Mówienie dzisiaj o grzechu, grzeszności i winie spotyka się często z niedowierzającym ruchem głowy i ramion. Znak wyzwolenia? A jednak jest to twarda i rzucająca się w oczy rzeczywistość, hard core naszych ludzkich dziejów. Bez tej świadomości tracimy poczucie odpowiedzialności oraz zdolność odróżnienia dobra od zła, „swej prawej ręki od lewej” (Księga Jonasza 4,11). Konsekwencje są zazwyczaj tragiczne. Tradycja chrześcijańska zna jednak mniej dramatyczne wizje ludzkiej grzeszności.
Rozpoczynamy pięciotygodniową dyskusję, tym razem wcześniej niż zwykle. Dlatego jej temat musi być wystarczająco pojemny. Ponadto trwa jeszcze dyskusja o ateizmie. Sporo czasu temu niektórzy dyskutanci „Kleofasa” wyrażali sugestię, aby wpisy były treściwe i możliwie krótkie. Nie będę, niestety, w stanie dostosować się do tego postulatu. Dlatego, podobnie jak to czyniłem wcześniej, proszę z góry o cierpliwość przy lekturze poniższych refleksji. Nie warto czytać jednym ciągiem. Można „po kawałku” – trochę przeczytać, odłożyć, rozważyć, a dopiero po jakimś czasie znowu powrócić do lektury. Taka metoda wydaje się bardziej owocna, bardziej skuteczna dla zrozumienia sensu całości i sprzyjająca chęci włączenia się do dyskusji z własnymi myślami.
Dyskutować mamy o dramacie dziejów świata i ludzkim grzechu jako podstawowym źródle tego dramatu. Nie poruszam dlatego zagadnienia upadku aniołów oraz wpływu Szatana na ludzkie dzieje. To temat odrębny, jakkolwiek często, siłą tradycji, łączony z grzechem ludzi[1].
Ponieważ temat jest wieloaspektowy, mogłem pewnych, a dla kogoś ważnych wątków nie dostrzec lub niewystarczająco je rozwinąć. Percepcja jednego człowieka nie wyczerpuje treści, które odkrywa wrażliwość innego oraz inne doświadczenie życiowe.
Grzech i wina jako źródło dramatu świata
Na początek rzut oka na biblijne rozumienie grzechu. W konkordancji Starego i Nowego Testamentu słowo „grzech” pojawia się 576 razy. Księgi Starego/Pierwszego Testamentu mówią o wtargnięciu grzechu w świat wskutek winy człowieka i niewłaściwego użytku jego wolności. Akcentują powszechną grzeszność ludzi: „nie ma człowieka, który by nie grzeszył” (1 Krl 8,46), „nauczyliście się (!) postępować przewrotnie” (Jr 13,23).
Istnieje więc ta mroczna rzeczywistość w dziejach świata, którą tradycja wieków określa mianem grzechu, a której nie da się usunąć i wymazać wysiłkiem samego człowieka. Grzech i wina były, są i pozostaną przyczyną dramatu dziejów świata (mówimy, oczywiście, o naszej kochanej planecie Ziemi, gdyż innych cywilizacji we wszechświecie, jak na razie, nie znamy). Ale zauważmy: biblijny przekaz o tym trwającym dramacie powodowanym ludzką winą je rozświetlony pocieszającą wieścią o przebaczeniu i potędze łaski miłosiernego Boga. Jest to więc dramat rozświetlony.
Bóg nie pozostawia nikogo samemu sobie w stanie upadku i zagubienia. Nieposłuszeństwo nie udaremnia Jego troski, życzliwości i miłosierdzia względem ludzi, stworzonych na Jego obraz. Nawet Kain, pierworodny syn Adama i Ewy, morderca swego młodszego brata Abla, otrzymuje od Boga tajemnicze znamię, trwałą cechę przynależności do wspólnoty ludzkiej, żeby mógł uniknąć krwawej zemsty: „aby go nie zabił nikt, kto go spotka” (Rdz 4,15).
To bardzo konkretny przykład dobroci i miłosierdzia Boga, które rozjaśniają bezdroża i mroki ludzkiej winy. Taka jest wczesna i pocieszająca wizja dziejów całej ludzkości, dająca nadzieję na przyszłe ocalenie winowajców. Powszechności ludzkiej winy przeciwstawiony zostaje uniwersalizm miłości i troski Boga, którego tradycja chrześcijańskiego Wschodu od wieków nazywa Bogiem miłującym ludzi (Philánthropos, Čelovekolubec), niezależnie od ich grzeszności.
Ciemna strona dziejów nie przesłania radości Boga i ludzi z daru istnienia stworzonego świata. A radość ta zapisana jest u samych jego początków: „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31). Nie wolno widzieć z powodu grzechu jedynie mrocznej rzeczywistości dominującej w historii ludzkości. Jest jeszcze owo światło nadziei na przebaczenie i siłę Bożej łaskawości przewyższającej moc grzechu i winy. Za każdym razem, gdy ludzie opowiadać się będą przeciwko Bogu i sobie nawzajem, taka grzeszna sytuacja wymagać będzie oczyszczenia, naprawy i nowego początku, którego On sam będzie za każdym razem inicjatorem.
Nie zapominajmy również o pierwotnej dobroci i pięknie świata w stwórczym zamyśle samego Stwórcy! (hebrajskie tov znaczy: dobry i piękny, podobnie jak greckie kalós). Znamienne są te optymistyczne akcenty w biblijnej wizji początkowych dziejów ludzkości i świata. Dramat pojawia się później, ale i on nie jest dramatem beznadziejnym, lecz rozświetlonym „od góry” (mówię językiem symbolicznym).
Doświadczenie upadku będzie stale rozwiewać nasze ludzkie złudzenia, pouczać za każdym razem, jaka jest rzeczywista różnica między dobrem i złem. Jedną z destruktywnych konsekwencji nieposłuszeństwa Bożym nakazom jest bolesne przeżywanie samego faktu śmierci jako nieuchronnego losu człowieka, niepewnego swojej pozagrobowej przyszłości: „wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3,19). Przypomniała nam o tym liturgia Środy Popielcowej. Nie jest to śmierć człowieka, który pełen pokoju ducha odchodzi do przodków „syty życia” (Rdz 25,7). Nie przeżywamy śmierci jako normalnego i spokojnego dopełnienia swoich dni w wierności względem Boga, lecz jako wydarzenie niepokojące, któremu tak często towarzyszy cierpienie i ból.
Konieczność śmierci pociąga za sobą wolę samozachowania, lęk i niepokój, które z kolei stają się głównymi przyczynami zamknięcia w sobie, egoizmu, nienawiści i zazdrości. Z powodu nich człowiek staje się indywidualistą, skłonnym do uważania swoich egoistycznych pragnień za normalny cel ludzkiego życia.
Pismo łączy grzech przede wszystkim z naruszeniem relacji człowieka do Boga. Kto grzeszy, jest niewierny względem przymierza z Bogiem, narusza więź miłości i przyjaźni, a także rani swoich bliźnich. Przebaczając, tylko Bóg może pojednać go ze sobą i uzdolnić do pojednania z innymi. Według nauczania Jezusa grzesznikiem jest ten, kto postępuje niezgodnie z wolą Boga i przekracza Jego przykazania. Miłosierny Bóg jest zawsze jednak gotów przebaczać ludziom ich przewinienia, ale powinni oni także przebaczać swoim winowajcom. Sam Jezus okazywał swoim postępowaniem, że jest przyjacielem grzesznych ludzi (zob. Łk 15).
W listach apostoła Pawła powszechność grzechu znajduje swój odpowiednik w powszechności dzieła odkupienia i zbawienia przez Jezusa Chrystusa, Zbawiciela wszystkich ludzi. Konsekwencją ludzkich grzechów jest Jego śmierć na krzyżu. Apostoł posuwa się nawet do stwierdzenia, że Bóg „dla nas Tego, który nie znał grzechu, uczynił grzechem, abyśmy w Nim stali się sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21; por. Hbr 4,15; 1 P 2,22.24). Do tego zastanawiającego określenia warto będzie jeszcze powrócić w dalszych rozważaniach. Zachowajmy już teraz w pamięci pocieszające słowa Apostoła: „Gdzie zaś pomnożył się grzech, szczególnie zaobfitowała łaska” (Rz 5,20). Dar łaski jest niewspółmierny do ludzkich grzechów.
W IV Ewangelii pojawia się znamienne pojęcie „grzechu świata” (J 1,29), jako złej mocy wrogiej Bogu i niszczycielskiej w stosunku do ludzi. Jezus Chrystus jako wcielone Słowo Boga jest Tym, który ma moc odnieść zwycięstwo nad tą ciemną mocą w ludzkich dziejach (zob. J 16,33). Boża światłość „świeci w ciemności i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1,5).
Grzechy naszej codzienności
Nie jest moją intencją wyliczanie wszystkich rodzajów grzechu, które wymienia teologia moralna ani roztaczanie czarnej wizji grzechu w każdej dziedzinie życia. Są dzisiaj takie tendencje wśród wierzących, aby bez końca lamentować nad współczesnym światem i widzieć w nim jedynie mroczną tajemnicę nieprawości. Z drugiej strony nie zamierzam bynajmniej pomniejszać obecności grzechu w życiu współczesnych ludzi ani jego zgubnych konsekwencji.
