Archiwum kategorii: Robert M. Rynkowski

Papież i teologia

Jeśli było („jeśli”, bo niektórzy twierdzą, że jest z nim jak z potworem z Loch Ness – wszyscy o nim mówią, ale nikt go nie widział) pokolenie JPII, to na pewno w teologii. Dla niektórych promotorów i studentów teologii wręcz obowiązkiem było napisanie pracy na temat jakiegoś aspektu nauczania Jana Pawła II. Efekt? Zarzuty wtórności i dworskości wobec polskiej teologii, niepodejmowania przez nią tematów ważnych w światowej teologii. Pokolenie BXVI nie powstało, bo Benedykt był papieżem za krótko, choć przyznać trzeba, że i jego nauczanie dość mocno eksploatowano (ale Benedykt XVI był teologiem).

Gdy więc teraz słyszę gdzieniegdzie, że teologowie powinni zająć się propagowaniem, analizą nauczania Franciszka, to włos mi się jeży na głowie. Owszem, nauczanie papieża w żadnym razie nie powinno być lekceważone. Jak jednak teolog ma służyć papieżowi pomocą w formułowaniu nauki, gdy zajmuje się komentowaniem papieskich encyklik? Cisną się na usta słowa klasyka: polski teologu, nie idź tą drogą!

Przykazanie kościelne: rozmawiaj!

Z różnych stron słychać głosy, że teologia powinna pełnymi garściami czerpać z osiągnięć współczesnych nauk szczegółowych: biologii, fizyki, astronomii itd. Do twierdzeń tych nauk powinna przystosowywać swoją narrację o np. pochodzeniu świata, człowieka, naukę o duszy, wolnej woli i wolności… Apele te bez wątpienia nie są pozbawione słuszności, chociaż twierdzenie, że teologia w recepcji osiągnięć nauk szczegółowych zatrzymała się na średniowieczu, nie ma wiele wspólnego z prawdą. Rzadziej słychać jednak wezwania, by teologia odwoływała się do osiągnięć nauk humanistycznych, a zwłaszcza swojej niegdysiejszej „niewolnicy”. Być może wynika to z atmosfery nieprzychylności wobec nauk humanistycznych, w tym i filozofii. Trzeba jednak zapytać, czy teologii nie jest bliżej do nauk humanistycznych niż ścisłych i czy mimo wszystko korzystanie z ich dorobku nie będzie dla niej bardziej owocne. Czytaj dalej Przykazanie kościelne: rozmawiaj!

Bóg zawsze dobry?

Romano Guardini w książce Wyznanie wiary, stawiając pytanie, dlaczego Bóg po stworzeniu znosi świat i nie zniszczy go jak my drażniącego nas komara, pisze tak: Gdyby świat był dla Niego jedynie latającym wokół komarem? Zadanie takiego pytania nie jest głupie. W najmniejszym stopniu. Stwórca nie jest idyllicznym, dobrotliwym i przyjaznym bogiem, lecz Tym, w obliczu którego wszystkie postrachy tego świata stają się nieszkodliwe (s. 30n).

Zadanie takiego pytania z pewnością nie jest głupie, tyle że my go nie stawiamy albo stawiamy w coraz mniejszym właśnie stopniu i z największą obawą. Dzięki różnym gorliwym, zaangażowanym duszpasterzom, na dodatek udzielającym się intensywnie w internecie, mamy bowiem obraz Boga całkowicie obłaskawionego, o którym jedyne, co można powiedzieć, to że jest Bogiem miłości i dobroci. Zawsze. O żadnej grozie Boga nie może więc być mowy. Zapyta ktoś: a cóż w tym twierdzeniu niewłaściwego? Przecież Bóg taki jest, bo nie może raz być dobry, a innym razem niedobry.

Ale co w takim razie mamy zrobić z Księgą Hioba, w której odpowiedź na pytanie o cierpienie niewinnego nie jest wcale oczywista? Co zrobić z miejscami, w których mowa jest o gniewie Boga, a nawet samego Jezusa? Czy wystarczy wtedy powiedzieć, że Bóg jest dobry zawsze? A co zrobić w sytuacji doświadczenia cierpienia i zła? Czy wtedy to, że Bóg jest dobry zawsze jest takie oczywiste?

