniewowi którego walczy Faustyna. Chyba, że Ojciec upodobał sobie walkę z Faustyną, co jest bardzo prawdopodobne biorąc pod uwagę Jego skłonność do agresji.

W całym Dzienniczku są dziesiątki fragmentów świadczących o wielkim poczuciu wyższości siostry Faustyny nad całym światem oraz o jej samogloryfikacji. Zachęcam do lektury. Zapewniam, że jej fantazje o wielkości są nie do przebicia.

Konflikt między idealnym obrazem siebie a własną „nędzą”

Nieuniknione doświadczenie niedorastania do narzuconego sobie wyśrubowanego ideału jest przyczyną wewnętrznego rozdarcia i konfliktu. W którymś momencie człowiek rozpoznaje, że jego realne odbicie w lustrze nie jest takie, o jakim zwykle fantazjuje. Ta sprzeczność jest źródłem nieustających cierpień, napięć i frustracji.

Po pierwszym roku nowicjatu Faustyna zaczyna przeżywać wewnętrzne konflikty, które nazywa ciemnością duszy. Te cierpienia będą trwać przez półtora roku. Faustynie wydawało się, że w zakonie jej kontakt z Bogiem ulegnie pogłębieniu, że będzie tam naprawdę szczęśliwa. Tymczasem jej oczekiwania nie spełniły się W zakonie pracowała tak samo ciężko, jak w życiu świeckim. Miała mało czasu na zagłębianie się w modlitwie. Myślała, że potrzebny jest jej zakon bardziej kontemplacyjny. Ogarniał ją niepokój, że dokonała niewłaściwego wyboru. Nie miała odwagi sama podjąć decyzji. Bolesne oblicze Jezusa, które pojawiło się na firance, stało się dla niej odpowiedzią. Jezus stwierdził, że będzie bardzo cierpiał, jeśli Faustyna odejdzie z zakonu. Tę samą myśl potwierdził jej spowiednik. Faustyna była zadowolona, że to nie ona musiała podejmować decyzje, ale ktoś zrobił to za nią. Jest to typowe neurotyczne unikanie wysiłku i odpowiedzialności. Gdyby poszła za swoją intuicją, musiałaby stanąć twarzą w twarz ze swoim dlaszym życiem, podjąć trudne decyzje, skonfrontować się z wątpliwościami. Wolała złożyć odpowiedzialność na innych: Jezusa i spowiednika. Faustyna twierdzi, że od momentu podjęcia decyzji o zostaniu w zakonie czuła się zawsze szczęśliwa i zadowolona (Dz 18). Z dalszych jej notatek wiemy, jak bardzo była to nieprawda.

Czas ciemności duchowych był czasem szansy danej Faustynie na to, by nawiązała kontakt z samą sobą, spróbowała odnaleźć właściwe proporcje w swym życiu i przejąć za siebie odpowiedzialność. Tej szansy nie wykorzystała. Kto odmawia poznania siebie, skazany jest na cierpienie. I właśnie na cierpienie skazała samą siebie Faustyna. Nie chcąc jednak przyjąć tego do wiadomości, uznała, że to cierpienie jest czymś wielkim, jej wzniosłą misją, darem od Boga. Na czym polegały te ciemności duszy? Modlitwa nie dawała jej pociechy, ćwiczenia duchowe były dla niej wysiłkiem, ogarniał ją lęk. Zaczęła widzieć siebie jako „wielką nędzę”, co było powodem ogromnej frustracji, gdyż porównywała siebie do świętości Boga. Bała się perspektywy złożenia ślubów. Nie mogła skupić się na lekturze. Czuła się odrzucona od Boga. Przychodziły jej myśli o tym, że umartwienia i staranie o cnoty są bezużyteczne. Ogarniała ją rozpacz i śmiertelny lęk. Siły fizyczne opuszczały ją. Przeżywała męki na podobieństwo mąk piekielnych.

Przełożeni nie byli całkiem bez winy w utrzymywaniu złudnych przekonań Faustyny. Oto odpowiedzią przełożonej na te wszystkie cierpienia biednej mniszki było pocieszenie, że „Bóg przeznacza siostrę do wielkiej świętości. Jest to znak, że Bóg chce mieć siostrę w niebie bardzo blisko siebie” (Dz 23) Takie pocieszenie zaowocowało przekonaniem, że cierpienie jest planem Boga wobec Faustyny.

Udręki duchowe Faustyny były wielkie. Taka jest cena neurotycznego dążenia do wielkości. Faustyna czuje, że jej dusza kona, a Bóg sprawuje nad nią sąd sprawiedliwy, czuje, że jest ona „przedmiotem jego zapalczywości” (Dz 24) Za cóż to Bóg gniewa się na nią? Za to, że w swoich oczach nie dorasta do ideału świętości. Wszak w zakonie powinna czuć obecność Boga, powinna stawać się wzorem świętości. A tu nic – mroki i pokusy, poczucie niegodności i braku wartości. Zarówno jednak przekonanie Faustyny o swej wielkości, jak i o rzekomej nędzy, nie są prawdziwe. Faustyna po prostu nie dała sobie szansy znalezienia prawdziwej siebie. Dlatego przez całe życie przeżywała boleśnie obsesyjny konflikt między dwiema imaginacjami: wielkością i nędzą. „Piekło jakoby sprzysięgło się przeciwko mnie. Nienawiść straszna zaczęła wdzierać się do mojej duszy, nienawiść do wszystkiego, co święte i Boże. Zdawało mi się, że te udręki duszy mają być stałym udziałem mojego istnienia”. (Dz 25) I tak się stało. Udręki duszy i ciała towarzyszyły Faustynie do końca życia.

„Kiedy człowiek zawiera pakt z diabłem obiecującym mu wielkość i chwałę, musi się godzić na piekło – piekło we własnym wnętrzu”. (Horney, s. 197)

Oto dobitny przykład, jak przejawiał się ten konflikt w życiu Faustyny: oto przygotowuje się ona do odnowienia ślubów. „Nagle dusza moja została wtrącona w tak wielką ciemność wewnętrzną. Zamiast radości dusza moja napełniła się goryczą, a serce przebił mi ostry ból. Czułam się tak nędzną i niegodną tej łaski, i w uczuciu tej nędzy i niegodności nie ośmieliłabym się zbliżyć do stóp nawet najmłodszej postulantki, aby je ucałować. Widziałam je w duchu piękne i miłe Bogu, a siebie widziałam jako otchłań nędzy. Po skończonej nauce rzuciłam się do stóp Boga utajonego – wśród łez i bólu; rzuciłam się w morze miłosierdzia Bożego i tu dopiero doznałam ulgi i czułam, że cała wszechmoc Jego miłosierdzia ogarnęła mnie”. (Dz 1108)

Poczucie nędzy, niegodności, bycia kimś gorszym od innych powoduje u Faustyny chęć upokarzania się, łzy i ból. Ona po prostu nie dorasta (bo nie może) do swego ideału świętości. Ratuje ją przeczucie Bożej miłości ku niej. Jednak nigdy nie porzuci swej podwójnej osobowości i będzie na przemian raz świętą i doskonałą, a raz grzesznicą zasługującą na upokorzenia i karę.

Faustyna jest przewrażliwiona do granic możliwości na punkcie swej niedoskonałości. Oto dostrzega w sobie cień samowoli, rzuca się więc w proch przed majestatem Jezusa i sercem rozdartym przeprasza Go. (Dz 560) Nawet niewielkie uchybienia, cienie niedoskonałości rozdzierają jej serce i musi rzucać się i kajać straszliwie przed Jezusem. Ileż On musiał mieć do niej cierpliwości! Chodziła do Niego z każdym najmniejszym drobiazgiem, sama z siebie nic nie umiała załatwić, żadnej podjąć decyzji. Poczytywała to sobie za zasługę, gdyż uważała, że w ten sposób wyzbywa się swojej woli, a dzieje się tylko wola nieba.

Sam Jezus utwierdza ją w przekonaniu, że jest słabością i nicością. Jezus mówi do Faustyny: „Powiedz, że dałem mu poznać (spowiednikowi) słabość twoją w spowiedzi, czym jesteś sama z siebie”. (Dz 498) „Miłość wyrównuje przepaść, jaka jest między wielkością moją a nicością twoją”. (Dz 512) Jezus z Nazaretu nie był takim zarozumiałym bufonem, który zrównywał ludzi z błotem wywyższając siebie. Nie poniżał nikogo.

Tymczasem Faustynę poniża notorycznie: „Widzisz, czym jesteś sama z siebie, ale nie przerażaj sie tym. Gdybym ci odsłonił całą nędzę, jaką jesteś, umarłabyś z przerażenia. Jednak wiedz o tym, czym jesteś. Dlatego, że tak wielką nędzą jesteś, odsłoniłem ci całe morze miłosierdzia mego”. (Dz 718)

Faustyna umarłaby z przerażenia, gdyby dowiedziała się, kim jest. Tak naprawdę jest to jej głos wewnętrzny, który odzwierciedla jej lęk przez tym, kim w istocie jest. Boi się, że jest nikim. Nie ma odwagi zaprzestać gry w świętą Faustynę i spojrzeć na siebie relaną.  Ten lęk przed poznaniem siebie jest śmiertelny. Trzymał ją będzie w swych objęciach przez całe życie. Jakże Jezus mógłby uważać za nicość i nędzę dzieło Boga, jakim jest człowiek? Wszak jesteśmy Bożym stworzeniem, w które sam Bóg tchnął życie. Jesteśmy warci dla Boga nieskończenie wiele, skoro z miłości ku nam posłał na ziemię Syna swego. Faustyna jak zwykle ze strachu unika zastanawiania się nad sprzecznościami teologicznymi. Analiza jest niebezpieczna: „Matka Najświętsza mówiła mi, żebym wszystkie żądania Boże przyjmowała jak dziecko małe, bez żadnych dociekań, inaczej nie podoba się to Bogu”. (Dz 529)

Nienawiść i pogarda dla siebie

„Łatwa droga do supremalnej gloryfikacji prowadzi zarazem nieuchronnie do piekła pogardy dla samego siebie i do samoudręki”. (Horney, s. 39)

Fałszywa idealna tożsamość staje się dla neurotyka miarą oceny własnej osobowości. „Ale właśnie owo „ja” realnie funkcjonujące, gdy się nań spogląda z perspektywy absolutnej perfekcji, jest czymś tak żenującym, że jednostka musi nim gardzić.  … „ja” prawdziwe nieustannie przeszkadza, i to poważnie, pogoni za samogloryfikacją. Stąd jednostka musi nienawidzić swoje „ja” prawdziwe, czyli musi nienawidzić samą siebie”. (Horney, s. 135)

„Nienawiść do samego siebie ujawnia pęknięcie osobowości spowodowane powołaniem do życia wyidealizowanego obrazu własnej osoby. Jest sygnałem toczącej się wojny. W istocie stan wojny z samym sobą to podstawowa cecha charakterystyczna każdego neurotyka”. (Horney, s. 137)

Jakież podobieństwo mamy tutaj z Klimakiem i jego obsesją wojny z ciałem i demonami. Faustyna również doświadczała życia jako wojny. Żadne trudności nie przerażają duszy, „jak rycerza, który jest ustawicznie w boju, nie przeraża huk armat” (Dz 145) Faustyna zachowuje czujność, nadsłuchuje, skąd idzie atak nieprzyjaciela. Czasem dusza musi walczyć na śmierć i życie, wtedy pomocą jest zwrócenie się do rany Serca Jezusa. W czasie pokoju dusza robi wysiłki takie, jak w walce. Musi się ćwiczyć, aby odnieść zwycięstwo. Widać tu więc, jak słownictwo wojenne jest przydatne do określenia walki duchowej, która toczy się nieustannie i bez wytchnienia. Obrazuje to dobrze wysiłek wewnętrzny, jaki Faustyna i Klimak wkładali w podtrzymanie swego dobrego mniemania o sobie. Konflikt bowiem trwa nieprzerwanie. Walka polega na czujności, czy dość skrupulatnie wypełnia się wewnętrzne nakazy oraz na tym, aby nie dać się skusić, nie dać się przywieść do sytuacji, w której na jaw mogłyby wyjść nasza niedoskonałość i mitomania.

Pomocne mogą wtedy być metody takie jak „Karta wewnętrznej kontroli duszy”, jaką stosowała Faustyna w ramach czujności. Karta taka miała wygląd tabelki, w której zanotowane były w kolumnach w podziale na miesiące, ilości zwycięstw i upadków, a w wierszach poszczególne cnoty, takie jak: ubóstwo, czystość, posłuszeństwo, miłość bliźniego, pokora, cierpliwość, cichość itp. Najwięcej upadków zanotowała Faustyna w wierszu „pokora” – 13. Generalnie jednak na ogólną roczną liczbę zwycięstw wynoszącą 1105, Faustyna upadła tylko 45 razy. Średnio odniosła ona 3 zwycięstwa na dzień, a mniej niż jedną klęskę na tydzień. Czy jest to wynik godny świętej i wielkiego wojownika? Statystycznie chyba tak. Tylko czy miłosierny Bóg tak nas buchaltersko podlicza?

Okrutna i mordercza walka, na jaką skazany jest neurotyk wynika z rozdźwieku pomiędzy tym, kim chciałoby się być, a tym, kim się jest. „Zdumiewająca jest siła i uporczywość nienawiści do samego siebie. … musimy zdać sobie sprawę z oszalałej wściekłości dumnego „ja”, które na każdym kroku czuje się upokorzone i poniżone przez aktualnie funkcjonującą realną osobowość”. (Horney, s. 140)

Nienawiść do siebie jest możliwa tylko wtedy, jeśli nie będziemy odczuwać swych własnych autentycznych uczuć. Nazywa się to w psychologii samoalienacją, brakiem poczucia autentycznego „ja”. Nienawiść do samego siebie jest przeważnie nieuświadomiona. Innymi słowy, nawet jeśli neurotyk zdaje sobie sprawę z efektów nienawiści samego siebie, takich jak poczucie winy, niskiej wartości, cierpienie, to nie jest świadomy, że sam na siebie sprowadził te doświadczenia. Niemal całość nieuświadomionej nienawiści wobec siebie ulega uzewnętrznieniu. Może to być bądź uzewnętrznienie czynne, bądź bierne. W czynnym nienawiść skierowana jest na zewnątrz, przeciw życiu, losowi, ludziom lub instytucjom. Jeśli jest to uzewnętrznienie bierne – neurotyk sam jest obiektem nienawiści, ale jej źródła odczuwa jako zewnętrzne. Zdaje się, że Faustyna tak właśnie traktowała odczuwane przez siebie cierpienie – jako pochodzące z zewnątrz, to znaczy bądź to jako rezultaty grzechów innych ludzi, bądź to jako cierpienie nałożone jej przez Jezusa. W przypadku cierpień otrzymanych od Jezusa dodatkową pociechą (oprócz pociechy, że sama nie spowodowała swoich cierpień) było to, że ich cel jest wzniosły i pochodzą one od doskonałej osoby, do jakiej sama Faustyna aspiruje. Cierpienie to miało uczynić ją świętą – przemienić całkowiecie w Jezusa, wprowadzić na ołtarze.

Odczuwane przez Faustynę pragnienie wywyższenia siebie, a z drugiej strony nienawiść do samej siebie traktowaną jako pochodzącą od ludzi dobrze ilustruje pewna wizja Faustyny. Faustyna przedziera się przez wrogo nastawiony do niej tłum zgromadzony przed kaplicą. Ma zająć miejsce w ołtarzu. Ludzie rzucają w nią czym popadnie: błotem, kamieniami, piaskiem. Faustyna jednak kroczy dzielnie za głosem każącym jej wejść na ołtarz. W tym gniewnym tłumie znaleźli się jej rodzice, siostry, przełożeni, wychowanki. Kiedy tylko Faustyna usiadła na ołtarzu, tłum zaczął błagać ją o łaski i usłyszała takie oto słowa: „Czyń, co chcesz, rozdawaj łaski, jak chcesz, komu chcesz i kiedy chcesz” (Dz 31). Widać tutaj pragnienie osiągnięcia doskonałej świętości i boskiej wszechmocy. Faustyna rozdaje łaski, staje się ważna, znacząca, silna, dobra. Osiąga swój ideał. Koszt osiągnięcia tego ideału to nienawiść i pogarda do samej siebie, uzewnętrzniona w reakcji tłumu, który ją poniża i zadaje jej ból.

Jezus występuje w Dzienniczku jako dawca cierpienia oraz ten, kto daje jej siłę wytrwania.  Faustyna nie może przyznać, że cierpienie jest wywołane jej neurotycznym konfliktem. Zatem zrzuca za nie odpowiedzailność na innych, najchętniej na Jezusa, a pośrednio na Boga, który rzekomo potrzebuje tego cierpienia dla zbawienia dusz.

„Podczas pewnej adoracji Pan zażądał ode mnie, abym Mu się oddała jako ofiara na pewne cierpienie, które sprawie Bożej będzie czynić zadość”. (Dz 190)

Jezus mówi: „Dziecię moje, najwięcej mi się podobasz przez cierpienie. W cierpieniach swoich fizycznych czy też moralnych – córko moja, nie szukaj współczucia u stworzeń. Chcę, aby woń cierpień twoich była czysta, bez żadnych przymieszek. Żądam, abyś się nie tylko oderwała od stworzeń, ale i sama od siebie. Córko moja, chcę się napawać miłością serca twego – miłością czystą, dziewiczą, nieskalaną, bez żadnego przyćmienia. Córko moja, im więcej ukochasz cierpienie, tym miłość twoja ku mnie będzie czystsza”. (Dz 279)

Cierpienie musi być czyste, bez przymieszek pocieszenia ze strony „stworzeń”. Miłość musi być czysta, to znaczy skierowana wyłącznie do Jezusa, bez „przyćmienia” jej miłością do stworzeń. Takie słowa miałyby rzekomo wyjść z ust Jezusa! Czy tak przemawiałby Jezus z Nazaretu, którego znamy z Ewangelii? Jezus wszak widział podobieństwo miłości Boga i bliźniego, nigdy nie nakazywał kochać tylko Boga, ale zarówno Boga, jak i bliźniego. Nigdy by mu nie przyszło do głowy uznać, że miłość do „stworzeń” zanieczyszcza miłość do Boga.

„Dziś powiedział mi Pan: Potrzeba mi cierpień twoich dla ratowania dusz” (Dz 1612)

Faustyna przyjmowała cierpienie jako pochodzące od Boga. Wyłaniała jej się tutaj pewna sprzeczność: dlaczego Bóg, który wszak powinien ją kochać, obarcza ją cierpieniem? Zatem postanowiła usprawiedliwić Boga twierdząc, że to cierpienie ma wartość, jest wzniosłe i koniecznie Bogu potrzebne dla realizacji światowego zbawienia. Oto Bóg tak ceni Faustynę, że robi jej ten zaszczyt, że może ona cierpieć dla Niego i ratować dusze przed piekłem. Bóg potrzebuje Faustyny, bez niej nie radzi sobie ze zbawianiem ludzi. Zatem cierpienie to nie oznaka nienawiści Boga, ale wielkiego wybrania, szacunku i miłości. Bóg daje jej cierpienie, bo tak ją kocha, tak ją docenia. Cierpienie zaczęła traktować Faustyna jako przejaw Bożej miłości do siebie, a więc coś cennego, czego bardzo pragnęła. Pozwoliło jej to uwierzyć w siebie, choć nie zdawała sobie sprawy, że wierzyła nie w prawdziwe „ja”, ale w to fałszywe, doskonałe i na pokaz.

„Powiedział mi Pan: Zabieram cię na cały Post do twojej szkoły, chcę cię nauczyć cierpieć. – Odpowiedziałam: Z Tobą, Panie, jestem gotowa na wszystko, i usłyszałam głos: Wolno ci pić z kielicha, z którego ja piję; ten wyłączny zaszczyt daję ci dziś”. (Dz 1626)

„Wtem mi powiedział Pan: Oblubienica musi być podobna do Oblubieńca swego”. (Dz 268)

Zatem Faustyna zaczyna zbawiać świat swoim cierpieniem. Czuje się z tym o wiele lepiej, niż gdyby całe to cierpienie było bezużyteczne. Cierpienie stanowi o jej poczuciu własnej wartości. Jest pożyteczna.

„Pragnę się wysilać, pracować, wyniszczać za dzieło nasze – ratowania dusz nieśmiertelnych. Mniejsza o to, jeżeli te wysiłki skrócą moje życie, przecież ono już do mnie nie należy, ale jest własnością Zgromadzenia. Pragnę być pożyteczna całemu Kościołowi przez wierność Zgromadzeniu”. (Dz 194)

Centrum życia Faustyny staje się zatem cenne cierpienie, wyniszczanie się niezbędne w jej misji zbawiania świata. Swą wyjątkową wartość upatruje ona w tym, że Bóg nakłada na nią wielkie cierpienia, a ona je przyjmuje i przetwarza na zbawienie grzeszników. W tej właśnie umiejętności przetwarzania cierpienia na zbawienie tkwi jej „wielkość”, oznaka szczególnego wybrania przez Boga. Im więcej cierpi, tym większe ma zasługi, tym lepsze ma o sobie mniemanie. Ponieważ tak naprawdę nie znała siebie, wydawało jej się, że cierpienie to jedyna wartość, jaką miała. Chciała za nie kupić swoje zbawienie (a tak naprawdę miłość). A przecież św. Paweł nauczał, że „łaską jesteśmy zbawieni przez wiarę”. Łaską daną darmo, nie za zasługi, nie za uczynki, a już na pewno nie za cierpienie.

„Szalone i niedościgłe są pragnienia moje. Pragnę zataić przed Tobą, że cierpię. Pragnę za swoje wysiłki i dobre uczynki nigdy nie być wynagradzana. O Jezu, Ty sam mi jesteś nagrodą, Ty mi wystarczasz, skarbie serca mego. Pragnę współczuć z cierpieniem bliźnich, swoje cierpienia taić w sercu, nie tylko przed bliźnimi, ale i przed Tobą, Jezu. Cierpienie jest wielką łaską. Przez cierpienie dusza upodabnia się do Zbawiciela, w cierpieniu krystalizuje się miłość. Im większe cierpienie, tym miłość staje się czystsza”. (Dz 57)

Dlaczego Faustyna chce taić przed Jezusem swe cierpienia? I czy to możliwe zataić coś przed Bogiem? Pisze, że nie chce być wynagradzana za wysiłki, ale przeczy temu wielokrotnie licząc na rajską nagrodę, jaką osiągnie krocząc wąską ścieżką.

Jezus jest bezlitosny w żadaniu ofiar. Oto jego przerażające słowa skierowane do Faustyny: „Chcę cię widzieć jako ofiarę żywej miłości … musisz być unicestwiona, zniszczona, żyjąca jakoby umarła … musisz być zniszczona w tej tajni, gdzie oko ludzkie nigdy nie sięga, a wtenczas będziesz mi ofiarą miłą, całopalną, pełną słodyczy i woni. Wszystkie cierpienia przyjmiesz z miłością”.  Faustyna dąży do samozagłady. Chce się wyniszczyć aż do śmierci. Znosi niebywałe cierpienia płynące z jej podstawowego wewnętrznego konfliktu, tłumacząc je sobie na swoją korzyść. Nigdy nie będzie w stanie spojrzeć prawdzie w oczy, aby zrozumieć jakie są rzeczywiste przyczyny jej cierpień. Wszak wzniosłe przyczyny lepsze są od przyziemnych. Faustyna jest w potrzasku. Będąc zakonnicą zmuszoną do posłuszeństwa, budując chwiejny system fantazji na swój temat, nie mając kontaktu z samą sobą, nie biorąc odpowiedzialności za swoje życie, nie spotkawszy nikogo, kto mógłby jej wytłumaczyć sprawy psychologii, jest skazana na pozostawanie w systemie ułudy i imaginacji. Znikąd nie może nadejść impuls do uznania przez nią prawdy o sobie.

Jezus nakłania Faustynę do podejmowania cierpienia lub też rozważania Jego męki. „Jedna godzina rozważania mojej bolesnej męki większą zasługę ma aniżeli cały rok biczowania się aż do krwi; rozważanie moich bolesnych ran jest dla ciebie z wielkim pożytkiem, a mnie sprawia wielką radość”. (Dz 369) Jeśli rozważanie męki takie jest bezcenne, to dlaczego jeszcze w ogóle trzeba się biczować do krwi? Biczowanie się, jak wynika z powyższego zdania Jezusa, także ma swe pożytki. Generalnie Jezus mógłby zaproponować Faustynie zamianę paru godzin cierpień na minutę rozważań męki, ale znając Jego (i jej) entuzjazm, prawdopodobnie żądał obydwu. Nigdy dość, zważywszy na nikłą liczbę dusz czystych w porównaniu z tłumami idącym szeroką ścieżką do piekieł.

Jezus nie zawsze wygrywa z przełożonymi. Proponuje na przykład Faustynie noszenie włosienicy przez siedem dni. Gdy ta nie uzyskuje zgody przełożonej, Jezus uznaje, że posłuszeństwo jest ważniejsze od umartwień. Tak, posłuszeństwo jest najważniejsze, Faustyna nie mogłaby się zgodzić bardziej w tej kwestii z Jezusem.

Jezus mówi do Faustyny: „Staraj się, aby serce twoje upodobniło się do pokornego i cichego serca mojego. Nie upominaj się nigdy o swoje prawa. Wszystko, co cię spotyka znoś z wielkim pokojem i cierpliwością, nie broń się, gdy całe zawstydzenie będzie spadać na ciebie niewinnie; pozwól triumfować innym. Nie przestań być dobrą, gdy spostrzeżesz, że nadużywają dobroci twojej; gdy będzie potrzeba, ja sam się upomnę za tobą”. (Dz 1701) Widać tu dokładnie, do jakiego sposobu postępowania zachęca Jezus. Zaleca zdusić w sobie wszelkie agresywne, gniewne, ekspansywne reakcje na doznawane krzywdy i upokorzenia. Zawsze przegrywać, zawsze dawać się wykorzystywać. Stłumienie ekspansywnej strony osobowości i uległość na ciosy jest neurotycznym sposobem radzenia sobie z wewnętrznym konfliktem. Każdy człowiek ma w życiu pewne granice psychiczne, których przekroczenie przez innych rodzi zdrowe poczucie gniewu i chęć samoobrony. Nasuwa się tu porównanie ze słowami Jezusa o nadstawianiu drugiego policzka, oddawaniu płaszcza itp. Czy ma to oznaczać rezygnację z granic i asertywności? Jezusowi chodziło o wyraziste przekazanie nakazu nieszkodzenia innemu człowiekowi, siły wybaczenia oraz hojności. Co innego, jeśli te zasady są owocem duchowej dojrzałości i oświecenia, a co innego jeśli wynikają z wewnętrznych dyktatów.

 

Wewnętrzna dyktatura

Ponieważ neurotyk nie ma kontaktu ze swoim autentycznym „ja”, nie reaguje na swoje prawdziwe uczucia i potrzeby. Nie umie zachowywać się autentycznie, „być sobą”. Musi jednak jakoś odnajdywać się w świecie i nań reagować. Ustala sobie zatem system wewnętrznych nakazów, które mają charakter przymusu i tyranii. Ta wewnętrzna dyktatura pozwala człowiekowi zachować jakąś (pozorną) równowagę między idealnym obrazem siebie a „skrzeczącą rzeczywistością” swego nędznego „ja”. Nakazy wewnętrzne „zabezpieczają” człowieka przed doznaniem spontanicznych uczuć.  Z drugiej strony, uzmysłowienie sobie swojej niezdolności do sprostania tym nakazom wywołuje akty nienawiści pod własnym adresem. „Wszelkie formy samonienawiści są w pewnym sensie sankcjami z tytułu niespełnionych powinności. Można powiedzieć, że jednostka nie znienawidziałaby siebie, gdyby umiała być istotą ponadludzką”. (Horney, s. 153)

Oto jakimi wewnętrznymi dyktatami rządziła się Faustyna (na podst. jej modlitwy, Dz 163):

  • aby nigdy nie podejrzewawać i nie sądzić według zewnętrznych pozorów
  • upatrywać to co piękne w duszach bliźnich
  • przychodzić im z pomocą
  • by uszy jej nie były obojętne na bóle i jęki bliźnich
  • by nigdy nie mówić ujemnie o bliźnich
  • dla każdego mieć słowo pociechy i przebaczenia
  • by tylko umiała czynić dobrze bliźniemu
  • na siebie przyjmować cięższe, mozolniejsze prace
  • zawsze śpieszyć z pomocą bliźnim
  • opanowywać własne znużenie i zmęczenie
  • współczuć wszystkim cierpieniom bliźnich
  • nikomu nie odmówić serca swego
  • obcować szczerze nawet z tymi, którzy nadużywać będą dobroci jej
  • milczeć o własnych cierpieniach

 

Na koniec Faustyna prosi Jezusa o przemienienie jej w Niego. Faustyna przedstawia tutaj swe ambicje bardzo wzniośle jako ideały miłości bliźniego. Widać od razu, że takiej idealnej osoby nie ma na świecie. Dobrze, jeśli traktujemy to jako modlitwę, a nie jako plan nakazowy wobec siebie. Wtedy bowiem ginie w tych nakazach nasza prawdziwa osobowość. Zostaje ona stłumiona, nie ma prawa objawić się żadne spontaniczne uczucie, jak zmęczenie, poczucie krzywdy, wykorzystania, gniew, sympatia itp. Faustyna widzi, że jej już tu nie ma, ona tak naprawdę nie żyje, dlatego potrzebuje identyfikacji zastępczej. Zatem chce zamienić się w Jezusa, który posiada wszystkie te przymioty, do których ona aspiruje. Faustyna nie chce być sobą, ponieważ uznała za siebie tą słabą, marną istotę, która nie jest w stanie spełnić wszystkich wymagań.

A oto kolejny opis wielkiego dyktatu:

„Unikać pozwoleń domyślnych. Opowiadać się przełożonym w drobnych rzeczach, o ile możliwe szczegółowo; wierność w ćwiczeniach; nie z łatwością biegać po zwolnienie z ćwiczeń; milczeć poza rekreacją; unkać żartów i słów dowcipnych, które prowadzą do rozśmieszenia innych i przerywania milczenia; cenić niezmiernie najdrobniejsze przepisy; nie dać się pochłonąć wirowi pracy; przerwać na chwilę, aby spojrzeć w niebo; mało mówić z ludźmi, ale wiele z Bogiem; unikać poufałości; mało zważać na to, kto za mną, a kto przeciw; nie zwierzać się ze swoich przeżyć; unikać głośnego porozumiewania się przy obowiązkach; w cierpieniach zachowywać spokój i równowagę; w chwilach ciężkich uciekać się do ran Jezusa – w ranach Jezusa szukać pociechy, ulgi światła, umocnienia” (Dz 226) Jest to tylko fragment wielu, wielu nakazów wypisanych przez Faustynę w Dzienniczku. Faustyna musi cierpieć, to przede wszystkim, cierpieć bez skarżenia się. Pocieszać innych. Zapomnieć o sobie, wyniszczać się, na spowiedzi upokarzać się, ćwiczyć się w żalu doskonałym, nie przerywać milczenia, nie wtrącać się do cudzych obowiązków, unikać szemrzących sióstr, uważać na swoje sumienie.

Niespełnienie tych oczekiwań grozi karą Bożą, pod postacią której ukryta jest nienawiść Faustyny do samej siebie. Oto Faustyna staje w swej wizji przed sądem Bożym. „Natychmiast ujrzałam cały stan duszy mojej, tak jak Bóg na nią patrzy. Jasno ujrzałam wszystko, co się Bogu nie podoba. Nie wiedziałam, że nawet z takich cieni drobnych trzeba zdawać rachunek przed Panem” (Dz 36) Jezus oświadcza jej, że winna jest jednego dnia ognia czyśćcowego. Daje jej do wyboru: czy cierpieć teraz jeden dzień w czyśćcu, czy przez krótki czas na ziemi. Faustyna rzecze z entuzjazmem i nadgorliwością: „Jezu, chcę cierpieć w czyśćcu i chcę cierpieć na ziemi, chociażby do końca świata największe męki” (Dz 36) Na to Jezus łaskawie zezwala jej cierpieć na ziemi krótko, lecz dotkliwie. Każe jej zaczerpnąć siły od Niego samego na te męki straszne.

Jak Bóg patrzy na Faustynę (a raczej jak Faustyna myśli, że jest postrzegana przez Boga)? Bóg widzi ze szczegółami jej grzeszność i nędzę, zasługujące na karę ognia czyśćcowego. A tak naprawdę to nie Bóg, ale Faustyna sama tak widzi swoje nędzne, godne pogardy „ja”.