W konstytucji pastoralnej o Kościele „Gaudium et spes” Sobór Watykański II zwraca uwagę na skłonność człowieka do złego i pogrążanie się w wielorakim złu. I dodaje: „Dlatego człowiek jest wewnętrznie rozdarty. Z tego też powodu całe życie ludzi (…) przedstawia się jako walka, i to walka dramatyczna między dobrem a złem, między światłem a ciemnością. (…) Grzech pomniejsza człowieka, odwodząc go od osiągnięcia jego własnej pełni” (nr 13). O własnych siłach nie jesteśmy sami zdolni do tego, aby skutecznie opierać się złu, które codziennie nas osacza. Tym, który nas wspiera, umacnia i wyzwala jest Jezus Chrystus, zwycięzca grzechu i śmierci (Konstytucja dogmatyczna o Kościele „Lumen gentium”, nr 59), Chrystus dopełniający dzieła zbawienia (Konstytucja dogmatyczna o Objawieniu Bożym „Dei verbum”, nr 4).
Mówi się obecnie coraz częściej o grzechu społecznym. Chodzi o niesprawiedliwe i grzeszne struktury społeczne stworzone przez ludzi. Jest to negatywny odpowiednik pojęcia „sakrament brata”, bliskiego ongiś św. Janowi Chryzostomowi. Nazywał on ubogich „drugim Chrystusem”, nawiązując do przypowieści o sądzie nad narodami (Mt 25, 31-46). „Sakrament brata” i „sakrament ołtarza” są ściśle ze sobą powiązane.
Podczas pielgrzymki na Filipiny papież Franciszek tak mówił na spotkaniu z przedstawicielami władz i organizacji społecznych w Manili (16 stycznia 2015): „Reforma struktur społecznych, które podtrzymują biedę i wykluczenie ubogich, domaga się najpierw nawrócenia umysłu i serca”. Już w adhortacji „Evangelii gaudium” pisał:
Podobnie jak przykazanie «nie zabijaj» stawia jasną granicę, by chronić wartość życia ludzkiego, tak dzisiaj musimy powiedzieć «„nie” dla ekonomii wykluczenia i nierówności społecznej». Ta ekonomia zabija. (…) Nie można dłużej tolerować faktu, że wyrzuca się żywność, podczas gdy są ludzie cierpiący głód. To jest nierówność społeczna. Dzisiaj wszystko poddane jest prawom rywalizacji i prawu silniejszego, gdzie możny pożera słabszego. W następstwie tej sytuacji wielkie masy ludności są wykluczone i marginalizowane: bez pracy, bez perspektyw, bez dróg wyjścia. Samego człowieka uważa się za dobro konsumpcyjne, które można użyć, a potem wyrzucić. Daliśmy początek kulturze «odrzucenia» (cultura dello „scarto”), którą wręcz się promuje. (…) Wykluczeni nie są «wyzyskiwani», ale są odrzuceni, są «niepotrzebnymi resztkami» (nr 53).
Dlatego Papież usilnie wzywa do „słuchania krzyku całych ludów, najuboższych ludów ziemi” (nr 190), przypomina o „opcji na rzecz ubogich” jako o „Bożej preferencji” (nr 198). Trzeba „być blisko nowych form ubóstwa i słabości, w których powinniśmy rozpoznać cierpiącego Chrystusa” (nr 210).
Tyle Papież, a ja dlatego pytam: Czy spowiednicy uwrażliwiają ludzi wierzących, zwłaszcza najbardziej odpowiedzialnych za dobro narodu, na ten rodzaj grzechu społecznego?
Grzech społeczny to zakorzenione historycznie zjawisko kolektywnej niesprawiedliwości. Wciela się on w struktury społeczne niepozwalające osobie ludzkiej rozwijać się na drodze dobra i międzyludzkiej wspólnoty. Grzech społeczny jest z istoty swej grzechem przeciwko i wspólnocie ludzkiej. Paraliżuje on wspólne dobro społeczności. Jego źródłem jest egoizm grup i jednostek, niewrażliwych na ludzką niedolę. Innymi słowy jest to grzech braku miłości i miłosierdzie względem człowieka. Ale o tym w dalszym ciągu naszych refleksji na temat wyzwań Święta Paschy.
Wspomnę również o grzechach Kościoła, a ściślej ludzi Kościoła. Z okazji jubileuszu roku 2000 papież Jan Paweł II wyznawał jego winy z pokorą. Nie wahał się nazywać je po imieniu, jedną po drugiej, i prosić o przebaczenie. Sam zamiar podjęcia takiego kroku wyzwalał duże opory na samej górze kościelnych instancji. A jednak to wyznanie winy miało miejsce. I dobrze. To wielkie dziejowe memento, jak postępować nie należy. Nie wolno o nim zapominać. Głosząc Ewangelię czyniono to jakże często nawet przy użyciu przemocy. Powoływano się przy tym opacznie na słowa Ewangelii: „przymuszaj do przyjścia/wejścia”, Wulgata: compelle intrare (Łk 14,23).
Jakże obecnie nie wspomnieć także o „grzechu ekologicznym” z powodu naszej zbiorowej amnezji w stosunku do przyrody i środowiska naturalnego. To także wielki dramat w dziejach naszego świata. Przyrodzie grozi obecnie niebezpieczeństwo wyczerpania i destrukcji. Potrzebna jest gruntowna zmiana w intelektualnej i emocjonalnej postawie ludzi wobec przyrody. Ponosimy za ten stan nie tylko indywidualną, ale także zbiorową odpowiedzialność. I tutaj pytam ponownie: Czy spowiednicy uwrażliwiają ludzi wierzących, zwłaszcza najbardziej odpowiedzialnych za ochronę środowiska naturalnego, na ten rodzaj grzechu? Jakie straszliwe męki potrafimy zadawać zwierzętom, jak niszczyć roślinność!
Tradycja wschodniego chrześcijaństwa zachowała postawę bardziej kontemplacyjną i mądrościową. Dzięki temu przetrwały w niej pewne wartości w stosunku do świata przyrody, które zostały wypchnięte ze świadomości i zagubione w chrześcijaństwie zachodnim. Zachętą może być w tym względzie przykład Patriarchatu Ekumenicznego pod przewodnictwem patriarchy Bartłomieja I, zwanego „Zielonym Patriarchą”. Dzień 1 września (początek roku liturgicznego w Kościele prawosławnym) został tam ogłoszony już w 1989 r. „Świętem Stworzenia”. Celebracja święta stworzenia pozwala lepiej zrozumieć i odczuć, że świat przyrody jest własnością Boga i stworzeniem Bożym. W ten sposób pogłębia cześć i szacunek dla wszystkiego, co istnieje i żyje. Uczy mądrości życia oraz radości przyjmowania go z miłością i wdzięcznością jako daru Boga.
Oddając wiele lat sprawie pojednania, nie mogę pominąć grzechów przeciwko jedności, które nazywam grzechami ekumenicznymi. A jest ich wiele. To one miały swój udział w dramacie podziału chrześcijaństwa. Jakże destrukcyjną rolę odegrało poczucie wyższości, zacietrzewienia, nieustępliwości i pogardy jednych chrześcijan w stosunku do drugich! Nie obarczam winą tylko jednej strony, choć tak nieraz bywało, że to właśnie jedna strona podejmowała decyzje doktrynalne lub strukturalne, które były nie do przyjęcia dla drugiej.
Ograniczam się do naszej codzienności i teraźniejszości. Być obojętnym na „świętą tajemnicę jedności Kościoła” (Dekret o ekumenizmie. nr 2), nie troszczyć się o pojednanie chrześcijan i pokój między religiami, a tym bardziej nieżyczliwie lub wrogo do tych spraw się odnosić – to jest również grzech przeciwko Duchowi Bożemu. „Ducha nie gaście” – apelował ongiś apostoł Paweł do wierzących w Chrystusa w I Liście do Tesaloniczan (5, 17). Echo tego apelu słychać także w Liście do Efezjan, którego autorem, mógł być raczej uczeń Pawła. Pisał on: „Nie zasmucajcie Bożego Ducha Świętego” (Ef 4,30).
Grzechem jest gasić i zasmucać Ducha w swoich myślach, w swoim postępowaniu, w swoich krzywdzących i raniących sądach o innych wierzących. Jeśli w swojej dumie wyznaniowej poniżam innych, w sposób krzywdzący o nich mówię i źle się do nich odnoszę – wtedy zasmucam również Bożego Ducha, gaszę w sobie Jego wezwanie do jedności i znieważam Jego dary udzielane także innym. Zasmucam Ducha, kiedy nie doświadczam w sobie samym bolesnych konsekwencji rozbicia, podziału, niechęci, wrogości i wzajemnego zubożenia. Gaszę Ducha Bożego w sobie, kiedy nie uczę się nowej, prawdziwie ekumenicznej postawy szacunku dla innych, dla ich stylu bycia chrześcijanami i dla sposobu, w jaki oddają cześć Bogu i służą Ewangelii.
Rzecz jasna, że można doszukiwać się jeszcze innych rodzajów grzechu w naszej codzienności. Dzisiaj straszliwą plagą stał się np. grzech komunikacyjny, drogowy. Tak go nazywam. Jak lekceważąco w stosunku do przepisów poruszamy się coraz szybszymi pojazdami na naszych nieprzystosowanych do tego drogach! Ile zadufanej pychy w piratach drogowych! Nie dziwmy się, że ludzie giną nieustannie, każdego dnia. Przerażające są codzienne raporty i statystyki drogowe. Czy spowiednicy zwracają na to uwagę w wystarczającym stopniu?