Ale to, że nie dostrzegamy jakiejkolwiek grozy Boga, nie bezrozumnej dzikości, ale właśnie grozy Boskości, nie uchodzi nam na sucho. Bo czy nie jest przypadkiem tak, że ponieważ nasz Bóg jest tylko dobrotliwym dziadziusiem, postrachy świata stały się tak bardzo przerażające, że aż paraliżujące? Tak przerażające, że dobrotliwy dziadziuś nie jest w stanie z nimi sobie poradzić? A skoro nie jest w stanie sobie z nimi poradzić, to czy jest nam w ogóle do czegokolwiek potrzebny?

Wybieranie drogi na skróty rzadko kończy się dobrze. Owszem, możemy dojść do celu, czasem nawet szybciej niż długą drogą, ale częściej może być tak, że jeśli w ogóle do celu dotrzemy, to porządnie pokiereszowani. Dlatego warto dostrzec najpierw grozę Boga, by potem w pełnym blasku dostrzec Jego dobro.

Nie tylko dla studentów

Nie ma się co oszukiwać, że podręcznik do dogmatyki katolickiej może stać się bestsellerem, nawet jeśli jego autorem jest obecny prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kard. Gerhard Müller. Zwłaszcza w sytuacji, gdy oszałamiające nakłady osiągają książki typu „relacja z nieba” albo o wątpliwej wartości objawieniach prywatnych. A jednak właśnie ze względu na tę sytuację warto na ten podręcznik zwrócić uwagę. Jego pojawienie się w ofercie wydawniczej daje bowiem nadzieję, że intelektualna strona wiary nie stoi na straconej pozycji. Czytaj dalej Nie tylko dla studentów

Czyściec

Msza Święta sprawowana jest w intencji zmarłego Jana Kowalskiego w dziesiątą rocznicę śmierci – tego rodzaju słowa najczęściej słyszymy na początku liturgii. Należałoby więc sądzić, że czyściec – bo do niego odwołuje się modlitwa za zmarłych – jest jedną z najlepiej poznanych i najsilniej oddziałujących na praktykę prawd wiary. Dziwić może zatem opinia Zbigniewa Mikołejki, że wiara w czyściec ani nie pobudza […] do dyskusji, ani nie nasyca nowymi treściami religijnych wierzeń i praktyk katolickiego ogółu. Nikt już nie atakuje jej tak gwałtownie, jak średniowieczni heretycy i reformatorzy XVI stulecia, nikt też jej specjalnie nie broni[1]. Nie jest to przy tym opinia odosobniona, bo po części tego samego zdania jest na przykład Joseph Ratzinger[2]. Czy więc ciągle jeszcze dajemy na Mszę po to, by publicznie pokazać pamięć o swoich bliskich albo żeby była okazja do ich wspominania? Nie można wykluczyć, że tak. Ale prawdopodobnie nie bez znaczenia są też wpajane nam przez długie wieki wyobrażenia czyśćca jako piekła, tyle że niewiecznego, z którego można zmarłego „wykupić” dzięki modlitwie. Czytaj dalej Czyściec

Teologia a filozofia

Nie daj nigdy nikomu odebrać sobie prawa od pełni. Dzień jest dla mózgu i zmysłów, noc jest dla serca i zrozumienia… Nigdy się nie bój, nigdy. Mózg może cię zawieść któregoś dnia, ale serce cię nie zawiedzie. (Fynn, Halo, pan Bóg? Tu Anna…, s. 168)

Czy wiara i rozum powinny pozostać, tak jak to jest obecnie, przynajmniej w Europie, zupełnie od siebie oddzielone, a nawet wrogie wobec siebie? Czy tak powinien wyglądać model ich relacji? Czy w istocie nie pozwoliliśmy odebrać sobie prawa do pełni? Zrozumienie czy analiza relacji między wiarą a rozumem, między teologią z filozofią i odpowiedź na pytanie, jaki powinien być ten związek, wymaga zadania sobie pytania, jak wyglądały te relacje niegdyś, jakie procesy doprowadziły do relacji, które są obecnie, i jaki w związku z tym jest pożądany model tych relacji w przyszłości. Czytaj dalej Teologia a filozofia