Lęk przed karą i zakaz przyjemności (jako kara, którą sama na siebie nakłada za bycie niedoskonałą) manifestuje się także w innych wizjach Faustyny. „W pewnym dniu ujrzałam dwie drogi: jedna droga szeroka, wysypana piaskiem i kwiatami, pełna radości i muzyki, i różnych przyjemności. Ludzie idą tą drogą, tańcząc i bawiąc się – dochodzili do końca nie spostrzegając, że już koniec. A na końcu tej drogi była straszna przepaść, czyli otchłań piekielna. Dusze te na oślep wpadały w tę przepaść: jak szły, tak i wpadały. A była ich tak wielka liczba, że nie można było ich zliczyć. I widziałam drugą drogę, a raczej ścieżkę, bo była wąska i zasłana cierniami i kamieniami, a ludzie, którzy nią szli ze łzami w oczach i różne boleści były ich udziałem. Jedni padali na te kamienie, ale zaraz powstawali i szli dalej. A w końcu drogi był wspaniały ogród, przepełniony wszelkim rodzajem szczęścia, i wchodziły tam te wszystkie dusze. Zaraz w pierwszym momencie zapominały o swych cierpieniach”. (Dz 153)

Swą nadzieję na szczęście przenosi Faustyna w przyszłość i w zaświaty, bowiem wie, że teraz szczęścia osiągnąć nie może, nawet wiecej, przekonała siebie samą, że jest to dla niej szkodliwe. Natomiast cierpienie jest pożyteczne i warto cierpieć dla przyszłej nagrody. Ponadto widzimy pesymistyczne podejście Faustyny co do proporcji między potępionymi a zbawionymi. Potępionych zliczyć nie można. Wysiłki Faustyny podejmowane w celu zbawienia grzeszników jednak nie osiągają wielkiego sukcesu na skalę światową. Jednak Faustyna tego nie zauważa. Wie natomiast, że ona z pewnością idzie po wąskiej ścieżce, ponieważ bardzo cierpi i rozpacza. Przyjemności, taniec i zabawa są dla niej nieosiągalne. Uważa, że na nie nie zasługuje, nędzna grzesznica. Neurotykom, mimo ich samoalienacji, nie do końca odebrana jest możliwość przeżywania pozytywnych uczuć. Czasem pojawia się tęsknota za nimi, która jednak natychmiast jest odrzucana z powodu poczucia niegodności, niezasłużenia. Priorytetem staje się karanie siebie, nawet przy pomocy Boga. Karząca sprawiedliwość Boga jest uzewnętrznieniem nienawiści Faustyny do samej siebie.

„Samooskarżenia ogłaszają wyrok potępiający, uznając całą osobowość jako taką za nic nie wartą” (Horney, s. 164) „Fromm przeciwstawia sumieniu zdrowej jednostki sumienie „autorytarne”, które określa jako „zinternalizowany strach przed władzą” (Horney, s. 165)

Pocieszenia Faustyny

„Konsekwencją pogardy dla siebie jest potrzeba złagodzenia tego uczucia lub skompensowania go tym, że inni zauważają ją, szanują, doceniają, podziwiają lub kochają”. (Horney, s. 172)

Oczywiście Faustyna poszukiwała tych wszystkich pocieszeń w Jezusie.

Jezus traktuje Faustynę wyjątkowo, jak najdroższą sobie osobę, wybrankę swego serca, o którą jest zazdrosny. Nie może bez niej żyć. „Napawa się jej miłością”, „jest spragniony jej miłości”, „łączy się z nią ściślej niż z kimkolwiek innym”. Jest opiekuńczy: po nałożeniu jej odpowiednich cierpień, pociesza ją i ociera łzy. Przytula ją do serca mówiąc jednocześnie: „dam ci cząstkę męki mojej, nie szukaj ulgi, ale przyjmuj wszystko z poddaniem się woli mojej”. Miłość Jezusa wyraża się zadawanym przez Niego cierpieniem.

Jezus ukazuje się Faustynie tak często, że można odnieść wrażenie, że chce ją na każdym kroku kontrolować, nakazywać jej coś bądź zakazywać. Jezus przemawia do Faustyny nawet w kwestii tak banalnej, jak jej dieta: rozwiewa jej wątpliwości, czy zjeść pomarańczkę, czy też nie zjeść. Ewentualnie radzi jej, czy dobry to aby moment, żeby wrócić ze spaceru. Po prostu jest zastępczym towarzyszem życia. Faustyna nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje zwykłej ludzkiej obecności, przyjaźni, zwierzeń. Wszystko to odnajduje w Jezusie. Jeśli sama nie umie podjąć pewnych, nawet błahych decyzji, zrobi to za nią Jezus.

Jezus upodobał sobie najwyraźniej jedynie Faustynę. Inne dusze nie są mu tak miłe, napawają go często wstrętem. Jezus Faustyny mówi: „Jestem święty po trzykroć i brzydzę się najmniejszym grzechem. Nie mogę kochać duszy, którą plami grzech”. To pierwsze zdanie jakby żywcem wzięte ze Starego Testamentu. Natomiast drugie nie wzięte z żadnego Testamentu, ale nie wiadomo skąd. Przecież Jezus przyszedł do grzeszników, ich właśnie kochał.  Ojciec nigdy nie przestał kochać syna marnotrawnego, ale oczekiwał z niecierpliwością jego powrotu. Poza tym, jeśli św. Paweł ma rację, że wszyscy zgrzeszyli, że nie ma sprawiedliwego, to Jezus Faustyny nie miałby w takim razie kogo kochać! Dusza idealnie czysta nie istnieje. Ale widzimy tu, jak bardzo Faustyna chce przekonać siebie samą co do swojej czystości i doskonałości. Skoro sam Jezus ją wybrał, z pewnością jest czysta i święta. Inni,  grzesznicy, nigdy tak blisko Jezusa nie będą przebywać. Ta własna wyjątkowość w oczach Jezusa daje Faustynie fałszywą pewność siebie.

Jezus mówi do Faustyny: „Twoje serce jest mi niebem” (Dz 238) Faustyna widzi „jakoby Jezus nie mógł być szczęśliwy bez niej, a ona bez Niego”. (Dz 244) Jezus wzrusza się widząc Faustynę „w strzępy poszarpaną od wielkiej boleści” (Dz 282). Daje jej pierwszeństwo między dziewicami. Jest ona chwałą i zaszczytem Jego męki. (Dz 282) Jej serce jest odpocznieniem i upodobaniem Jezusa. (Dz 339)

 

Jezus potrzebuje Faustyny, kocha ją, podziwia, podtrzymuje na duchu, szanuje, pociesza. Daje jej wszystko to, co mogła mieć na tym świecie od ludzi, ale co odrzuciła. Faustyna wierzy, że można kochać tylko istotę doskonałą. Nigdy nie uwierzyłaby, że mogłaby być kochana za to, kim jest naprawdę. Jezus bowiem kocha ją za bycie czystą dziewicą, posłuszną i pokorną, za cierpienie. To Faustynę wstrętem napawają grzesznicy, nie Boga.  Jaka Faustyna była naprawdę pod maskami wielkości i samopotępienia nie będziemy już wiedzieli. Wie to Bóg kochający jej prawdziwe „ja”, którego ona nie miała nigdy śmiałości odkryć.

Ograniczone miłosierdzie Boga

Faustyna nie mogłaby żyć z takim lękiem i obarczona takim cierpieniem gdyby nie jakaś ulga. Tą ulgą była myśl o szczególnych własnościach zbawczych znoszonego cierpienia oraz poczucie Bożego miłosierdzia. Jednakże miłosierdzie to w odczuciu Faustyny miało swe granice. Faustyna czuła się zawsze pomiędzy groźbą kary a nadzieją miłosierdzia. Jezus motywuje ją metodą kija i marchewki. Dlatego Faustyna skrupulatnie notuje w swoich rachunkach sumienia wszystkie swe zwycięstwa i upadki. Miłosierdzie nigdy naprawdę w niej nie zwycięża do końca.

Miłosierdzie z objawień Faustyny jest samo w sobie miłosierdziem bezsilnym. Może być zasilane jedynie modlitwą i poświęceniem, cierpieniem i pokorą. Bez tego „paliwa” mechanizm miłosierdzia nie będzie działał. Silniejsza jest bowiem sprawiedliwość.

Anioł Stróż zabrał Faustynę pewnego dnia do czyśćca – miejsca mglistego, napełnionego ogniem, pełnego dusz cierpiących. Płomienie paliły te dusze. Dusze modlą się o uwolnienie, ale bezskutecznie. Matka Boża je czasem odwiedza i przynosi ochłodę od żaru płomieni. Faustyna słyszy głos wewnętrzny, który mówi: „Miłosierdzie moje tego nie chce, ale sprawiedliwość każe”. (Dz 20) Jezus nie chce, ale musi! Zupełnie jak Faustyna.

Ta wizja przekonuje Faustynę, że tylko jej modlitwa i ofiara może pomóc biednym duszom. Wydaje się, że śmierć jest tą granicą, za którą człowiek zdziałać już nic nie może, nawet jeśli jest tylko w czyśćcu, a nie w piekle. Bóg pozostaje głuchy na modlitwy dusz czyśćcowych. Na szczęście wysłuchuje modlitw ludzi jeszcze żyjących i chętnie przyjmuje ich ofiary. Wtedy, gdy zbierze odpowiednią ilość modlitw i ofiar, wypuszcza z czyśćca duszyczki, za które ktoś złożył ofiarę lub odmówił „modlitewkę”. Po śmierci miłosierdzie już nie działa. Należy zatem sprawy takie jak nawrócenie i rozgrzeszenie załatwić choćby na minutę przed śmiercią. Śmierć to pierwsza granica, jaką Faustyna stawia Bożemu miłosierdziu. Drugą jest sprawiedliwość. Sprawiedliwość rozumiana jako nieograniczone kary (piekło) za ograniczone grzechy lub też jako niewysłuchiwanie modlitw cierpiących katusze ludzi (czyściec). Czy to jest Bóg chrześcijan?

Oczywiście Faustyna nie przyjmuje do wiadomości, że miłosierdzie, które wysławia jako niezgłębione, ma jednak w jej wizjach pewne granice. Jest ślepa na tego rodzaju sprzeczności, ponieważ gdyby się nad nimi zastanowiła, jej konstrukcja własnej wielkości duchowej runęłaby niechybnie. Analiza sprzeczności jest bardzo przydatna w rozwiązywaniu konfliktów neurotycznych. Jednak neurotycy bardzo się przed nią bronią z obawy przed wynikającą z nich koniecznością bolesnej przemiany swego życia i wyjścia ze świata ułudy.

Jaki jest obraz Boga Ojca w wizjach Faustyny? Wszak Faustyna przekonuje, że jest to Bóg miłosierdzia, że miłosierdzie jest najwyższym przymiotem Boga. Spójrzmy zatem na mnożące się w opowieściach Faustyny sprzeczności.

O Bogu Ojcu Faustyna nie ma do powiedzenia żadnego ciepłego słowa. Jest to Bóg mściwy, bezustannie grożący grzesznikom, zsyłający kary, kipiący gniewem. Sam z siebie nie czuje współczucia do biednej ludzkości, chyba że Go ktoś ubłaga. Musi to być dusza czysta i cierpiąca. Cierpienie jest tym, co Bogu podoba się najbardziej i co ceni ponad wszystko.  Cierpienie ludzi potrafi sprawić, że Bóg zaczyna czuć miłość do swoich stworzeń. Ale przede wszystkim cierpienie uśmierza Boży gniew. Przed tym słusznym gniewem zasłania nas Matka Boża bądź ewentualnie Faustyna, koniecznie z pomocą „koroneczki”. Męki piekielne są okrutne i nie ma im końca. Bóg będzie nimi karał przez wieczność, ale teraz daje nam jednak w swej łaskawości jakiś czas miłosierdzia, żebyśmy się zreflektowali i przestali marudzić, że nie możemy pokochać tego straszliwego Boga. Zaufajmy Mu! Bo jeśli nie…. otchłanie piekielne już buchają wielkim żarem przygotowanym dla takich grzeszników, którzy odrzucają Boże miłosierdzie.

Jezus mówi Faustynie: „Modlitwa duszy pokornej i miłującej rozbraja zagniewanie Ojca mego i ściąga błogosławieństw morze”. (Dz 319)

Uśmierzanie gniewu Boga lub Jezusa jest głównym celem modlitw Faustyny. Jezus nakazuje jej odmawiać koronkę do miłosierdzia za każdym razem, gdy wejdzie do kaplicy: „Modlitwa ta jest na uśmierzenie gniewu mojego.” (Dz 476) Dalej następują instrukcje co do tego, w jaki sposób ją odmawiać. Koronka ta składa się ze wstępu oraz wielokrotnie powtarzanych zawołań. Wstęp odmawiany na dużych paciorkach różańca: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata”. Zawołanie na małych paciorkach: „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego”. Modląca się osoba ofiarowuje Jezusa Bogu na przebłaganie za grzechy. Spodziewa się, że z powodu Jego bolesnej męki Bóg będzie miał miłosierdzie dla świata.  Ceną zbawienia jest męka i cierpienie. Dotykamy tutaj ważkiego problemu odkupienia ludzkości dokonanego przez Chrystusa. Dla Faustyny jedynym elementem odkupienia istotnym dla zbawienia jest cierpienie. Sprawą odkupienia i ofiary Chrystusa zajmiemy się później. Na razie powiem, że aspekt cierpienia nie jest jedynym, ani nawet najważniejszym aspektem odkupienia.

Na świecie jest niewiele dusz prawdziwie kochających Boga. „One są na obronę przed sprawiedliwością Ojca niebieskiego i na wypraszanie miłosierdzia dla świata. Miłość tych dusz i ofiara podtrzymują istnienie świata” (Dz 367)

Bóg Faustyny żyje w świecie walki, podobnie jak ona. Walka toczy się między sprawiedliwością a miłosierdziem. Jezus mówi o Ojcu jako kimś odmiennym od Niego, będącym daleko od Niego. Ojciec jest dalej od swego Syna niż Faustyna. Na Ojca zrzuca Jezus przeważnie odpowiedzialność za „sprawiedliwe” karanie ludzi. Faustyna, kilka dobrych dusz i Jezus są jakby w „drużynie miłosierdzia”, natomiast Ojciec gra w „drużynie sprawiedliwości”. Walka trwa na śmierć i życie, a raczej na niebo i piekło.

Inna kwestia to idea Faustyny, że świat podtrzymuje niewielka ilość czystych dusz. A ja myślałam, że to sam Bóg podtrzymuje świat mocą swej opatrzności. Nawet i tą funkcję Boga Faustyna bierze na siebie. Cóż zostaje do roboty Bogu? Rozliczanie grzeszników, sąd i potępienie. Zbawianiem zajmie się drużyna Faustyny. Co do utrzymywania świata, to zajmują się tym także dzieci cierpiące głód i zimno. Jezus odmawia Faustynie ze łzami w oczach pomocy dla takich dzieci, ponieważ są Mu one konieczne do utrzymywania świata. (Dz 286)

Bóg w swej łaskawości daje duszom ostatnią szansę: święto Miłosierdzia. „Dusze giną mimo mojej gorzkiej męki. Daję im ostatnią deskę ratunku, to jest święto Miłosierdzia mojego. Jeżeli nie uwielbią miłosierdzia mojego, zginą na wieki. Sekretarko mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień mojej sprawiedliwości”. (Dz 965)

Zatem lęk przed „dniem straszliwym” ma skłonić ludzi do zawierzenia miłosierdziu? Tak, zapewne lęk jest wielką motywacją dla dusz neurotycznych. Natomiast miłość dla dojrzałego psychicznie człowieka nie kojarzy się nigdy z lękiem. Miłość leczy lęk. W świecie Faustyny sprawiedliwość walczy z miłosierdziem, lęk z miłością. Miłosierdzie teoretycznie wygrywa z lękiem, jest przecież święto Miłosierdzia, ale jest to jednak miłosierdzie ograniczone, niepewne i zagrożone.

 

Promienie wychodzące z serca Jezusa oznaczają krew i wodę, życie i usprawiedliwienie dusz. „Te promienie osłaniają dusze przed zagniewaniem Ojca mojego”. (Dz 299) „O, jak bardzo mnie rani niedowierzanie duszy. Taka dusza wyznaje, że jestem święty i sprawiedliwy, a nie wierzy, że jestem miłosierdziem, nie dowierza dobroci mojej. I szatani wielbią sprawiedliwość moją, ale nie wierzą w dobroć moją. Raduje się serce moje tym tytułem miłosierdzia. Powiedz, że miłosierdzie jest największym przymiotem Boga. Wszystkie dzieła rąk moich są ukoronowane miłosierdziem”. (Dz 300-301)

 

Dusze jednak mają powody do niedowierzania. Wszak Ojciec czyha tylko na grzesznika, który musi się chronić przed Jego zagniewaniem. Tak naprawdę Faustyna nie dowierzała temu miłosierdziu, ponieważ bardziej lękała się srogiego, oddalonego Boga, który był ciągle dla niej zagrożeniem. Szatani ponoć wielbią sprawiedliwość Bożą. Dlaczego? Może ma to oznaczać, że szatani cieszą się z nieudanych zbawczych wysiłków Boga. Sprawiedliwość zatem utożsamiana jest tu z piekłem. Czy o to naprawdę chodzi sprawiedliwemu Bogu chrześcijan?

 

Bóg Faustyny potrzebuje ofiar dla zaspokojenia swej sprawiedliwości, i to ofiar złączonych z ofiarą Jego Syna. „Moja ofiara jest niczym sama z siebie, ale kiedy ją łączę z ofiarą Jezusa Chrystusa, to staje się wszechmocną i ma moc przebłagania gniewu Bożego. Bóg nas miłuje w Synu swoim, bolesna męka Syna Bożego jest ustawicznym łagodzeniem gniewu Boga”. (Dz 482) Bóg jest ustawicznie zagniewany i ustawicznie należy Jego gniew łagodzić. Zdaje się, że bolesna męka Jezusa nigdy nie dobiega końca, gdyż nigdy nie zdołała do końca przebłagać zagniewanego Boga. Faustyna notorycznie nie pamięta o zmartwychwstaniu Syna Bożego. Jego męka jest najważniejsza i nieustanna. Faustyna nigdzie prawie w Dzienniczku nie wspomina też o życiu Jezusa, Jego nauczaniu. Całe swoje przemyślenia koncentruje wokół męki. Daje to w rezultacie bardzo wypaczony i okaleczony obraz chrześcijaństwa.

 

Oto jak „drużyna Jezusa” walczy z Bożym gniewem: „Celem twoim i twoich towarzyszek jest łączyć się ze mną jak najściślej przez miłość, jednać będziesz ziemię z niebem, łagodzić słuszny gniew Boży, a wypraszać będziesz miłosierdzie dla świata. Oddaję ci w opiekę dwie perły drogocenne sercu mojemu, a są to dusze kapłanów i dusze zakonne, za nich szczególnie modlić się bedziesz, ich moc będzie w wyniszczeniu waszym. Modlitwy, posty, umartwienia, prace i wszystkie cierpienia łączyć będziesz z modlitwą, postem, umartwieniem, pracą, cierpieniem moim, a wtenczas będą miały moc przed Ojcem moim”. (Dz 531)

 

Zatem te wyniszczenia działają tylko na mocy ich zjednoczenia z Jezusem. Jak należy jednak osiągnąć to zjednoczenie – Jezus milczy. Widocznie dla mistyczki Faustyny było to oczywiste. Wygląda na to, jakby Bóg nie miał zasobów energii, które mogłyby posłużyć wzmacnianiu mocy kapłanów i zakonników. Dlatego potrzebuje, żeby ktoś mu te zasoby oddał, a wtedy On je przydzieli innym. Taka zamiana. Bóg jest tu pośrednikiem: Faustyna zrzeka się swego szczęścia, łączy się jakoś tajemniczo z Jezusem, a wtedy Bóg zabiera jej szczęście i daje je komuś innemu. Tak to praktycznie wygląda. Faustyna nie zastanawia się, jak to możliwe, by Bogu wszechmocnemu, stworzycielowi świata nagle zabrakło energii na pomoc kapłanom. Bóg co jednym zabiera, to drugim daje. Taki z niego Janosik.

 

Bezradność i bezsilność Boga widać także w „smutku śmiertelnym” Jezusa, który boleje, że „nic pomóc nie może, choć Bogiem jest” (Dz 580) na to, że ludzie gardzą Jego łaskami i idą w przepaść piekielną. Bóg Ojciec triumfuje (może skutecznie okazywać swój gniew), a Syn boleje nad tym. Jezus używa tu znanego argumentu o rzekomej wolnej woli człowieka, na którą nie ma rady. Nawet sam Bóg nic nie może, jeśli człowiek się uprze i sam się z własnej woli rzuca w czeluście piekielne. Tak, Bóg jednak całkiem wszechmocny nie jest. Zaledwie jednak stronę dalej, Jezus mówi Faustynie coś zgoła przeciwnego: „Wiedz jeszcze o tym, córko moja, że wszystkie stworzenia, czy wiedzą, czy bezwiednie, czy chcą, czy nie chcą, zawsze pełnią wolę moją”. (Dz 586) Gdzie tu wolna wola jeśli czy chcą, czy nie chcą, pełnią wolę Boga? Czy zatem wolą Boga jest ich marsz ku piekielnej przepaści? Faustyna nie zastanawia się naprawdę nad wolną wolą i ignoruje (nie po raz pierwszy) sprzeczności, które słyszy od Jezusa.

 

W uśmierzaniu Bożego gniewu największe sukcesy (oprócz Faustyny) odnosi Matka Boża. Zdaje się, że jest ona silniejsza od samego Boga! „Wieczorem ujrzałam Matkę Bożą z obnażoną piersią i zatkniętym mieczem, rzewnym łzami płaczącą, i zasłaniała nas przed straszną karą Bożą. Bóg chce nas dotknąć straszną karą, ale nie może, bo nas zasłania Matka Boża”. (Dz 686) Obnażona pierś Maryi – może symbol kobiecości? Kobieta wygrywa z mężczyzną – Bogiem. Ma zatknięty miecz – czyżby Matka Boża walczyła z Bogiem? Myślałam, że mają wspólne interesy, ale widocznie są po innej stronie barykady. Dlaczego Maryja płacze? Bo nie może uchronić od kary tyle dusz, ile by chciała i wzywa pomocy Faustyny? Zaiste, objawienia Faustyny są zagadkowe.

 

Dopełnieniem obrazu Boga Faustyny musi być opis mąk piekielnych, na które sprawiedliwy Bóg skazuje grzeszników: „Dziś byłam w przepaściach piekła, wprowadzona przez anioła. Jest to miejsce wielkiej kaźni, jakiż jest obszar jego strasznie wielki. Rodzaje mąk, które widziałam: pierwszą męką, którą stanowi piekło jest utrata Boga; drugie: ustawiczny wyrzut sumienia; trzecie: nigdy się już ten los nie zmieni; czwarta męka – jest ogień, który będzie przenikał duszę, ale nie zniszczy jej, jest to straszna męka, jest to ogień czysto duchowy, zapalony gniewem Bozym; piąta męka – jest ustawiczna ciemność, straszny zapach duszący, a chociaż jest ciemność, widzą się wzajemnie szatani i potępione dusze, i widzą wszystko zło innych i swoje; szósta męka – jest ustawiczne towarzystwo szatana; siódma męka – jest straszna rozpacz, nienawiść Boga, złorzeczneia, przekleństwa, bluźnierstwa. Są to męki, które wszyscy potępieni cierpią razem, ale to nie jest koniec mąk. Są męki dla dusz poszczególne, które są mękami zmysłów: każda dusza czym grzeszyła, tym jest dręczona w straszny i nie do opisania sposób. Są straszne lochy, otchłanie kaźni, gdzie jedna męka odróżnia się od drugiej; umarłabym na ten widok strasznych mąk, gdyby mnie nie utrzymywała wszechmoc Boża. Niech grzesznik wie: jakim zmysłem grzeszy, takim dręczony będzie przez wieczność całą. Piszę o tym z rozkazu Bożego, aby żadna dusza nie wymawiała się, że nie ma piekła, albo tym, że nikt tam nie był i nie wie, jako tam jest”. (Dz 741)

 

Czy piekło jest obrazem tego, jak Faustyna faktycznie się czuje, czego się lęka? Wieczność piekła jest dowodem na Bożą niemoc oraz ograniczenie Jego miłosierdzia, które nie ma wstępu za bramy piekielne. Faustyna, jak większość katolików do dziś, wierzyła niestety w Boga, który ogromnej części swych stworzeń zgotował katusze piekielne na całą wieczność. Bóg strachu wygrywa w tej wizji ostatecznie z Bogiem miłości.

 

Do Faustyny przebija się inna, pełniejsza wizja miłosierdzia, dlatego w wielu miejscach Dzienniczka mowa jest o miłosierdziu nieograniczonym, wiecznym: „Miłosierdzie moje jest tak wielkie, że przez całą wieczność nie zgłębi go żaden umysł, ani ludzki, ani anielski”. (Dz 699) Faustyna jednak nigdy nie pyta Jezusa, dlaczego daje jej sprzeczne wiadomości: raz – że ma wieczne, niezgłębione miłosierdzie dla grzeszników, a innym razem, że tylko ograniczoną jego ilość, której moc kończy się na granicy piekła. Faustyna nie mogła uwierzyć w ostateczne zwycięstwo Boga nad szatanem, ponieważ ta walka trwała w jej wnętrzu. Tak jak Bóg nie pokonuje szatana, tak jej „wielkość” nigdy nie pokona „nędzy” i „nicości”. Tylko osoba, która zna i akceptuje swe prawdziwe, acz ułomne „ja”, może uwierzyć w nieskończone miłosierdzie Boga. Dla Faustyny niestety Bóg pozostaje miłosierny tylko do śmierci, później już „na darmo będziecie wołać, ale będzie już za późno”. (Dz 1448)

 

Identyfikacja z pokonanym, słabym „ja”

Tendencja do minimalizownania własnej osoby jest jedną z metod rozwiązywania neurotycznego konfliktu. Człowiek identyfikuje się ze swoim słabym, niedoskonałym „ja”, pielęgnuje  w sobie bezradność i cierpienie, zaczyna uważać, że inni czują do niego pogardę i oskarżają go. Tłumi przy tym wszelkie postawy ekspansywne, zarozumiałość, agresję, egoizm. „Osoba z tendencją do pomniejszania własnej wartości, mimo że zakazuje sobie jakichkolwiek poczynań podejmowanych z myślą o własnej korzyści – ma pełną swobodę działania na rzecz innych, zgodnie zaś z wewnętrznymi nakazami powinna być właśnie wzorem uczynności, wspaniałomyślności, liczenia się z cudzymi uczuciami, ideałem zrozumienia, współczucia, miłości i poświęcenia. Miłość i poświęcenie są w jej odczuciu nierozerwalnie ze sobą związane. Uważa, że wszystko powinna poświęcić w imię miłości bliźniego, w jej bowiem pojęciu miłość to poświęcenie”. (Horney, s. 288)

Miłość to poświęcenie, ofiara. „Jądro miłości – jest ofiara i cierpienie”. (Dz 1103) Faustyna poświęca się miłości na ofiarę całopalną. Bezbronność, cierpienie i męczeństwo to cechy poszukiwane i dozwolone. Identyfikuje się z osobami podeptanymi i skrzywdzonymi.

„Za każde upokorzenie podziękuję Panu Jezusowi, szczególnie pomodlę się za osobę, która dała mi sposobność upokorzenia. Wyniszczać się będę na korzyść dusz. Nie liczyć się z żadną ofiarą, ścieląc się pod stopy sióstr jako dywanik, po którym nie tylko mogą chodzić, ale i swoje stopy mogą obcierać. Pod stopami sióstr jest dla mnie miejsce. Będę się o nie starać w praktyce w sposób niedostrzegalny dla oka ludzkiego. Wystarcza, że Bóg widzi”. (Dz 234)

Samoponiżenie. Pragnienie upokorzeń. Postrzeganie siebie jako „nędzy”. Ponieważ Faustyna utożsamia te uczucia z miłością, sprawiają jej one satysfakcję. „W tej chwili pogrążyłam się w wielkim upokorzeniu przed majestatem Bożym. Jednak im więcej się upokarzałam, tym więcej przenikała mnie obecność Boża”. (Dz 1605)

„Ja jestem nie tylko niedołężnym dzieckiem, ale nagromadzeniem nędzy i nicości” (Dz 298)

Faustyna cierpi z powodu sióstr, a w szczególności z powodu ich wątpliwości na temat faktycznego jej obcowania z Jezusem. Siostry zaczęły nazywać Faustynę histeryczką i fantastyczką po tym, jak oznajmiła im o poleceniu namalowania obrazu. Kiedy starała się milczeć, siostry dokuczały jej tym bardziej. Ona cierpiała „jak gołębica” i znosiła to ze spokojem. Przełożeni często upokarzali Faustynę i „napełniali ją wątpliwościami”. Jedna z matek wyzywała ją gniewnie od dziwaczek, histeryczek, wizjonerek. Faustyna załamuje się pod ciężarem tej pogardy, ale pociesza ją głos wewnętrzny, że Jezus jest z nią. Podnosi się „z nową odwagą do cierpień”. (Dz 129)

„Cierpienie wyrasta jakby spod ziemi” dziwi się jedna z matek. (Dz 138) Szczególnie detalicznie podchodzą przełożeni do uchybień Faustyny, nic jej nie ujdzie na sucho. Jest często upominana, że jest nieobowiązkowa, obojętna na wszystko. Faustyna jest traktowana gorzej niż inne siostry. Kiedy leżała w infirmerii z drugą siostrą, nikt nie przychodził jej odwiedzać (a drugą siostrę odwiedzali). Druga siostra miała do dyspozycji światło i słuchawki radiowe, a Faustyna leżała w ciemności i samotności. Dlaczego siostry tak się zachowywały wobec niej? Może z zazdrości o niezwykłe wizje, ale może też Faustyna sama nie była zbyt sympatyczna, może małomówna, chłodna? Nie wiadomo. W zakonie istniały praktyki oskarżania się z przewinień przed przełożonymi. Pewnego razu jakaś siostra kazała Faustynie czekać na matkę przełożoną na korytarzu i oskarżać się z pewnych rzeczy, których nie popełniła. Faustyna będąc posłuszną to właśnie zrobiła – skłamała. Konflikt między posłuszeństwem a prawdomównością rozwiązała na korzyść posłuszeństwa. Być posłuszną jest lepiej niż mówić prawdę – zdecydowła Faustyna.

 

Faustyna czuje się skrzywdzona: przez nieczułe siostry, surowe przełożone, księży dających sprzeczne sygnały (jedni nakzują jej wierzyć w wizje, inni je odrzucić). „Poczucie doznanej krzywdy ma dla tego człowieka (neurotyka) jakiś szczególny sens, spełnia jakąś funkcję. … Umożliwia mu bowiem hodowanie u siebie skrycie uczucia wyższości w stosunku do innych – dzięki męczeńskiej koronie” (Horney, s. 304) Utrzymujące się poczucie krzywdy wywołuje wrogą agresję, która nie zostaje jednak uświadomiona, ponieważ zagraża wyidealizowanemu wizerunkowi neurotyka. Ten stłumiony gniew wyraża się najczęściej jako cierpienie. Znajduje wyraz we wzmożonych dolegliwościach, przybiera formę objawów psychosomatycznych. U Faustyny widzimy zatem ciągłe pogarszanie się jej zdrowia, co należy też przypisać męczącej pracy fizycznej, brakowi odpoczynku, umartwieniom. Niemniej czynniki psychiczne mogły tu także odegrać wielką rolę. Gdy ktoś chce cierpieć, wyniszczać się, umierać, to w pewnym momencie to osiąga.