Są grzechy, które odsłania nasze postępowanie w określonych sytuacjach. P. Anna Kapa napisała w swoim komentarzu w poprzedniej dyskusji miesiąca: „Błędny obraz Boga i wypaczony kult to grzech analogiczny do przedstawiania Boga Prawdziwego w formie złotego cielca albo malowidła w Kaplicy Sykstyńskiej przeciwnego słowom ‘Duchem jest Bóg’, a ‘duch nie ma ciała ani kości’” (jej komentarz do wpisu: „Nie poniżajmy ateizmu”, z 28 stycznia 2015, 00.03). A więc grzech dotyczący naszych wyobrażeń o Bogu, rzutujący na całą naszą religijność, a nie tylko na sam kult.
Jak dzisiaj uwrażliwiać na konsekwencje grzechu?
Teologia systematyczna rozwijała wypowiedzi biblijne w różnych kierunkach. Nie mogła przejść obojętnie wobec tego, co nazwane zostało w Nowym Testamencie „tajemnicą nieprawości”, tò mystērion tēs anomías (2 Tes 2,7). Tajemnicą, w więc czymś trudno zrozumiałym, wręcz niepojętym, o zakrytych konsekwencjach – czymś o trwałych pra-wymiarach całej rzeczywistości; czymś, co może rozjaśnić jedynie światło objawienia i wiary. Grzech grzechowi i wina winie – nierówne. Dlatego tradycyjnie rozróżniano pomiędzy grzechami ciężkimi i lekkimi, powszednimi.
Jako tajemnica nieprawości i zła, grzech wynika z wolności stworzenia. Ta wolność jest dobrym, ale trudnym darem Stwórcy. Może być nadużyta nawet przeciwko samemu Bogu, pomimo Jego stwórczej wszechmocy. Grzech zwraca się jednak nie tylko przeciwko Bogu, ale również przeciwko innym ludziom, niszczy i rani całe społeczności, pozostawiając trwałe ślady w ich życiu. Holokaust jest jednym z najbardziej dramatycznych przykładów tego ludzkiego doświadczenia. Jednym ze zranień jest nawet utrata wiary w Boga. Ilu Żydów stało się ateistami wskutek milczenia i braku bezpośredniej interwencji ze strony Boga, w którego wierzyli (dyskutowaliśmy poprzednio o ateizmie!). Te rany niełatwo uleczyć, gdyż sięgają samej głębi osoby ludzkiej i podcinają zaufanie do samego sensu istnienia.
Trudno przychodzi nam często osądzić także swoje własne grzeszne postępowanie i jego następstwa. To właśnie łaskawość i przyjaźń Boga pomagają grzesznemu człowiekowi przyznać się do winy i ponieść za nią odpowiedzialność. Nie wyklucza to, rzecz jasna, pomocy ze strony innych ludzi, zwłaszcza ludzi przyjaznych i życzliwych. Codzienne doświadczenie potwierdza to wyraźnie.
Teologia protestancka mocniej niż katolicka podkreśla grzeszność człowieka, której źródłem jest dziedziczony egoizm i skażenie jego osobowej jaźni. Jesteśmy wszyscy grzesznikami, gdyż nie miłujemy Boga i bliźniego, wbrew Jego podstawowemu przykazaniu. Nawrócenie, którego sprawcą jest Duch Boży nie wyklucza jednak tutaj na ziemi grzesznej kondycji człowieka. Stąd to paradoksalne określenie o równoczesnej sprawiedliwości i grzeszności (simul iustus et peccator). Człowiek pozostaje „sługą i niewolnikiem grzechu” (captivus et servus peccato), w którym nie ma „żadnego wdzięku ani piękności” (nulla in nobis est species neque decor), żyjemy „w ubogiej ufności na miłosierdzie” Boga (in nuda fiducia misericordiae eius). Tak pisał Marcin Luter w „Probationes conclusionum” dysputy heidelberskiej (1518).
Teologia prawosławna jest pod tym względem o wiele bardziej pogodna i optymistyczna. W ślad za Ojcami Kościoła wschodniego widzi ona w człowieku partnera i współpracownika Boga. „Chwałą Boga jest żyjący człowiek” (Ireneusz). „Twą chwałą, Chryste, jest człowiek” (Grzegorz z Nazjanzu). Grzech jest „chorobą ducha” (synod w Trullo, 692), która potrzebuje uważnego i mądrego lekarza. Człowiek grzeszny jest chorym, który nie zdaje sobie nawet sprawy ze szkodliwości swojego stanu. Boskim Uzdrowicielem i Lekarzem jest przede wszystkim Zbawiciel świata, Jezus Chrystus. On sam powiedział: „Zdrowi nie potrzebują lekarza, lecz ci, którzy się źle mają” (Mk 2,17).
Poczucie winy i odpowiedzialności
Psychologia mówi o doświadczeniu i poczuciu winy. Z teologicznego punktu widzenia wina jest synonimem grzechu. Świadome i dobrowolne naruszenie przez człowieka przykazań Boga, będących wyrazem Jego woli w stosunku do ludzi, jest jego własną, osobistą i subiektywną winą. Jeśli natomiast czyimś dobrowolnym i świadomym zamiarem nie jest popełnienie złego czynu niezgodnego z wolą Bożą, wówczas jest to jedynie wina obiektywna, mimowolna, niezależna od intencji winowajcy.
W teologii winą określa się nie tylko sam grzeszny czyn, ale również wynikający z niego trwały stan grzesznego nastawienia i negatywnych konsekwencji popełnionego czynu w samym człowieku. Wina domaga się poniesienia kary, zadośćuczynienia za popełniony zły czyn i naprawienia krzywd wyrządzonych innym ludziom, a także środowisku naturalnemu. W tym ostatnim przypadku można mówić o winie ekologicznej.
Jestem przekonany, że w obecnej sytuacji ludzie wierzący są zobowiązani mówić o grzechu i poczuciu winy. Trzeba jednak mówić w sposób przekonujący, spokojny i wyważony, nie językiem gróźb, lecz ostrzeżeń przed następstwami takiego stanu rzeczy dla przetrwania ludzkości i samego środowiska naturalnego.
Po tych rozważaniach możemy stawiać teraz pytania: Jak funkcjonuje w naszej obecnej kulturze umiejętność odróżniania dobra od zła, „swej prawej ręki od lewej” (Jon 4,11)? Czy zdążyliśmy, przynajmniej w dużej mierze, wyzwolić się od poczucia grzechu, winy i osobistej odpowiedzialności? Czy uznaliśmy to poczucie za nic innego jak religijny balast i przesąd? Czy jest to jednak rzeczywiste wyzwolenie, czy raczej nieoczekiwany stan nowego zniewolenia? Co mówią doświadczenia naszego życia?
Pytajmy także: Jakie są przyczyny zaniku pojęcia grzechu i winy we współczesnej mentalności? Czy nie przyczyniły się do tego m.in. wielkie dziejowe grzechy samych wierzących i całych społeczności religijnych? Jaką rolę ma w tym niewiedza i brak świadomości popełniania złych czynów? Czy to może je usprawiedliwiać? Zapytajmy również: czy zło i grzech, jak niegdyś dowodzili teologowie, może „powiększać piękność we wszechświecie” (malum auget decorem in universo)?[2]
Dziejowe grzechy wierzących i ludzkie dramaty
To smutna karta w dziejach ludzkości. Wystarczy przyjrzeć się uważnie, jak Kościoły w swoich instytucjonalnych strukturach zabiegały o „rząd dusz”, jak odnosiły się w przeszłości do siebie nawzajem, jak uciekały się do przemocy w nawracaniu ludzi na wiarę i w obronie kościelnej ortodoksji; jak prześladowały heretyków, wyznawców innych religii i światopoglądów. Ograniczam się jedynie do kilku historycznych przykładów, których mnożyć można by wiele.
Królowa Anglii i Irlandii Maria I Tudor (1516-1558), znana jako Krwawa Maria (Bloody Mary),[3] tak uzasadniała potrzebę prześladowania protestantów: „Skoro wszystkie dusze heretyków będą w przyszłym życiu wiecznie płonąć w piekle, nie ma dla mnie nic właściwszego niż naśladować Bożą zemstę przez palenie ich tutaj na ziemi”[4]. Dodajmy jeszcze do tego głos jednego z papieży tamtych czasów o innej królowej: „Kto zgładzi królową Elżbietę, heretyczkę, będzie miał nagrodę w królestwie niebieskim”.
Szczególną odpowiedzialność ponoszą w tym względzie ci, którzy przewodzą Kościołom i nadużywają swojej władzy. Tak było w przypadku niechlubnej działalności inkwizycji i stosowanych przez nią metod walki z „heretykami”.
Tak było również, gdy fanatyczni wyznawcy kalwinizmu spalili na stosie Miguela Servetusa (1511-1553) w Genewie jako „heretyka” za jego antytrynitariańskie poglądy oraz za to, że nie zgadzał się z Kalwinem w innych punktach doktryny[5]. Genewski reformator bronił później tego okrutnego aktu za pomocą wszelkich możliwych argumentów. Wierzył, że herezja jest przestępstwem zasługującym na karę śmierci. Heretycy są nie tylko zdrajcami Boga, ale także wrogami ludzkości, gdyż prowadzą „biedne dusze” do zguby i są gorsi od morderców, zadających tylko śmierć doczesną. Przyjaciel Kalwina, Teodor Beza, uważał nawet, że heretycy są tysiąc razy (!) gorszymi przestępcami niż ojcobójcy i matkobójcy[6].