W Niedzielę Trójcy Przenajświętszej – homilia o Trójcy

Narzekamy na poziom kazań/homilii w naszych kościołach. Że nudne, że ciągle o moralności, że mało w nich o prawdach wiary, że wymyślane przy goleniu… Czy musi tak być? Nie musi. Już na najbliższą niedzielę jest okazaja, by spróbować to zmienić. Czytaj dalej W Niedzielę Trójcy Przenajświętszej – homilia o Trójcy

Eucharystia i uczta

Czy w takim razie należy wykluczyć eucharystyczną interpretację opowiadania ewangelisty Marka o rozmnożeniu chleba? Niekoniecznie. Zauważmy bowiem, że opowiadanie skupia się na nasyceniu różnych rodzajów głodu w czasie uroczystej uczty. Czytaj dalej Eucharystia i uczta

Świat bez Boga?

Ateiści usiłują przekonać, że świat bez Boga jest możliwy, że da się bez Niego żyć, że nawet jest to świat lepszy niż ten, w którym Bóg jest obecny. Czy jednak mają rację? Czy ten świat przeniknięty europejskim duchem ateizmu ma szansę przetrwać, a człowiek w nim żyjący staje się lepszy? Czytaj dalej Świat bez Boga?

Święta Rodzina pokiereszowana

W okresie bożonarodzeniowym, zwłaszcza w święto Świętej Rodziny, wielu z nas słyszy w kościołach, że Rodzina z Nazaretu to dla współczesnych chrześcijan wzór do naśladowania. Może kaznodzieja odwoła się do papieża Leona XIII, który zatwierdzając to święto, napisał: „Niewątpliwie jaśniała w tej Rodzinie wzajemna miłość, świętość obyczajów i pobożne ćwiczenia – jednym słowem wszystko, co rodzinę może uszlachetnić i ozdobić, aby dać na wzór naszym czasom”.

Może powoła się na bliższego nam Jana Pawła II, który wskazywał, że współczesne rodziny powinny wpatrywać się w Świętą Rodzinę, aby z przykładu Maryi i Józefa, z miłością opiekujących się Wcielonym Słowem, czerpać potrzebne wskazania dla codziennych życiowych wyborów. Jeśli będzie to ksiądz krytyczny wobec współczesnych przemian w życiu rodzinnym, to powie, że Józef, Maryja i Jezus to wzorzec rodziny pełnej, w której są rodzice nierozwiedzeni, nie tej samej płci, są dzieci narodzone po ślubie, nie za pomocą metody in vitro itp. Jeśli do tego dodamy obraz stajenki betlejemskiej rozświetlonej delikatnym światłem, ze zwierzątkami, aniołami, dziećmi w pasterskich strojach, królami, to będziemy mieli obrazek Świętej Rodziny niczym ze świątecznych reklam.

No dobrze, czasem może i przesładzamy, ale ostatecznie niczego to nie zmienia, bo jak się zdejmie stajenkowy lukier, to ukaże nam się wzór miłości i relacji rodzinnych. Czy jednak nie jest tak, że ten wzorzec trochę nie przystaje do wzorca rodziny przedstawianej w nauczaniu Kościoła? Często propaguje on model rodziny wielodzietnej, co jest ze wszech miar słuszne w obecnej sytuacji demograficznej, a także ze względów pedagogicznych, bo wychowanie jedynaka jest trudną sztuką. Tymczasem Jezus jest jedynym dzieckiem (przynajmniej taka jest nauka Kościoła, są bowiem badacze, którzy uważają za przesądzone, że Jezus miał rodzonych braci i siostry), co prawda wychowującym się wśród rówieśników, ale  jedynakiem. Świętą Rodzinę trudno też uznać za rodzinę pełną, przynajmniej od pewnego momentu. Oto bowiem Józef nagle, nie wiemy nawet kiedy, znika z tej rodziny. W czasie publicznej działalności Jezusa już nie jest wspominany (ostatni raz występuje w Ewangelii, gdy Jezus ma dwanaście lat). Nie wiadomo, kiedy umarł, ale był zapewne czas, kiedy nie było go przy Maryi. Jest też problem z poczęciem Jezusa, gdy Józef postanawia „oddalić Maryję”. Święta Rodzina nie jest też rodziną wielopokoleniową, bo Jezus nie ma żony ani dzieci, a Maryja ostatecznie musi „dożywać” u obcych. Wprawdzie jest to przyjaciel Jezusa, jednak mimo wszystko obcy. Jaki to zatem wzór chrześcijańskiej rodziny, skoro właściwie wszystko jest w niej inaczej niż w modelu propagowanym przez Kościół?