 

Tłumiony gniew i agresja mogły się także wyrażać u Faustyny w jej dziwacznych wizjach, tak jak u innych ludzi w snach. Faustyna miała kilkakrotnie wizję Dzieciątka Jezus łamanego na ołtarzu i zjadanego przez księdza:

 

„Wtem ujrzałam Matkę Bożą z Dzieciątkiem Jezus. Dziecię Jezus trzymało się ręki Matki Bożej; w jednej chwili Dziecię Jezus pobiegło na środek ołtarza z radością, a matka Boża rzekła do mnie: Patrz, z jakim spokojem powierzam Jezusa w jego ręce, tak i ty masz powierzać swoją duszę i być wobec niego dzieckiem. Po tych słowach dusza moja została napełniona dziwną ufnością. Matka Boża była ubrana w białą suknię, dziwnie białą, przezroczystą, na ramionach miała przezroczystą  niebieską, czyli jak błękit, zarzutkę, z odkrytą głową, włosy rozpuszczone; śliczna i  niepojęcie piękna. Matka Boża patrzyła z wielką łaskawością na ojca, jednak po chwili ojciec złamał to śliczne Dziecię i wyszła prawdziwie krew żywa; ojciec pochylił się i wniknął w siebie tego żywego i prawdziwego Jezusa; czy Go zjadł, nie wiem, jak się to dzieje. Jezu, Jezu, nie mogę podążyć za Tobą, gdyż Ty mi się stajesz w jednym momencie niepojęty”. (Dz 677)

 

Faustyna nie rozumiała tej wizji. Matka Boża każe jej zaufać księdzu. Faustyna ufa. Nagle staje się coś nieoczekiwanego i strasznego: ksiądz zjada dziecko, leje się krew. Jakże tu ufać komuś, kto zjada śliczne dzieciątko? Faustyna ma wątpliwościu co do tej całej ufności. Jezus jest przełamany, zjedzony, pochłonięty. Czyżby Faustyna tak naprawdę nieświadomie pragnęła, aby coś pochłonęło, unicestwiło Jezusa, przyczynę jej cierpień? Czy miała wobec niego skryty gniew, jak wobec kogoś, kto ją krzywdził? Myślę, że możliwa jest taka interpretacja tej wizji.

 

A oto kolejna dająca do myślenia wizja:

 

„Chwilę przed podniesieniem ujrzałam Matkę i małego Jezunia i starego Dziadunia. Matka Najświętsza rzekła do mnie te słowa: Córko moja, Faustyno, masz ten Skarb najdroższy – i podała mi maleńkiego Jezusa. Kiedy wzięłam Jezusa w ręce, dusza moja doznawała tak niepojętej radości, że nie jestem w stanie tego opisać. Ale dziwna rzecz: po chwili Jezus stał się straszny, okropny, duży, cierpiący – i znikło widzenie i był czas niedługo, aby iść do Komunii świętej”. (Dz 846)

 

Podobny wątek: najpierw radość z trzymania skarbu, potem nagle przerażenie. Jezus staje się straszny, okropny, duży i cierpiący. Faustyna czuje lęk, bo to co miłe i cenne zamienia się w straszne i przerażające. Faustyna bała się Jezusa nakładającego na nią cierpienia, uważała go podświadomie za strasznego i okropnego za to, co jej czynił. Ale to nie mogło przeniknąć do jej świadomości, więc tylko wyrażało się w wizjach. Nie chciała trzymać w rękach dużego, cierpiącego, strasznego i okropnego Jezusa. Chciała mieć tylko miłe przeżycia ze ślicznym Dzieciątkiem. Jednak jak zwykle widziała dwie strony medalu, jedną akceptowała, drugą chowała w podświadomości.

 

A oto kolejny przykład na to, jak uczucia wrogości, chęci zemsty, które nie przedostają się do świadomości Faustyny, przejawiają się w jej wizji. Faustyna ma wizję, że podczas nabożeństwa nad pewnymi siostrami zawisa miecz gniewu Pańskiego.

 

Identyfikacja z Jezusem

 

„Dla osobowości typowo zależnej, takiej, u której zdecydowanie przeważają tendencje do tłumienia własnego „ja” – kochać jest czyms równie cudownym, jak być kochanym. Kochać – oznacza dla takiej osoby zapamiętanie sie, utonięcie w uczuciach mniej lub bardziej ekstatycznych, zespolenie z drugą istotą, stanie się jednym sercem i jednym ciałem, znalezienie uczucia załkowitej jedności, jakiego próżno w sobie sukała. Tęsknota do miłości wypływa więc u niej z głębokich, potężnych źródeł: z marzenia o całkowitym poddaniu się i zespoleniu w jedności. … Poszukiwanie i dążenie do jedności jest jedną z najpotężniejszych sprężyn motywacyjnych kształtujących postawy ludzkich jednostek, u neurotyków zaś jest to jeszcze silniejsze ze względu na ich wewnętrzną dezintegracje. Potrzeba oddania się jakiejś istocie potężniejszej od nas jest wszak istotnym pierwiastkiem rozmaitych form religii.” (Horney, s. 316-317)

 

„Fascynująca siła pociągająca miłości nie ogranicza się do nadziei znalezienia satysfakcji, spokoju, zespolenia w jedność, ale polega również na tym, że wydaje się takiej osobie jedynym sposobem urzeczywistnienia idealnego obrazu swego „ja”. Kochając – może dać w pełni wyraz wszystkim cechom swego wyidealizowanego „ja”, które muszą jej zjednywać czyjeś uczucie. Będąc kochaną – uzyskuje najwyższe samopotwierdzenie”. (Horney, s. 317)

 

„Kochać kogoś mocnego, zespolić się z nim w jedno, prowadzić niejako życie zastępcze poprzez jego zycie – oznacza uczestnictwo we władaniu życiem bez obowiązku własnej do tego zdolności”. (Horney, s. 322)

 

Faustyna wielokrotnie podkreśla w Dzienniczku swe pragnienie całkowitej identyfikacji z Jezusem, swe całkowite zanurzenie swej małości w Jego wielkości i miłości.

 

„I wprowadził mnie w tak ścisłą łączność z sobą, i zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski ta jedna przewyższa swym ogromem. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem cała zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co się dotyczy Jego Istoty, i mnie się udziela”. (Dz 1056)

 

„Najsłodszy Jezu, rozpal moją miłość ku sobie i przemień mnie w siebie, przebóstwij mnie, aby czyny moje miłe ci były; niech to sprawi moc Komunii Świętej, którą codziennie przyjmuję. Jak bardzo pragnę być przeistoczona całkowicie w Ciebie, o Panie”. (Dz 1289)

 

„Pragnę, o Jezu mój, cierpieć i płonąć ogniem miłości przez wszystkie wydarzenia życia. Twoją jestem cała, pragnę się zaprzepaścić w tobie, o Jezu, pragnę się zagubić w Twej Boskiej piękności. Ścigasz mnie, o Panie, swą miłością, jak promień słońca przenikasz wnętrze moje i przemieniasz ciemność mej duszy w jasność swoją. Czuję dobrze, że żyję w Tobie jako jedna mała iskierka, pochłonięta przez żar niepojęty, w którym płoniesz, o Trójco niepojęta” (Dz 507)

 

„Ja chcę być podobna do Ciebie, Jezu, do Ciebie ukrzyżowanego, umęczonego, upokorzonego. Jezu, odbij na duszy i sercu moim swoją pokorę. Kocham Cię, Jezu, do szaleństwa. Ciebie wyniszczonego, takiego jak Cię wskazuje prorok, jakby nie mógł w Tobie dostrzec postaci ludzkiej dla wielkich boleści”. (Dz 267)

 

Ponieważ Faustyna czuła się nicością, szukała dla siebie jakiejś, najlepiej wyjątkowej, tożsamości. Chciała zamienić się w Jezusa. Niepojęta miłość i niepojęta męczarnia są z sobą całkowicie zespolone w przeżyciach Faustyny. Ponieważ Jezus kojarzy jej się przede wszystkim z męką – i ona się męczy. Nie ma ekstazy bez męki – taki jest mistycyzm Faustyny. Czy wszyscy mistycy płacili cenę męki za swoje ekstazy zjednoczenia z Bogiem? Nie wiem. Faustyna nigdy nie pisze, że łączy się z Jezusem w chwale jego zmartwychwstania, ani w chwilach Jego ziemskiego życia. Zjednoczenie jest wybiórcze – w męce. Im więcej cierpienia, tym więcej miłości, bo jak wcześniej pisałam, cierpienie jest utożsamiane przez Faustynę z miłością.

 

W ten sposób małe, mizerne i niedoskonałe „ja” Faustyny zostawało unicestwione przez ogień Boskiej miłości. Pozostawało tylko dumne „ja”, doskonałe, spełniające wolę Boga, święte, identyczne z Bogiem. Nadal jednak nie ma śladu prawdziwego „ja” Faustyny. Gra w wyobraźni Faustyny toczy się już na takich wysokościach, że zaprzeczenie jej realności spowodowałoby bolesny i być może śmierteny upadek. Mimo walki i cierpień, Faustyna nigdy nie podda w wątpliwość realności tej cudownej boskiej rzeczywistości, w której żyje. Za dużo ma do stracenia.

 

Odkupienie mocą cierpienia. Zbawcza moc cierpienia.

 

Św. Paweł, a za nim całe chrześcijaństwo wierzy, że dzięki Chrystusowi Bóg zgładził nasze grzechy, anulował je, odwołał ich konsekwencje. Sprawiedliwością Bożą nazywa Paweł usprawiedliwienie ludzi przez wiarę. Jest to nowa interpretacja sprawiedliwości, na której opiera się cała Dobra Nowina. Na tym polega Boża sprawiedliwość, żeby zapomnieć nasze winy, zmazać grzechy i o nich nie pamiętać. Usprawiedliwić, to znaczy też zrozumieć i wybaczyć. Zatem Paweł pojmuje sprawiedliwość nie jako karę, ale jako usprawiedliwienie i przebaczenie, które mamy przez wiarę w Jezusa Chrystusa.

 

Inaczej sprawę widzi Faustyna: „Zrozumiałam wielką sprawiedliwość Bożą, jako każdy musi się wypłacić aż do ostatniego szelążka” (Dz 1375). Odkupienie dokonało się według Faustyny jedynie przez mękę i śmierć Jezusa. Tymczasem św. Paweł pisze, że gdyby Chrystus nie zmartwychwastał, nasz wiara byłaby próżna. Zatem Paweł czyni zmartwychwstanie istotą odkupienia. Zmartwychwstanie oznacza przebaczenie, zmycie grzechów, które umożliwia naszą przemianę, przebóstwienie. Faustyna zapomina o zmartwychwstaniu, gdyż za bardzo pochłonięta jest walką. Ona nigdy nie uwierzy w ostateczny happy end. Ona pozostanie wiecznym wojownikiem, dla którego walka toczy się na krzyżu nieustannie, a zmartwychwstanie nie następuje nigdy. Tymczasem cierpienie Jezusa na krzyżu trwa wiecznie. Gdyby zmartwychwstał – nastąpiłby koniec walki. To było dla niej nie do pomyślenia. Dlatego Jezus Faustyny musi pozostawać na wieki na krzyżu i cierpień i umierać. Zmartwychwstanie oznaczałoby porzucenie konfliktu wewnętrznego i odnalezienie i zaakceptowanie prawdziwego „ja”. Taki jest sens psychologiczny zmartwychwstania.

 

Odkupienie w pojęciu Faustyny rozgrywa się nadal. Następuje ono za sprawą męki i śmierci Chrystusa, do której to męki ludzie mogą dobrowolnie się dołączać.

 

„Także w tej samej chwili widziałam pewną osobę, i w części stan jego duszy i wielkie doświadczenia, jakie Bóg zsyła na tę duszę; cierpienia te dotyczyły umysłu jego i w tak ostrej formie, że żal mi się zrobiło i rzekłam do Pana: Czemu tak z nim postępujesz? I odpowiedział mi Pan: Dla jego potrójnej korony – ale i dał mi Pan poznać, jak niepojęta chwała czeka duszę, która jest podobna do Jezusa cierpiącego tu na ziemi: będzie dusza taka miała podobieństwo do Jezusa w Jego chwale. Ojciec niebieski o tyle dusze nasze uwielbi i uzna je, o ile będzie w nas widział podobieństwo do Syna swego. Zrozumiałam to, że to upodobnienie się do Jezusa jest nam dane tu na ziemi. Widzę dusze czyste i niewinne, na które Bóg wywiera swą sprawiedliwość, i dusze te są ofiarami, które podtrzymują świat i uzupełniają to, co nie dostawało męce Jezusa; takich dusz jest niewiele” (Dz 604)

 

W innej konwersacji z Jezusem na podobny temat okazuje się, że potrójna korona, dla której pewien kapłan musi cierpieć oznacza dziewictwo, kapłaństwo i męczeństwo. Właśnie taką koroną chwały będzie on nagrodzony w niebie za dziewictwo – wyrzekł się seksu, za kapłaństwo – pełnił najbardziej zaszczytną rolę „zastepcy Jezusa”, męczeństwo – znosił cierpienia. Widzimy więc dobrze, jakie przymioty w pojęciu Faustyny wynagradza Bóg. Pojenie spragnionych? Karmienie głodnych? Odwiedzanie uwięzionych i chorych? Pocieszanie smutnych? Kochanie bliźniego? Powstrzymanie się od osądzania? Przebaczanie? Nie. Według Faustyny nagrodę osiąga się za dziewictwo, kapłaństwo i męczeństwo!

 

Faustyna uważała także, że tutaj na ziemi możemy upodobnić się do Chrystusa tylko przez cierpienie. Miała bowiem tak niskie poczucie własnej wartości, że nie przychodziło jej do głowy, że ktoś może być podobny do Jezusa w Jego zrozumieniu człowieka, przebaczeniu, uzdrawianiu, kochaniu. W Jego mądrości, umiejętności nauczania duchowego, w Jego modlitwie. Na to Faustyna czuła się za mała i za nędzna, ponieważ utożsamiała się tym razem ze swoim zdegradowanym, pogardzanym „ja”.

 

Jezus mówi do Faustyny: „Sam kieruję twoim życiem i wszystko tak urządzam, abyś mi była ustawiczną ofiarą, i czynić będziesz zawsze wolę moją, a dla dopełnienia tej ofiary łączyć się będziesz ze mną na krzyżu”. (Dz 923) „Każde nawrócenie grzesznej duszy wymaga ofiary” (Dz 961)

 

Ofiarę tę rozumie Faustyna jako znoszenie cierpień. Dlatego często „wije się w strasznych boleściach i łzach na korzyść grzeszników”. (Dz 1428)

 

„O Jezu, pragnę zbawienia dusz, dusz nieśmiertelnych. W ofierze dam upust sercu swojemu – w ofierze, której się nikt ani domyśli, będę się wyniszczać i spalać niepostrzeżenie świętym żarem miłości Boga”. (Dz 235)

 

Tak naprawdę Faustyna chciała, aby święty żar miłości Boga spalił jej nędzne „ja”, a dał jej w zamian „ja” chwalebne. Spalanie siebie w ofierze służyło też utrzymaniu idealnego obrazu swego wielkiego „ja”. A zatem konflikt się rozwiązywał: nędzne „ja” zostało spalone, unicestwione w ofierze i na korzyść wielkiego „ja”. Wielkie „ja” szczyciło się niebywałą zasługą ratowania grzeszników ze szponów Boskiej sprawiedliwości. Jeszcze jedno: gdyby Bóg nie czyhał tak ze swoim gniewem na grzeszników, ale okazałby im trochę więcej współczucia i cierpliwości, ofiary Faustyny straciłyby swą przydatność. Elementy układanki zatem bardzo dobrze do siebie pasują. Faustyna ma rozwiązany konflikt wewnętrzny, a Bóg musi zionąć gniewem, aby wielkość świętej była naprawdę wielka. Bóg nie może być nieskończenie miłosierny w fantazjach Faustyny, bo jej misternie skonstruowany system przekonań rozpadłby się z hukiem. Każdy element jest konieczny, bo na nim opiera się inny, i tak dalej.

 

 

Cierpienie to miłość

 

Jezus mówi Faustynie, że „innej drogi nie ma do nieba, prócz drogi krzyżowej” oraz „dusza cierpiąca jest najbliższa mojego serca”. „Bóg obarcza cierpieniem tych, których szczególnie miłuje”. „Cierpienie jest skarbem największym na ziemi – oczyszcza duszę…. Prawdziwą miłość mierzy się termometrem cierpień” (Dz 342). Jest to zachęta do poddania się cierpieniu, a wręcz do poszukiwania cierpień. Jezus z Nazaretu nie pochwalał takiej postawy. Przeciwnie, chciał zdejmować z ludzi ciężary cierpień, uzdrawiał, wskrzeszał, wypędzał demony, ocalał od potępienia społecznego. Gdyby myślał, że cierpienie służy zbawieniu, być może zachęcałby ludzi do znoszenia go ku chwale Boga. Nic takiego nie robił. Głosił Królestwo Boże, będące uwolnieniem od ziemskich cierpień, od zła dręczącego ludzkość. Współczuł i płakał nad niedolą ludzi. Pomagał im. Potępiał zadawanie cierpień. Owszem, sam poddał się złu tego świata, ale wcale tego nie pragnął. Bał się i unikał cierpienia, tak jak każdy zdrowy psychicznie człowiek.

Jednakże Faustyna utożsamia miłość z cierpieniem.  Czuje się szczęśliwa cierpiąc, im bardziej cierpi, tym bardziej jest w ekstazie.

 

„O Jezu mój, nie ma nic lepszego dla duszy jak upokorzenia. We wzgardzie jest tajemnica szczęścia; kiedy dusza poznaje, że jest nicością i nędzą sama z siebie, a wszystko, co ma dobrego w sobie, jest tylko darem Bożym, kiedy dusza widzi w sobie wszystko darmo dane, a jej własnością jest tylko nędza, to ją utrzymuje w ustawicznym korzeniu się przed majestatem Bożym, a Bóg widząc duszę w takim usposobieniu, ściga ją swymi łaskami. Kiedy dusza zagłębia się w przepaść swojej nędzy, Bóg używa swej wszechmocy, aby ją wywyższyć” (Dz 593)

 

Gardząc sobą, Faustyna czuje się sprawiedliwie ukarana za swe grzechy. Im bardziej karze siebie, im bardziej swój gniew skieruje porzecieko sobie, tym czuje się lepiej, lżej, swobodniej, tym czuje, że zasłużyła na miłość. Miłość, której może doświadczać tylko jako osoba doskonała. Zatem tylko cierpienie jest dla niej okazją do zaznania miłości. Pogarda siebie sprawia jej satysfakcję. Poniża sie, aby zostać wywyższoną. Dar Boży w interpretacji Faustyny nie jest dany całkiem darmo – wszak ceną jego jest cierpienie i upokorzenie.

 

Faustynę ogrania niepojęta tęsknota za Jezusem. Nie chce żyć już na tym świecie. Tą tęsknotę odczuwa jako ogrome cierpienie. Jej egzystencja na ziemi jest już tylko cierpieniem. „Miłość i cierpienie są razem, jednak nie zamieniłabym tej boleści spowodowanej przez Ciebie za żadne skarby, gdyż to jest boleść niepojętych rozkoszy, a zadaje te rany ręka miłująca”. (Dz 843) Ręka miłująca zadaje cierpienie – kto zrozumie takie podejście do miłości? Tylko ktoś, dla którego przejawem, istotą miłości jest cierpienie. Dlaczego nic nam nie wiadomo o rozkoszach męki przeżywanych przez Jezusa na krzyżu? Dlaczego Jezus po zmartwychwstaniu nie opowiadał o tym uczniom? Czy nie byłaby to istotna informacja? Powiedziałby: „Jestem wybrańcem Boga, który gładzi grzechy świata. Tak Bóg mnie kocha, że kazał mi cierpieć na krzyżu. Ale tak cierpiąc, doświadczyłem naprawdę niepojętych rozkoszy. Po cóż właściwie zmartwychwstałem, skoro na krzyżu było mi tak rozkosznie? Bóg zabrał cierpienie, zabrał i rozkosze… Nie rozumiem Go …” Takiego czegoś Jezus nie powiedział. Męka to męka, śmierć to śmierć. Czy naprawdę miłość Ojca przejawiła się w męce Jezusa, czy raczej w Jego zmartwychwstaniu? Czy gdyby Jezus opowiadał o sobie w zarozumiałym, egzaltowanym  i wyniosłym stylu Faustyny, ktokolwiek o zdrowych zmysłach uznałby Go za prawdziwego Syna Bożego?

„O, gdyby dusza cierpiąca wiedziała, jak ją Bóg miłuje, skonałaby z radości i nadmiaru szczęścia; poznamy kiedyś, czym jest cierpienie, ale już będziemy w niemożności cierpienia. Chwila obecna jest nasza”. (Dz 963)

To jak to właściwie jest: w piekle będziemy wiecznie cierpieć, czy nie? Kiedy ma nastąpić ten czas „niemożności cierpienia”?

Faustyna wie naprawdę, co wycierpiał Jezus. Świat tego jeszcze nie wie. Ona to bowiem „przeżywała z Nim w sposób szczególny wszystkie rodzaje mąk” (Dz 1054): w Ogrójcu, na krzyżu. Zaraz po tych bolesnych mękach Faustyna doświadcza ekstazy, zaślubienia z Jezusem. Jest najpierw zanurzona w Jego męce, by potem dostąpić Jego nieśmiertelnej miłości. Znów ceną miłości jest cierpienie. Dlaczego nigdy nie uczestniczy z Nim w zmartwychwstaniu?

Faustyna czuła się szczególnie umiłowana przez Boga dzięki swym cierpieniom. Wiedziała bowiem, że dusza ukrzyżowana wielkorakimi cierpieniami to dusza, która została nimi obarczona przez Boga, który chce w ten sposób okazać jej swą miłość. (Dz 1253) Bóg jest sprawcą cierpień ludzi i robi to z miłości.

Odrzucenie świata i małość stworzeń

Istotnym elementem taktyki Faustyny było unikanie kontaktu z ludźmi, do czego zresztą zachęcał ją zazdrosny Jezus. Dla neurotyka bliski kontakt z człowiekiem jest niebezpieczny. Po pierwsze może doprowadzić do zdemaskowania fałszywego wielkiego „ja”. Po drugie, może uświadomić neurotykowi, co naprawdę traci unikając ludzi i bliższych z nim związków. To byłoby zbyt bolesne. Dlatego Faustyna robi, co może, aby się odseparować. Naczelną zasadą, którą wyznaje jest zachowanie milczenia, nierozmawianie na tematy błahe. Po wtóre nakazuje sobie: „nie mieć z nikim poufałości”. (Dz 861) Faustyna chce tylko odczuwać Jezusa w swoim sercu, a „stworzenia kocham o tyle, o ile mi pomagają do zjednoczenia się z Bogiem. Wszystkich ludzi kocham dlatego, bo widzę w nich obraz Boży”. (Dz 373) Trochę jest Faustyna interesowna w tym podejściu do ludzi. A przecież tak cierpi dla ich zbawienia. Z jednej strony nie przypisuje im wartości dla nich samych, z drugiej tak ich wielce ceni, że poświęca im całe swoje szczęście. Kocha zatem wszystkich, bo jest w nich obraz Boży. Dlaczego zatem ci wszyscy ludzie z obrazem Bożym w sobie idą szeroką ścieżką na zatracenie?

 

Faustyna robi sobie wyrzuty, że za wiele myśli o ludziach. Wtedy ukazuje jej się strażnik Jezus przypominając, że to do niego należy się przytulać, a nie fantazjować bezproduktywnie i zdradziecko o „stworzeniach”. (Dz 960) Albowiem „Bóg jest zazdrosny o nasze serce i chce, abyśmy Jego tylko kochali”. (Dz 337) Jak przystało na prawdziwie oddaną Oblubienicę, Faustyna ma całe serce tylko dla jednego zaborczego wybranka – Jezusa: „Wiedz o tym, córko moja, że jedno spojrzenie twoje na kogoś innego zraniłoby mnie więcej niż wiele grzechów przez duszę inną popełnionych”. (Dz 588) Ależ ta Faustyna musi się pilnować nawet ze wzrokiem, nie tylko z mową. Chodzić ze spuszczoną głową i nie odzywać się do nikogo – tego pragnie jej Jezus. Czy dziwi nas zatem, że siostry nie pałały do Faustyny wielką sympatią?  Kto lubi gburów i odludków, którzy na dodatek wywyższają się opowieściami o mistycznych doznaniach?

 

Przebywanie ze „stworzeniami” to dla świętej prawdziwe męczeństwo: „W rannym rozmyślaniu odczułam niechęć i odrazę do wszystkiego, co stworzone. Wszytko jest blade w oczach moich, duch mój jest oderwany od wszystkiego, pragnę tylko Boga samego, a jednak żyć muszę. Jest to męczeństwo nie do opisania”. (Dz 856) Tak, ludzie ją męczą, ponieważ każdy z nimi kontakt uświadamia jej, jak daleko odeszła od rzeczywistości, jak boi się stawić jej czoła, jak bardzo nie chce żyć, jak bardzo jest nieszczęśliwa i spragniona czułości, kontaktu z życiem prawdziwym.

 

„Od stworzeń nie żądam niczego; o tyle z nimi obcuję, o ile konieczność tego wymaga. Zwierzać się nie będę – chyba wtenczas, że to bedzie konieczne dla chwały Bożej. Obcowanie moje jest z aniołami”. (Dz 1200) A więc Faustyna jest zbyt duchowa, aby obcować z ludźmi. Ona jest tak duchowa, jak anioły, z nimi tylko ma wspólny język. Ludzi toleruje z konieczności. Ten marny świat nic nie może jej dać. Dzieło Boga – stworzenie świata i „stworzeń” nie wprawia Faustyny w zachwyt, nie robi na niej wrażenia. A przecież wmawia sobie, że tak kocha dusze, że za nie cierpi i umiera w mękach. Czyli kocha dusze, ale już „stworzeń” nie bardzo? Dla Faustyny „dusza” i „stworzenie” to jakby pojęcia rozdzielne. Duszę można kochać, jest obrazem Boga. Natomiast stworzenia są raczej marne i niegodne miłości. Czyżby Faustyna czytała Platona?

Magiczne modlitewki

I na koniec sprawa modlitw, litanii, „koroneczki”, magicznej godziny trzeciej…. Zdaje się, że Bóg uzależnia udzielenie zbawienia od wypowiedzenia pewnych słów (jakoby zaklęć) w ściśle określonym czasie. Na przykład tuż przed śmiercią grzesznika. Bo zapewne „koroneczka” już po jego śmierci straciłaby swą moc. Także godzina trzecia wydaje się tu niezmiernie istotna. Wygląda to bardzo rytualistycznie, jak pogańska magia. Wystarczy o trzeciej wypowiedzieć określona liczbę słów, nie ważne czy ze zrozumieniem, z jakimś uczuciem, byle powiedzieć. I rezultat w postaci zbawienia dusz gotowy. Tymczasem wiemy, jak Jezus z Nazaretu sprzeciwiał się takiemu zafiksowaniu na rytuale. Wielokrotnie beształ faryzeuszy za poprzestawanie na zachowaniu formy, gdy potrzebna była miłość i współczucie.

Jezus daje często Faustynie szczegółowe instrukcje, jakie „modlitewki”, kiedy i w jakiej ilości należy odmówić, aby odniosły określony skutek. „Odpraw nowennę w intencji Ojca św., która ma się składać z 33 aktów, czyli powtórzenie tyle razy tej modlitewki, której cię nauczyłem do Miłosierdzia”. (Dz 341) „Odmawiaj nieustannie tę koronkę, której cię nauczyłem. Ktokolwiek będzie ją odmawiał, dostąpi wielkiego miłosierdzia w godzinę śmierci. Kapłani będą podawać grzesznikom jako ostatnią deskę ratunku; chociażby grzesznik był najzatwardzialszy, jeżeli raz tylko zmówi tę koronkę, dostąpi łaski z nieskończonego miłosierdzia mojego”. (Dz 687) Bóg mówi Faustynie: „Kiedy przy konającym odmawiają tę koronkę, uśmierza się gniew Boży, a miłosierdzie niezgłębione ogarnia duszę, i poruszą się wnętrzności miłosierdzia mojego, dla bolesnej męki Syna mojego” (Dz 811)

Magiczna godzina trzecia jest godziną miłosierdzia. To znaczy właśnie o trzeciej trzeba o nie błagać i zagłębiać się w męce Jezusa. Jeśli dusza o trzeciej prosi o coś „przez mękę” Jezusa, On jej niczego nie odmówi. (Dz 1320) A jeśli dusza zrobi to o czwartej? No tu już widzimy pewne trudności ze spełnianiem życzeń takiej niepunktualnej duszy.

Widzimy tu wielką magiczną wartość jaką dostrzega Faustyna w rytuale.

Czy jest to wiara w modlitewki czy w Boga?

Szersze konsekewncje przyjęcia mentalności Faustyny

System Faustyny składa się z wielu powiązanych wzajemnie elementów. Te elementy to:

  • życie w dwóch osobowościach
  • walka dumnego „ja” z nędznym „ja”
  • nienawiść do siebie
  • uzewnętrznianie tej nienawiści jako pochodzącego z zewnątrz cierpienia
  • pragnienie poniżeń i pogardy
  • utożsamianie cierpienia z miłością
  • traktowanie cierpienia jako zasługi dla zbawienia
  • obraz groźnego „sprawiedliwego” Boga i walczącego z Nim miłosierdzia

 

Podstawą tej konstrukcji jest lęk. Lęk przed Bożym sądem, przed potępieniem, przed grzesznością, przed byciem niedoskonałym, przed poznaniem swego prawdziwego „ja”, przed karą, przed cierpieniem, przed ludźmi, przed wysiłkiem wewnętrznym, przed wzięciem odpowiedzialności za własne życie. Miłosierdzie proklamowane przez Faustynę musi mieć charakter ograniczony, aby pasowało do jej układanki. To ograniczone miłosierdzie wyrażające się wiecznością piekła, masą potępionych, niekończącymi się karami jest ważnym i niezbędnym elementem neurotycznej układanki. Jeśli zniknie lęk – na czym neurotyk oprze swe życie, jak wybierze zasady, którymi będzie się kierował? Bez sankcji wiecznej kary neurotyk będzie zagubiony w świecie, ponieważ nie mając kontaktu z samym sobą, nie ma on do kogo zwrócić się z pytaniem jak postępować, co myśleć. Dlatego zakazy i nakazy traktuje jako jedyne życiowe wskazówki.

Chrześcijaństwo ustanowione na neurotycznej podstawie lęku i kary musi się kurczyć wraz z rozwojem psychicznym społeczeństw.

Dlaczego jednak system Faustyny wydaje się dobrze działać? Miliony ludzi odmawiają koronkę, powtarzają o trzeciej „Jezu, ufam Tobie”, wpatrzeni w obraz Jezusa miłosiernego. Główne hasło jest chwytliwe. Mało kto wie, co się kryje w Dzienniczku. System ten jest do pewnego stopnia spójny, przynajmniej powierzchownie. Jeśli nie mamy tendencji do zbyt głębokiej analizy, nie znajdziemy tu niezgodności. Jednak jako system oparty na lęku, nie może mieć nic wspólnego z Dobrą Nowiną. Dopóki chrześcijanie naprawdę nie uwierzą, że w Bogu nie ma nic, czego należałoby się lękać, że jest On lekarzem, a nie oprawcą, system Faustyny będzie się dobrze trzymał.

 



[i] Karen Horney „Nerwica a rozwój człowieka”, Dom Wydawniczy Rebis, 2011, tłum. Zofia Doroszowa

 

Augustyn contra Pelagiusz – czy człowiek może zbawić się sam

Kościół katolicki obstaje przy dwóch niedających się pogodzić poglądach: po pierwsze, że człowiek ma wolną wolę do wyboru zła lub dobra, po drugie, że do zbawienia potrzebny jest człowiekowi Bóg. Po cóż byłaby konieczna Boża pomoc, jeśli człowiek sam z własnej woli umiałby czynić dobro, wybrać Boga i zbawić się? Dlatego aksjomat o wolnej woli, tak uporczywie powtarzany w Kościele, należy odrzucić, zwłaszcza, że nauki psychologiczne już dawno mu zaprzeczyły. Mamy tylko trochę wolnej woli, jedni nieco więcej, inni nieco mniej, ale nigdy nie mamy w pełni wolnej woli.  Chodzi tylko o to, aby zakres wolności możliwie powiększać. Prawdziwą wolnością dla chrześcijanina jest pełnienie woli Boga, co w pełni, jak sądzę, nie udało się nikomu na tym świecie.

Jednym z najbardziej znaczących konfliktów teologicznych chrześcijaństwa jest konflikt między Augustynem a Pelagiuszem, który daje o sobie znać jeszcze do dziś i wielu ludzi zupełnie nieświadomie wyznaje uznane przez Kościół za heretyckie poglądy Pelagiusza. Kościół w tym sporze przyznał rację Augustynowi i ja również za tym się opowiadam, mimo że na pierwszy rzut oka, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a nawet w interesie Kościoła to Pelagiusz powinien mieć rację.