Tu szukać należy głównego źródła nietolerancji tamtych wieków. Kalwin oskarżył o herezję również Sebastiana Castellio, ponieważ ten krytykował go za spalenie Servetusa. Usiłował ponadto skazać na śmierć Hieronima Bolseca z powodu kontrowersji wokół doktryny o predestynacji. Wspomnieć trzeba także tragiczny los anabaptystów, potopionych w 1526 r. przez chrześcijańskie władze Zurychu i prześladowanych również gdzie indziej. Współpracownik Marcina Lutra, Urban Rhegius usprawiedliwiał prześladowanie anabaptystów tym, że mordują dusze ludzi i skazują ich na wieczną śmierć. Uważał, że herezję trzeba karać bardziej niż złoczyńców, rozbójników, morderców i złodziei[7]. Tak postępowali również purytanie zabijający kobiety oskarżone o uprawianie czarów.
Trudno się dziwić, że pisarz angielski Clive Staples Lewis nie wahał się mawiać, że „ze wszystkich złych ludzi najgorsi są pobożni źli ludzie”. Są to najczęściej fanatycy, opętani jakąś ideą, w imię której popełniają najgorsze czyny. Nie dziwmy się, że obecnie rzesze ludzi z nieufnością odnoszą się do religijnego pojęcia grzechu.
Źródła historycznych grzechów przeszłości
Ludzie wcześniej wspomniani byli owładnięci strachem. Groza wiecznego potępienia ukazywana przez teologię skłaniała ich do wiary, że herezja jest rzeczywiście straszliwym grzechem, gorszym od morderstwa. To obsesyjny strach przed wiecznym potępieniem popychał ich do aktów religijnego terroru. Fiodor Dostojewski miał rację, gdy pisał: „Strach jest klątwą człowieka”[8]. Ma on często charakter zgoła irracjonalny. Skłania do wiary, że ludzie umierający z błędnymi wierzeniami lub w niewierze zostaną na wieki potępieni w piekle. Źródłem strachu były przede wszystkim przesłanki religijne i teologiczne, inspirowane doktryną wiecznego potępienia.
Tego rodzaju strach spowodował w chrześcijaństwie katastrofalne skutki. I protestanci, i katolicy prześladowali tych, których uważali za heretyków nie tylko z powodu ukrytej lub jawnej zemsty. Usiłowali nakłonić ich do skruchy i nawrócenia, aby w ten sposób uniknęli wiecznej kary. Posługiwano się strachem jako narzędziem walki z błędami teologicznymi. Teologowie usprawiedliwiali akty przemocy w nawracaniu pogan i zwalczaniu herezji.
Doktryna o ostatecznym podziale całej ludzkości na zbawionych i potępionych wywierała w ciągu wieków destrukcyjny wpływ na postępowanie wierzących. W jej świetle ostateczny wynik dziejów jawił się jako nieuchronne rozdarcie. Już tu na ziemi zapalano coraz to nowe „ognie piekielne” w postaci płonących stosów. Człowiek chciał naśladować „swojego Boga”, ostatecznego pogromcę wszystkich Jego przeciwników w ogniu piekielnym. Miało to być antycypacją wyroków Bożej sprawiedliwości. Doktryna o wieczności piekła inspirowała postawy, które zdradzają perwersyjną wręcz fascynację w zastraszaniu ludzi. I tak ginęli „kacerze”, Żydzi, niewierzący, czarownice i wróżbiarze – wszyscy, których podejrzewano o paktowanie z diabłem[9].
Trudno usprawiedliwiać zło obecne w zaistniałych aktach terroru. Ci, którzy tak postępują, często uważają się za sprawiedliwych, całkowicie oddanych walce ze złem. Zazwyczaj wcale nie dostrzegają fałszu swoich własnych motywów i postaw moralnych. Dotyczy to w jakiejś mierze wszystkich ludzi.
W popełnianych przez nas grzechach powszednich (choćby takich jak zwyczajna ludzka niewdzięczność) kryją się głęboko zakorzenione lęki, zazdrości, urazy i kompleksy, których sobie w pełni nawet nie uświadamiamy. Niektóre spośród grzechów najbardziej rozpowszechnionych i wpływających na kształt życia mają charakter nieumyślny i bezwiedny. Dobrowolna zgoda zakłada przecież wiedzę.
Nie chodzi zresztą tylko o grzechy mimowolne. Apostoł Paweł głosił, iż nie jesteśmy w stanie ustrzec się od grzeszenia nawet wtedy, gdy potrafimy odróżnić to, co dobre i słuszne, od tego, co nieszlachetne, grzeszne i złe. Już wczesne doświadczenia uczą nas o zniewoleniu naszej woli i niezdolności do zachowania prawa moralnego. Apostoł wyznaje: „Nie poznałbym jednak grzechu, gdyby nie Prawo, nie wiedziałbym też, co to pożądliwość, gdyby Prawo nie mówiło: Nie będziesz pożądał. (…) Gdy bowiem dzięki przykazaniu grzech zyskał okazję, zwiódł mnie i przez nie uśmiercił” (Rz 7,7.11).
Jest w nas coś, co sprzeciwia się czynieniu dobra. Warto wsłuchać się w poruszające swoją szczerością świadectwo Apostoła: „Co bowiem robię, nie pojmuję, ponieważ nie dokonuję tego, czego chcę, ale czynię to, czego nienawidzę. (…) Wiem przecież, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro, bo chociaż pragnienie dobra znajduje się we mnie, to wykonania brak. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale dokonuję zła, którego nie chcę. Jeśli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to robię, ale grzech, który mieszka we mnie” (Rz 7,15.18-20).
Nasza grzeszność w modlitwach liturgii eucharystycznej
Stąd jeszcze pewna refleksja pobudzająca do myślenia i dyskusji. Niektórzy liturgiści zwracają uwagę, iż w każdej celebracji Eucharystii prosimy po wielekroć razy o przebaczenie naszych grzechów i win. W związku z tym faktem pojawiają się krytyczne refleksje. Chodzi o obraz Boga i człowieka, który rysuje się w tych modlitwach, lecz niezbyt odpowiada nauczaniu Nowego Testamentu i odczuciom wielu wierzących. Przez całą celebrację Eucharystii przewijają się sformułowania, w świetle których wierni jawią się ustawicznie jako grzesznicy, ludzie duchowo chorzy i słabi.
Zwróćmy uwagę na następujące momenty: początkowe wyznanie win; w Gloria dwa razy: „zmiłuj się nad nami”; po odczytaniu Ewangelii kapłan prosi: „przez słowa Ewangelii niech będą zgładzone nasze grzechy”; umywając ręce po złożeniu darów chleba i wina prośba kapłana o oczyszczenie z grzechów; w słowach ustanowienia słowa, iż krew Chrystusa jest przelana „na odpuszczenie grzechów”; prośba : „odpuść nam nasze winy” w Modlitwie Pańskiej; zaraz potem w modlitwie o pokój prośba kapłana, byśmy byli „zawsze wolni od grzechu” oraz : „Panie Jezu Chryste (…) nie zważaj na grzechy nasze”. Te ostatnie słowa zdają się sugerować, że spojrzenie Chrystusa, pomimo wiary Kościoła, stale skierowane jest przede wszystkim na nasze grzechy. Człowiek wierzący wie, że to grzech właśnie jest przyczyną niepokoju i pokłada ufność w mocy Zbawiciela. I jeszcze na koniec modlitwa z potrójnym wezwaniem „Baranku Boży” i prośbą o zmiłowanie. Znak pokoju Chrystusa przekazany, a tu ponownie po trzykroć wyznanie grzeszności przed udzieleniem Komunii oraz przyznanie się do własnej niegodności i choroby duszy.
A gdyby tak w tym momencie pomyśleć w duchu: „Panie, jestem przecież choć trochę godzien/godna, gdyż, mimo wszystko, wierzę w Ciebie, jestem Twoim bratem/siostrą i synem/córką Twojego Ojca, usiłuję czynić dobro”. Dlatego ze swej strony pytam: czy byłby to w tym momencie fałszywy odruch serca? Czy samo mówienie o takim odczuciu sprzyja jedynie błędnej edukacji liturgicznej?
Chcę mocno podkreślić, że prośba o miłosierdzie i przebaczenie w czasie liturgii jest konieczna i ma swój głęboki sens. Będąc dziećmi Boga, wprawdzie grzeszymy, ale daru dziecięctwa nie tracimy. W przeżywaniu Eucharystii powinny jednak bardziej dochodzić do głosu także momenty radości, w poczuciu której wyrażamy Bogu naszą wdzięczność i cześć – tym bardziej że jest to radość z tego, iż otrzymaliśmy obietnicę życia wiecznego i ostatecznego spełnienia naszego istnienia. Czyż nie „głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”?
Owszem, jako ochrzczeni i bierzmowani, czyli obdarzeni darem Ducha Świętego, nadal pozostajemy grzesznikami. Znamy obietnicę, iż Bóg jest zawsze gotów nam przebaczyć, bylebyśmy my sami chcieli prosić o przebaczenie. Papież Franciszek powtarza jak mantrę: „Bóg nie męczy się przebaczaniem” (Dio non si stanca perdonando). W jednej z homilii (16 grudnia 2014) mówił o odwadze otwierania Bogu swego serca i przedstawiania Mu także swoich grzechów: „Panie, to są moje grzechy… Przyjmij je, a będę ocalony”. Papież nawiązał także do któregoś ze świętych, który zwykł był oddawać Bogu wiele różnych spraw. Usłyszeć miał w głębi duszy Jego wyrzut: „Ale nie oddałeś mi jeszcze swoich grzechów…”.