Historia Świętej Rodziny (ta przedstawiona w Ewangelii) wcale nie była usłana różami i ociekająca lukrem, jak skłonni jesteśmy uważać, patrząc na stajenkę betlejemską. Najpierw problemy z „niebieskim” ojcostwem Jezusa, dylematy Józefa, potem wyprawa do Betlejem i kłopoty ze znalezieniem noclegu, poród w niezbyt sprzyjających warunkach, wizyta zgrai pasterzy (tak, to wcale nie byli słodcy pastuszkowie z jasełek, ale nieokrzesane draby). Potem pojawienie się nieznanych mędrców, których być może Święta Rodzina w ogóle nie rozumiała; ucieczka do Egiptu przed prześladowaniami Heroda, który też nie był safandułą z jasełek. Następnie zagubienie Jezusa w Jerozolimie (rodzice jedynaka mogą sobie wyobrazić, co to oznaczało dla Maryi i Józefa), w końcu śmierć Józefa. Potem działalność Jezusa, którego jedni uważali za Mesjasza, a inni za wariata (czy pod wpływem tego wszystkiego Maryja nigdy nie zwątpiła w Jego misję?). Do tego w końcu haniebna śmierć jedynego Syna na krzyżu pośród bandytów. Czy to ta wyidealizowana rodzina z betlejemskiej stajenki?

Chyba trochę przekręciliśmy ideę św. Franciszka – uważanego za twórcę pierwszej szopki (Greccio we Włoszech, rok 1223) – który chciał „uczcić pamięć o narodzinach owego Dziecięcia… pokazać niewygody i wyrzeczenia, jakie musiało znosić złożone w żłobie, leżąc w sianie w obecności wołu i osła”. Franciszek pragnął przekonać, że Jezus miał rzeczywiste ciało i rodzi się w każdej Mszy (dlatego kazał ją odprawiać w szopce). My dzisiaj żadnych specjalnych niewygód nie widzimy, nie mówiąc już o tym, by tak jak bracia prawosławni, którzy na ikonie Narodzenia Jezusa Chrystusa przedstawiają Dzieciątko w żłobie bardzo przypominającym grób i w pieluszkach przypominających opaski pogrzebowe, widzieć we Wcieleniu zapowiedź śmierci. Nie przychodzi nam na myśl, by tak jak prawosławni na obliczu Józefa malować wyraz niedowierzania i przedstawiać go jako kuszonego przez diabła. Z kolei Maryja to dla nas zawsze piękna panienka ze stajenki, chociaż w chwili śmierci Jezusa mogła mieć około 50 lat, a więc jak na ówczesne standardy sporo.

Czy więc szopki betlejemskie nie odbierają nam realności Świętej Rodziny, przez co zupełnie nie przystaje ona do naszego życia i trudno ją nam traktować jako wzór życia rodzinnego? A gdybyśmy tak dostrzegli w niej rodzinę doświadczoną cierpieniem, ciężkimi przeżyciami – jednym słowem, rodzinę pokiereszowaną? Taką jak nasze rodziny, naznaczone prześladowaniami (na przykład w krajach niechrześcijańskich), utratą bliskich, potępieniami i niezrozumieniem, oskarżeniami i różnymi życiowymi dramatami? Rodzinę doświadczoną, jednak trzymającą się razem, rodzinę pokonującą dzięki miłości życiowe trudności w drodze do Ojca? Czy taki obraz tej rodziny nie stałby się nam bliższy?

W betlejemskich szopkach warto więc nie mościć Dzieciątku zbyt wygodnego posłania z sianka. Dzięki temu dostrzeżemy więcej.

Zmieniona wersja tekstu opublikowanego w Deon.pl: http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,416,swieta-rodzina-pokiereszowana.html