Pelagiusz był Brytyjczykiem bądź Irlandczykiem działającym w Rzymie w czasach Augustyna. Żył jak asceta, mimo że nie należał do duchowieństwa. Jego nauczanie i świętość życia zdobyło mu wielu stronników i entuzjastów. W tym ważnym konflikcie  chodzi o to, że Augustyn za świętym Pawłem powtarza, że człowiek nie ma wolnej woli (Augustyn upiera się czasami, że jednak ma wolną wolę, ale sam się trochę gubi w gąszczu swoich poglądów). Zatem człowiek nie może zbawić się sam, a jedynie przy pomocy Bożej łaski. Pelagiusz z kolei jest zdania, że każdy człowiek ma wolną wolę i żadna łaska nie jest mu potrzebna do czynienia dobra. Wynikają z tego daleko idące konsekwencje, jak zaraz zobaczymy.

 Jeżeli miałabym w pełni wolną wolę, to mogłabym przez samo proste postanowienie i siłą woli czynić dobro, postępować zgodnie z moralnymi nakazami Ewangelii. Nakazy te jednak, zwłaszcza w interpretacji Jezusa są bardzo wymagające. Faryzeusze mogli poprzestać na zachowywaniu prawa Mojżeszowego, które było bardzo szczegółowo opisane w przepisach. Jezus był zdania, że takie proste postępowanie według spisanych w książce nakazów nie jest wystarczające, aby wejść do królestwa niebieskiego. Prawo mówiło, aby prostytutki kamienować. Wiemy, jak Jezus postąpił wobec jawnogrzesznicy. Prawo nakazywało powstrzymywać się od wszelkiego działania w szabat. Wiemy, że Jezus wymyślał faryzeuszom od obłudników za krytykowanie Go  z powodu Jego uzdrowień właśnie w szabat. Trzeba więc spojrzeć ponad suchą literę Prawa, bo trzymanie się jej nawet w sposób doskonały jeszcze nie zaprowadzi nas do Boga. Jezus mówił, że już samo pożądliwe spojrzenie na kobietę jest grzechem. Cudzołóstwo wewnętrzne jest takim samym złem jak zewnętrzne, tak samo stanowi dla nas barierę oddzielejącą nas od Boga. Jezus przeniósł pojęcie grzechu głębiej w psychikę człowieka. Do tej pory uważano, ze grzeszy ten, kto postępuje niezgodnie z Prawem. Teraz ten, który czuje niezgodnie z miłością, też grzeszy. Jak spełnić takie wyśrubowane normy?

Przecież grzeszę tym, że zazdroszczę, że nie umiem wybaczyć, że pożądam rzeczy, że nienawidzę. Świadomie bardzo chcę być święta i czuć same święte uczucia, być łagodna, wybaczająca, wyrozumiała. Nie potrafię jednak tego osiągnąć. Wiem, że złe uczucia skumulowane we mnie niszczą mnie i innych, a jednak nie potrafię zamienić ich na dobre. W pewnym momencie uznałam więc chrześcijaństwo za „mission impossible”. Wiedziałam, że coś ma nade mną władzę, coś ogranicza moją wolę bycia dobrą, coś mnie blokuje, przeszkadza mi być świętą. Z przykrością stwierdziłam, że nie mam wolnej woli. Moja wolność jest mocno ograniczona. Mogę powtarzać za świętym Pawłem, że w mojej mocy jest pragnąć dobra, ale nie czynić dobro. Nie czynię dobra, którego chcę, ale zło, którego nie chcę.

Zastanawiałam się często, dlaczego mimo bycia we własnym przekonaniu żarliwą chrześcijanką, nie mam spektakularnych sukcesów w stawaniu się świętą i doskonałą. Religia uczyniła mnie szczęśliwszą i pełną entuzjazmu, ale na pewno nie świętszą. Widziałam w sobie ciągle te same godne pożałowania cechy, które nie chciały zamienić się we wszechogarniającą miłość do świata. Może nawet stałam się bardziej świadoma swojej niedoskonałości i tego, że od doskonałości oddziela mnie dystans nie do pokonania.

Dręczyło mnie to przez pewien czas. Wreszcie zrozumiałam, że nie stanę się świętsza przez własne wysiłki i zasługi. Jestem na to za słaba, potrzebuję Bożej łaski. Święty Paweł i Augustyn też czuli się słabi i potrzebowali Boskiej interwencji. Natomiast Pelagiusz był człowiekiem silnym, któremu zapewne udawało się to, co postanawiał, który nad sobą panował i mógł wobec tego twierdzić, że wolna wola istnieje i wystarczy mocno pragnąć dobra i się o nie starać, aby je osiągnąć. Tak jak chyba Jan Paweł II i Wanda Półtawska, którzy umieli „nauczyć” swoje ciało wstrzemięźliwości i wierności. Na pewno istnieją tacy ludzie z silną wolą, którzy czują, że mają dużą władzę nad swoim ciałem, swoim sercem. Nie wykluczam, że to możliwe. Nie wierzę jednak, że ktokolwiek może mieć całkowitą władzę nad swoim postępowaniem, przeżyciami, a tym bardziej nad swoim życiem. Nie można do końca być kowalem własnego losu. Dlatego sceptycznie patrzę na tytuły poradników psychologicznych typu: „Możesz być milionerem jeśli tylko chcesz”, „Jak spełnić każde swoje marzenie”, „Jak nauczyć się być szczęśliwym w 30 dni”, „Powiedz czego chcesz, a ja ci powiem, jak to osiągnąć”, „Twoje możliwości są bezgraniczne”. Słowem: możesz osiągnąć wszystko, jeśli tylko chcesz i jeśli postąpisz zgodnie z instrukcją. Wiara we wszechmoc człowieka jest mi obca. Chrześcijaństwo dlatego mi się podoba, że nie wymaga od nas takiej wiary. Cała moc jest w Bogu, cała nadzieja w Bogu. Chrześcijaństwo opowiadając się po stronie Augustyna przeciwko Pelagiuszowi uznało za fakt tę marność człowieka pozbawionego Boskiej pomocy w postaci łaski.

Aby zrozumieć istotę konfliktu, musimy poznać teologię Augustyna.

Jakie jest sedno teologii Augustyna? Augustyn wychodzi z założenia, że ludzkość do czasu przyjścia Chrystusa była więziona w okowach grzechu pierworodnego. Ludzie sami z siebie nie mieli mocy, by się z niego wyzwolić. Jedynym wyzwolicielem naszym z niewoli grzechu jest Chrystus.

Augustyn jest przekonany, że sami z własnej woli możemy czynić tylko zło. Natomiast dobro możemy czynić tylko z pomocą łaski. „Padamy z własnej woli, ale z własnej woli nie możemy się podnieść.” Łaska ta jest niezasłużona, jest darem danym przez Boga. Nie wiemy jakie są powody, dla których Bóg obdarowuje jednych swoją łaską, a innym jej odmawia. Ludzie nie mają żadnego wpływu na to, czy Bóg zechce ich obdarzyć łaską.

Paweł jest tak samo jak Augustyn przekonany o braku wolnej woli do czynienia dobra.  „Wszyscy zgrzeszyliśmy, nie ma sprawiedliwego”. Swoje przekonania co do naszego zniewolenia zawarł przede wszystkim w Liście do Rzymian. Paweł uważa, że nikt nie może dostąpić zbawienia tylko dzięki temu, że wypełnia skrupulatnie uczynki nakazywane przez Prawo. Prawo (przykazania) daje nam tylko poznanie grzechu, uświadamia nam czynione przez nas zło. Wiemy, że jesteśmy grzeszni i nie umiemy być sprawiedliwi. Choćbyśmy chcieli, nie zasłużymy sami na zbawienie własnymi dobrymi uczynkami. Możemy tylko wołać Bożego zmiłowania, świadomi swojej nędzy moralnej. Dlatego potrzebujemy wyzwoliciela, Syna Bożego, który wyrwie nas z niewoli grzechu, ciągłego popadania w zło. Tylko sam Bóg może przerwać ten łańcuch cierpienia, zła, śmierci. Zbawić nas, dać nam wolną wolę do czynienia dobra, której sami bez Jego mocy nie znajdziemy. Tak święty Paweł rozumiał rolę Chrystusa. Nasze wysiłki na nic się nie zdadzą, gdyż tkwimy w niewoli, nie potrafimy być święci. Przez Jezusa Bóg przesłał nam swoje miłosierdzie, zmiłowanie i zbawienie. Jezus poprzez swoją śmierć i zmartwychwstanie dał nam dostęp do Bożej miłości, która zdolna jest nas przemienić i zamienić w świętych. Nikt nie może zostać świętym o własnych siłach. Tyle w skrócie Paweł i Augustyn.

Natomiast Pelagiusz nie chciał zgodzić się na taką wizję człowieka. Co prawda też czytał List do Rzymian, bo pozostawił o nim obszerne komentarze, ale jakimś sposobem wyciągnął z niego odwrotne wnioski niż Augustyn. Uważał on, że człowiek zachował wolność wyboru między dobrem a złem. Nie zgadzał się z tym, że poprzez grzech pierworodny natura ludzka straciła zdolność opierania się złu i wyboru dobra. Pelagiusz skoncentrował się na zdaniu św. Pawła o tym, że nic nas nie może oddzielić od miłości Boga. Uważał, że karanie ludzi za grzech pierworodny byłoby niesprawiedliwe, jako że brak tam osobistej winy człowieka. Był przekonany, że człowiek jest w stanie spełnić wymagania wiary, ponieważ posiada niczym nie skrępowaną możliwość wyboru między dobrem i złem.

Kościół opowiedział się za wersją Augustyna, Pelagiusza uznając za heretyka. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o poglądach Pelagiusza, przyznawałam mu rację, nie miałam ochoty być stworzeniem zniewolonym. Z drugiej strony byłam świadoma bezskuteczności moich wysiłków udoskonalania samej siebie. Psychologia współczesna przyznaje, że pod naszą świadomością leżą ogromne masy nieświadomości, które determinują w znacznej mierze nasze działanie. Nie mamy do nich dostępu, a one nami rządzą. Gdzie tu wolność? Należy poznać siebie, jak zaleca Augustyn, co oznacza także nawiązanie kontaktu ze swoją nieświadomością. Tylko wtedy powiększy się zakres naszej wolności.

Co zatem pozostaje nam robić, jeśli czynami na zbawienie nie zasłużymy, a uczuć i intencji nie możemy kontrolować? Jeśli jesteśmy tylko częściowo wolni? Zakładam bowiem, że każdy ma w sobie jakąś cząstkę wolności do wyboru dobra. Wykorzystując tę cząstkę wolności, musimy poszerzać jej zakres. Powiększanie naszej wolności związane jest też z naszym rozwojem psychicznym. Jeśli dobrze obserwujemy samych siebie, nie boimy się prawdy o sobie, staramy się skonfrontować z naszym cieniem, bolesnymi sprawami, wtedy obszar wolności powiększa się w nas. Już samo uświadomienie sobie prawdy o sobie, o naszych związkach z ludźmi, przyczynach naszych emocji i zachowań – sprawia, że te rzeczy mniej nas więżą, nie mają nad nami takiej władzy. Poznanie i zrozumienie samego siebie powiększa zakres naszej wolności. Końcem tego poznania siebie będzie zintegrowanie woli własnej z wolą Boga. To jest prawdziwa wolność: pełnić wolę Boga, czyli to, co dla nas najlepsze, bo Bóg to wybrał.

Jezus też mówił o naszym braku wolności w Ewangelii św. Jana: „Tym Żydom, którzy Mu uwierzyli, Jezus oświadczył: „Jeśli pozostaniecie wierni mojej nauce, będziecie rzeczywiście moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda uczyni was wolnymi”. Oni odparli: „Jesteśmy potomkami Abrahama i nigdy dotąd nie podlegaliśmy nikomu jako niewolnicy. Jak więc możesz twierdzić: „Staniecie się wolni”? Wtedy Jezus im odrzekł: „Zaprawdę powiadam wam: każdy, kto popełnia grzech, staje się niewolnikiem grzechu. Niewolnik nie pozostaje w domu na zawsze, stale natomiast pozostaje w nim Syn. Jeżeli więc Syn obdarzy was wolnością, będziecie naprawdę wolni”. (J 8, 31-36)

Nie mamy zatem absolutnej wolności woli. Wszystko zależy od tego, czy „Syn obdarzy nas wolnością”, słowami Augustyna: czy Bóg ześle nam swą łaskę. I o ile św. Augustyn twierdzi, że Bóg niejako skąpi nam tej łaski skazując większość ludzi na potępienie, to Paweł – przeciwnie, mówi, że łaska ta dotyczy wszystkich. Paweł pisze : ”Bóg bowiem pogrążył wszystkich w nieposłuszeństwie, aby wszystkim okazać miłosierdzie”. Nie stawia tu Paweł granic Bożemu miłosierdziu i przebaczeniu. Obejmuje nim wszystkich. I ja się pod taką interpretacją podpisuję.

Drabina raju jako przejście przez piekło

Recepta na zbawienie według Jana Klimaka

 

Człowiek jako więzień namiętności i cel ataków demonów

Namiętność to jedno z najczęściej używanych przez Jana Klimaka słów w jego słynnym dziele Drabina raju[1]. Drabina jest przewodnikiem dla mnichów, pouczającym ich jak skutecznie osiągnąć zbawienie. Mogłaby mieć podtytuł „Metoda zbawienia w 30 krokach po drabinie” lub też „Jak skutecznie wejść na 30 stopień drabiny raju i nie spaść w dół”. Kluczowy dla zbawienia jest tutaj problem namiętności. Namiętność według Klimaka to jednak nie to, o czym myśli współczesny czytelnik powieści. Nie jest to gorące i pełne pożądania uczucie do drugiego człowieka. Namiętność jest u Klimaka tym wszystkim, co trzyma nas nisko przy ziemi i nie pozwala wspinać się na kolejne szczeble drabiny raju. Człowiek w oczach Klimaka jest więźniem namiętności bezustannie atakujących jego słabe ciało. Podstępnymi kusicielami podsuwającymi ciału namiętności są demony. Klimak postrzega drogę do raju jako walkę z namiętnościami atakującymi ciało, walkę z owym ciałem, czyli przedmiotem ataków oraz z demonami, sprawcami tych ataków. Tylko pod warunkiem, że zostaną one uśmiercone lub powstrzymane, dusza uwolni się ze swych okowów i dotrze do Boga po przebyciu 30 stopni drabiny raju. Stopnie te są etapami na drodze do Boga, polegającymi właśnie na uśmiercaniu namiętności i obronie przed atakami demonów.

Czym są owe zgubne namiętności? Są to potrzeby i pożądania naszego ciała i psychiki. Choć w rzeczywistości coś takiego jak psychika nie istnieje w języku Klimaka, to słowo „ciało” streszcza w sobie wszystkie ludzkie pragnienia i potrzeby, takie jak łaknienie, seksualne pożądanie, pragnienie przyjemności, odpoczynku, towarzystwa, bliskości. Wszystkie je uznaje Klimak za szkodliwe z punktu widzenia zbawienia. Zaleca zatem ich uśmiercenie i podaje metody walki, które w jego przekonaniu niezawodnie doprowadzą do porażki demonów i śmierci namiętności. Z martwego ciała wyłoni się wtedy czysta dusza, która otrzyma sprawiedliwą nagrodę za swój ziemski trud bojowy.

Czy unicestwienie pragnień jest możliwe? I ważniejsze pytanie: czy jest konieczne, aby dostąpić spotkania z Bogiem, zbawienia?

Uśmiercić namiętności jak węże za pomocą miecza.

Klimak jest całkowicie przekonany, że namiętności powinny zostać zdławione, trzeba je „uśmiercić jak węża za pomocą miecza” [833B]. Odciąć od siebie, tak aby nie były już częścią człowieka. Klimak podaje niezawodne sposoby na pozbycie się namiętności i odstraszenie demonów. Sposoby te wymagają od człowieka wielkiej siły i determinacji. Klimak przywołuje często porównania ze sportem, atletami, siłaczami lub też wojownikami. Jest to walka o nagrodę. Jest to wyścig, zawody sportowe. Trzeba natężać wszystkie swe siły i nigdy nie można pozwolić sobie na odprężenie czy odpoczynek, bo daje to demonom okazję na przypuszczenie zwielokrotnionego ataku. Trzeba być zawsze w stanie napięcia i uwagi, gotowości do obrony i ataku. Trzeba się non stop bronić, ale też atakować.

Demony Klimaka są według mnie uzewnętrznionymi, czyli wypartymi z wnętrza człowieka,  naturalnymi potrzebami. Jeśli określamy je mianem demonów, to stawiamy je niejako na zewnątrz siebie, uważamy za obcą wrogą siłę, nie musimy zatem identyfikować się z nimi. Jeśli czujemy pożądanie, obwinamy za nie demona pożądliwości, a jeśli się przejemy, winny będzie temu demon obżarstwa. Klimak traktuje je jako siły zewnętrzne, chcąc mieć pewność, że nie stanowią integralnej i nieusuwalnej części człowieka. Jeśli jest to siła zewnętrzna, to jest możliwe ucieczka od niej, bądź jej pokonanie. Jeśli byłaby to wrodzona skłonność, naturalna człowiekowi, jakże można by przeciw niej walczyć? Dlatego Klimak woli obarczyć winą demony. Pole działania demonów to nasze ciało i psychika. Każda namiętność sprowadzana na nas przez demony może prowadzić do grzechu. Bezpieczniej będzie zatem unicestwić wszystkie namiętności, a przy okazji pole ich działania, czyli ciało i psychikę (ego), aby z człowieka zostało tylko to, co boskie. Jeśli zabijemy to, co może potencjalnie prowadzić do grzechu, pozostanie tylko czysta dusza. Tylko bowiem czysta dusza ma prawo spotkać Boga. Dusza zanieczyszczona namiętnością, dusza która nie odcięła się zupełnie od spraw tego świata, jest niegodna spotkania z Bogiem. Czystość to obsesja Klimaka. Strzepuje ciągle ze swej duszy niewidoczne pyłki. Jest to syzyfowa praca. Pył i kurz ciągle osiada na oczyszczonej tylko tymczasowo duszy. Dlatego asceta nie może przestać niszczyć, odcinać się, zaprzeczać.

Niszczenie ciała i namiętności odbywa się przez post, wstrzemięźliwość seksualną, milczenie, samotność, zadawanie sobie bólu fizycznego i psychicznego, płacz, smutek, żal, wzdychania, myślenie o potępieniu i grzeszności i posłuszeństwo.

Metoda ta wymagająca ciągłego bycia w gotowości jest bardzo wyczerpująca fizycznie i psychicznie. Energia spożytkowywana przez ascetę na zaprzeczanie, odcinanie się i walkę jest ogromna, ale mija się z celem. Wysiłki mnichów są bezustannie przekreślane przez nowe namiętności kreowane przez demony.

Klimak odmawia namiętnościom wszelkiej wartości. Nie mają one celu innego niż tylko kuszenie i sprowadzanie człowieka na złą drogę. Dojrzała psychicznie osoba traktuje swe pragnienia, sny, myśli, przeczucia, emocje, intuicje jako wskazówkę na swej drodze życiowej, uczy się z nimi kontaktować i wyciągać z nich wnioski. Nawet emocje negatywne, takie jak gniew czy zazdrość mówią nam dużo o nas samych i skłaniają do poprawy naszego zdrowia psychicznego. Klimakowi jednak nie o żadne zdrowie psychiczne chodziło, nie o żadne szczęście, spełnienie czy też realizację osobistą. Rezygnował z wszelkiego życiowego zadowolenia i powodzenia. To poświęcenie ofiarowywał Bogu, licząc na to, że w zamian za nie Bóg obdarzy go zbawieniem.  Czy droga do raju proponowana przez Klimaka osiąga swój cel? Czy życie ascetów było sukcesem w tym znaczeniu, że ich trudy, łzy, jęki i wzdychania odniosły pożądany skutek w postaci zniszczenia namiętności i spotkania Boga? Czy drogę chrześcijanina opartą na drodze Jezusa można bez sprzeczności identyfikować z drogą po szczeblach Klimakowej drabiny? Oto moje przemyślenia i wątpliwości na ten temat.

Wojna, w której orężem jest ból, trud i gorycz

Przymus i ból to główne elementy metody Klimaka. „Mnich jest stałym przymuszaniem natury i niestrudzonym strażnikiem zmysłów. … Mnich ma duszę bardzo bolejącą, tak we śnie, jak i podczas czuwania stale rozmyślającą o śmierci” [633 B] „Prawdziwy przymus i nieustanny ból jest udziałem tych, którzy razem z ciałami usiłują wspiąć się do nieba”. [636 B] „Bo trud, rzeczywiście trud i wielka utajona gorycz nieuchronne są w tym wysiłku”. [636 B]

Wejście na drabinę raju porównuje Klimak do wzięcia udziału w zawodach: „Dla tych, którzy podjęli się biegu, czeka u końca nasz dobry Sędzia sportowy”. [633 C] „Jako wezwani przez Boga i Króla gorliwie ruszymy do biegu, abyśmy żyjąc tak krótko, w dniu śmierci nie okazali się nieurodzajni i nie zginęli z głodu. Spodobajmy się Panu, tak jak żołnierze chcą przypodobać się królowi. Bo przecież od żołnierzy wymagamy surowej służby”. [637 B]

Bóg jest dla Klimaka królem bądź też sędzią sportowym. My jesteśmy zawodnikami lub żołnierzami. Droga do Boga to wobec tego wyścigi albo wojna. Z kim jednak się ścigamy w zawodach? Czy ma to znaczenie, kto wstąpi do nieba pierwszy? A może mnisi ścigają się z demonami, które wspinają się za nimi po drabinie? Chodzi może o to, aby nie dać się złapać i ściągnąć w dół demonom. Dlaczego trzeba biec? Czy spacerkiem nie można wstąpić do nieba? Raczej nie, ponieważ życie jest tak krótkie, a na drabinie tyle szczebli, że idąc spacerkiem nigdy przenigdy nie zajdziemy na jej ostatni szczebel. Śmierć jest  kresem biegu, musimy więc nabrać właściwego przyśpieszenia. Złośliwe demony będą się za wszelką cenę starały spowolnić nasz bieg. Musimy zatem wysilić swe wszystkie moce fizyczne i psychiczne, żeby nie spaść. Nie wiem, czy dziecięca gra planszowa Drabiny i węże nie wzięła się właśnie z takiego myślenia. Dojście do celu na górze planszy jest bądź to ułatwiane przez stanięcie na polu z drabiną, bądź to utrudniane przez utknięcie na polu z wężem. Wąż niby demon ściąga gracza w dół.

Wojna jest łatwiejsza do zrozumienia jako metafora drogi do raju. To zapewne wojna z ciałem i demonami. Warto walczyć dla otrzymania lauru zwycięzcy, dla poczucia, że jest się mocarzem, a nie słabeuszem podległym władzy demonów.

W tym porównywaniu wysiłku mnichów do zawodów sportowych lub wojny odzwierciedlone jest ich poszukiwanie siły i poczucia własnej wartości. Ich skrajnie wykańczający, morderczy tryb życia oraz wielka determinacja są metodą zrównoważenia własnych dotkliwie przeżywanych słabości. Przez znoszenie niewiarygodnych wręcz cierpień udowadniają sobie, że są prawdziwymi bohaterami. Taka metoda kompensacji jest popularna wśród neurotyków, którzy angażują się często w wielce niebezpieczne przedsięwzięcia, aby pokonać własne lęki, aby ze słabego i nadwrażliwego człowieka stać się twardym i odpornym psychicznie.

Odejście od świata

Poprzez bycie w świecie człowiek ma styczność z innymi ludźmi, musi się zatem w jakiś sposób do nich odnosić, wchodzić z nimi w interakcje. Prowadzi to do nieuniknionych konfliktów i grzechu. Chciwość, próżność, nienawiść, lubieżność, gniew, pycha – to wszystko grozi nam, jeśli przestajemy z ludźmi. Łudzimy się, że związki z ludźmi dadzą nam satysfakcję, gdy tymczasem naznaczone są one grzechem, albo chociażby tylko możliwością grzechu. Aby zatem być od tego grzechu jak najdalej, należy prowadzić życie samotne, unikać ludzi, nie angażować się w żadne bliskie relacje. Unikanie ludzi ma zabić nasze namiętności, uniezależnić nas od wszelkich pragnień.

Świat pęta człowieka kajdanami potrzeb i konieczności ich zaspokajania.

„Chodzić, aczkolwiek z trudnością, może zapewne i ten, kto spętany jest sprawami życia i okowany troskami. Bo nieraz chodzą nawet ludzie z kajdanami na nogach. Ale oni wciąż się potykają i ranią się z tego powodu. Ten, kto nie jest żonaty, a związany w świecie jedynie interesami, podobny jest do noszącego kajdany na rękach (toteż, gdy tylko się zdecyduje, może on bez przeszkód śpieszyć ku życiu mnisiemu); ten zaś kto jest żonaty, podobny jest do noszącego kajdany i na rękach, i na nogach”. [640 A]

Klimakowi wydaje się, że uciekając od świata pozbędzie się tych okowów i kajdan. Że odtąd nie będą one spowalniać jego biegu. Czy jednak mnich nie zamienia jednych kajdan na inne? Jednych trosk nie zastępuje drugimi? Kajdanami żonatego jest prawdopodobnie według Klimaka to, że musi poświęcać czas na zapewnienie utrzymania rodzinie, na opiekę nad dziećmi. Zwykłe troski i zmartwienia dnia codziennego. Człowiek żyjący w świecie jest nimi niewątpliwie obciążony, czasem tak bardzo, że nie ma czasu spojrzeć w niebo i przypomnieć sobie, że żyje nie samym chlebem, ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. Mnich idący na pustynię nie musi dbać o pracę, pieniądze, rodzinę. Pozornie zrzucił swoje okowy. Swoje zewnętrzne okowy. Wchodząc jednak w samotności głęboko w samego siebie, zaczyna dostrzegać inne okowy zniewalające duszę i spowalniające jego bieg po szczeblach drabiny. Osaczają go nagle demony jego własnego wnętrza. Jego nieuporządkowane sprawy z przeszłości, jego zadawnione rany, jego niewybaczone grzechy, jego poczucie winy, jego rozpacz… W takiej sytuacji mnich wyszedłszy na pustynię spotyka przewodnika duchowego, który mu z pewnością powie, jak pokonać demony. Przyda się tu jak zwykle uniwersalna metoda lecznicza: ból, przymus, trud i gorycz.

Argumentem na porzucenie kontaktów ze świeckimi jest fragment z Ewangelii Łukasza o zostawieniu umarłym grzebania umarłych.

„Pan nasz – znając naszą niestałość na początku i to, że żyjąc wśród świeckich czy spotykając się z nimi, łatwo możemy powrócić do świata – powiadającemu „Pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca”, odrzekł: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych”. (Łk 9, 59-60) [653 D]

Klimak nie dodał jednak końcówki odpowiedzi Jezusa, która brzmi: „A ty idź i głoś królestwo Boże!” Czy Jezus kazał głosić królestwo na pustyni piaskowi i kamieniom? Czy też raczej nowina o królestwie ma być przekazana ludziom w świecie? Odpowiedź jest oczywista. Cała działalność Jezusa była przekazywaniem dobrej nowiny światu, w świecie, dla świata. Druga sprawa: czy Jezus sprzeciwiał się pogrzebom? Nic nie wiemy o tym, żeby zaskoczyło Go i oburzyło pogrzebanie zmarłego Łazarza, czy też pogrzeb młodzieńca, którego wskrzesił. Dlatego słowa te należy rozumieć przenośnie. Zostaw umarłym grzebanie umarłych – przecież w rzeczywistości umarli nie grzebią się wzajemnie. Umarli to określenie ludzi niewrażliwych na sprawy duchowe, którzy nie rozumieją, o co chodzi Jezusowi i apostołom. Grzebanie umarłych kojarzy się ze śmiercią i smutkiem opłakiwania i żałoby. Jezus chce podkreślić, że Jego nowina nie jest smutna, głosi wyzwolenie od prawa śmierci. Zostaw smutek i rozpacz, pójdź za mną, a odkryjesz piękno i szczęście Królestwa. W zdaniu tym Jezus przeciwstawia śmierci życie. Jeśli pójdziesz za mną, znajdziesz życie. Taki jest według mnie sens tej opowieści.

Tymczasem Klimak interpretuje słowa Jezusa zgoła inaczej:

„Pan nazwał umarłymi wszystkich pozostających w świecie i żywych, powiedziawszy do niego: „zostaw umarłym”, tj. przebywającym w świecie „grzebanie umarłych”, tj. umarłych ciałem”. [656 B]

Klimak tym samym zrównuje przebywanie w świecie z byciem umarłym. Kogo zatem uznaje za żywego? Żywi są to niewątpliwie ci, którzy wstępują na wąską drogę.

„Wąska droga będzie ci wskazana przez udrękę żądzy, całonocne czuwanie, umiarkowane picie wody, niedostatek chleba, oczyszczający napój hańby, przyjęcie szyderstwa, kpin, drwin, odcięcie własnej woli, wytrzymywanie obelg, cierpliwe znoszenie pogardy, butnej przemocy”. [657 A]

Klimak powołuje się tutaj na Mt 5, 3-12, czyli błogosławieństwa Jezusa dla ubogich w duchu, cichych, łaknących sprawiedliwości, czystego serca, wprowadzających pokój, cierpiących prześladowania dla sprawiedliwości, dla tych, którym z powodu Jezsua urągają i których prześladują. Ci wszyscy powinni się cieszyć, gdyż wielka ich nagroda w niebie. Klimak zatem dochodzi do wniosku, że jeśli sami postaramy się o to, aby zewnętrznie spełniać te warunki błogosławieństw, to właśnie nas czeka ta nagroda i do nas należeć będzie Królestwo niebieskie. Innymi słowy sami na nie zasłużymy poniżając się psychicznie i fizycznie. Czy Jezus rzeczywiście chciał nas zachęcić do ascezy i wszystkich tych wyrzeczeń proponowanych przez Klimaka? Jego słowa, co widać na pierwszy rzut oka nie są jednoznaczne i oczywiste, jak interpretacja Klimaka. Jezus gdyby rzeczywiście miał na myśli to co Klimak, z pewnością by nam to jakoś wprost wytłumaczył. Powiedziałby wtedy: Błogosławieni cisi, a więc milczcie i bądźcie posłuszni uczonym w Piśmie. Albo tak: Błogosławieni cierpiący prześladowania, więc dajcie się poniżać komu popadnie i dręczcie się wzajemnie. Tymczasem Jezus nie daje tak konkretnych wskazówek.

Interpretacja błogosławieństw zależy w dużej mierze od tego, kto i w jakiej sytuacji życiowej je interpretuje. Możemy je na przykład interpretować na płaszczyźnie społecznej, psychologicznej lub duchowej. Jezus mówiąc kazanie na górze zwracał się do ludzi z najniższych warstw społecznych, gnębionych podatkami, ubogich, niewykształconych. Mówiąc te słowa chciał ich pocieszyć, podtrzymać na duchu. Miał śmiałość odwrócić logikę tego świata, gdzie bogaci i mający władzę odnoszą sukcesy. Jezus widzi, że rzeczywisty sukces człowieka ma źródła gdzie indziej, w królestwie ducha. Ludzie gonią za szczęściem szukając go w świecie, w pieniądzach, władzy, powodzeniu. Jezus przenosi nasze poczucie szczęścia do wewnątrz. Taki był według mnie sens kazania na górze.

Jezus wie, że to co wygląda na szczęście, niekoniecznie nim jest. Gwiazdy z pierwszych stron gazet, prezydenci, milionerzy – symbole szczęścia  i spełnionego życia. Jezus nie przemawiałby do nich, ale do tych, którzy poznali, co to ubóstwo, smutek, niepowodzenie, słabość. Do nich wszystkich Jezus mówi: patrzcie, nie wszystko stracone, ten świat to nie wszystko, co istnieje. Jest inna, głebsza rzeczywistość i właśnie wy, nie mający wzroku zmąconego pieniędzmi i władzą, możecie pierwsi ją zobaczyć, jej doświadczyć. Ci wszyscy, którzy zrozumieją nieuniknioną klęskę człowieka w świecie, mają szansę ujrzeć tą rzeczywistość, królestwo niebieskie. Warunkiem zaistnienia człowieka wewnętrznego jest to właśnie uświadomienie względnej wartości rzeczy tego świata. Przegrani w oczach świata nie są przegranymi w oczach Jezusa.