Kiedy pomimo obietnicy Bożego przebaczenia, wciąż mnożymy tylko nasze prośby o przebaczenie, czy nie jest to znakiem niedowierzania? Sam Bóg może jawić się wtedy jako nieprzejednany Ojciec, który wychodzi naprzeciw niegodnemu i grzesznemu człowiekowi, a Jego pocieszające słowo o przebaczeniu wciąż wydaje się bezskuteczne i daremne. Doprawdy, biedny ten Ojciec niebieski, a Jego oblicze nie bardzo chyba podobne do tego, które ukazywał Jezus z Nazaretu.
Czyżby Bóg był aż tak nieprzejednany? Od początku do końca liturgii mowa jest o relacji grzesznika do łaskawego Boga, który w końcu może wreszcie zmiłuje się nad nami. Wpaja się w ten sposób milionom ludzi myśl, że uczestniczą w liturgii dlatego, że czują się przede wszystkim grzesznikami i za takich powinni być uznawani. Świadomość grzechu, ustawicznie przypominana w Eucharystii, a mająca służyć pomnażaniu wiary, nadziei i miłości chrześcijanina, może umacniać jednak również trwałe poczucie złego sumienia, a czasem wyglądać wręcz na negatywną indoktrynację ze strony Kościoła.
Dodam jeszcze w tym miejscu, że w liturgii prawosławnej o wiele częściej niż u nas rozlega się błaganie Kyrie eleison, Gospodi pomiłuj, „Panie zmiłuj się”!
To, co napisałem o naszej grzeszności w modlitwach liturgii eucharystycznej, nie jest tylko moim odczuciem, ale także opinią niektórych poważnych liturgistów katolickich. Nie zapominajmy, że apostoł Paweł zachęcał przede wszystkim do czynienia dobra: „Wszystko badajcie, zachowujcie to, co dobre” (1 Tes 5,21). „(…) Pragnę, abyście okazali się mądrymi w tym, co dobre, sophoús einai eis tò agathón, a niewinnymi/nieskalanymi w tym, co złe, akeraíous de eis tò kakón” (Rz 16,19).
Eucharystia jest, jak zapewnia soborowa Konstytucja o liturgii, szczytowym momentem życia Kościoła i źródłem jego siły. Trzeba także pozytywnie wspierać ludzi w poszukiwaniu doświadczenia wciąż „nieznanego” Boga, umacniać ich w nadziei na pełnię życia w zmartwychwstaniu, którego Eucharystia jest obietnicą. Nie bez powodu nazywana jest przecież „lekarstwem nieśmiertelności” (phármakon athanasías).
Rola niewiedzy i brak autorefleksji w popełnianiu grzechów
Dobrą ilustracją tego punktu rozważań jest biblijna kategoria znieczulonego, twardego serca człowieka, pojawiająca się ponad dwadzieścia razy w rozdziałach Księgi Wyjścia (Wj 4-11) opisujących zachowanie egipskiego faraona. Serce to ośrodek ludzkiego ducha, który łączy wymiar poznawczy i afektywny. W opowiadaniu biblijnym twarde serce tego władcy Bóg jeszcze bardziej utwardzał, czyli umniejszał jego zdolność do współczucia i odbierał umiejętność odróżniania dobra od zła. Świadczy to, jak wyjaśnia Paweł Śpiewak, o „podstawowym deficycie refleksyjności”[10]. Czasem ta zatwardziałość wynika z woli samego władcy, a czasem sprawia to Bóg. Jeżeli tak, to można pytać o odpowiedzialność człowieka za jego czyny. Skoro odebrana mu zostaje autonomia duchowa i działanie pod wpływem impulsu z zewnątrz, czy zasługuje on na należną karę?
Rabbi Mojżesz Majmonides (zm. 1204), żydowski filozof, wyjaśniał, że jeżeli Bóg karze człowieka za grzech, to pozbawia go możliwości skruchy, tak iż nie ma on dostępu do własnego wnętrza. Czyniąc zło, nie rozumie już tego, co czyni, gdyż brak mu zdolności do autorefleksji. Według innych mędrców żydowskich, Bóg utwardzając serce faraona, czynił go upartym, umacniał jego skłonność do zła, tak iż stawał się ofiarą swojego szaleństwa i tracił władzę nad swoją wolą. Trzeba jednak pamiętać, że mentalność semicka nie odróżniała działania przyczyn wtórnych od przyczyny głównej i wszystko przypisywała Bogu. Ważne jest jednak stwierdzenie, że czyniąc zło, człowiek może nie zdawać sobie nawet sprawy z tego, co czyni z powodu utraty refleksyjności.
Powróćmy z kolei do świadectwa Nowego Testamentu. Pierwszy List do Tymoteusza (napisany prawdopodobnie przez chrześcijanina drugiego pokolenia, najpóźniej pod koniec I wieku) wspomina o osobistych doświadczeniach apostoła Pawła: „Chrystus Jezus przyszedł na świat, żeby zbawić grzeszników, z których ja jestem pierwszy. Dlatego też dostąpiłem miłosierdzia, żeby we mnie pierwszym Chrystus Jezus okazał całą wielkoduszność, jako przykład dla tych, którzy w przyszłości z Jego powodu uwierzą w życie wieczne” (1 Tm 1,15-16).
Słowa te, przypisywane bezpośrednio samemu Apostołowi, dobrze oddają jego rozumienie poprzedniego życia po nagłym nawróceniu. Odsłoniły wnętrze gorliwca, który przed swoim nawróceniem był „bluźniercą, prześladowcą i człowiekiem zuchwałym” (1 Tm 1,13). Jeżeli nie dokonał większego zniszczenia, to dlatego, że nie miał ku temu takich środków, jakie przyniosła dopiero epoka współczesna. Trudno się dziwić, że potem tak stanowczo odrzucał on wszelką myśl o zbawieniu przez dobre uczynki i kształtowaniu dobrych cech charakteru własnymi siłami. Doświadczył we własnym życiu, iż religijna gorliwość i moralny rygoryzm mogą łatwo doprowadzić do niszczycielskiego postępowania i grzesznych aktów przemocy skierowanych przeciwko ludziom o innych przekonaniach. Dlatego nie miał odtąd zaufania do tego, że człowiek może własnym wysiłkiem kształtować siebie samego.
Nowotestamentowa diagnoza przeszłości Apostoła odsłania jeszcze inny ważny motyw. Pojawia się przejmujące wyznanie: „dostąpiłem miłosierdzia, gdyż postępowałem nieświadomie, jak niewierzący” (1 Tm 1,13; tu i poniżej wyróżnienie moje, W.H.). Podkreślona została istotna rola niewiedzy nawet w najgorszym ludzkim grzechu.
Już Sokrates uczył, że istotą cnoty jest pewien rodzaj wiedzy, wglądu i jasności widzenia. Mądrość Nowego Testamentu potwierdza nie jeden tylko raz tę intuicję. Z ust konającego na krzyżu Jezusa padają wstrząsające słowa: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34)[11]. Podobna postawa przebija ze słów apostoła Piotra skierowanych do rodaków w portyku Salomona w Jerozolimie: „Zaparliście się Świętego i Sprawiedliwego, a dla zabójcy wyprosiliście ułaskawienie. Zabiliście Dawcę życia, którego Bóg wskrzesił z martwych (…). Teraz jednak wiem, bracia, że działaliście w nieświadomości, tak samo jak wasi przywódcy” (Dz 3,14-15.17). Znaczy to, że ci którzy skazali Jezusa na śmierć krzyżową nie zdawali sobie sprawy z tego, że postępują niesłusznie, a może nawet myśleli, że czynią coś dobrego i słusznego.
Bóg nie jest bezpośrednią przyczyną ludzkiego grzechu
Narzuca się porównanie, że w naszych wyobrażeniach Bóg staje się podobny do ojca, który wrzuca swoje dzieci do rzeki, aby móc je potem bohatersko uratować. Podobny byłby także do lekarza, który najpierw rozprzestrzenia straszliwą chorobę, aby potem okazać wielkie poświęcenie w jej zwalczaniu, nie bacząc na własne bezpieczeństwo.
W odniesieniu do Boga porównania te są jednak zawodne. Bóg nie jest bezpośrednią przyczyną ludzkiego grzechu. Warunki, które sprawiają, że pojawia się grzech, błąd i śmierć duchowa są istotne dla zaistnienia odrębnych i wolnych osób. Wolność rodzi możliwość grzechu i winy, a ta sytuacja przyzywa Wybawiciela i Ratownika.
Wielce znamienne jest pod tym względem świadectwo apostoła Pawła. Podkreślał on, że wszyscy, którzy biorą udział w dziejach „pierwszego Adama”, będą również uczestniczyć w dziejach naznaczonych obecnością „drugiego Człowieka”, Jezusa Chrystusa, aż po ich ostateczne i chwalebne spełnienie. Ta przenikliwa historiozoficzna wizja dwóch wielkich etapów dziejów ludzkości znajduje się w samym centrum teologii Pawłowej. Znalazła ona swój wyraz w niezwykle dobitnych wypowiedziach: „Jak właśnie w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy zostaną ożywieni” (1 Kor 15,22). Nie sposób przeoczyć, z jaką ufnością Apostoł przekazywał gminie rzymskiej słowa o powszechnym zasięgu ostatecznego pojednania: „Bóg bowiem wszystkim nałożył więzy nieposłuszeństwa [współ-uwięził, „synékleisen”, w nieposłuszeństwie], aby wszystkim okazać miłosierdzie (Rz 11,32). Widzimy i tutaj, podobnie jak przy starotestamentowej opowieści o zatwardziałym sercu egipskiego faraona, podkreślone działanie Boga jako pierwszej przyczyny, która oddaje ludzi w niewolę nieposłuszeństwa (zob. Rz 9,17-18).