Klimak odnosi się w swej metodzie nie do wszystkich błogosławieństw, zapominając o czyniących pokój oraz łaknących sprawiedliwości. Jak mnich zamierzał wprowadzać pokój  w świecie usuwając się z niego? W jaki sposób łaknął sprawiedliwości?

W kazaniu na górze Jezus pokazuje odwrotną stronę rzeczywistości, stronę zwykle uznawaną za ciemną i nieprzyjazną człowiekowi, której chce unikać. Jezus mówi, że bez przejścia przez tą ciemną drogę nie ma królestwa. Poznanie prawdy o wszechobecnym na ziemi cierpieniu i braku ucieczki od niego jest warunkiem wejścia do królestwa. Błogosławieni smutni – stało się to naczelną motywacją metody Klimaka. On jednak kazał mnichom niejako zmuszać się do tego smutku, do łez, nawet przez zadawanie sobie cierpień. Czy Jezusowi chodziło o to, byśmy w ten właśnie sposób zrozumieli smutek? Nie. Trzeba być w pewnym sensie smutnym aby wejść do królestwa. Smutek i melancholia, poczucie pustki i bezsensu są reakcją na nieusuwalną niesprawiedliwość i niedoskonałość tego świata. Ten smutek wiąże się ze współczuciem i miłosierdziem. Współczujemy wszystkim cierpiącym istotom. Ten żal musi być prawdziwy, musi wynikać z uświadomienia sobie niedostatków tego świata. Jeśli ten żal i łzy nie wynikają właśnie z takiego oświecenia, są pozbawione sensu i nie zbliżają nas ani na krok do Królestwa.

Można poznać sens słów Jezusa próbując zaprzeczyć Jego błogosławieństwom. Na przykład szczęśliwi bogaci duchem – ci, którzy myślą, że wiedzą coś o sprawach Bożych, np. faryzeusze. Jednak to ubodzy, niewiedzący, są wg Jezusa szczęśliwi. Faryzeusze chodzący w blasku swej znajomości Pisma nie wejdą do królestwa, zanim nie zaczną kwestionować swej wiedzy, nie zapomną o niej, zanim nie przyjmą postawy niewiedzy.

Jakie jest królestwo ziemskie, z tego świata? Kto jest w nim szczęśliwy?

Szczęśliwi głośni, czyli tacy, których słychać, których słuchają inni, którzy mówią poddanym, co mają robić, rozkazują im.

Szczęśliwi wojnę czyniący, wodzowie, królowie, władcy.

Szczęśliwi prześladujący, bo czerpią korzyści z tych prześladowań kosztem uciskanych.

Szczęśliwi nieczystego serca, o niecnych zamiarach, którzy knują jak tu wykorzystać innych dla swoich celów.

Szczęśliwi niełaknący sprawiedliwości, czyli tacy, którzy albo sami ciągną korzyści z niesprawiedliwości świata, albo sądzą, że świat jest sprawiedliwy. Tacy, którym niesprawiedliwość tego świata przynosi korzyści.

Szczęśliwi, którzy się cieszą, bo nie weszli nigdy w rzeczywistość cierpienia, bo wykorzystują do swej radości cierpienia innych, poddanych królestwa.

Szczęśliwi niemiłosierni, surowi, gotowi sądzić ludzi, władcy i sądy wydający wyroki i wsadzający do więzienia tych, którzy są nieposłuszni.

A Jezus odwraca tę logikę królestwa z tego świata. Mówi, że Królestwo niebieskie nie jest podobne do królestwa ziemskiego. Jest jego zaprzeczeniem. Szczęście „królów życia” jest złudne i tymczasowe. Natura królestwa niebieskiego jest paradoksalna, nie można jej pojąć poprzez zwykłą analogię do królestwa ziemskiego.

Realizacja metody Klimaka jest możliwa tylko w skrajnej separacji od świata. Na potwierdzenie konieczności opuszczenia bliskich Klimak przytacza 2 Kor 6, 17: „Przeto wyjdźcie spośród nich i odłączcie się, mówi Pan”. W tym tekście chodziło św. Pawłowi o odłączenie się od niewierzących, ponieważ oni czczą bożki, a my – Boga żywego. My jesteśmy świątynią Boga żywego, w nas mieszka zatem Bóg żywy. Chrześcijanie czczą Boga, który mieszka w ich sercach, który jest ich Ojcem. W tym właśnie tkwi różnica między chrześcijanami, którzy mają z Bogiem tak intymny kontakt, że zechciał w nich zamieszkać jako Bóg wewnętrzny. Poganie, czciciele bożków są dla Pawła tymi, którzy Boga mają na zewnątrz siebie, jest to Bóg zewnętrzny. Pawłowi chodziło o to, abyśmy mieli Boga wewnętrznego i dlatego mówi, abyśmy odłączyli się od sposobu pojmowania Boga przez pogan. Klimak jednak nie wdaje się w żadne subtelności interpretacyjne, ale wybiera jeden wers, wyrywa go z kontekstu i używa do uzasadnienia swej teorii, że św. Paweł każe nam opuszczać bliskich.

Aby wzmocnić swoj argument o odejściu ze świata, Klimak pisze: „Bo kto z owych żyjących w świecie uczynił kiedykolwiek cuda? Kto wskrzesił umarłych? Kto wypędził demony? Nikt. Wszystko to są zwycięskie nagrody mnichów, a tych świat nie może pomieścić. Jeśliby mógł, to po co byłaby asceza, czyli odejście od świata?” [657 B]

Mimo szczytnego celu pozbycia się pragnień, mnisi nie mogą się ich jednak pozbyć: są to teraz pragnienia czynienia cudów, wypędzania demonów, wskrzeszania umarłych. Pragnienia wyższe, lepsze i zaszczytniejsze niż pospolite, takie jak głód czy bliskość. Klimakowi umyka, że to właśnie Jezus, którego nie można w żaden sposób nazwać mnichem, czynił te wszystkie cuda. Nagrody tak wspaniałe należą się mnichom za ich wielkie poświęcenia i wyrzeczenie się świata. Klimak pyta retorycznie, po co asceza, jeśli takie same nagrody mogliby otrzymywać ludzie żyjący w świecie. Skoro nie potrafią czynić cudów, dawać dowodów świętości, to zapewne droga odejścia jest właściwa. Zapewne Klimak był świadkiem takich cudów, albo nawet sam ich dokonywał. Tylko jak tu znaleźć na pustyni jakiegoś zmarłego nadającego się do wskrzeszenia? Albo z kogo by tu wypędzić demona? Ludzi jakoś nie widać, zostali w świecie. Trudno, mnisi mogą się przecież wskrzeszać nawzajem i nawzajem przepędzać swoje demony.

Kolejny argument Klimaka za odejściem od świata to słowa Jezusa o tym, kto jest Jego matką, braćmi i siostrami. Jezus odszedł od swojej rodziny i połączył się z ludźmi, którzy stali się Jego prawdziwą rodziną.

„Odsuwamy się od naszych bliskich czy od miejsc nie z nienawiści do nich (niech to się nie zdarzy!), ale unikając szkody, która może się nam przy nich przytrafić. Jak we wszystkim, tak i w tej sprawie, dobrym dla nas nauczycielem jest Chrystus. Okazuje się, że i On samn nieraz opuszczał rodziców według ciała, a posłyszawszy od kogoś: „Oto twoja matka i bracia na dworze pytają o ciebie” [Mk 3, 23], dobry nasz Pan i Nauczyciel, niewzruszony, powiedział: „Matką moją i braćmi moimi są pełniący wolę Ojca mojego, który jest w niebie”. [Mt 12, 49-50], [665 D]

Jezus chciał powiedzieć uczniom, że są silniejsze więzy niż więzy krwi. Rodzina to nie wszystko. W niebie nie będzie żon i mężów. Czasem należy uwolnić się od wpływu rodziny, czyli matki, ojca, braci czy sióstr. Trzeba słuchać siebie samego przede wszystkim. Oraz Boga, jeśli się umie. Dziś nazwalibyśmy postawę Jezusa asertywnością. Otaczali Jezusa ci, którzy słyszeli w Jego słowach głos Boga. Jezus też chciał się otaczać takimi ludźmi, dla których kwestie duchowe miały istotne znaczenie. Jego rodzina „według ciała” nie akceptowała Jego działalności, posądzano Jezusa o chorobę psychiczną. Jezus jednak nie wyszedł z tego powodu na pustynię (nie licząc pewnego dość krótkiego okresu na początku swej działalności, gdy chciał poznać swe przeznaczenie). Jezus wyszedł do ludzi. Chciał im coś przekazać, pokazać, objawić to, co Jemu zostało objawione. Pokazać nam drogę do Królestwa. Inną i z całą pewnością bardziej złożoną niż mógł sobie to wyobrazić Klimak.

„Miłość Boga gasi miłość rodziców. A ten, kto mówi, że posiada i jedną i drugą, zwodzi siebie samego, skoro powiedziano: „Nikt nie może dwom panom służyć” (Mt 6, 24), i następnie: „Nie przyszedłem pokoju przynieść na ziemię” (pokoju między rodzicami a synami i braćmi, postanawiającymi Jemu służyć, „ale walkę i miecz” (Mt 10, 34), aby oddzielić miłujących Boga od miłujących świat, materialnych (cielesnych) od niematerialnych (duchowych), miłujących własną chwałę od pokornych. Bo cieszy się Pan z obustronnego atakowania się i podziału, zdarzających się z miłości do Niego”. [668 A]

Fragment Mt 6, 24 mówi o tym, że nie można służyć Bogu i Mamonie. Nie ma tam nic dotyczącego związku z rodziną. Ale Klimak jak zwykle ignoruje to, co nie pasuje do jego koncepcji.

Mt 10, 34 – 37 zapowiada, że Jezus nie przynosi pokoju, lecz miecz. „Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową, i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest mnie godzien. Kto kocha syna i córkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien”.

Chodzi tu o trudny wybór. Wybór sposobu życia nie zawsze łatwo akceptowalny dla bliskich. Naśladowanie Jezusa nie jest zawsze łatwe, proste i przyjemne. Wymaga zdecydowania, wymaga asertywności, siły charakteru, zdolności wyrażania swego zdania, nawet wbrew autorytetom. Nie można tych słów Jezusa traktować jako wyraz absolutnej prawdy zawsze i dla wszystkich aktualnej. Prowadziłoby to do nieuchronnej sprzeczności chociażby z cytowanymi wcześniej błogosławieństwami. No bo np. Jezus mówi, że błogosławieni cisi i pokój czyniący, a tutaj ani nie jest cichy ani nie czyni pokoju. Jest stanowczy i nie boi się mówić, co myśli oraz wprowadza wojnę. Jak to pogodzić? Błogosławieństwa oraz przypowieści są jakby odzwierciedleniem duchowych praw uniwersalnych. Tutaj natomiast Jezus odwołuje się do konkretnej sytuacji konfliktu, do której musi się ustosunkować. Jezus jest elastyczny, nie znaczy niekonsekwentny. Jeśli powiedział o szczęściu cichych i pokój czyniących, sam nie waha się być głośnym i wprowadzać wojnę. Widzimy zatem, że naśladowanie Jezusa nie polega na zamknięciu oczu, wyłączeniu krytycznego umysłu, fanatycznym powtarzaniu jednego czy dwóch zdań, niezależnie od sytuacji.  Nie chodzi o to, aby zawsze i wszędzie milczeć albo być nastawionym pokojowo. Gdyby Jezus nie przeciwstawił się w pewnym momencie rodzinie, dziś nie byłoby chrześcijan. Walka i stawianie na swoim jest częścią naszego rozwoju psychicznego. Tak samo jak bycie cichym i pokojowym. Trzeba jednak pamiętać o generalnym nastawieniu Jezusa do czynienia pokoju i niestosowania przemocy oraz miłości nieprzyjaciół. Tylko w tym kontekście można interpretować jego słowa o mieczu. Nie można uciekać od sytuacji konfliktu, ale trzeba się zdeklarować, określić. Jezus uczy tu dojrzałości psychicznej.

„Dobrze przystosowany, dojrzały emocjonalnie człowiek dysponuje szerokim wachlarzem reakcji, zachowań i strategii radzenia sobie w różnych sytuacjach. Potrafi elastycznie i twórczo korzystać z tego arsenału technik, dobierając odpowiedni, przystosowawczy wzór zachowania w zależności od rozwoju wydarzeń. … Zachowanie neurotyka nie jest elastyczne. Raz przyjęta strategia jest stosowana nawet wówczas, gdy w sposób oczywisty jest nieskuteczna i nieprzystosowawcza. Neurotyk zastanawia się, jak powinien się zachować albo czego w danym momencie oczekuje od niego otoczenie. Sprawia to, że jego reakcje są sztuczne i nieautentyczne, obliczone na określony efekt”. (W. J. Imielski „Zaburzenia psychiczne i emocjonalne”, s. 144-145).

Klimak wykazuje się podejściem sztywnym w tym sensie, że jeśli wbił sobie raz go głowy, że Jezus uznaje cichych za błogosławionych, to zadaniem Klimaka jest być zawsze i w każdej sytuacji cichym, to znaczy milczeć, powstrzymywać się od wyrażania swych opinii i odczuć. Jezus w przeciwieństwie do Klimaka postępował elastycznie. Nie wahał się odejść od rodziny, aby głosić swe posłannictwo. Nie wahał się krytykować faryzeuszy. Trudno taką postawę nazwać cichością. Z drugiej strony nie przeciwstawił się złu, ale pokornie przyjął cierpienie i w tym sensie był cichy.

Pamiętajmy też, że Jezus kazał widzieć Boga w każdym człowieku. Cóż to byłaby za miłość Boga, gdyby gasiła miłość do ludzi? Kochając konkretnego człowieka świadczymy o naszej miłości do Boga. Natura miłości do Boga i do człowieka jest jednakowa. Największe przykazanie to przykazanie miłości: będziesz miłował Boga i bliźniego. Miłość Boga nie może zabijać miłości człowieka.

Dalej argumentuje Klimak: „Przywiązanie do kogoś z bliskich czy też obcych jest bardzo niebezpieczne, może ono pomału przyciągnąć nas do świata i całkiem zgasić ogień naszej skruchy. Jak niemożliwe jest, aby jedno oko kierować na niebo, a drugie na ziemię, tak niemożliwe jest, by nie naraził duszy na niebezpieczeństwo ten, kto myślami i ciałem całkiem nie odszedł od wszystkich swoich krewnych i niekrewnych”. [668 D]

Rzeczywiście, żeby nie narazić się na zeza, należałoby raz spoglądać na ziemię dwojgiem oczu, a raz na niebo także dwojgiem oczu. Takie proste rozwiązanie nie przyszło Klimakowi do głowy. On bowiem chce non stop spoglądać w niebo, wzdychając. Spoglądanie na ziemię grozi niebezpieczeństwem zejścia z wąskiej ścieżki i utracenia nagród w trudzie zdobywanych. Jeśli jednak te nagrody tak wspaniałe, dlaczego mnisi mieliby je porzucać na widok człowieka? Czy człowiek jest taką pokusą, bo mnichowi wydaje się, że jest wart więcej, niż wszystkie te zdobyte w pocie czoła nagrody? Mnisi zdaje się nie do końca odczuwali wartość tych nagród, skoro byle rozmowa czy widok człowieka miałby ich odwieść od życia gwarantującego tak fantastyczne nagrody.

„U neurotyka potrzeba ucieczki od rzeczywistości jest wyjątkowo silna i występuje często. Przypomina nieco chęć schowania głowy w piasek. Różne są formy ucieczki od trudnej rzeczywistości i różnie manifestuje się neurotyczna potrzeba ukrycia się przed światem”. (op. cit., str. 160)

Nieufność wobec intuicji

Klimak zakazuje przypisywania jakiejkolwiek wartości snom będącym  jakoby dziełem demonów, które „próbują niepokoić nas widzeniami sennymi, pokazując nam naszych krewnych: albo płaczących, albo umierających, albo za nas więzionych czy krzywdzonych” [669 C]

Demony wywołują sny przyjemne i pozytywne. Takim nie wolno ufać nigdy. Aniołowie dają nam sny o Sądzie, karaniu i oddzieleniu. Po takich snach budzimy się drżący i smutni. Takim snom można jak najbardziej zaufać. Strach oznacza, że to właśnie Bóg chciał nas postraszyć. Zadowolenie oznacza, że to niecne demony znów szykują na nas zasadzkę. Wiemy już zatem dokładnie, co sądzić o snach. Sen faraona o siedmiu krowach  chudych zapewne zesłał mu anioł. Sen o krowach tłustych – demon. Czemu zatem sen zesłany przez demona się ziścił? Czy to demony pragnęły ocalić Egipcjan przed głodem? Klimak nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Postanowił bowiem poddać swe życie wewnętrzne totalnej dyscyplinie i przymusowi. Jeśli już raz na coś się uparł, nie ma zmiłuj… Sny to zjawiska niepokojące, które mogłyby podważyć jego teorie, więc lepiej je lekceważyć. Klimak zupełnie nie ufał swej intuicji, ignorował ją jako zewnętrzną wobec siebie siłę.  Nie traktował jej bowiem jako czegoś wenętrznego, ale jako działanie zewnętrznych wobec siebie demnonów. Sny o porzuconych bliskich uświadamiają mnichom ich w pełni uzasadniony smutek i żal z powodu rozstania, co jest zwykłymi ludzkimi emocjami. Ich płacz uświadamiać ma mnichom ich poczucie krzywdy i opuszczenia. Jednak mnisi nie mogliby przyjąć tego do wiadomości, bo musieliby zmierzyć się z bólem swoim i krewnych. Lepiej zatem ten ból wyprzeć. Jeszcze lepiej uznać niższość krewnych jako istot cielesnych oraz cieszyć się swą wyższością jako istoty duchowe. Zaprzeczenie i zrzucenie odpowiedzialności na demony – to typowe sposoby Klimaka na uciszenie wyrzutów sumienia. A przecież nadarzyła się taka wspaniała okazja do usychania z żalu, wznoszenia oczu do nieba i wzdychania ze smutku! Okazja ta jest jednak utracona, ponieważ Klimak każe nam o takich snach zapomnieć. Tyle bólu można by wycisnąć przecież z tej sytuacji!

Klimak zapomina też przy tym, albo udaje że zapomina o drabinie Jakubowej, która stała się metaforą jego drogi do Boga. Drabina ta ukazała się Jakubowi we śnie! Chodziły po niej w górę i w dół anioły. Jakub odczytał ten sen pozytywnie a jego miejsce oznaczył kamieniem na znak, że to miejsce Boga. Zgodnie z zasadą Klimaka tak dobry sen nie mógł pochodzić od Boga. Czyli pochodził od demonów. Jak to się więc stało, że drabina ze snu Jakuba stała się tytułem jego dzieła? Jego przydomek „Klimak” oznacza po grecku drabinę. Niekonsekwencje Klimaka wynikają z tego, że nie łączy on w swojej świadomości różnych wątków. Jest przekonany o słuszności swoich tez. Argumenty z nimi sprzeczne po prostu ignoruje.

 Gnostycki podział na cielesnych i duchowych

Klimak sugeruje, że Jezus przyszedł, aby oddzielić „miłujących Boga od miłujących świat, materialnych (cielesnych) od niematerialnych (duchowych)”. Chyba nie mamy wątpliwości, do której grupy zaliczył siebie Klimak. Uważa on ponadto, że Bóg cieszy się „z obustronnego atakowania się i podziału, zdarzających się z miłości do Niego”. Podział i walka są tu słowami kluczowymi. Bóg jakoby dąży do tego, aby ludzi podzielić na dwie grupy: cielesnych i duchowych. W jakim celu miałby to czynić? Czy może jest to jakieś przygotowanie do Sądu, którego wizja prześladuje Klimaka? Sąd miałby się rozpoczynać już tutaj i teraz. Bóg zacząłby już teraz separować nadających się do zbawienia od przeznaczonych do potępienia. Dlaczego jednak cieleśni mieliby z miłości do Boga atakować duchowych i na odwrót? I dlaczego Bogu sprawiałoby to radość? Doprawdy bardzo trudno to pojąć. Czy „duchowym” nie powinno raczej zależeć na doprowadzeniu „cielesnych” do Boga? Dlaczego zamiast tego wdają się z nimi w walkę? I jak to świadczy o ich rzekomej duchowości? Klimak wierzy w Boga sądzącego, karzącego, dzielącego, odrzucającego od siebie grzeszników. Mija się tutaj zupełnie z przesłaniem Jezusa, który przyszedł ogłosić czas łaski Pana, czas odpuszczenia grzechów i zbawienia.

Podział Klimaka na cielesnych i duchowych ma swoje korzenie w gnostycyzmie. Na czym polegał gnostycyzm? Na przeciwstawieniu ciała duchowi, materii  Bogu. Gnostycy odrzucali Stary Testament, uważając, że stwórcą świata materialnego był zły Demiurg. Pozostały w niektórych ludziach tylko cząstki boskie, które muszą oddzielić się od ciała i wrócić do raju. Gnostycy uważali, że jedni ludzie, pneumatycy, są przeznaczeni do zbawienia, natomiast inni, hylicy, nieuchronnie będą potępieni. Świat materii i wszystko, co z nim związane, w tym seks, był dla gnostyków godzien pogardy. Należało czym prędzej uwolnić swoją duszę z niewoli ciała i unieść się do nieba. Jednak wiemy, że gnostycyzm jest uznany przez katolików za herezję. Stary Testament jest afirmacją życia, pochwałą dobrego Stwórcy świata, którego dzieło także jest dobre.

Podział na cielesnych i duchowych jest sztuczny. To tak, jak powiedzieć, że są ludzie dobrzy i źli, widzieć świat w kolorach czarno-białych, bez szarości. Dojrzały człowiek wie, że świat nie dzieli się na dobrych i złych. Podobnie nie ma nikogo w 100 procentach cielesnego ani w 100 procentach duchowego. Duchowość jest potrzebą każdego człowieka, mniej lub bardziej uświadomioną i realizowaną. Jednak uważanie się za świętego i bezgrzesznego świadczy raczej o wybujałym ego niż rzeczywistej duchowości. Św. Paweł mówił, że nikt nie jest wolny od grzechu. Jesteśmy wszyscy zanurzeni w tym świecie, który skazany jest na zło i grzech. Do każdego z nas przyczepiają się okruchy tego zła. Jednak dobra nowina polega na tym, że mimo to mieszka w nas Bóg, że jesteśmy Jego łaską uniewinnieni i godni miana synów i córek Bożych.

Posłuszeństwo nade wszystko

Kolejnym przeciwnikiem mnicha obok ciała i namiętności jest własna wola. Oto dzielni wojownicy „wciąż podnosząc miecz Ducha, zabijają wszelką zbliżającą się do nich własną wolę”. [677 D] „Posłuszeństwo jest grobem własnej woli i zmartwychwstaniem pokory. [680 A] „Błogosławiony żywy umarły, który doznaje cierpień i jest przygnębiony, wtedy gdy widząc siebie czyniącego własną wolę, boi się ciężaru Sądu nad sobą”. [680 B] „jedna jest ścieżka prowadząca na manowce, a ta właśnie nazwana jest samowolą” [680 C] „Posłuszeństwo jest niedowierzaniem samemu sobie we wszystkim, co dotyczy dobra, aż do końca życia” [680 C]

Wola mnicha musi być poddana woli przewodnika duchowego, sędziego. Podczas jego wyboru należy go dobrze wybadać, wystawić na próbę, aby zamiast lekarza nie trafić na chorego. „Ale po wejściu na bieżnię pobożności i posłuszeństwa, nie powinniśmy już badać sędziego, nawet jeśli zobaczymy w nim, jak w człowieku, jakieś niewielkie przewinienia. W przeciwnym razie ci badający nie będą mieli żadnej korzyści z posłuszeństwa”. [680 D] „Gdy nasunie ci się myśl, by badać i osądzić przełożonego, to odskocz od niej jak od nieczystości; i nie dawaj temu wężowi żadnego zezwolenia ani miejsca, ani dostępu ani przewodzenia. Krzycz do węża: „Ty oszuście! Nie ja jestem zwierzchnikiem, ale on nade mną wyznaczony jest na sędziego!” [681 A]

Niestety Klimak nie daje żadnej konkretnej wskazówki, jak prawidłowo ocenić, czy dana osoba nadaje się na duchowego przewodnika. Nasuwa się też pytanie, czy taki duchowy żółtodziób jest w stanie osądzić prawidłowo czyjąś przydatność. W końcu przez tego przewodnika ma być zdeterminowane całe jego życie, więc jest to decyzja bardzo istotna. Załóżmy, że w swej niewiedzy początkujący dokona niewłaściwego wyboru i odda się omyłkowo w ręce człowieka niezrównoważonego (duże prawdopodobieństwo biorąc pod uwagę typ psychiczny ludzi skłonnych do skrajnej ascezy). Nie ma już drogi odwrotu. Raz poddawszy się czyjemuś przewodnictwu, rezygnujemy z własnej woli, a demona, który zapragnie nas atakować odsyłamy z kwitkiem odżegnując się od wszelkiej odpowiedzialności: „Demonie, idź dręcz mego mistrza, w końcu on tu za wszystko odpowiada, ja tylko wykonuję rozkazy!” Wiemy dobrze chociażby z II wojny światowej, czym się kończy takie podejście. Zbytnie ufanie autorytetom i ucieczka od wolności prowadzą nieuchronnie do wynaturzeń, okrucieństwa, niemoralności. Co prawda Klimak daje pewną otwartą furtkę dla odejścia od mistrza, gdy pisze, że nie powinniśmy przejmować się małymi przewinieniami. Czy to znaczy, że jeśli byłyby one duże, to moglibyśmy kwestionować autorytet? Klimak jednak nigdzie dalej nie rozważa takiej możliwości.

„Ci, którzy w prostocie posłuszni są ze względu na Pana, piękny bieg odbywają, nie ściągając na siebie podstępności demonów przez subtelne dociekania” [681 B] Cóż to za subtelne dociekania miał Klimak na myśli i dlaczego ściągają one podstępność demonów? Może jest to tzw. szukanie dziury w całym? A może zwykłe wątpliwości co do metody i jej efektywności? Dalej zobaczymy, jakie to polecenia musieli wykonywać mnisi z rozkazów ich mistrzów. Mogły one wzbudzić co najmniej wątpliwości, jeśli nie bunt i sprzeciw. Zakaz myślenia i poddanie się bezmyślnie czyjemuś autorytetowi zawsze były dla mnie synonimem tchórzostwa. Ludzie poszukują bezpieczeństwa i uwolnienia od odpowiedzialności życiowej przez poddanie się autorytetowi. Samodzielność łączy sie z ryzykiem i narażeniem się na porażkę, trudami, błądzeniem. Taka jest cena wolności. Nie wolno z niej rezygnować, ponieważ mamy jej i tak w sumie bardzo niewiele. Oddawanie swej wolności daje tylko fałszywe poczucie bezpieczeństwa.

Jakie były niezwykłe przejawy tego posłuszeństwa? Oto mamy historię, że Klimak odwiedzał jakiś klasztor, którego przełożony, igumen, chciał się pochwalić świętym usposobieniem jednego sędziwego micha. W tym celu zawezwał go do siebie przed obiadem i kazał mu stać, przyglądając się jedzącym mnichom. Był to siwy, 80-letni mnich. Stał tak godzinę albo dwie, i nie zjadłszy wcale obiadu poszedł z rozkazu igumena  recytować psalmy. Spotkało go zatem według mnie wielkie upokorzenie. Igumenowi chodziło ponoć o to, aby zademonstrować świętość, czyli niewzruszoność mnicha wobec pogardy i poniżeń. Ale może też chodziło mu o zademonstrowanie gościowi swej władzy? Stary mnich udowodnił, że jego ego prawdziwie umarło. Polecenie igumena potraktował jak słowa Boga. „Ze względu na moją ufność i miłość do pasterza nie miałem przeciw niemu żadnej złej myśli. Bo ktoś powiedział, że miłość nie liczy zła”. [692 C] Zaiste święty był ten mnich, ale jednak przyznał, że igumen dopuścił się wobec niego zła. Czyli był święty kosztem grzeszności igumena? Nikomu to jak widać nie przeszkadzało. Igumeni czynili zło, aby doprowadzać innych do świętości, taka to była ciekawa metoda.

Oto kolejny przykład metody upokorzeń. Pewnego razu wielki starzec (przełożony), udając gniew, kazał opuścić monaster jakiemuś skromnemu i łagodnemu mnichowi. Mimo, że wiedział o jego niewinności, przełożony postanowił dać mu w ten sposób „sposobność zdobycia wieńców, na które zasłużyć on może w każdej godzinie poprzez cierpliwe znoszenie bądź to samowoli innych, bądź zniewagi, wzgardy i szyderstwa”. [693 A]  Czy jednak zadawanie tej zniewagi, wzgardy i szyderstwa nie jest grzechem samo w sobie? A czy udawanie gniewu nie jest kłamstwem? Czy może mnisi przyjęli tu zasadę, że cel uświęca środki? Czy Jezus kiedykolwiek ćwiczył tak swoich uczniów? Nic na ten temat nie wiadomo.

Kolejna historia Klimaka: „Dla własnego zbudowania zagadnąłem jednego z braci, o imieniu Abbacyrus, od piętnastu lat żyjącego w tym klasztorze, którego, jak widziałem, niemal wszyscy krzywdzili, a pełniący służbę w jadalni omal nie każdego dnia wypędzali od stołu, bo brat ten z usposobienia nie panował trochę nad językiem. Zapytałem go: „Bracie Abbacyrusie, dlaczego wyganiają cię od stołu i często widzę, że kładziesz się do snu bez posiłku?” I odpowiedział mi: „Uwierz mi, ojcze, że ci moi ojcowie wypróbowują mnie, czy postępuję jak mnich, a ponieważ wyrządzają mi krzywdę nie naprawdę, to i ja, znając ich zamiar i zamiar tego wielkiego pasterza, znoszę wszystko bez przykrości; i oto 15 lat już tutaj przebywam, a licząc się z tym, jak i oni sami przy moim wstąpieniu do monasteru mówili, że aż przez lat 30 wypróbowywani są ci, którzy usunęli się ze świata: i to jest słuszne, ojcze Janie, bo bez próby złoto nie jest czyste”. [696 A] Czy naprawdę jest konieczne robienie komuś piekła na ziemi przez 30 lat, aby w końcu poczuł się w 100 procentach czysty jak złoto? Z pewnością 30 lat pogardy może kogoś wewnętrznie zabić. Mnich ten wytrzymywał to traktowanie, ponieważ wierzył, że nie jest krzywdzony naprawdę. To znaczy był krzywdzony na niby, jak w filmie czy teatrze, gdzie każdy odgrywa tylko rolę. Gdzie w takim razie szczerość i autentyczność relacji międzyludzkich? Gdzie współczucie dla głodującego brata? Naprawdę nikt ze świętych braci nie przynosił mu kolacji do celi? Jaka niewrażliwość, jakie zobojętnienie serca.  Wszystko w imię Metody. Klimak był z pewnością zbudowany tą historią. Metoda działa!

Wieczorny akt skruchy mnicha wymagał od niego położenia się twarzą na ziemi przed igumenem z prośbą o zadanie modlitw. Igumen razu pewnego zostawił tak mnicha leżącego do rana. Ten zapewniał potem, że całą  noc nie spał, ale recytował z pamięci cały Psałterz. Święty igumen upokorzył go dla zbudowania innych. Nasuwa się tu pytanie, czy bezwzględne posłuszeństwo nie było wielkim źródłem potencjalnych nadużyć władzy? Mogło tak być.

„Ktoś, kto w rozmowie chce trwać uporczywie przy swoim zdaniu, niech wie, że – choćby i mówił słusznie – zapadł na diabelską chorobę. [705 B] I jeśli postępuje tak rozmawiając z równymi, to może go uleczyć skarcenie przez znaczniejszych. Ale jeśli zachowuje się tak wobec znaczniejszych i rozsądniejszych, to ludzie nie są w stanie go uleczyć”.