Wgląd w naturę moralnego skażenia
O czym świadczą te wyznania? Wydają się potwierdzać pogląd, że grzech jest raczej czymś, co wcześnie w życiu nam się przydarza, niż czymś, co dobrowolnie czynimy od samego początku naszego istnienia. Podobnie jak śmierć grzech zdaje się bardziej być podobny do nieprzyjaciela, od którego potrzebujemy być ocaleni, niż być całkowicie wolnym wyborem, za który zasługujemy na odpłatę i karę. Jest w nas siłą, która wyobcowuje nas od innych ludzi i od Boga – tym, co rujnuje naszą zdolność do miłowania.
Dlatego właśnie wiara chrześcijańska uczy, że grzech jest głównym źródłem ludzkiej nędzy. Stąd zrozumiały staje się także bolesny okrzyk Apostoła: „Jak udręczonym jestem człowiekiem! Kto mnie uwolni z ciała podległego tej śmierci?” (Rz 7,24). Udręczony Paweł musiał przeżywać chwile, gdy czuł się z tego powodu człowiekiem nieszczęsnym i nędznym.
W tym świetle zbawienie od grzechu nie jest ani ucieczką od zasłużonej kary, ani wyzwoleniem od jakiegoś dziedzicznego skażenia i zepsucia moralnego. Jest natomiast bardziej podobne do ocalenia od pewnego rodzaju zniewolenia, z którego nie jesteśmy w stanie wyrwać się o własnych siłach. Można by je porównać do wyzwolenia od alkoholizmu lub narkomanii. Alkoholik może uważać, że najlepiej byłoby odmówić sobie po prostu drinka, a jednak okazuje się to dla niego psychologiczną niemożliwością.
Apostoł Paweł także wyznawał: „w moich członkach dostrzegam inne prawo, które walczy z prawem mojego umysłu i bierze mnie w niewolę prawa grzechu, które mieszka w moich członkach” (Rz 7,23). Owszem, pisał on m.in. w Liście do Rzymian o gniewie Boga, Jego surowości względem grzechu i zatwardzeniu ludzkiego serca (9,18). Wszystkie te określenia były jednak, w jego rozumieniu, wyrazem Bożego miłosierdzia względem grzeszników (zob. rozdział 11). Pisał w Liście do Rzymian, że ci co popełniają pewne grzechy „zasługują na śmierć” (1,32). Uważał, że „zapłatą za grzech” (6,23) i „końcem” grzechu (6,21) jest śmierć duchowa – oddzielenie od Boga i od ostatecznego źródła szczęśliwego spełnienia życia. Tak rozumiany grzech jest wyborem śmierci i oddzielenia, a nie życia i pojednania: „Dążenie ciała rodzi śmierć, dążenie zaś Ducha owocuje życiem i pokojem” (Rz 8,6).
Nie wydaje się, żeby Apostoł uważał, iż grzech jest z istoty swej jedynie sprawą osobistej winy. Z jego nauki przebija przekonanie, że jesteśmy już grzesznikami, zanim nawet rozbudzi się w nas moralna świadomość, a więc zanim racjonalnie rozpoznamy w sobie zdolność do wolnych decyzji i zanim zdamy sobie sprawę z egoistycznych motywów czy destrukcyjnych pragnień.
Owszem, pojęcie osobistej winy jest także obecne w myśli Apostoła. Jednak obce było mu przekonanie, że zasługujemy na odwet i karę ze strony Boga za słabości i ułomności odziedziczonego charakteru lub za pierwotne zniewolenie naszej woli do grzechu. Nie ma w jego pismach neurotycznej skłonności do rozbudzania poczucia lęku i winy, jak to często miało miejsce w późniejszych wiekach.
Na podkreślenie zasługuje fakt, że Apostoł Narodów przekazał w swoim nauczaniu głęboki wgląd w naturę moralnego skażenia. Dzięki temu łatwiej było odróżnić zły charakter moralny od dobrego. Podobnie jak alkoholizm czy narkomania zły charakter nieuchronnie zniewala człowieka. Wraz z upływem czasu stopniowo ogranicza zdolność do rozumnej oceny własnego postępowania, a w końcu pozbawia całkowicie umiejętności kontrolowania swoich czynów i uczenia się z własnego doświadczenia.
Przeciwnie rzecz ma się z dobrym charakterem, który nie zniewala ludzkiej woli, jak to jest w przypadku złego charakteru. Dobry charakter rozwija zdolność do racjonalnej kontroli własnych czynów i wyzwala wolę człowieka do czynienia dobra. Dlatego właśnie św. Paweł mówił o zbawieniu jako wyzwoleniu ze zniewolenia, dzięki czemu ludzka wola zostaje uwolniona „od prawa grzechu i śmierci”, a to wydarzenie jest „prawem Ducha życia” (Rz 8,2).
Powróćmy do zasadniczej intuicji Apostoła. Według niego sami nie jesteśmy w stanie zapobiec grzeszeniu i błądzeniu, a pobłądziwszy, nie potrafimy ocalić samych siebie. Nasze najszczersze nawet wysiłki moralne mogą niepostrzeżenie przyczynić się do ukształtowania najgorszych cech charakteru. Paweł uważał, że tak było i w jego przypadku. Ujawniają się w nas wtedy jeszcze głębsze słabości i wady, których nie jesteśmy nawet świadomi.
Co więcej, kiedy pojawia się w nas świadomość moralna w okresie wczesnego dzieciństwa, okazuje się, że nasza wola jest już zniewolona. Nawet kiedy zdajemy już sobie sprawę z tego, co słuszne i dobre, a co niesłuszne i złe, często nie jesteśmy zdolni do uniknięcia tego, o czym wiemy, że jest złe. Nie znaczy to, że nigdy nie działamy w sposób wolny i nigdy nie jesteśmy moralnie odpowiedzialni za jakikolwiek z naszych czynów, kiedy wola jest wciąż zniewolona grzechem.
Tu znowu nasuwa się porównanie z człowiekiem uzależnionym od alkoholu, którego wola jest przez alkohol zniewolona. Ten człowiek może dokonywać wolnego wyboru dotyczącego np. decyzji poddania się leczeniu. Może być odpowiedzialny za swoje akty wyboru, jakkolwiek nie jest moralnie odpowiedzialny za genetyczne predyspozycje do alkoholizmu. Podobnie jest z tymi, których wola jest zniewolona przez grzech. Mogą oni dokonywać wielu aktów wyboru, podejmować dobre decyzje, bodaj z miłości do swoich dzieci. Nie są jednak moralnie odpowiedzialni za swoje wrodzone ułomności moralne. Bez pomocy z zewnątrz te ułomności i słabości nadal będą wywierać destruktywny wpływ na ich życie.
Jest jednak w ludzkim bycie coś boskiego, czystego i nieskalanego
A teraz, dla równowagi, wprowadzam refleksje o charakterze antropologicznym i historiozoficznym, które przybliżą nam mniej dramatyczną wizję ludzkiej grzeszności. Inspirację znajduję w pismach mistyków. Historio-sophía– to mądrość odczytywania dziejów w świetle centralnych prawd wiary chrześcijańskiej o dziele Chrystusa, działaniu Bożego Ducha w świecie i ostatecznym losie ludzkiego istnienia.
Często powracam do pism amerykańskiego mistyka Thomasa Merona. W swoim duchowym przeżyciu odnajduje on nieskalany prapoczątek każdego ludzkiego istnienia. Jest to dla niego tajemniczy le point vierge ‑ dziewiczy punkt zakorzenienia każdego stworzenia w Bogu, wolny od grzechu i upadku. Nie jest to jednak tylko punkt wyjścia, ale również punkt docelowy, coś w rodzaju świetlanego domu, do którego powrócić ma każda istota ludzka w swoim pielgrzymowaniu. Mistyk odkrywa ze zdumieniem i wdzięcznością, że początek znajduje swój odpowiednik w końcowym spełnieniu. U kresu pielgrzymowania wszystko będzie znowu czyste, niewinne i nieskalane. Taka jest podstawowa intuicja eschatologicznej nadziei Mertona.
Czym jest ów „dziewiczy punkt” wszelkiego bytu? W samym centrum człowieczeństwa amerykański trapista odkrywa cud czystej prawdy, pierwotną receptywność bytu stworzonego, boską iskrę należącą całkowicie do Boga. Nie jest ona naszą własnością. Nie możemy nią dysponować wedle naszej woli. W samym centrum człowieczeństwa odzwierciedla się czysta i nieskalana chwała Stwórcy. Sami ze siebie jesteśmy absolutnie ubodzy. Bóg wkracza w ludzkie życie tam, gdzie wciąż jaśnieje, pomimo upadków, czysta prawda stworzoności i receptywności.