Tak zostaje pogrzebana prawda i słuszność pod autorytetem wyższego w hierarchii. Tak uśmiercona zostaje wszelka dyskusja. Skoro rzekomo rozsądniejszy zwierzchnik nie potrafi przyjąć słusznego zdania oponenta, to gdzie jego rozsądek? I czy powinien być zwierzchnikiem? Nie można cenić zwierzchnika i posłuszeństwa bardziej niż dążenia do prawdy. W ten sposób rodzi się bowiem władza despotyczna, autorytarna i nieznosząca sprzeciwu. Tak rodzi się w ludziach lęk przed wypowiadaniem własnego zdania. Tędy właśnie droga do uciszania wszelkiej herezji i nieprawomyślności. Tędy droga do stosów, ekskomunik i potępień.

„Powinniśmy bez obawy zaufać tym, którzy podjęli się w Panu opieki nad nami, jeśli nawet ich nakazy wydają się sprzeczne z naszym zbawieniem: bo wtedy ta nasza wiara w nich wypróbowywana jest jakby w piecu hutniczym. A cechą prawdziwej wiary jest to, żeby bez wahania zaufać opiekunom, nawet wtedy, gdy widzimy, że ich nakazy sprzeczne są z naszymi oczekiwaniami”. [717 B]

Okazuje się więc, że nie wystarczy wierzyć w Boga, ale jeszcze trzeba wierzyć w przewodnika! Nawet takiego, tym bardziej takiego, który nas znieważa i nigdy nie chwali. Bowiem zniewaga i wzgarda usuwa wszelkie wewnętrzne nieczystości. A pochwały, zaszczyty i sława powiększają żółć. Czy Jezus znieważał swych uczniów i gardził nimi dla usunięcia ich nieczystości? Czy kiedykolwiek coś takiego nakazywał? Nie, ponieważ był dojrzałym emocjonalnie człowiekiem i wiedział, że okazywanie miłości, zrozumienia i współczucia jest najlepszą drogą naprawczą. Miał porywczy temperament i surowo osądzał hipokryzję faryzeuszy, ale nie traktował ich pogardliwie. Z szacunkiem, choć stanowczo odpowiadał na ich pytania.  Nawet tych, którzy próbowali ukamienować kobietę nie strofował, nie pouczał, nie gardził nimi, ale kazał im zastanowić się nas sobą, zajrzeć w swoje wnętrze. Uważał, że poznanie prawdy o sobie oraz przebaczającej miłości Boga jest najlepszym lekarstwem na grzech.

Czy kogoś chwalił? Może nie zawsze wprost, ale na pewno pośrednio, na przykład obiecał dobremu łotrowi, że będzie z Nim w raju, pochwalił Marię za wybranie lepszej cząstki.  A przede wszystkim chwalił ludzi za wiarę w Boga. Na przykład kobietę, która chciała karmić się okruchami ze stołu pańskiego, albo setnika, którego sługę uleczył na odległość. Pochwała wiary była u Jezusa częstą metodą uzdrawiania duszy. „Tej, która wiele umiłowała, będzie wiele wybaczone” –  czy to nie jest pochwała miłości? Tak, Jezus chwalił ludzi za wiarę i miłość.

Oto przykład, którego nie waha się podać sam Klimak, do czego może doprowadzić ślepe posłuszeństwo.

[720 B] W pewnym monasterze w Azji żył starzec „całkiem niedbały i nieopanowany”, Miał on ucznia imieniem Akakios, którego dręczył codziennie nie tylko obelgami i zniewagami, ale i biciem. Jednak Akakios znosił to traktowanie pokornie jak niewolnik. Święty starzec Jan Sabaita zauważał u niego na ciele ślady bicia, a mimo to zachęcał go do wytrzymałości i posłuszeństwa. Po  dziewięciu latach takich katuszy Akakios umiera. Na pytanie, czy naprawdę umarł, z grobu przemawia do starca w te słowa: „Jak może umrzeć ktoś praktykujący posłuszeństwo?” Wtedy okrutny zwierzchnik Akakiosa ogarnięty strachem płacze i przez resztę życia mieszka w celi oskarżając się (słusznie) o zabójstwo. Tak więc widać, że trzeba czyjejś śmierci, aby świętym starcom i zwierzchnikom otworzyły się oczy na czyjeś nieszczęście. Przewodnicy duchowi byli  czasem ludźmi pozbawionymi wrażliwości i okrutnymi. Ich porady duchowe nie były zbyt wyrafinowane. Ograniczały się zwykle do nakazu przyjmowania szyderstw i urągań od „najsurowszych gimnastów w Panu”. Albowiem „kto wytrwa do końca, będzie zbawiony” (Mt 10, 22) Nie zauważyli, że te słowa z Ewangelii Mateusza odnosiły się do czasów prześladowań apostołów. Nie oznaczały w żaden sposób zachęty do obrzucania się obelgami, wzajemnego szydzenia z siebie i upokarzania. Nie wydaje się, że zadanie duchowego przewodnictwa było zbyt trudne, wymagające szczególnej przenikliwości i mądrości. Równie dobrze można było nagrać te same słowa i puszczać je na okrągło adeptom duchowości.

Jeśli brat popełnił jakieś większe wykroczenie, pasterz mógł go w ramach pokuty wysłać do osobnego monasteru zwanego więzieniem. Mnisi żywili się tam wyłącznie chlebem i surowymi warzywami. Trzymano ich w pojedynczych celach bez możliwości ich opuszczenia. Życie ich polegało na nieustannej modlitwie i pracy. Tym razem nawet Klimak zauważa, że „naśladować ich tryb życia nierozsądne jest i niemożliwe” [704 C]

Jednak mimo to jest pełen uznania dla pokutujących tam mnichów. Praktykowali oni bowiem „czyny i słowa zdolne przebijać się do Boga”. Ich postawa „zdolna była nakłonić Boga szybko do miłości do ludzi” [765 A]. Posłuchajmy zatem, cóż to może mieć taką siłę, aby skłonić Boga do miłości ku nam (Klimak najwyraźniej zakładał, że Bóg nas nie kocha z racji swej miłującej natury, ale dla naszych wyczynów w kwestii cierpienia).

„Oto jedni z tych niewinnych grzeszników, którzy przez całą noc, aż do rana, stali pod gołym niebem trwając na nieruchomych nogach, potęgą natury żałośnie łamani przez sen, wcale nie pozwalali sobie na wypoczynek, ale cucili się ganiąc siebie i znieważając, i sobie ubliżając” [765 A] „Inni oddawali się modlitwie skrępowawszy sobie ręce z tyłu, tak jak skazańcy, a mroczne ich oblicza pochylone były do ziemi, bo uznawali się za niegodnych, aby spoglądać w niebo”. [765 B] „Jeszcze inni siedzieli na klepisku we włosienicach i w popiele, twarz skrywali między kolanami i czołem uderzali o ziemię. … Niektórzy z nich rosili ziemię łzami, a ci, którym brakło łez, bili samych siebie. Jacyś krzyczeli boleśnie nad swoimi duszami, nie mogąc znieść ucisku serca, a drudzy, płacząc w sercu, wstrzymywali dźwięk skargi na ustach. A niekiedy bywało, że gdy nie mogli już dłużej się powstrzymać, nagle wykrzykiwali” [765 C] „Inni siedzieli zadumani, pochyleni do ziemi i nieustannie poruszając głowami, jak lwy, ryczeli i ciężko wzdychali z głębi trzewi” [765 D]

Zaiste dom wariatów! Mamy tu pokutujących niewinnych grzeszników, którą to sprzeczność można wyjaśnić chyba tylko tak, że mnisi jak zwykle zrzucali winę na demony. Tylko dlaczego niewinni musieli pokutować? Mimo rzekomej niewinności dręczyło mnichów ogromne poczucie winy, prawie że nie do zniesienia. Błagali słowami Psalmu: „Nie karć nas, Panie w swym gniewie i nie karz w swej zapalczywości” (Ps 6, 2). „Tylko nas oszczędź, a dość dla nas będzie uwolnić się od Twojej potężnej groźby i trudnych do nazwania i niepojętych męczarni. O zupełne zaś odpuszczenie nie śmiemy prosić.” [768 B] Ale tutaj zupełnie mijali się z dobrą nowiną o przebaczeniu. Cóż to za dramatyczne grzechy kazały im wierzyć, że zasługują na trudne do nazwania i niepojęte męczarnie? Jakie mniemanie mieli o Bogu, który potężnie im grozi i jest tak trudny do przebłagania? Przebłaganie to według Klimaka następuje przez uczynki ascetyczne. Tymczasem św. Paweł wyraźnie ostrzega przed takim rozumieniem usprawiedliwienia. Izrael zabiegał według Pawła o usprawiedliwienie z uczynków, co jest niemożliwością. (Rz 9, 30) Chrześcijanom dane jest zaś usprawiedliwienie z wiary. „A jest to słowo wiary, którą głosimy. Jeśli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami – do zbawienia” (Rz 10, 8-10) Jak widać, Paweł dawał inną receptę na zbawienie niż Klimak. Paweł, w przeciwieństwie do Klimaka, ufał Bożej miłości i hojności. Bóg był w oczach Pawła nieskończenie łaskawy dla człowieka: „On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować?” (Rz 8, 32)

Aby dokończyć opis mąk, zadawanych sobie dobrowolnie przez szalonych mnichów, dodam jeszcze kilka co pikantniejszych cytatów. „U tych i owych widoczne były zaognione języki, wysunięte z ust jak u psów. Jedni karali siebie upałem, drudzy dręczyli siebie chłodem” [768 C] „Widać było u nich kolana stwardniałe od długiej pokuty, oczy pomierzchłe i głęboko wpadłe, powieki pozbawione rzęs; policzki mieli podrażnione i poparzone od gorąca częstych łez, oblicza zmarniałe i blade, przy porównaniu nie różniące się wcale od trupich, piersi obolałe od uderzeń pięścią i wydalające krwawą ślinę”. [772 A] „Nieraz nalegali na tego wielkiego sędziego – mam tu na myśli pasterza – tego anioła wśród ludzi, i błagali, by nałożyć żelaza na ich ręce i obrożę na szyję, a nogi jak skazańcom skrępować w dybach, i już z nich nie uwalniać, dopóki ich nie przejmie grób, a nawet i później w grobie”. [772 B]

Mnisi odczuwali dojmujący strach i niepewność. Dręczył ich nieustannie niepokój o to, czy dość zrobili dla swego zbawienia. Widmo potępienia napełniało ich przerażeniem i pogrążało w histerii. Żyli w takim to przygnębiającym i beznadziejnym stanie ducha bez chwili wytchnienia, szarpani namiętnościami, obarczając się winą nie do odpokutowania, nawet nie dopuściwszy do siebie myśli, że przebaczający Bóg odpuszcza im winy w jednej chwili. Zapominali, że Bóg wybiega im naprzeciw, gdy tylko zechcą powrócić do Niego jak syn marnotrawny. Nie wierzyli, że Bóg czeka na nich z otwartymi ramionami i przygotowuje dla nich ucztę. Nie wiedzieli, że Bóg szuka każdego z nich na tej pustyni jak zagubionej owcy, płacząc nad ich cierpieniem i zastanawiając się, co jeszcze mógł zrobić, oprócz posłania ludziom Swego Syna, by wreszcie zrozumieli, że im przebacza.

Klimak reaguje na pobyt w „więzieniu” (jako odwiedzający) zachwytem. „Ja zaś, przyjaciele, przebywając chętnie pośród ich boleści, zapomniałem o sobie i cały się zachwycając, nie zdołałem nad sobą panować” [776 B] To chyba znaczy, że nie mógł się powstrzymać od zachwytu nad błogosławionymi grzesznikami. Co prawda przy okazji obwiniał się o własną obojętność w porównaniu z cierpieniami pokutników. [773 B] Każda okazja jest dobra, by o coś się obwinić. Ale zachwycać się? To uczucie dość dziwne i niespotykane w życiu mnicha. Na miejscu Klimaka zaraz bym się zaczęła obwiniać o zbytnią wesołość. Może właśnie z tego poczucia winy Klimak nie wdaje się w szczegóły, opisując swój zachwyt dość lakonicznie, natomiast raczy czytelnika wyjątkowo obficie opisami wymyślnych mąk i udręk.

Klimak ostrzega wszystkich, „a zwłaszcza tych, którzy upadli, by nie dopuścić do serca zarazy bezbożnego Orygenesa, bo ta, wstrętna, zasłaniając się miłością Boga do ludzi, staje się łatwa do przyjęcia przez tych, co lubią przyjemności”. [780 D] Chodzi tu o „wstrętną” apokatastazę, czyli powszechne zbawienie. Właśnie tak jest, zasłania nas, osłania miłość Boga. Dzięki niej jesteśmy bezpieczni, ona jest nam tarczą i schronieniem. Takiej osłony w postaci miłości Bożej nie miał Klimak. Argumentując za efektywnością swej metody zbawienia, zasłaniał się Bożym nieugaszonym gniewem i zapalczywością.

A my, lubiący przyjemności i wszelkie Boże dary, zasłońmy się bezpiecznie miłością Boga: „Ty jesteś dla mnie schronieniem, od ucisku mnie zachowasz, hymnem zbawienia ogarniesz mnie” (Ps 32) „Dusza nasza oczekuje Pana, On jest naszą obroną i tarczą”. (Ps 33) „Pan odkupia duszę sług swoich i nie zazna kary, ktokolwiek w nim szuka schronienia” (Ps 34) „Jak drogocenna jest łaska Twoja, Boże! Synowie ludzcy chronią się pod cień Twoich skrzydeł, nasycają się obfitością Twego domu i poisz ich strumieniem rozkoszy Twoich” (Ps 36) „Ty, Panie miłosierdzia Twego nie poskąp dla mnie. Twoja łaska i prawda niech zawsze mnie chronią” (Ps 40) „A ja biedny jestem i nędzny, ale Pan pomyśli o mnie. Ty jesteś moja moc i mój wybawiciel. Boże mój, nie zwlekaj!” (Ps 40)

Doprawdy dziwne jest to, że mnisi znając na pamięć wszystkie psalmy i deklamując je wielokrotnie, nie zwracali prawie uwagi na takie właśnie słowa. Zwłaszcza powinien im dać do myślenia Psalm 103, którego fragment tu zacytuję:

Miłosierny i litościwy jest Pan, nieskory do gniewu i wielce łaskawy.

Nie na zawsze jest nam przeciwny, nie na wieki chowa urazę.

Nie wedle grzechów naszych świadczy nam i nie wedle win naszych nam odpłaca.

Albowiem jak niebiosa wysoko nad ziemią, tak mocne jest Jego miłosierdzie nad tymi, którzy się Go boją.

Jak daleko wschód od zachodu, tak oddalił od nas występki nasze.

Jak lituje się ojciec nad dziećmi, tak lituje się Pan nad tymi, którzy się Go boją.

Ale skoro myślenie było zakazane, a subtelne rozważania prowadzą na manowce…

Znalazłam jeden Psalm, który mógł być wspaniałą inspiracją dla mnichów. Psalm 102. Oto jego inspirujące ascezę fragmenty:

Panie, wysłuchaj modlitwę moją, a wołanie moje niech do Ciebie przyjdzie.

Nie kryj oblicza Twego przede mną. W dzień mego utrapienia nakłoń ku mnie Twego ucha. Ozwij się zaraz, w dzień, kiedy Cię wzywam.

Bo niszczeją jak dym dni moje, a kości moje są jak rozpalona głownia.

Zdeptane jest jak trawa serce moje i usycha, że zapomniałem nawet pożywać chleb mój.

Od głosu wzdychania mego przywarły do skóry kości moje.

Podobny jestem puchaczowi na puszczy, stałem się jak sowa w ruinach.

Nie śpię i jestem jak ptak samotny na dachu.

Cały dzień urągają mi wrogowie moi, a wyśmiewjający mnie przeklinają moim imieniem.

Popiół jak chleb jadam, a mój napój mieszam ze łzami.

Dla gniewu Twego i zapalczywości Twojej, bo Ty podniosłeś mnie i w dół rzuciłeś.

Dni moje są jak chylący się cień, jak trawa usycham.

A ty, Panie na wieki zostajesz i pamięć o Tobie z pokolenia w pokolenie.

Ty powstajesz i ulitujesz się nad Syjonem, bo czas już na zmiłowanie, nadeszła pora. …

Albowiem pan zbudował Syjon, ukazał się w chwale swojej.

Zwróci się ku modlitwie opuszczonych i nie wzgardzi modlitwą ich.

Będzie to zapisane dla późnego pokolenia i lud jeszcze nie urodzony będzie chwalił Pana. Gdyż wejrzy z wysokości swojej świętej, Pan z niebios na ziemię spojrzy.

Aby usłyszeć jęk więźnia i wyswobodzić na śmierć skazanych.

Asceci zinterpretowali ten psalm w sobie właściwy sposób. Widzimy tu wiele wątków charakteryzujących życie ascetyczne: wołanie do Boga, utrapienie, niszczenie dni i kości, zdeptane serce, brak pożywienia, wzdychanie, samotność, urąganie, wyśmiewanie, przeklinanie, łzy, usychanie, gniew Boży, jęk więźniów, skazanie na śmierć. Mnisi odczytali ten Psalm jako wezwanie do takiego właśnie życia. Tymczasem psalmista wcale nie chce przeżywać tych wszystkich nieszczęść. Błaga Boga o przywrócenie radości, szczęścia i przedłużenie życia. Ufa, że będzie mu to dane. Psalm ten jest skargą utrapionego złem człowieka. Asceci odwrócili jego sens, aby udowodnić słuszność swej drogi.

W ogóle z lektury Drabiny można odnieść wrażenie, że wśród mnichów Psalmy były najczęściej deklamowanymi, często znanymi na pamięć słowami Biblii. W nich zatem należy przede wszystkim szukać źródeł asecezy. Należy przypatrzeć się, jak widzi świat, ludzi i Boga autor (czy może autorzy) Psalmów. Psalmy ukazują człowieka w tragicznej sytuacji egzystencjalnej, której to tragizm może być pokonany jedynie przez wiarę i zaufanie do Boga. Bóg jest ukazany jako wszechmogący stwórca świata i ludzi, odpowiedzialny całkowicie za swoje stworzenie. Psalmista przypisuje Bogu zarówno zło jak i dobro spotykające człowieka. Jest to Bóg osobowy, podobny do człowieka pod względem odczuwania emocji: gniewu, miłości, troski, mściwości. „Strąciłeś mnie w dół głęboki, w ciemnice, w przepaści. Położył się ciężko na mnie Twój gniew i wszystkimi nawałnościami Twymi mnie przygniatasz” (Ps 88) Ta skarga powtarza się w Psalmach wielokrotnie. Człowiek obciąża Boga odpowiedzialnością za swe niedole i cierpienia, choroby i opuszczenie. Trudno się z tym nie zgodzić: Bóg stwarzając świat w takiej postaci przyjął za niego całkowitą odpowiedzialność, pozwalając na zło dopuszcza do siebie możliwość, że będzie za nie obwiniany. Psalmista błaga Boga jednocześnie o wybawienie, o pomoc, o łaskę oglądania Jego oblicza. Ufa Jego miłosierdziu i łasce, która trwa na wieki. Psalmista raczej nie wierzy w życie wieczne. Przeważa pogląd, że Bóg nie pamięta o „zabitych, leżących w mogile, którzy odłączeni są od Jego ręki”. Dlatego to życie na ziemi stanowi tak wielką wartość, dlatego psalmista dąży do szczęścia na tym świecie. Przemawia w swojej sprawie do Boga niby wytrawny negocjator: spójrz Boże, stworzyłeś mnie marnego, żyjącego tak krótko w porównwniu z Twoją wiecznością, zważ na mój godny pożałowania los i odmień me dni pełne cierpień i zmagań z wrogiem. Innymi słowy: Spójrz, Ty masz wszystkiego pod dostatkiem, nie wstyd Ci że Ty możesz się cieszyć na wieki, a my tu nędzarze marnie giniemy? Nie żałuj nam więc swej łaski, pamiętaj o nas, biedakach. Metoda negocjacji na współczucie. Psalmiści odwołują się do współczucia Boga. Druga metoda negocjacji: na kontrakt. Bóg zawarł przymierze z Abrahamem i Mojżeszem. Oznacza to, że nie może odwołać swej wierności wobec ludu wybranego, nawet jeśli on dopuści się niewierności wobec Boga. Boże, mówi Psalmista, wspomnij na swoje przymierze, obiecałeś nas nie zostawiać w kłopotach, przybądź nam z pomocą, udowodnij, że Twe przymierze coś znaczy, że Twe słowo jest mocne. Inna taktyka: na pochlebstwo. „Czyż znane będą w ciemnościach cuda Twoje i sprawiedliwość Twoja w krainie zapomnienia?” tak pyta Psalmista błagając o uzdrowienie. Jeśli Boże wtrącisz mnie do szeolu, kto Cię będzie wysławiał? Bez ludzi, kto będzie oglądał Twe wspaniałości?

Jednocześnie, używając tych taktyk negocjacyjnych, psalmista jest do głębi przekonany, że Bóg jest wierny i miłosierny, wspaniały i zachwycający. On rzeczywiście jest współczujący i miłosierny, On rzeczywiście jest wierny i rzeczywiście godny wszelkiego podziwu i miłości. Psalmy przesiąknięte są żarliwą wiarą, że Bóg słucha człowieka, że Bóg rozumie jego los, że Bóg nie jest obojętny na jego skargi, że wysłuchuje jego błagań, wyzwala go z ciemności, niedoli, strachu i przygnębienia. Bóg jest z jednej strony nieskończony i wieczny, ukryty i oddalony, ale z drugiej strony stoi tak blisko człowieka, że ten może mu wyjawić swe najskrytsze myśli, swą słabość, swoje pragnienie zemsty, swe oskarżenia wobec Boga.

Piekielne wyobrażenia

Klimak poleca niezawodny sposób na unicestwienie namiętności i oczyszczenie duszy: wyobrażanie sobie piekła budzącego straszliwy lęk. „Nie przestawaj przedstawiać sobie i badać obrazów otchłani ciemnego ognia, bezlitosnych sług, niewybaczającego Sędziego, chaosu i bezmiaru gnębiącego płomienia, podziemi, strasznych miejsc, ciasnych i stromych przepaści, i wszelkich tym podobnych, żeby wrodzona naszej naturze lubieżność zdrętwiała od wielkiego strachu, a dusza połączyła się z nieulegającą skalaniu czystością i przyjęła w siebie światło niematerialne, jaśniejące bardziej niż wszelki ogień”. [804 C]

Lubieżność drętwieje ze strachu, naturalne funkcje ciała są zatrzymane i tylko wtedy dusza łączy się z Bogiem. Mamy tu znowu platońskie oddzielenie boskiej duszy od zbrukanego materią ciała. Oddzielenie to jest herezją dla chrześcijan, którzy wierzą w ciała zmartwychwstanie, w to, że człowiek będzie zbawiony cały, duch razem z materią. Materia jest podstawą naszego istnienia, tworem Boga. Wcielenie – dowodem na wielką wartość materialnego świata w oczach Boga.

Także niewybaczający Sędzia i Jego bezlitośni słudzy zupełnie nie wpisują się w chrześcijańską wiarę. Przebaczenie wszelkiego grzechu w Chrystusie oraz niewyczerpane miłosierdzie Boga są podstawą dobrej nowiny. Klimak zatem w tym jednym zdaniu zaprzecza kilku fundamentom chrześcijaństwa. Jego metoda motywacyjna budzi też wielkie psychologiczne wątpliwości. Lęk jest przyczyną i główną cechą wszelkich nerwic i innych zaburzeń psychicznych. Nakłanianie do jego celowego potęgowania mogło zatem wciągać mnichów w neurotyczną spiralę.

Lęk i konflikt emocjonalny – nerwicowe błędne koło

Każda nerwica rozwija się na gruncie lęku. Z kolei na podłożu lęku rodzi się konflikt emocjonalny. Jego następstwem jest znów lęk. Powstaje błędne koło. „Z konfliktem emocjonalnym mamy do czynienia wówczas, gdy u danej osoby istnieją jakieś dwie, niekoniecznie świadome, silne, niezgodne z sobą tendencje, dążenia, potrzeby, uczucia itp. … Jeżeli nie ma sposobu na satysfakcjonujące rozwiązanie takiego konfliktu, na przykład poprzez wybór jednej z ewentualności i porzucenie drugiej, to osoba będąca w konflikcie reaguje lękiem”. (op.cit., s. 138-139)

Jak to błędne koło działa u Klimaka? Lęk przed karzącym Bogiem odgrywa tu na pewno wielką rolę. Klimak czując na przykład pożądanie seksualne, a z drugiej strony będąc świadomy surowego wzroku Boga, przeżywa konflikt emocjonalny. Nie może dać upustu pożądaniu, aby nie zagniewać Boga i nie utracić jego łaski. A wydaje mu się, że seks jest przez Niego zawsze źle widziany. Mając do wyboru: seks czy Bóg, wybiera Boga. Jednak nie jest świadomy tego, że ten konflikt w nim trwa, powodując dalszą spiralę lęku. Nerwica gotowa.

Wielkie zalety łez

Należy starać się jak najwięcej płakać. Jak się do tego zmusić? Kładąc się spać, należy sobie wyobrażać leżenie w grobie i myśleć o strasznym wyroku Sędziego. Odziewać należy się na czarno, co bardzo skłania do płaczu. „Teologia nie jest stosowna dla płaczących: osłabia ich usposobienie do płaczu”. [805 C] Tak, to prawda. Gdyby mnisi zajęli się choć na moment teologią odkryliby pułapki metody Klimaka i liczne sprzeczności z wiarą chrześcijańską. Na przykład taką: „Pan podarował nam gąbkę smutku, który kocha Boga i orzeźwiającą wodę pobożnych łez do starcia zapisu upadków”. [808 A] Znów mamy tu receptę Klimaka na ścieranie zapisów upadku, zupełnie inną niż recepta Nowego Testamentu, o której już pisałam. Oto łzy mają magiczną zdolność ścierania win, zwłaszcza jeśli leją się jak z wyciśniętej gąbki. Im więcej litrów łez wylejesz, tym większa szansa na zbawienie?

Płacz ma wielkie zalety, prowadzi do pocieszenia i oświecenia.  „Oświecenie jest niewysłowionym działaniem, rozumieniem niepoznawalnego i widzeniem niewidzialnego; pocieszenie jest ukojeniem bolejącej duszy, która, tak jak niemowlę, równocześnie sobie kwili i radośnie się uśmiecha. Pomoc jest odnowieniem trawionej udręką duszy, która cudownie przemienia łzy boleści w łzy uśmierzające ból” [813 B] – tutaj wyjątkowo daje nam Klimak jakiś optymistyczny akcent tylko po to, aby w następnych wersach dalej nas przygnębiać. Kiedy już doznamy we łzach pocieszenia i radości, należy odsunąć przybywającą radość z obawy, żeby „nie wpuścić wilka zamiast pasterza”. Widać, że nawet radość wynikła z nabożnych łez jest odrzucana ze strachu i poczucia niegodności. W efekcie pozytywne efekty łez nie mają szansy urzeczywistnić się w życiu mnicha. Nie neguję faktu, że pewien rodzaj oczyszczających łez jest błogosławieństwem. Jednak według mnie na nic przyda się zmuszanie się do płaczu. A jeśli już łzy przynoszą nam ulgę, to czy nie warto tej ulgi zaakceptować jako przejawu Bożej czułości?

Jak ważny był płacz dla mnicha niech świadczy ten oto końcowy akapit z rozdziału o płaczu: „W chwili wyjścia duszy z ciała nie będziemy oskarżani o to, że nie czyniliśmy cudów, że nie zajmowaliśmy się teologią i że zaniedbywaliśmy kontemplację, ale niewątpliwie zdamy Bogu rachunek z tego, żeśmy nieustannie nie płakali”. [816 D]

Czy Jezus w przypowieści o sądzie uczył czegoś podobnego? Niczego takiego nie znajdziemy w Ewangeliach. Według Jezusa będziemy raczej zdawać sprawę z tego, czy rozpoznaliśmy Boga w każdym człowieku i z tego, jak postępowaliśmy wobec najmniejszych.

 Metoda na pozbycie się gniewu i zdobycie łagodności

Do gniewu i złości należy podchodzić stoicko, niewzruszenie. Niepokoju serca nie należy uzewnętrzniać w słowach. Niepokojowi duszy najlepiej przeciwstawić milczenie myśli. Jan zaleca tutaj odcięcie się od swoich emocji, niewyrażanie ich, ignorowanie niepokojących stanów psychicznych. Uciszyć, zatamować, postawić barierę, nie wchodzić w kontakt, zamknąć się na to, co uważamy za złe i godne potępienia. Dziś wiemy z psychologii, że gniew i złość służą także naszemu zdrowiu psychicznemu, są ważnymi sygnałami, których ignorowanie prowadzi do pogłębiania cierpienia psychicznego. Jeśli nie dotrzemy do źródeł tych „złych” emocji, nie zrozumiemy siebie, będziemy pozostawać w stanie psychicznej niedojrzałości. Co w życiu mnichów mogło powodować gniew i złość? Może łamanie ich woli przez zwierzchników, poczucie braku jakiegokolwiek wpływu na swoje życie, doznawane poniżenie i agresja. Tymczasem zamiast dotarcia do źródeł gniewu, Klimak radzi go zwalczać śpiewem, byle tylko niewywołującym za dużo przyjemności. Klimak zabrania też „wyrażania gniewu rękami”, co zapewne oznacza przemoc fizyczną. Bicie jednak uważa za dozwolone w wyjątkowych sytuacjach, trzeba to mianowicie robić „rzadko i nie samemu”.  Ale nie jest jasne z tekstu, czy należałoby bić samego siebie czy też współbraci. Jednak najlepszą metodą na gniew jest celowe poszukiwanie i poddanie się lżeniu i agresji. Kto chce zdobyć łagodność i cierpliwość „niech idzie do braci, i to tych najbardziej srogich, by pośród krzywd i zniewag i kłopotów czynionych przez braci, gnębiony zarówno duchowo, jak i – w pewnej mierze – raniony cieleśnie, deptany i kopany – mógł tam zmyć brud, co tkwi w odczuciu duszy; samo pospolite powiedzenie przekona cię, że lżenie jest praniem namiętności duszy: bo powiadają, że niektórzy w świecie, gdy tylko komuś w twarz rzucą obelgę, chełpią się przed innymi, że „zmyli takiego to a takiego”. I poniekąd jest to prawdziwe” [833 B]

Jeśli idziemy z prośbą o pomoc do najbardziej srogich braci, to są to tacy bracia, którzy też nie mogą sobie poradzić z gniewem. Idzie chory do chorego i leczy go chorobą. Mnisi powinni byli raczej uczyć się łagodności od łagodnych. Po drugie, rozumowanie Klimaka prowadzi do wniosku, że lżący i srodzy mają dla nas niejakie zasługi. Gniewem gniew zniszczyć – oto streszczenie pomysłu Klimaka.

 Niebezpieczeństwo słuchania kłamliwych dowcipów

Gadatliwość i błazeńska wesołość, błazenada i błyskotliwe słówka, opowiadanie dowcipów – wszystko to straszliwie drażni Klimaka, albowiem prowadzi do niweczenia płaczu i pamięci o Sądzie. Klimak traktuje te wesołości jak szkodliwe kłamstwo, przez które zapominamy, jaka jest nasza prawdziwa sytuacja (godna pożałowania) i co nas czeka (straszliwy Sąd). Takie zakłamanie jest „zagładą miłości i zaparciem się Boga”. Należy od wesołków „uciekać jak od zarazy”, bowiem wesołość może być tylko fałszywa. Prawdę powiedzą nam tylko łzy i żal. Musimy tu jednak zauważyć, że Klimakowi chodziło o jego prawdę, nie żadną inną. Jego prawda, jak już zdołaliśmy się przekonać, była prawdą o groźnym i zagniewanym Bogu, któremu nigdy dość cierpień ludzkich. Ta wielka prawda przesłaniała mu prawdę o sobie samym, o tym, co mówi jego umęczone ciało i psychika. Te prawdy ignoruje, traktując je jako podszepty demona. Nie akceptuje swych słabości i swej grzeszności. Zasłania się demonami, żeby przyjąć za nie jak najmniej odpowiedzialności. Strategia Klimaka jest jednym wielkim zakłamaniem. Kiedy się zaszło tak daleko, trzeba brnąć w kłamstwo dalej, aby całe życie nie okazało się na koniec pomyłką i wielką porażką. Taką prawdę o sobie mógłby Klimak wydedukować na przykład z trapiącej mnichów akedii, o której za chwilę, gdyby z pokorą wsłuchał się w sygnały ze swego ciała i w swoje emocje.

 Akedia czyli wypalenie mnicha

Akedia to rodzaj zniechęcenia, ociężałości, niemocy duchowej, skłaniająca do wychodzenia „na zewnątrz”, poszukiwania towarzystwa i uroków życia poza celą. Akedia załamuje wiarę w kochającego Boga, powoduje nieposłuszeństwo, niechęć wobec modlitwy i pracy. Powoduje też reakcje somatyczne: dreszcze, bóle głowy, skręt kiszek, senność. „Akedia jest dla mnicha wszechogarniającą śmiercią”. [860 C]

Jednak nie ma powodu do załamania, lekarstwo płaczu działa! – „Kto płacze nad sobą, nie doznaje akedii” [860 D] Oprócz płaczu należy (jak już możemy zapewne bezbłędnie zgadnąć), pamiętać o potknięciach, myśleć o przyszłych dobrach, odmawiać psalmy oraz modlić się. Gdyby jednak Klimak chciał wyjść poza swoje uniwersalne schematyczne porady dostrzegłby w przejawach akedii prawdę o ludziach, którzy jej doświadczają. I tak na przykład przenosiny z miejsca na miejsce świadczą o chęci zmiany, znudzeniu monotonią, nieposłuszeństwo wobec ojca duchowego oznacza chęć korzystania z własnej woli, zapominanie o sądzie oznacza radość i zmęczenie okrutną wizją Boga, chęć wytworzenia w sobie nowego obrazu Boga i uwierzenia w Boga miłości, zaniedbywanie posłannictwa oznacza wątpliwości co do sensu ascezy. Gdyby mnisi byli otwarci na te sygnały płynące z akedii, zrozumieliby, że mówi im ona o konieczności zmian w ich życiu. Jest zatem czymś pozytywnym. Przypomina o pogrążonych w podświadomości, zagłuszonych i niezrealizowanych naturalnych pragnieniach. Niezagłuszana akedia mogłaby być dla mnicha przebudzeniem, być może bolesnym, ale przemieniającym.

 Niegodziwy brzuch (i genitalia)

Wiele stron poświęca Klimak opisom głodu i pożądania seksualnego, które widocznie dręczyły mnichów w sposób szczególny. Nie nazywa tego głodem i pożądaniem, ale obżarstwem i rozpustą. Wszelkie nasycenie cielesnych pragnień uważa Klimak za niegodziwe i skutkujące niebezpieczeństwem nadużywania, nienasycenia, nieumiarkowania.

U Klimaka nie ma zwykłego zaspokajania potrzeb cielesnych i emocjonalnych, każda potrzeba podnoszona jest do potęgi grzechu. I tak, jeśli cieszysz się na widok potraw, to jesteś obżaruchem, jeśli ogarnia cię erotyczne podniecenie, to jesteś rozpustnikiem, jeśli chcesz się wyspać, to jesteś leniem, jeśli chcesz porozmawiać z kimś, jesteś gadułą, i tak dalej.

Zaspokojenie głodu prowadzi według Klimaka do pożądania seksualnego. Zwykła wizyta znajomego mnicha połączona ze skromnym poczęstnkiem nosi w oczach Klimaka znamiona niewolnictwa wobec namiętności. Klimak wyolbrzymia skutki jedzenia. Dlaczego? Być może ciało umęczone głodem tak bardzo pragnie pożywienia, że rzuca się na nie szaleńczo, jeśli tylko nadarza się okazja? Nie jest mi znana taka reakcja z racji tego, że nigdy się nie głodziłam, ale być może tak się dzieje. Może też być tak, że standardy przejadania się są inne w przypadku mnichów i ludzi współczesnych. To, co dla mnie jest normalną porcją obiadową może być obżarstwem dla mnicha z racji innych przyjętych przez niego standardów normalności. Stąd ten paniczny lęk przed objadaniem się.

Zasada wąskiej ścieżki zbawienia znajduje zastosowanie w temacie obżarstwa: oto wąski, czyli skurczony powinien być żołądek! „Jeśli przyrzekłeś Chrystusowi podążać drogą ciasną i wąską, to ściskaj żołądek, bo służąc mu i rozszerzając go, czynisz niewykonalnym to przyrzeczenie. Bacz, a usłyszysz mówiącego: „Szeroka jest i przestronna ta droga obżarstwa prowadząca do zgubnej rozpusty, a wielu jest takich, którzy po niej idą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga postu prowadząca do życia w czystości, a mało jest takich, którzy przez nią wchodzą” [868 D] Jest to parafraza słów z Ewangelii według Mateusza (Mt 7, 13-14) na temat wąskiej drogi zbawienia.

Chciałabym zaproponować inną interpretację tych słów, nie dość że unieważniającą metodę postu i ściskania brzucha, to na dodatek niejako odwracającą ich utartą interpretację. Otóż wąska może być ścieżka zaufania Bogu, ścieżka Abrahama, ścieżka Hioba.  Większości ludzi bardzo trudno przychodzi zaufać w obliczu nieubłaganych praw natury, śmierci, zła i cierpienia. Wąska ścieżka to rozumowo najmniej prawdopodobna opcja rzeczywistości. Fakty są takie: cierpimy, spada na nas zło. Jednak ufamy Bogu. Wybieramy mało prawdopodobną opcję, że jednak Bóg nas otacza opieką. Fakty są takie, że nie mamy pojęcia o życiu wiecznym i zmartwychwstaniu. Jednak wierzymy. Wybieramy mało prawdopodobną opcję, że Bóg nas wskrzesi w dniu ostatecznym, że zasiądziemy z Nim do uczty. Fakty są takie, że niczym nie możemy zasłużyć na nieskończone dobro Boga. Ale wierzymy, że Bóg nieskończenie nas kocha. Jakże ta wiara może wydawać się złudna i nieprawdopodobnie naiwna. Ta wiara jest naszą wąską ścieżką, która wiedzie do Boga. Ścieżka taka może wydawać się mało wiarygodna, nawet niewygodna, bo zmusza nas do przeciwstawienia się zdrowemu rozsądkowi, do pewnego rodzaju szaleństwa. Jest to ścieżka za wiele sobie obiecująca, za dobra aby była prawdziwa. Nie ma jednak powodów wątpić, że tak samo jak w ulicznym korku wszystkie samochody w końcu przebrną przez zwężenie drogi, tak samo każdy człowiek znajdzie się prędzej czy później na wąskiej drodze do Królestwa.

Ścieżka do Boga może nam się też wydawać wąska z powodu jej przytłoczenia codziennością. Jest ściśnięta przez nasze myśli, emocje i zajęcia. Jeśli nawet jest wąska i cienka jak nitka, to jest silna i nie do przerwania. Wąska droga wiedzie od naszego serca do Boga niby nić. Jest ona „drabiną Jakubową”, po której idziemy ku Bogu, a Bóg ku nam. Pośród zgiełku tego świata tak idziemy ku sobie. Odnaleźć tę nić to skarb prawdziwy.

Oczywiście należy według Klimaka zarówno się głodzić, jak i wystrzegać wszelkich podniet seksualnych. Ideałem jest „zupełna niewrażliwość na wszelkie ciało, upiększenie i wdzięk”. Nawet zmazy nocne są postrzegane jako wina mnicha. Nie mówiąc rzecz jasna o fantazjach erotycznych i masturbacji. Jeśli tylko przychodzi mnichowi na myśl, że Bóg mógłby traktować te potrzeby jako naturalne, należy tę myśl natychmiast odrzucić jako pochodzącą od demona. W mniemaniu Klimaka wszelkie przejawy ludzkiej zmysłowości są grzeszne. Radość, którą przynosi orgazm, należy uważać za zwodniczą: „Kuszony, poczułem, że ten szakal zwodniczo wywołał niewyrażalną radość, łzy i pocieszenie w duszy, i wydawało mi się w dziecinnej duszy, że wziąłem owoc, a nie zniszczenie”. [888 D] Szkoda, że nie zaufał swej dziecinnej duszy. On ufa tylko surowemu i bezwzględnemu głosowi w swojej głowie, podpowiadającemu mu zakazy i powstrzymywanie się. Podaje przy tym dość dziwną i dla mnie niezrozumiałą przyczynę grzeszności seksu i orgazmów: „wytryskiem kala się samą istotę ciała, co właśnie jest niemożliwe przy innych grzechach”. [889 A] Zastanawiałam się, dlaczego powstrzymywanie się od seksu nazwane zostało w chrześcijaństwie czystością. Teraz rozumiem – tym brudem seksu ma być jakoby wytrysk i pomazanie ciał spermą. Widocznie traktowano spermę tak samo jak mocz czy kał, czyli coś brudnego, czego należy się z ciał pozbyć. Ale z drugiej strony, pozbyć się czegoś brudnego to chyba dobrze? Powstają tutaj zatem pewne sprzeczności. Na przykład, gdyby sperma była tym czynnikiem brudzącym, to masturbacja kobieca byłaby bezgrzeszna? Klimak nie przemyślał sprawy do końca.

Dodaje jednak przy tym: „Ci, którzy skłonni są do szukania rozkoszy, często bywają współczujący, miłosierni, wspólnie płaczący i usposobieni do pochlebstw, a ci, którzy ćwiczą się w czystości, tak bardzo tacy się nie stają”. [889 A] Jednak ta obserwacja nie zastanowiła Klimaka. Czyści zatem nie byli zbyt współczujący i miłosierni? Może byli oschli i surowi dla innych, podobnie jak i dla siebie. Jeśli nie kochasz siebie, nie możesz pokochać innych. Czułość dla siebie przeradza się w czułość dla bliźniego. Ktoś, kto nie zaznał czułości, nie będzie czuły ani dla siebie, ani dla nikogo innego. Dlatego można zaryzykować wniosek, że mnisi musieli pochodzić z oschłych emocjonalnie rodzin, w których nie wyrażano pozytywnych uczuć wobec dzieci. Nie nauczywszy się miłości, trafili z deszczu pod rynnę, czyli pod skrzydła zimnych mnichów, podobnie zimnych jak ich rodzice. Gdyby poddali się rozkoszy orgazmu, może nauczyliby się odrobiny czułości dla siebie. Ale szansa ta nie została im dana przez Klimaka.

Należy mu jednak oddać sprawiedliwość w tym, że nie uważał dziewiczości za warunek przyjęcia do Królestwa. Podawał przy tym przykład św. Piotra, który był żonaty. Jednak mówi o Piotrze „był czysty”. Czyżby Klimak uważał, że Piotr nie uprawiał seksu z żoną? Tak jakby mówił: OK, można zbłądzić i seks uprawiać do pewnego czasu, ale w pewnym momencie trzeba przestać grzeszyć. OK, można nie być dziewiczym, ale trzeba być czystym (w znaczeniu: wstrzemięźliwym).

Tradycja unikania kobiet w naszym Kościele ma swe źródła także w opiniach Klimaka. Otóż aby uniknąć zgrozy rozpusty należy powstrzymywać się nawet od rozmów z kobietami. Od takich rozmów do upadku prosta droga. Kościół przyjął tą strategię i skutecznie ją stosuje do dziś. Kobieta jest niebezpieczna, lepiej o niej nic nie wiedzieć i jej nie słuchać. A nie daj Boże zrównać w hierarchii z mężczyzną!

Ciekawy fragment świadczący o opinii Klimaka na temat kobiet: „Wielką o nas troskę okazuje dobry Pan i przez to, że bezwstyd płci niewieściej, jak jakąś uzdą, powstrzymuje wstydem. Bo jeśliby owa ośmieliła się wobec płci męskiej, to nie zbawiłoby się żadne ciało”. [896 C] To doprawdy interesujące: władza kobiet nad mężczyznami jest tak wielka, że pokonałaby siłę zbawienia Chrystusa! Kobiety, Klimak przypisuje nam zaiste wielkie moce, chyba nawet szatańskie, bo uniemożliwiające zbawienie! Stąd tylko krok do stosów, na których palono czarownice. Uwodzicielska siła kobiet, którą nazywa Klimak bezwstydem, skutecznie zwalcza zbawczy plan Boga. Utożsamianie kobiet z niebezpieczeństwem duchowym dla mężczyzn ma swe źródła u Klimaka. Przypomnijmy, że Jezus nie bał się żadnych kobiet, także prostytutek, nawet takich, co łzami obmywały Mu nogi i olejkiem oblewały jego włosy.

 Ignorować wątpliwości

Klimak miewa także uzasadnione wątpliwości, które jednak nie mają dla jego życia i poglądów żadnych konsekwencji. Oto nazywa ciało swoim przyjacielem i zaczyna zauważać pewne sprzeczności: jak związać ciało, które jest przyjacielem? Jak karać ciało, które przywykł kochać? Jak oswobodzić się od tego, z czym jest się na zawsze połączonym? Jak zaniedbywać to, co wszak zmartwychwstanie? Jak bronić się przed ciałem, które z natury posiada słuszne racje? Klimak postrzega ciało jako mieszankę dobra i zła. Jest zaniepokojony, bo nie może przecież wyniszczać czegoś, co ma też dobre strony. Uśmiercenie ciała nagle nie wydaje mu się trafionym w 100% pomysłem. Ciało jest zarówno przyjacielem, jak i wrogiem. Dręczy Klimaka bezwzględne panowanie natury nad ciałem, natury, która często prowadzi do grzechu. Widzi też jednak nieskuteczność swej metody niszczenia ciała i namiętności: „Bo rzeczywiście jest ono (ciało) zarówno współpracownikiem, jak i wrogiem, zarówno pomocnikiem, jak i przeciwnikiem, zarówno opiekunem, jak i zdrajcą. Gdy troszczę się o nie – ono ze mną wojuje; gdy je wyniszczam – słabnie; gdy daję mu wytchnienie – zaniedbuje się; a gdy je niepokoję – nie wytrzymuje; jeślibym je zasmucił – jestem zagrożony; jeślibym je uderzył – nie będzie z kim zdobywać cnót: i odwracam się od niego, i je obejmuję. Co to za tajemnica jest we mnie? Na jakiej podstawie to się we mnie zmieszało? Jak mogę być dla siebie i wrogiem, i przyjacielem?” [901 D]

Jest w tych rozważaniach Klimak bardzo ludzki nareszcie. Niestety, jego konkluzje są do przewidzenia: trzeba unikać miłości własnej, rozluźnienia i odpoczynku, trzeba poznać swą słabość, dręczyć gardło (domyślam się, że chodzi o to, aby nie pić i nie mówić), być posłusznym i pokornym. Tak, zapewne wtedy wszystkie te wątpliwości prysną i żadnymi dylematami nie będzie sobie trzeba zawracać głowy. Lepiej się dręczyć niż mieć wątpliwości. Wątpliwości są niebezpieczne dla zbawienia. Należy je uśmiercić podanymi wcześniej metodami. Klimak nie widzi, że trzeba mieć sporo odwagi, by stawić czoła swoim wątpliwościom, zwłaszcza jeśli skrywało się je przed sobą przez długi czas. Właśnie nie odcinać się od nich świadczy o odwadze przyjęcia swego niepewnego losu i umiejętności pozostawienia pewnych pytań bez odpowiedzi.

 Mnisi survival

Wadą mnicha jest tchórzliwość. Klimak wychodzi z założenia, że ten, kto boi się Pana, nie zna innego strachu, a kto nie czuje przed Nim bojaźni, ten boi się własnego cienia. Zatem należy ćwiczyć się w przezwyciężaniu tchórzostwa. Polega to na czymś, co dziś nazwalibyśmy wyprawami survivalowymi. Należy ciemną nocą udać się na groby i w miejsca pustynne. Należy uzbroić się w modlitwę, rozłożyć ręce i bić wrogów (domyślam się, że chodzi o demony) Imieniem Jezus. Należy też płakać, jako że w miarę płaczu tchórzostwo ustaje! Wyprawami tymi mnisi udowadniali sobie swoją odwagę i siłę. W ich monotonnym życiu wyprawa nocą na cmentarz była swego rodzaju ekscytującą przygodą. Pokonując strach osiągali zapewne jakąś satyfakcję z sukcesu. Dzisiaj, zamiast chodzić na cmentarz, ludzie skaczą ze spadochronem i pływają z rekinami, ewentualnie decydują się na lądowanie w gęstej mgle.

 Paradoksy pychy

Próżność musiała bardzo prześladować mnichów, ponieważ Klimak poświęca jej wiele stron. Na próżność tak naprawdę nie ma rady: cokolwiek zrobisz, ona cię dopada. „Poszczę – chełpię się, przestaję pościć, żeby nie być wychwalanym – znowu się chełpię, jako roztropny. Odzieję się wystawnie – jestem przez nią pokonany, a zmienię odzież na lichą – znowu jestem próżny; w gadulstwie jej ulegam, a gdy zamilknę, znowu ponoszę porażkę. Jak bym nie rzucił tym ostem, znowu kolec nastawi”. [949 C] Widać tu dokładnie, na jakie paradoksy naraża się człowiek dążący do świętości. Cała strategia Klimaka dążenia do świętości i doskonałości narażona jest na ryzyko próżności i pychy. Jeśli nawet mnich nie miał widzów, którzy by go podziwiali, podziwiało go jego własne ego. Spójrz, nie jestem taki jak inni, grzesznicy i ludzie światowi, ja się umartwiam i dążę do doskonałości, jestem lepszy! Należy jednak mieć wyrozumiałość dla ich próżności i pychy, bowiem potrzebowali oni po prostu jakiejś akceptacji, jakiegoś potwierdzenia swojej wartości, jakiegoś dobrego i łagodnego spojrzenia, pochwały. Sami się tego wszystkiego wyrzekli, pozwalając hulać demonom próżności.

Pycha jest przyczyną bluźnierstw. Są to obelżywe i niestosowne słowa, nieczyste i straszne myśli podsuwane mnichom przez demony w celu pogrążenia ich w rozpaczy. Klimak jednak nie wyjawia, o jakie to słowa i myśli chodzi. Szkoda. Co takiego ohydnego i plugawego słyszeli mnisi w swoich głowach?

 Dążenie do pokory, królowej cnót jest szczytne, choć jak zwykle u Klimaka bezskuteczne. To, co dobre, nieuchronnie zamienia się w zło. „Gdy zaś ta królowa cnót, poprzez duchowy wzrost w duszy, zacznie już czynić postępy, wtedy za nic, a raczej za przedmiot odrazy uważać będziemy wszelkie spełnione przez nas dobre czyny, rozumiejąc, że z nieświadomą rozrzutnością każdego dnia dokładamy raczej do brzemienia grzechów, a na dodatek podejrzewamy, że ten nadmiar obecnych w nas Bożych darów, ponieważ nie staliśmy się ich godni, powiększy karę”. [989 B] Należy zatem jak najszybciej odrzucić te Boże dary, które powiekszają karę! Co za przewrotna logika! Bądź pokorny, wtedy zyskasz Boże dary i będziesz postępował dobrze i szlachetnie.  Czuj jednak odrazę do dobrych czynów i bądź pewny, że tak czy inaczej grzeszysz. Niezasłużone dary Boże odrzuć czym prędzej, by nie powiększać kary. Koło się zamyka, co dalej? Pokutuj, poniżaj się, płacz, aż znów uzyskasz pokorę i dary Boże, itd, itd. Dlaczego Klimak nie zaleca dalszych szlachetnych czynów po uzyskaniu Bożych darów? Dlaczego wplątuje mnicha w błędne koło winy i beznadziei? Dlaczego czyni sytuację mnicha nie do naprawienia? Dlaczego nigdy nie może on mieć powodu do satysfakcji? Dlaczego każde osiągnięte dobro musi być zakwestionowane i nietrwałe? Mnich to wieczny malkontent. Wiecznie w poczuciu winy, nieadekwatności, niezadowolony i sfrustrowany. Cóż to musiało być za irytujące indywiduum!

 Niewątpliwym pocieszeniem mnichów musiało być to, że mogli się uznawać za wybrańców Boga. Paradoksalnie dowiadujemy się o tym z rozdziału o pokorze. Zatem według Klimaka pokora jest „duchowym nauczaniem Chrystusa dla tych, którzy godni są duchowo, by przebywać w izdebce duszy jak w małżeńskiej komnacie”. [997 B] Gradacja ludzi pod względem stopnia pokory jest następujaca: być pokornym jest dla doskonałych, walczyć o pokorę  – dla prawdziwych posłusznych, wychwalać pokornego – dla wszystkich wierzących. [993 B] Można przypuszczać, że Klimak zaliczał siebie do grupy pierwszej, pozostałych mnichów – do drugiej, a od całej reszty świata oczekiwał wychwalania. Przynajmniej tutaj pozwolił sobie na doznanie pewnej satysfakcji. Choć zapłacił za to cenę popadnięcia w sprzeczność – uważanie się za doskonałego i oczekiwanie pochwał trudno nazwać prawdziwą pokorą. „Światłem mnichów są aniołowie, a światłem wszystkich ludzi jest życie mnichów” [1020 D] – znów ta wspaniała i pochwał godna pokora! Ludzie zasadniczo dzielą się na mnichów i nie-mnichów, z zauważalną wyższością mnichów. Ludzie są mali bądź wielcy: „Małe zalety u wielkich ludzi może wcale nie są małe. Natomiast u małych ludzi nawet wielkie zalety nie są całkiem doskonałe” [1033 B] Tylko po czym rozpoznać człowieka małego od wielkiego? Może po tym, czy nosi habit? Są ludzie o słabych duszach i są ludzie doskonali. „Ludzie o słabych duszach poznają nadzór Pana nad sobą na podstawie swych cielesnych przypadłości, niebezpieczeństw i zewnętrznych przeszkód. Doskonali będą poznawać ją na podstawie obecności Ducha i otrzymania kolejnych charyzmatów”. [1036 A]

Jakże te podziały przypominają ludzi cielesnych i duchowych z ideologii gnostyckich. Także wspólna Klimakowi i gnostykom jest pogarda dla ciała i obsesja na temat czystości duchowej, która nie znosi „zanieczyszczenia gliną (ciałem)”.

 A oto ciekawa definicja pychy i pokory: „Jeśli kresem, miarą i sposobem krańcowej pychy jest, gdy ktoś przez wzgląd na chwałę udaje, że ma cnoty, których nie posiada, to w takim razie dowodem najgłębszej pokory jest, gdy ktoś ze względu na poniżenie udaje, że ma winy, których w nim nie ma”. [997 C] Jeśli w pierwszej części definicji jest ziarno prawdy, to poniżanie się za niepopełnione grzechy jest być może oznaką szaleństwa, okłamywaniem siebie, ukrytą pychą, świętoszkowatością i hipokryzją, ale na pewno nie pokorą.

 Gdzie dużo udręki, tam szczypta ekstazy

„Mnich to ciągła ekstaza, ale i udręka życia” [969 A] Klimak pokazuje więc drogę od udręki do ekstazy. Jednak zadziwia fakt, że cała niemal książka poświęcona jest udręce. Ekstaza zaś nie jest nigdzie opisana. Zastanawiam się, czy wynika to z prawdziwej skromności Klimaka, że nie chce popisywać się swoimi ekstazami, aby uniknąć pychy. Dla mnie jednak jego książka byłaby bardziej wiarygodna, a udręki lżejsze do zniesienia (także podczas lektury), gdyby tą ekstazę można było łatwiej zauważyć wśród posępnych akapitów o mękach i udrękach. Rzeczywiście w kilku miejscach Klimak opisuje doznania oświecenia światłem Chrystusa, zatopienia w Bożej miłości, widzenia Boskiego światła, radosnego uniesienia. Z pewnością te mocne doświadczenia musiały go utwierdzać w słuszności obranej drogi.

Jedno ważne ostrzeżenie, które przekazuje Klimak swym uczniom co do ekstaz i z którym wyjątkowo się zgadzam, brzmi: „Kiedy demon zajmie miejsce przy swoich robotnikach, wtedy ukazuje się im podczas snów lub na jawie w postaci niby to świętego anioła lub męczennika, objawia im tajemnice, darowuje charyzmaty, żeby całkiem potracili rozum, ci oszukani nieszczęśnicy”. [968 D] Wielka przestroga dla mistyków: wiara w swoje objawienia może być przejawem niezwykłej pychy!

 Czy istnieje idealny hezychasta?

W jednym z ostatnich rozdziałów okazuje się, jakie są rezultaty końcowe straszliwych praktyk ascetycznych. Celem mnicha jest osiągnięcie hezychii, czyli pokoju ducha. Hezychasta pozostaje zawsze łagodny, będąc świątynią miłości. Raczej milczy niż mówi. Potrzebuje samotności i skupienia. Trudno go sprowokować do gniewu. Jest ziemskim obrazem anioła. Jego serce jest gotowe na przyjęcie Boga. Rozmawia z Bogiem twarzą w twarz. Poznał głębię Bożych tajemnic. Cieszy się słodyczą Boga. Idealny hezychasta jest dowodem na skuteczność metod Klimaka. Czy taki ideał istnieje? I jaki procent mnichów osiągał ten poziom doskonałości?

Oto jakie dowody prawdziwej hezychii wymienia Klimak: „niewzburzony umysł, uświęcony intelekt, porwanie do Pana, gotowość poniesienia kar naprawczych, pośpiech do śmierci, wieczny głód modlitwy, stałe czuwanie, uśmiercenie rozwiązłości, stłamszenie naturalnych skłonności, śmierć doczesności, brak apetytu i koniec obżarstwa, bezbłędność teologii, źródło zdolności rozróżniania, łzy po walce, zagłada gadulstwa, a ponadto wiele takich cech, których tłum nie lubi”. [1108 B]

Zapewne sam Klimak miał szczęście spotkać prawdziwych hezychastów i sam się do nich zaliczał. Jeśli jednak hezychazm to spokój ducha, dlaczego tak mało tego spokoju i miłości na kartach jego książki? Dlaczego samo jej czytanie jest walką i zmaganiem? Dlaczego portret psychologiczny autora wynikający z jego twórczości tak niewiele ma wspólnego z dojrzałą i szczęśliwą osobowością? Może aby dostrzec prawdziwą hezychię trzeba samemu jej doświadczyć? Zatem zamilknę tutaj, bo hezychastką nie jestem.

 Portret psychologiczny mnicha

Opierając się na powyższej analizie można pokusić się o nakreślenie portretu psychologicznego typowego mnicha. Charakteryzował się on niską samooceną i wielkim pragnieniem przezwyciężania jej, poprzez co popadał niestety w poczucie wyższości. Odrzucał zwykłe cele życiowe jako przeszkodę na drodze do Boga. W zamian wyznaczał sobie inne, wyższe cele, takie jak osiągnięcie doskonałej świętości. Być może były one ucieczką od niepowodzeń życiowych, nieprzystosowania społecznego, kłopotów w kontaktach osobistych. Odrzucenie ludzi i świata stawało się wtedy powodem do chwały zamiast do przyznania się do swej porażki.

Mnich doświadczał głębokiego poczucia winy z powodu popełnianych grzechów. Ta wina była praktycznie nie do zmycia, ponieważ mnich był dla siebie bardzo surowy. Cierpiał na obsesję czystości i nigdy nie czuł się dość godny przebaczenia. Mnichowi towarzyszył często lęk i poczucie słabości, które to odczucia w heroiczny sposób próbował on przekształcać w odwagę i siłę. Doświadczany lęk miał swe źródło w obrazie Boga, który prześladował mnichów. Był to Bóg surowy, karzący i niemiłosierny. Dlatego też mnich czuł się często zagrożony, osaczony i zmuszony do obrony i walki. Powodowało to konieczność ciągłego pozostawania w stanie czujności i niemożność rozluźnienia się. Nawet w chwilach, gdy mnich dobroci i łagodności, nie był w stanie tych uczuć znieść i przyjąć.

Lęk i poczucie winy kazały mnichom karać się i wyniszczać. Przybierało to postać autodestrukcji ciała, woli, emocji, myśli.

Mnich z powodu swej niskiej samooceny bał się wziąć odpowiedzialność za swe życie. Wolał złożyć ją na barkach przewodnika duchowego, który wiedział lepiej. Mnich składał swą wolność na ołtarzu pewności. Nie znosił bowiem niepokoju wewnętrznego w postaci wątpliwości.

W życiu wykazywał się sztywną postawą, co oznacza, że jego postępowanie nie było zależne od zmiennych sytuacji, ale bardzo przewidywalne i schematyczne.

Mnich czuł także strach przed ludźmi, zwłaszcza kobietami. Traktował ludzi jako przeszkody na drodze do raju. Nie nawiązywał z nikim głębokich osobistych związków. Wystrzegał się nawet rozmów i przyjmowania gości.

Mnich tkwił w błędnym kole usiłowań i klęsk. Żadne zwycięstwo nie było trwałe i zadowalające. Mnich był malkontentem i wiecznym nieszczęśnikiem. Radość i śmiech miał w pogardzie.

Na dowód moich wniosków poczytajmy sobie zestaw ulubionych wyrażeń Klimaka: powstrzymać, wypędzić, walczyć zaciekle, uzbroić się, bronić się w potach i trudach, umartwić, zniweczyć, wyrzekać się, wytrzebić rozpalenie, wykorzenić niegodziwe myśli, strzec umysł, przejąć się żalem, uwolnić od namiętności, karać, zwyciężyć demony, pamiętać o upadkach, myśleć o śmierci i sądzie, stawiać opór, oswobodzić się, uciec, odciąć się od czegoś, trwożliwie stać, zmusić do odwrotu, przerazić się hańby, wspominać występki, strzec języka, nieustannie się wysilać, poniżać się.

 Konsekwencje metody Klimaka dla chrześcijańskiej duchowości

Najgorszą konsekwencją bezkrytycznego przyjęcia metody Klimaka było zniekształcenie chrześcijańskiego obrazu miłosiernego i przebaczającego Boga i przesunięcie akcentu z Dobrej Nowiny na Sąd i perspektywę Bożego gniewu. Chrześcijaństwo stawało się religią lęku, zamiast religią nadziei i zaufania do Boga. Obraz gniewnego Boga powodował szerzenie się lęku i przerażenia, nacisk na konieczność pokuty i cierpień. Cierpienie zaczęto traktować jako walutę wymienialną na zbawienie. Cierpienie stawało się pożądane i otaczane chwałą. Ideałem chrześcijanina był człowiek zbolały i udręczony, a jeszcze lepiej dręczący samego siebie. Chrześcijaństwo zaczęto traktować jako wroga ciała i szczęścia doczesnego. Walka z ciałem odzwierciedlała się też w rosnącej niechęci do seksu i kobiet. Pogarda dla świata wiązała się z przypisywaniem duchownym większej świętości niż świeckim. I na koniec, gloryfikacja bezwarunkowego posłuszeństwa autorytetom spowodowała lęk przed samodzielnym myśleniem i była i jest przyczyną braku dialogu i wielkiego oddalenia hierarchów kościelnych od zwykłego ludu Bożego.


[1] Jan Klimak, „Drabina raju”, wyd. Marek Derewiecki, tł. W. Polanowski.

Alain de Botton w poszukiwaniu religii bez Boga

 Alain de Botton jest ateistą. Uważa, że religia nie ma źródeł w Boskim objawieniu, ale została wymyślona przez ludzi, aby służyć ich celom. Alain zauważa, że religia niesie wiele korzyści, zaspokaja wiele potrzeb człowieka. Zalety te jednak umykają ateistom, którzy odrzucając nadprzyrodzone pochodzenie religii, odrzucają też niesłusznie to wszystko, co w religii cenne i pożyteczne. Co to takiego? To przede wszystkim moralność pozwalająca społeczeństwom egzystować pokojowo oraz pocieszenie w obliczu cierpień i słabości człowieka. Alain uważa, że warto niejako oddzielić ziarno od plew w tym sensie, że odrzucając całą nadprzyrodzoną sferę religii, pozostawić sobie i spożytkować to, co jest jej jądrem, siłą i wielkością. Wyzwaniem dla ateistów będzie oddzielenie często pożytecznych i słusznych idei i rytuałów od religijnych instytucji, wydestylowanie tych cech religii, które będą służyć duchowym potrzebom ateistów.  Swoje pomysły i przemyślenia w tej sprawie zawarł Alain w książce „Religia dla ateistów”.