Merton rozwija swoistą sofiologię stworzenia. Każda istota ludzka jest, w jego oczach, odzwierciedleniem boskiej Mądrości, owej Hagia Sophía, która promieniuje od wewnątrz niezwykłym pięknem. Nie jest to krzykliwa mądrość świata, lecz nieskazitelna, spokojna, wewnętrzna prawda każdego stworzenia, które wyszło z rąk Boga. Boska Mądrość przenika całe stworzenie od samego początku aż po jego kres. Nic dziwnego, że Merton odkrywa w Bogu ‑ w ślad za wielkimi prorokami Izraela, Izajaszem i Ozeaszem ‑ rysy matczyne, praźródło wszelkiej czystości i niewinności stworzenia. Czym jest ta Boska Mądrość? Odpowiedź zawarta w poemacie poświęconym „Świętej Mądrości” (Hagia Sophía) jest następująca:
Sofia jest miłosierdziem Boga w nas.
Jest czułością (the tenderness), z którą
nieskończenie tajemnicza potęga przebaczenia
przemienia ciemność naszych grzechów
w światło łaski.
(…)
Dlatego spełnia w nas dzieło większe
od aktu stworzenia:
dzieło nowego istnienia w łasce,
dzieło przebaczenia,
dzieło przemienienia z jasności w jasność
tamquam a Domini Spiritu[12].
Przemiana ciemności w światłość ‑ to wydarzenie iście paschalne, pascha, czyli przejście stworzenia do innego wymiaru bytowania. Dzieło przemienienia „z jasności w jasność”, „od chwały ku chwale”, za sprawą „Ducha Pańskiego”, to czytelna aluzja do tekstu apostoła Pawła (2 Kor 3,18). Mertonowska wizja przemienienia pozwala dostrzec, iż wszystko przeniknięte jest chwałą, jasnością, czułą dobrocią i miłosierdziem Boga. Rzecz w tym, że „nie słyszymy miłosierdzia”, „nie słyszymy przebaczenia, które wybacza bez skargi (the uncomplaining pardon)”[13]. Nie pojmujemy Boga, który „jest zarazem Ojcem i Matką”. W tym właśnie miejscu Merton odwołuje się do tradycji „czternastowiecznych angielskich rekluzów”, głównie do Julianny z Norwich, którzy nazywali Jezusa „naszą Matką”[14].
Pogłębia się przekonanie, iż wszyscy stanowimy jedno. Vladimir Sołowiow mówił o tajemniczej „wszechjedności” (vseedinstvo) świata. Merton jest bardziej konkretny. Doświadcza tej jedności „nagle”, nawet w tłumie ludzi, w samym centrum gwarnej dzielnicy Louisville. Rozpoznaje, że wszyscy ludzie są znakiem Bożej Mądrości. Dostrzega, że jaśnieje w nich niezwykła piękność i nieśmiała godność, chociaż oni sami mogą nie wiedzieć, kim są w rzeczywistości:
(…) Nagle uderzyło mi do głowy nieodparte przekonanie, że przecież kocham tych wszystkich ludzi, że oni są moi, a ja jestem ich, że nawet gdybyśmy byli kompletnie nieznajomi, to nie ma prawa istnieć obcość między nami. To było coś w rodzaju przebudzenia ze snu o odrębności, fałszywej autoizolacji (…).
A potem to było tak, jak bym nagle ujrzał tajemnicze piękno ich serc, te przepastne zakątki, dokąd ani grzech, ani żądza, ani samowiedza nie docierają, jądro ich rzeczywistego bytu ‑ to, czym są jako osoby w oczach Pana Boga. Gdybyż oni mogli wszyscy zobaczyć siebie takimi, jakimi naprawdę są[15].
Powróćmy jeszcze raz do intuicji zasadniczej: jest w ludzkim bycie coś boskiego, czystego i nieskalanego. Tradycyjna antropologia chrześcijańska mówi o obrazie Boga w człowieku. Dla mistyka człowiek jest rzeczywiście i dotykalnie ikoną Boga, która nie może zatracić się na wieki.
Doświadczenie tej prawdy jest darem, trudnym do sformułowania w takich słowach jak „czysta prawda”, „punkt albo iskra, która należy bez reszty do Boga”, „ośrodek, który jest poza zasięgiem fantazji naszego umysłu i brutalnych poczynań naszej woli”, „czysta chwała Boża w nas”. O tym właśnie ośrodku człowieczeństwa mówi Merton, iż jest on poza zasięgiem grzechu („nie pokalany przez grzech”), że nie jest do naszej dyspozycji, lecz pozostaje w iście Boski sposób suwerenny i niezniszczalny.
Ale tego nie da się zobaczyć, w to można tylko uwierzyć, można to zrozumieć dzięki temu, że się ma szczególny dar. (…). To jest, że tak powiem, Jego imię zapisane w nas jako nasze ubóstwo, nasz niedostatek, nasza zależność i synostwo nasze. (…). To jest jak przeczysty diament, jarzący się ogniem niewidzialnych świateł niebieskich. On się znajduje w każdym z nas, tworząc słoneczny krąg i taki blask, że wystarczy go, aby wszystkie mroczne zakamarki i okrucieństwa życia zniknęły bez śladu…[16]
W rozważaniach tych pojawiają się określenia bardzo charakterystyczne dla wszystkich mistyków. Nieskalany i „dziewiczy punkt” człowieczeństwa staje się wręcz „punktem nicości” i symbolem radykalnego ubóstwa w porównaniu z samym Stwórcą wszechrzeczy.
Nie trzeba zrażać się tego rodzaju paradoksalną terminologią. Nasza ludzka „nicość” zdolna jest przyjąć w siebie całą tajemnicę nieba, które jest wszędzie obecne, w człowieku i w całej przyrodzie. Boski prapoczątek stworzenia odsłania cud Jego Mądrości. Zaistnieć ‑ to przejść od nicości do bytu. Boski początek oznacza nieprzemijający fakt pochodzenia od Stwórcy. Tam właśnie początek jest nieskalany, czysty i wolny od grzechu. Człowiek jest stworzeniem poczętym z samego Boga na Jego obraz.
Dotyczy to każdej istoty ludzkiej bez wyjątku. Każdy i każda z nas nosi w głębi własnego jestestwa ów boski początek, choćby nawet nie zdawał/-ła sobie z tego sprawy. Przypomina to kategorię „pewnej świętej anamnezy” u prawosławnego teologa Sergiusza Bułgakowa, pojęcie „ontologicznego wspominania”, ontologicznej pamięci wyrytej w głębi jestestwa przez sam fakt pochodzenia od Boga[17].
Prawda o początku jest dla Mertona także prawdą o końcu ludzkich dziejów. Prawda ta wiąże się z nadzieją, że kres ludzkiego bytowania zgodny będzie z boskim początkiem, nie pokalanym przez błądzenie stworzonej wolności. Taki początek jest zapowiedzią i obietnicą dobrego końca.
Grzech nie niweczy nadziei, chociaż jest źródłem dziejowych dramatów. Wręcz przeciwnie, skłania do nadziei, że Bóg wiedział, co czyni, obdarzając człowieka dramatycznym darem wolnej decyzji. To jest Jego boski „sekret”, który poznamy dopiero u kresu dziejów ludzkości, gdy miłosierdzie Boga zajaśnieje w pełni przy ostatecznym przyjściu Chrystusa. Nadzieja jest „kluczem otwierającym nasze życie” w stronę dobrego spełnienia ludzkiej historii. Nadzieją i kluczem jest sam Chrystus. Merton mówi o „mądrym sercu trwającym w nadziei pośród sprzeczności”. Z ust współczesnego mistyka przekonujemy się o mądrości, która pochodzi z serca i z poznania serdecznego. Dzięki nadziei i mądrości serca chrześcijaństwo odzyskuje swój powszechny charakter. Jest religią zachęty, ufności i wszechogarniającego współczucia.
Zranienie przez grzech wzmaga troskliwą miłość Boga
Angielska mistyczka Julianna z Norwich (XIV w.) potrafiła pisać w sposób zdumiewająco odważny o trudnych sprawach związanych z ludzką winą, cierpieniem, złem i grzechem[18]. Jest to dramatyczny język nie tylko zdradzający głęboką intuicję intelektu, ale również język serca i uczucia. Takim językiem napisana została gwałtowna, pełna poetyckiej ekspresji apostrofa do grzechu. Jest w niej niepokój, a zarazem nadzieja, że Bóg okaże się mocniejszy od straszliwej siły zła. Oto ona:
Ach, nędzny grzechu! Czymże ty jesteś?
Jesteś niczym.
Widziałam bowiem, że Bóg jest wszystkim;
nie widziałam ciebie.
A kiedy widziałam, że Bóg stworzył wszystko,
ciebie nie widziałam.
A kiedy widziałam, że Bóg czyni wszystko,
co zostało uczynione, małe czy wielkie,
ciebie nie widziałam.
A kiedy widziałam Pana naszego
jak zasiada w naszej duszy tak chwalebnie,
jak miłuje i ma upodobanie, rządzi i troszczy się
o wszystko, co stworzył,
nie widziałam ciebie.
Tak więc jestem pewna, że jesteś niczym.
I wszyscy, którzy cię kochają
i mają w tobie upodobanie,
i podążają za tobą,
i dobrowolnie znajdą koniec w tobie –
jestem pewna, że zostaną pogrążeni w nicości[19]
wraz z tobą i nieskończenie zawstydzeni.Niech Bóg chroni nas wszystkich przed tobą!
Niech się tak stanie, z miłości Boga (XXIII)[20].
Apostrofa do grzechu zachowana jedynie w krótkiej wersji Objawień jest apelem skierowanym nie tyle do rozumu, ile przede wszystkim do serca i uczucia. Każdą z pięciu paralelnych wypowiedzi kończy refren: „ciebie nie widziałam” (I saw thee not) lub „nie widziałam ciebie” (I saw not thee). Spiętrzenie nagromadzonych zdań wzmacnia intensywność przeżycia, a w końcu rodzi uczucie pogardy dla „nicości” grzechu. Końcowa inwokacja do Boga jest wyrazem nadziei na ocalającą moc Jego dobroci i miłości.