Alain de Botton utrzymuje, że ateiści mają potrzeby związane z duszą, „soul-related”, które nie są właściwie zaspokajane we współczesnym zlaicyzowanym świecie. Tak, ateista wierzy w istnienie duszy. Z pewnością jednak nie duszy nieśmiertelnej (nie wierzy w życie po śmierci), ani też duszy o naturze boskiej. Dalej w książce pisze co nieco na ten temat, ale o duszy wyraża się generalnie dość enigmatycznie. Pisze (i jest to jego jedyna „definicja” duszy), że mamy w sobie cenne, podobne do dziecka, podatne na zranienia jądro, które powinniśmy karmić i pielęgnować w jego pełnej przeciwności podróży przez życie. Dusza to zatem według de Bottona krucha ludzka psychika, która umiera razem z ciałem. Istnieje jednak na tym świecie pokarm dla skołatanych dusz ludzkich, tak jak istnieje pożywienie dla ciał. Religie specjalizują się w odnajdywaniu tego pokarmu dla duszy i jego aplikowaniu choremu na duszy człowiekowi (a każdy z nas jest takim chorym).

A zatem celem Alaina jest „spalić” dogmatyczne aspekty religii, aby wydestylować inne, pocieszające aspekty w obliczu smutku skończonej egzystencji na naszej pełnej zamętu planecie. Alain chce ocalić coś pięknego, wzruszającego i mądrego z tego, co wielu ludziom już nie wydaje się prawdą. Czy mu się to udaje? Po części.

Pierwszą zaletą religii, którą chce wydestylować Alain jest poczucie wspólnoty i wsparcie, jakie ona daje. Czy można odnaleźć zagubione we współczesnych społeczeństwach poczucie wspólnoty bez opierania się na fundamencie religii? Zaletą mszy katolickiej jest łączenie ludzi o różnym statusie społecznym, różnych ras i kultur. Kościół wskazuje nam inną drogę do szczęścia niż władza i pieniądze. Zapewnia, że szczęście leży gdzie indziej. Wspólnota nie kończy się na rodzinie, ale wykracza daleko poza nią, czyniąc każdego człowieka naszym bliźnim. Alain widzi we wspólnocie mszy szansę na uzyskanie wsparcia, szacunku i bezpieczeństwa bez względu na wszelkie dzielące ludzi różnice. Zatem marzy mu się stworzenie czegoś na kształt mszy dla ateistów, która pomogłaby zbudować w społecznościach poczucie wspólnoty i nadzieję wzajemnego wsparcia.

Alain dalej próbuje nakreślić jakiś plan działania w celu stworzenia miejsca i sposobu działania kościoła dla ateistów, gdzie ludzie „będą mogli radośnie zanurzyć się w duchu wspólnoty” (collective spirit). Proponuje stworzenie Restauracji Agape, gdzie spotykaliby się za małą opłatą ludzie wszelkich ras, kultur, pozycji społecznych, o zróżnicowanej zasobności portfela. Musieliby siedzieć nie w otoczeniu swej rodziny czy znajomych, ale rozdzieleni, obok „obcych”. Na stołach leżałyby „Książki Agape” – instrukcje, z których goście dowiadywaliby się, co robić w czasie spotkania. Należałoby rozmawiać z partnerem na zadany temat przez określoną ilość czasu. Tematy miałyby być nie płytkie i miałkie, ale głębokie, typu: „Czego żałujesz?”, „Komu nie umiesz przebaczyć?” itp. W zamyśle Alaina prowadziłoby to do wyznań o przeżywanym lęku, winie, gniewie, melancholii. W ten sposób zrozumielibyśmy, że inni cierpią tak samo jak my. Duch wspólnoty połączyłby biednych z bogatymi, białych z czarnymi, wierzących z niewierzącymi itp.

Pierwsza moja wątpliwość dotyczy przyczyny jednoczącej ludzi w trakcie mszy. Jest nią niewątpliwie wspólnota wiary. Możemy ignorować wszelkie różnice dzielące ludzi, ale jedno pozostanie cechą wspólną każdego uczestnika mszy: wiara. Co będzie tym elementem łączącym ludzi u Alaina? Można się domyślać, że wspólnota losu ludzkiego, bycie człowiekiem, a w szczególności świadomość bycia człowiekiem słabym, kruchym i śmiertelnym. Czy to wystarczy? Co dałoby mi tworzenie wspólnoty z człowiekiem, który ma poczucie słabości i nieadekwatności, niedoskonałości? Jakie wsparcie dałoby mi wspólne wyznawanie naszych ludzkich słabości oprócz tego, że utwierdziłabym się w przekonaniu, że życie ludzkie to pogoń za wiatrem i marność nad marnościami? Ta akceptacja nieuchronnego cierpienia, klęski i śmierci jest zapewne jakąś namiastką nadziei i wiary, która jednoczy chrześcijan. Z tym, że ateista poprzestaje na konstatacji tego smutnego faktu o beznadziei życia. Chrześcijanin idzie dalej, wierzy w miłość Boga zbawiającą nas od wszelkiego smutku i cierpienia tego świata. Tego pocieszenia nie może dostąpić ateista.

Druga moja wątpliwość to brak powodu, dla którego możni ateiści tego świata, ludzie z tak zwanych wyższych sfer chcieliby się bratać z ludźmi uważanymi przez nich za  nieudaczników, motłoch czy też klasę niższą. Czy aby zrozumieć nędzę swojej marnej egzystencji w luksusie? Rozumiem oczywiście odwrotny pęd, to znaczy chęć kontaktu niższych warstw z wyższymi.

Ateista musi opierać poczucie swej wartości jedynie na swych dokonaniach życiowych, osiągnięciach, umiejętnościach, sukcesie i pieniądzach, zaletach charakteru i tak dalej. Nie ma innej opcji. Jest mu bardzo ciężko w porównaniu z człowiekiem wierzącym, którego najgłębsze poczucie wartości polega na świadomości bycia wartościowym dla Boga bez względu na wszystko, to znaczy także bez względu na grzech i zło, którego człowiek się dopuszcza. To poczucie wartości wynika z naszego pokrewieństwa z Bogiem, który jest miłością. Bóg kocha i zbawia człowieka z miłości, bez zasług, dlatego, że Bóg chce być z człowiekiem, że człowiek jest zawsze wartością w oczach Boga. Poczucie wspólnoty wynika też właśnie z tej wspólnej wiary, że niezależnie od wszystkiego, ja mam wartość, niezależnie od wszystkiego, moje cierpienie kiedyś się skończy, niezależnie od wszystkiego, kiedyś doznam pocieszenia. Dlatego możemy w czasie mszy odpuścić sobie wszelkie ściganie się w zawodach o zasługi, o status, o pieniądze i władzę. Bóg nie wymaga od nas sukcesów i kariery. Ludzie – owszem. Pytanie moje brzmi zatem: kto lub co we wspólnocie ateistów odpuści ludziom te zmagania? Kto lub co uwolni ich od przymusu konkurowania o status? Jakie wspólne wyznanie wiary przyjmą ateiści, uwalniające ich od walki o poczucie własnej wartości? Wiarę w człowieczeństwo? Wiarę we wspólny los? Wiarę w bezwarunkową wartość człowieka? Czy może raczej nie wiarę, a doświadczenie? Nie znajduję u Alaina odpowiedzi na to pytanie. Ja idę do kościoła i mam „zagwarantowane”, że tam na mnie czeka wybaczający i bezwarunkowo kochający mnie Bóg, który jest dla mnie źródłem szczęścia. Ateista idąc do kościoła ateistów spotyka tam tylko sobie podobnych ludzi, połączonych co prawda nieszczęsnym losem, którzy nie mogąc znaleźć szczęścia w transcendencji zmuszeni są szukać go w świecie doczesnym (co jest nawet dla Alaina de Bottona niemożliwością), albo po prostu przestać go szukać i zgodzić się na życie w cierpieniu.

Krótko mówiąc: wspólnota mszy to wspólnota ludzi świadomych, że życie jest cierpieniem, ale oczekujących szczęścia w transcendencji. Wspólnota ateistów to wspólnota ludzi świadomych, że życie jest cierpieniem, i oczekujących cierpień, bo transcendencji nie ma. Pocieszenie ateisty wypada blado w porównaniu z pocieszeniem chrześcijanina.

Według Alaina, msza odziera ludzi z fałszywej dumy, pozwala przyznać się do słabości, błędów, strachu. To oczywiście prawda, z tym że dla Alaina msza równa nas w dół i tylko w dół. A przecież msza człowieka wierzącego unosi w górę.

Kolejna moja wątpliwość: czy nie trzeba być trochę ekshibicjonistą, aby na pierwszym spotkaniu opowiadać obcej osobie o swoich intymnych przeżyciach? Czyż nie mówimy o nich tylko najlepszym przyjaciołom? Czy może Alain uważa, że łatwiej przyznać się do swych słabości nieznanej osobie? I za tydzień kolejnej nieznanej osobie. Być może coś w tym jest. Jednak cel tych spotkań, czyli uświadomienie sobie wspólnoty w cierpieniu, czyż nie jest osiągany przez ludzi na drodze ich zwykłego życiowego doświadczenia? Czy w pewnym wieku każdy z nas nie zaczyna coraz jaśniej widzieć, jak płonne były nasze niektóre nadzieje, jak wiele w naszym życiu rozczarowań, jak mało może nas jeszcze spotkać, jak musimy ograniczać swe oczekiwania wobec życia? Widzimy, jeśli nie jesteśmy ślepi, że inni przeżywają dokładnie to samo, bez konieczności potwierdzania swych przypuszczeń w Restauracji Agape.

Alain proponuje urządzać co jakiś czas „święto głupców” na wzór błazeńskiego i prześmiewczego święta średniowiecznego, gdzie zawieszone zostawały na jeden dzień wszelkie świętości i hierarchie i można było do woli obrażać uczucia religijne bez narażania się na sądy. Tym świętem Alain próbuje dać ujście tendencjom anty-wspólnotowym, wszelkim społecznie nieakceptowanym chuciom, w głównej mierze, o ile zrozumiałam, tendencjom do niewierności małżeńskiej. Alain nie opisuje co prawda, jak takie święto sobie wyobraża, ale w książce umieszcza obrazek orgietki w Restauracji Agape. Myślę, że takie święto przyciągnęłoby do wspólnoty tłumy społecznie zniewolonych ateistów albo nawet wierzących. Mała opłata, nie możesz siedzieć z mężem, darowujesz sobie konwersację o tym, co cię dręczy i hulaj dusza z najbardziej seksownym „obcym” przy stoliku! Pokusa przystąpienia do kościoła ateistów jest zaiste wielka. Pocieszenie w seksie z nieznajomym nie ma w sobie odpowiednika w religii wierzących.

Alain widzi ogromne zasługi religii dla edukacji pojmowanej jako nauka życia. Biblia uczyła ludzi, jak żyć, w przeciwieństwie do współczesnych systemów edukacyjnych, produkujących co prawda sprawnych dentystów i prawników, ale nie potrafiących przekazać głębszych nauk o dobrym sposobie życia. Alain uważa, że obecnie tę rolę przewodnika po życiu powinna przejąć kultura. Dzieła kultury takie jak sentencje Marka Aureliusza, poezja Bocaccia, opery Wagnera, obrazy Turnera mogłyby być nowymi sakramentami społeczeństwa ateistycznego. „Culture could stand for scripture” pisze Alain, kultura mogłaby zastąpić Pismo.

Jednak w świadomości człowieka wierzącego istnieje zasadnicza różnica pomiędzy Pismem a innymi dziełami literackimi. Wierzymy bowiem, że Pismo zostało natchnione przez Boga, czytamy jego słowa jako prawdziwe, wierzymy, że są one wiarygodnym przewodnikiem w poszukiwaniu absolutu. Takiego statusu nie mają inne dzieła literackie, które czytelnik traktuje z większą dozą powątpiewania i krytycyzmu. Biblia jest dla wierzącego w pewnym sensie absolutem. Tymczasem ateista ma do wyboru nieskończoną ilość dzieł literackich. Skazanie na taki wybór może być prawdziwą męką. Wszak pisarze i filozofowie nie zawsze dochodzą do tych samych wniosków co do najlepszego sposobu życia. Weźmy Platona, Tołstoja, Dostojewskiego, Nietzschego i Sartre’a. Od którego z nich mamy uczyć się życia? Czy może wybrać sobie tego twórcę, z którym się zgadzamy? Albo też tego, który w jakimś stopniu udowodnił skuteczność swej recepty na życie? Takich szczegółów nie dowiemy się od Alaina. Tak się jakoś też składa, że najwybitniejsi twórcy nie wiedzieli za bardzo, jak żyć. Van Gogh, Nietzsche, Dostojewski, Mozart, Mickiewicz, Norwid, Chopin – trudno ich uznać za dobre przykłady, jak przeżyć życie.

Jeśli chodzi natomiast o dzieła kultury jako nowe sakramenty, to cechą sakramentu chrześcijańskiego jest jego zdolność do mistycznego połączenia człowieka z Bogiem, umożliwienie mu kontaktu ze świętością. Z czym natomiast będzie łączył się człowiek w sakramencie kultury? Autor nie wyjaśnia tej kwestii. Człowiek wierzący kontemplując dzieło sztuki i doznając olśnienia i zachwytu, uznaje, że oto właśnie doznał kontaktu z Bogiem, przebłysku świętości, nieskończoności i piękna. Prawdopodobnie Alain doznając takich samych wrażeń przy słuchaniu Wagnera, nie interpretuje ich jako przebłysku świętości i Bożej obecności, ale jako coś innego. To „coś” Alain z pewnością czuje, skoro chce uznać sztukę za sakrament.  Jest to chyba „coś”, co przekracza człowieka, zdumiewa i pociąga.  Ciekawa jestem, jak on właśnie to „coś” interpretuje.

Alain dalej argumentuje, że treści przekazywane przez teksty religijne możemy znaleźć również w dziełach kultury. Ateiści powinni się nauczyć czerpać z kultury to, co wierzący znajdują w swoich świętych tekstach – przewodnik po tajnikach życia, pocieszenie.

Jest wiele rzeczy, których wierzący mogliby się nauczyć od Alaina na temat zalet religii. On nam uświadamia, co mamy, a czego nie doceniamy we własnych religiach. Zrobił na mnie wrażenie opis natury człowieka takiej, jaką widzi ją chrześcijaństwo. Otóż człowiek to istota zdesperowana, krucha, podatna na zranienia, grzeszna, niezbyt mądra, zlękniona, torturowana przez związki międzyludzkie, przerażona śmiercią, a przede wszystkim pragnąca Boga. Chrześcijaństwo wychodzi z założenia, że nie jesteśmy istotami dojrzałymi, umiejącymi żyć. Zatem próbuje przyjść człowiekowi z pomocą, pomóc jego znękanej duszy. Jeśli w ten sposób spojrzymy na chrześcijaństwo, poczujemy wielką wdzięczność za to, że wierzymy, że mamy to pocieszenie, którego ateista nie doznaje.

Alain proponuje też prawdziwą rewolucję w nauczaniu, przynajmniej humanistycznym. Studenci powinni zaliczać takie przedmioty jak: związki, umieranie, samowiedza. Alain chce, aby nauczać nie (albo nie tylko) wiedzy teoretycznej, nie samej abstrakcji, ale aby maksymalnie przybliżyć przedmioty nauczania do życia. Postuluje też zmianę sposobu prowadzenia wykładów. Inspirują go protestanccy kaznodzieje, którym po każdym wypowiedzianym zdaniu wierni przytakują z entuzjazmem: „Amen, nauczycielu!” Wyobraża sobie, że na uniwersytecie studenci w ten sam emocjonalny sposób przytakują zdaniom z Montaigne’a lub Rousseau. Gdyby nauczycieli akademickich wysłać na przeszkolenie do zielonoświątkowców, to z pewnością potrafiliby dotrzeć do studentów.

Moje pytanie brzmi: dlaczego studenci mieliby przytakiwać i zachwycać się? Jak zachwyca, skoro nie zachwyca? Słowacki wielkim poetą był? Na mnie nie robi wrażenia. Czy uniwersytety nie są od tego, by kształtować rozsądną dyskusję, nauczyć przedstawiania krytycznych argumentów raczej niż wpadania w zachwyt? Załóżmy na przykład, że wykładowca zechce nas uraczyć cytatem z Montaigne’a („Próby”, ks. 3, rozdz. 2), jak chce Alain: „Owo któż nie popadnie w nieufność do wszelkiej wiedzy i, patrząc na użytek, jaki z niej czynimy, nie poweźmie wątpliwości, czy można z niej wydobyć jakowyś trwały owoc dla potrzeb naszego życia? Nihil sanantibus litteris. (Literatura niczego nie leczy, Seneka). Kto nabrał rozumu z logiki? Gdzie są jej piękne przyrzeczenia? Nec ad melius vivendum, nec ad commodius disserendum. (Ani do lepszego życia, ani do wygodniejszego rozprawiania, Cyceron). Możnaż nasłuchać się więcej pustego wrzasku przy kłótni przekupek niż w publicznych dysputach mądrali?”

Czy Alain nie miałby problemu z entuzjastycznym przytakiwaniem? Wszak Montaigne zgadza się tu z myślicielami, którzy odmawiają literaturze wartości w kwestii nauki życia. Na sali wykładowej zatem powstałyby dwie frakcje: jedna entuzjastycznie przytakiwałaby cytatowi, druga entuzjastycznie by się mu sprzeciwiała. Jakaś nauka życia z pewnością by z tego wyniknęła. Może taka, że zamiast wpadać w zachwyt i wyrażać potępienie, na uczelni lepiej po prostu uczyć się znajdować trafne argumenty?

Inną trudność z takim właśnie prowadzeniem wykładów widzę w niemożności zrozumienia myśli pewnych filozofów bez wcześniejszego gruntownego przygotowania. Załóżmy, że w akademii, którą zakłada Alain, wykładowca rzuca rozentuzjazmowanej publice cytat z Schellinga: „Istotą podstawy, jak też istotą istniejącego bytu, może być tylko coś występującego przed wszelką podstawą, a więc bezpośrednio rozpatrywany absolut, bezpodstawność”. („Filozoficzne badania nad istotą ludzkiej wolności…”, F.W.J. Schelling) Nawet jeśli to zdanie rzeczywiście może wywołać zachwyt, to tylko u osoby, która to zrozumie (ja się do takich nie zaliczam). Dlatego sposób nauczania Alaina jest do pomyślenia tylko w przypadku dość łatwo zrozumiałych myślicieli, jak Montaigne. Już przy Schellingu nie ma możliwości reakcji na jego myśl bez dogłębnych studiów filozoficznych.

Akurat przypadkiem natknęłam się w telewizji na jakiś program ewangelizacyjny amerykańskiego pastora. Działo się to w czymś na kształt teatru. Na scenie miotał się ubrany w garnitur młody człowiek, z wielkim nadmiarem energii i pewności siebie. Przemawiał szybko, agresywnie i dość zarozumiale. Próbował przy tym być dowcipny i na luzie. Ludzie na widowni reagowali entuzjastycznym „Amen”. Nie rozumiem naprawdę, jak coś takiego mogło przemówić do Alaina. Ja bym natychmiast opuściła to niemądre i żałosne przedstawienie. Gdyby tak się zachowywał mój wykładowca, zmieniłabym uczelnię.

Inną godną naśladowania zaletę religii widzi Alain w obdarzaniu ludzi czułością. Dorośli potrzebują pocieszenia, możliwości zwierzenia się ze swoich smutków, lęków i frustracji komuś rozumiejącemu. W chrześcijaństwie możemy otworzyć się przed Maryją, w innych religiach taką pomoc oferują boginie. Te potrzeby niesłusznie wydają się ateistom dziecinne i niedojrzałe. Alain proponuje założenie świątyni na cześć czułości (Temple to Tenderness), której architektura i malarstwo nawiązywałyby do czułej, opiekuńczej, pokrzepiającej miłości matki do dziecka, którym jest każdy z nas. Jako przykład obrazu w świątyni czułości podaje Alain obraz Mary Cassatt „Kąpiel dziecka”, na którym widać matkę czule obejmującą dziecko i myjącą jego stopy w miednicy.

Moja główna wątpliwość sprowadza się do tego, jaką korzyść odniesie spragniony czułości ateista oglądając obrazy przedstawiające czułość ludzi wobec siebie. Owszem, dowie się (jeśli tego wcześniej nie wiedział), że na świecie istnieje czułość, zrozumienie i miłość. Ktoś kogoś kocha. Ktoś kogoś rozumie. Ale kto kocha jego? Kto rozumie jego? Siła czułości Maryi polega na tym, że ta czułość zwrócona jest na osobę modlącą się. Oczy Maryi i Chrystusa na obrazach, a zwłaszcza na ikonach, zwrócone są w stronę widza, chcą się spotkać z naszym wzrokiem, pragną kontaktu z nami. Poza tym obrazy są tylko zewnętrznym przedstawieniem naszej wiary, że to Bóg jest dla modlącego czuły, rozumiejący, łaskawy i pocieszający. Jaką korzyść odniesie ateista ze świątyni czułości, jeśli nie przekona go ona do tego, że świat jest pełen miłości i czułości Boga wobec każdego człowieka? Być może zwróci mu nadzieję na to, że kiedyś od kogoś dozna tej czułości. Czy zatem my, wierzący, widzimy, jacy jesteśmy bogaci i uprzywilejowani w porównaniu  z ateistami jeśli chodzi o dostęp do czułości i miłości? Bo choćby matka i ojciec nas opuścili, Bóg nas nie opuści.

Najlepszym rozdziałem książki jest według mnie rozdział zatytyłowany „Pesymizm”. Alain chwali chrześcijaństwo za propagowanie pesymistycznej wizji natury ludzkiej, a tym samym uwolnienie człowieka od beznadziejnej pogoni za szczęściem i doskonałością.  Alain przywołuje tu Pascala, który widział kondycję człowieka w ciemnych barwach. Jednak jego pesymizm jest pocieszający, bo przekonujemy się, że każdy z nas jest jednakowo beznadziejny, zalękniony, znudzony, zazdrosny etc. Ta ciemna jednakowość nas łączy. Optymizm jest jedną z wad obecnych zsekularyzowanych społeczeństw. Wykazują one irracjonalne przywiązanie do narracji o poprawie /postępie/ulepszeniu (improvement), opartej na trzech filarach: nauce, technologii i handlu. Tymczasem wiek religii nigdy nie popełnił tego błędu obiecywania ludziom permanentnego szczęścia na ziemi. Niewierzący Amerykanie to najbardziej nieszczęśliwi ludzie, bo temu narodowi wbija się ciągle do głowy, ile to można osiągnąć w pracy i życiu osobistym. Alain proponuje, żeby ateiści przyjęli ostrą perspektywę tych, którzy wierzą w raj (po śmierci), nawet jeśli sami w to nie wierzą! Moje pytanie brzmi: jeśli ten świat jest jedynym, w który wierzy ateista, to chyba jedyna jego nadzieja może być umieszczona w tym świecie? Ateista nie ma wyjścia: musi być optymistą. My wierzący oczywiście znów mamy łatwiej: pesymizm, zrezygnowanie z własnej aktywności i bierność jeszcze nas przybliżają do Boga! Widzimy więc, że z wiary płyną same korzyści! Ateiści sami się muszą martwić o swe szczęście. Jeśli zwątpią w ten świat, pozostaje im rozpacz, jest to dla nich koniec nadziei.

Ateista musi być optymistą by przetrwać. Jednak Alain widzi sprawy zgoła inaczej i dalej wylicza zalety pesymizmu.

Religie nie wymagają za dużo od małżeństwa: poprzestają na wymogu wychowania dzieci. Religie wiedzą też, że człowiek musi kogoś uwielbiać, ale mają dość rozsądku, by „dawać nam aniołów do wielbienia, a partnerów (kochanków) do tolerowania”.

Pesymiści cieszą się z życia bardziej niż optymiści: gdy nie oczekujesz wiele, a wręcz spodziewasz się najgorszego, cieszy cię nawet drobnostka, najmniejszy sukces. Religie nie ukrywają smutnych faktów naszej egzystencji: że jesteśmy niedoskonali, cierpimy, umieramy. Alainowi podoba się idea ściany płaczu. Proponuje zainstalowanie w miastach elektronicznych ścian płaczu, gdzie ludzie umieszczaliby anonimowo opisy swoich cierpień. Uważa, że już sama świadomość cierpień innych ludzi byłaby pocieszająca. Tak, to prawda, wiedzieć, że nie jest się osamotnionym w cierpieniu to wielka ulga. Takiego pocieszenia można doznać czytając na przykład Księgę Koheleta, która rozwiewa nasze wszystkie złudzenia o życiu szczęśliwym i jego sensie. Podobnie lepiej można się poczuć, akceptując wielką prawdę buddyzmu o powszechnym cierpieniu świata. Nie mogę się z Alainem bardziej zgodzić w tej kwestii. Tylko znów widać, jak wielką przewagę w pocieszaniu ma wiara: tak, cierpimy, tak, umrzemy, ale mimo to mamy nadzieję na przemianę naszego smutnego losu, na to, że będziemy częścią nowej zbawionej rzeczywistość, gdzie śmierci i łez już nie będzie.

Kolejną zasługę religii widzi Alain w przywracaniu człowiekowi właściwej perspektywy, odpowiednich proporcji. Człowiek jest mały, wszechświat – ogromny. Człowiek rozumie bardzo mało, może bardzo niewiele. Religie są symbolem tego, co nas przerasta, uczą nas korzyści z uznania naszej małości. Nie jest to bynajmniej upokarzające, ale wyzwala nas z szalonych ambicji i wielkich nadziei co do naszego życia. Powinniśmy kontemplować ogrom kosmosu, próbować uzmysłowić sobie biliony lat świetlnych i naszą wobec tych odległości nieistotność i mikroskopijność. Mamy znajdować pocieszenie w tym, że galaktyki pozostają niewzruszone przez nasz ból i zmagania.

Doprawdy kiepskie to pocieszenie, że moje cierpienie nikogo nie obchodzi, że umierając obrócę się w popiół, który jest tylko zbiorem atomów rzuconych w środek bezgranicznego i nieczułego kosmosu. Czyż znów wiara nie okazuje się lepsza obiecując nam troskę i czułość Boga? Jesteśmy niczym dla galaktyk, ale mamy wieczną wartość w oczach Boga. Nasze pokrewieństwo z Bogiem jest niezawodnym źródłem naszego poczucia wartości pomimo naszej fizycznej, psychicznej i duchowej miernoty. Bóg jest poruszony przez nasze cierpienia. Bóg nas słyszy, troszczy się o nas, słucha naszych modlitw, chce naszego towarzystwa. Cóż to za wielkie pocieszenie w porównaniu z obojętnością kosmosu!

Ateiści powinni też według Alaina wykorzystać mądrość religii w podejściu do sztuki. Tak jak teksty świeckie mogą zastąpić Ewangelie, tak muzea mogłyby przejąć estetyczne funkcje kościołów. Muzea tracą wiele swego potencjału poprzez sposób, w jaki traktują zgromadzony w nich materiał. Pokazują nam przedmioty o wielkim znaczeniu, ale nie umieją powiązać ich z potrzebami naszych dusz. Ludzie są zawiedzeni wizytami w muzeach. Czują, że nic im to nie daje. Często nie wiedzą, jak mają rozumieć znaczenie pewnych eksponatów, zwłaszcza sztuki współczesnej. W przeciwieństwie do tego chrześcijaństwo nie ma wątpliwości co do roli sztuki: ma nam przypominać o tym, co ważne. Sztuka chrześcijańska pomaga nam żyć i umierać. Najważniejsza idea w chrześcijaństwie to cierpienie. Obrazy męki Chrystusa mają na celu zwiększenie naszego współczucia i solidarności z cierpiącymi. Patrząc na skatowanego na śmierć niewinnego człowieka ludzie mają poczucie, że w swym bólu nie są osamotnieni, nie są wyjątkiem, ale regułą. Na wzór drogi krzyżowej Jezusa mogłaby powstać droga krzyżowa życia każdego człowieka, na przykład stacja niepełnosprawności, depresji poporodowej, kryzysu wieku średniego etc. Celem sztuki jest wyzwalać zachwyt dobrem i zniechęcać do zła. Alain proponuje, aby poszczególne ekspozycje w muzeach były pogrupowane tematycznie, a nie, jak obecnie, według czasu powstania lub autorów. Chodzilibyśmy wtedy po muzeum, gdzie poszczególne sale byłyby poświęcone cierpieniu, lękowi, miłości, samowiedzy. Wyzwaniem jest stworzenie takich muzeów, które służą celom psychologii tak skutecznie, jak przez wieki służyły celom teologii. Dzieła sztuki mają za zadanie uczynić nas mądrymi i dobrymi. Tylko wtedy muzea staną się nowymi kościołami.

Pomysł Alaina na przeorganizowanie ekspozycji podoba mi się, czyni sztukę bliższą życiu. Nie jestem wielkim znawcą sztuki, tym niemniej chodzę po muzeach w oczekiwaniu, że jakiś obraz mnie zaskoczy i wprawi w zachwyt. Jednak to się rzadko zdarza. Mam szczęście, jeśli zobaczę jeden taki obraz w całym muzeum. Wobec większości przechodzę obojętnie. Do tej pory pamiętam na przykład jeden obraz – autoportret Rembrandta – z Alte Pinakothek w Monachium, którą zwiedzałam jakieś 20 lat temu. Mimo, że wtedy byłam osobą mało wierzącą, twarz Rembrandta zrobiła na mnie wrażenie zapatrzonej w inny wymiar, zachwyconej czymś nieziemskim. Ten obraz był tak naprawdę dla mnie nie portretem, ale obrazem mojej tęsknoty za Bogiem. Podczas tych wakacji zwiedzałam National Gallery w Dublinie, gdzie także zapadł mi w pamięci tylko jeden genialny obraz – „Pojmanie Chrystusa” Caravaggia. Ponieważ tak mało obrazów robi na mnie wrażenie, nie czuję, że dzieła sztuki jako całość czynią mnie dobrą i mądrą. Także nie widzę możliwości, aby to samo dzieło sztuki w kościele i muzeum miało taką samą siłę oddziaływania. Obrazy umieszczone w kościele, na przykład ikony, są centrum, do którego kierowane są modlitwy. Są w ciemności, rozświetlone tylko małym światełkiem. Są czymś więcej niż dziełem sztuki, więcej niż dziełem ludzkiej ręki. Tak jak Oblicze Chrystusa nie ręką ludzką uczynione, które ma moc łączenia nas z Bogiem. Teraz, kiedy jestem osobą wierzącą, obrazy w kościołach robią na mnie nieporównanie większe wrażenie niż te w muzeach. To, czy rzeźba „Opłakiwanie” znajdzie się w zimnej sali wystawienniczej obok wieku innych eksponatów, czy też w kościele jako centrum bocznej nawy – dla mnie stanowi to zasadniczą różnicę. Dlatego muzea nie staną się nigdy współczesnymi kościołami w takim sensie, jak kościół postrzegają wierzący, czyli jako miejsce gdzie można skoncentrować się tylko na Bogu i swej duszy unikając rozproszeń świata zewnętrznego.  Jednak dla Alaina kościół jest czymś innym niż dla mnie. On widzi kościół jako galerię sztuki i nic poza tym. Zresztą nie tylko on, ale także tłumy turystów zwiedzające słynne kościoły, słuchające przewodników i pstrykające zdjęcia. Myślę, że Alainowi chodzi o to, że galerie sztuki powinny być taką podróżą do wnętrza ateisty, jaką jest dla wierzących kościół. Czy taki projekt może być skuteczny? Być może.

Inną sprawą jest to, że Alain zauważył w chrześcijańskiej sztuce przede wszystkim skłonność do przedstawiania cierpienia. To prawda, takie można odnieść wrażenie odwiedzając rozmaite kościoły. Symbolem chrześcijaństwa stał się krzyż, narzędzie tortur. Nie można jednak ignorować drugiej, zasadniczej części przesłania chrześcijańskiego, a mianowicie pokonania śmierci, uwolnienia od grzechu, zła i cierpienia. Chrystus cierpiał, umarł, ale i zmartwychwstał. Krzyż jest także symbolem przemiany starego człowieka w nowego. W każdą śmierć wpisane jest zmartwychwstanie. Śmierć jest przejściem człowieka w inny, Boski wymiar. Tej radosnej nowiny o zmartwychwstaniu żaden ateista nie weźmie na poważnie. Dlatego jego pocieszenie pozostanie ograniczone. Ale małe pocieszenie lepsze przecież niż żadne.

Czytając książkę Alaina, polubiłam go. Dlatego piszę o nim po imieniu. De Botton brzmi dla mnie zbyt oficjalnie. Jego książkę powinni przeczytać nie tylko ateiści zainteresowani swoją duchowością (Alain jest przekonany, że ona istnieje), ale też wierzący, którzy nie za bardzo cieszą się z tego, że dane im było uwierzyć. Zwykłe porównanie pocieszeń wierzącego i ateisty może nas bardzo pocieszyć.