Juliana nie mówi, że grzech nie istnieje. Na podstawie wewnętrznego doświadczenia stwierdza jedynie, iż jest on nicością. Nie ma własnego, niezależnego istnienia, lecz pasożytuje na dobru. Nie może być ostatecznym i nieprzemijającym stanem świata, wobec którego Bóg byłby bezradny. Myśli te żywo przypominają to, co na temat zła pisał w IV w. św. Grzegorz z Nyssy[21].
Widząc wszystko w Bogu, mistyczka nie dostrzega grzechu w ostatecznej postaci świata (XXVII). Jego istnienie jest tymczasowe i przejściowe. Wprawdzie zniekształca on obraz Boży w człowieku, ale go nie niszczy ani nie zastępuje nowym i samoistnym obrazem zła. Pozostajemy nadal istotami stworzonymi na obraz Boży, który zawsze jest rzeczywistością dobrą i piękną. Przez swoją mękę i śmierć Chrystus pokonał największe wcielenie zła (Tekst długi, XIII). Grzech nie jest ani pierwszą, ani ostatnią charakterystyką ludzkiego istnienia, gdyż w końcu ustanie, tak jak cierpienie Jezusa zakończyło się radością zmartwychwstania (LXXV).
Oto prawdziwie paschalna podstawa głębokiego optymizmu Julianny, a zarazem źródło jej nadziei, iż grzech i zło mogą być ostatecznie przezwyciężone w stworzeniu, a wszelkie dobro ocalone. Grzech jest przyczyną cierpienia, ale ostatecznie „wszystko będzie dobrze” (XXVII). W wielu innych miejscach Objawień znaleźć można ślady spokojnego spojrzenia na zło i grzech, obecne w dziejach zbawienia oraz w życiu poszczególnego człowieka. Stale dochodzi w nich do głosu przeświadczenie o niezmierzonej dobroci Boga, o konieczności ludzkiego błądzenia i jego miejscu w planach Bożej Opatrzności. Rzeczywistość grzechu jest nieodłączna od wolności stworzeń. Dobroć Boża nie pozostaje jednak bezradna i bezczynna.
Pozwolono niegodziwości powstać przeciwko dobroci, a miłosierna i łaskawa dobroć przemogła niegodziwość i obróciła wszystko ku dobru i chwale tych wszystkich, którzy mają być zbawieni. Dobroć jest bowiem w Bogu tym przymiotem, który przeciwstawia dobro złu (LIX).
W słowach Julianny wyczuwa się mądrość życzliwą człowiekowi, pogodną i głęboką. Przypominają one sposób, w jaki o grzechu mówił w VII wieku św. Izaak Syryjczyk: „Jak garść piasku rzucona do oceanu ‑ oto czym są grzechy wszelkiego ciała [tj. człowieka – przyp. W. H.] w porównaniu z myśleniem Boga. I tak jak wartko płynącego źródła nie da się zatamować garścią pyłu, tak miłosierdzia Stwórcy nie powstrzymają występki Jego stworzeń”[22].
I tak grzech ‑ choć sam w sobie godny pogardy ‑ jawi się angielskiej mistyczce jako znak niespełnienia i niedojrzałości w procesie kształtowania się człowieczeństwa. Dlatego nie mówi ona o potępieniu, gdyż samo potępienie nie prowadzi do uzdrowienia i ocalenia. Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus, troszczy się jak matka o uleczenie swoich dzieci. Zranienie przez grzech wzmaga jeszcze bardziej troskliwą miłość Boga. Jest to miłość prawdziwie macierzyńska, której nie może pozostać obojętną żadna sytuacja rozdarcia i cierpienia. Gdyby Bóg potępiał, pozostawiałby człowieka samemu sobie. Oznaczałoby to, iż rezygnuje z możliwości uleczenia ran zadanych mu wskutek jego własnych win. Postępowanie Boga wskazuje na coś przeciwnego: On sam leczy rany grzechu swoją miłością, objawioną najpełniej w Chrystusie.
Julianna wyznaje, że zastanawiała się nad samym sensem istnienia grzechu. Zadawała sobie pytanie, dlaczego Bóg w swojej przewidującej mądrości nie zapobiegł możliwości grzeszenia. Wydawało się jej, że wówczas „wszystko byłoby dobrze”. Tymczasem w jednym z objawień odpowiedź Chrystusa brzmiała:
Sin must needs be. (…)
But all shall be well, and all manner of thing shall be well.Grzech musi koniecznie istnieć. (…)
Ale wszystko będzie dobrze, i wszystko się dobrze skończy (XIII, wersja krótka)[23].
Otrzymaliśmy także zapewnienie, że słowa te zostały wypowiedziane przez Chrystusa „z wielką czułością”, bez wyrzutów w stosunku do grzesznych ludzi: „I tak widziałam, jak Chrystus współczuje nam z powodu grzechu”. Każdy akt ludzkiego współczucia jest cząstką Jego współczucia dla wszystkich. Kobieca wrażliwość skoncentrowana przedtem na rozpamiętywaniu ze współczuciem Jego męki przenosi teraz to współczucie na wszystkich współ-chrześcijan, my fellow Christians. W przeżyciu mistyczki grzech ukazuje się jako nicość, zaprzeczenie bytu, jako swego rodzaju samounicestwienie. Tajemnicze słowa obietnicy Chrystusa, że ,,wszystko będzie dobrze”, rozjaśniają jej spojrzenie na ogrom zła i grzechu w świecie. Myśl kieruje się w stronę dzieła zbawienia, które swą mocą nieporównanie przewyższa siłę grzechu. Człowiek nie jest w stanie przeniknąć tajemnicy niepojętych zamiarów Boga. On sam przygotowuje nam niespodziankę po drugiej stronie życia, której teraz nie znamy. W jakimś wewnętrznym oświeceniu Chrystus zapewnia Juliannę:
I will make all things well.
I shall make all things well.
I may make all things well,
and I can make all things well.
And thou shalt see thyself that all things shall be well.Chcę uczynić wszystko dobrze.
Uczynię wszystko dobrze.
Mogę uczynić wszystko dobrze
i potrafię uczynić wszystko dobrze.
I sama zobaczysz, że wszystko będzie dobrze (XV, wersja krótka).
To ostatnie zdanie odnosi Julianna nie do samej siebie, lecz do całej ludzkości, która zostanie zbawiona. Bóg lituje się nad nami i okazuje nam swoje współczucie. Chce, abyśmy żyli w pokoju ducha. Nie pragnie ludzkiej udręki. Kiedyś wszyscy zbawieni będą radością Chrystusa i pełnią Jego szczęścia. Szczęście to nie jest jeszcze pełne, dopóki nie jesteśmy razem z Nim, dopóki toczą się dzieje tego świata (myśl ta była bardzo droga już Orygenesowi).
Duchowe doświadczenie pustelnicy zderzało się w tym punkcie z tradycyjną nauką Kościoła o potępieniu i piekle. Co zatem znaczą słowa, że „wszystko będzie dobrze”? „Nie miałam na to żadnej innej odpowiedzi od naszego Pana z wyjątkiem tej oto: co jest niemożliwe dla ciebie, nie jest niemożliwe dla Mnie. Dochowam swego słowa we wszystkim i sprawię, że wszystko będzie dobrze” (XXXII). Trzeba więc zaufać słowu obietnicy.
Julianna chce być wierna zarówno słowu Chrystusa, jak i nauce Kościoła. Trwa w stanie wewnętrznego rozdarcia, zawieszenia i oczekiwania. Niektórzy interpretatorzy zastanawiali się, czy można ją zaliczyć do zwolenników uniwersalizmu zbawienia. Trudno się dziwić, że zdania są podzielone[24]. Chcąc pozostać wierną nauczaniu Kościoła, nie mogła deklarować odmiennego stanowiska. Pozostała w sferze nadziei, że przyciągająca moc miłości i miłosierdzia Boga, sięgających także w otchłanie piekła, w końcu zatriumfuje; że wszyscy dobrowolnie zwrócą się do Niego.
Nie należy przypisywać Juliannie doktryny powszechnego zbawienia. Nie sposób jednak odmówić jej nadziei na ostateczne zwycięstwo dobra w całym stworzeniu. Boskie „oko zmiłowania nigdy się od nas nie odwróciło, a działanie miłosierdzia nie ustaje” (XLVIII). To ono dokona owego wielkiego dzieła powszechnego uzdrowienia i przeobrażenia, choć nie wiemy, jak się to stanie. Mistyczka nie ukrywała, iż słowa objawione jej przez Chrystusa stały się ogromnym pocieszeniem. „Wolą Boga jest, abyśmy wiedzieli ogólnikowo, że wszystko będzie dobrze; ale nie jest wolą Boga, byśmy wiedzieli o tym więcej, niż należy nam wiedzieć obecnie…” (XV, wersja krótka).
Niezwykłość religijnej postawy XIV-wiecznej pustelnicy ukazuje się na tle ludowej pobożności czasów jej współczesnych. Była to pobożność inspirowana lękiem przed Bogiem, karą, śmiercią i piekłem, a nie wizją Boga miłującego ludzi i wszystkie stworzenia. Tymczasem Julianna często akcentuje wielką dobroć i czułość Chrystusa w procesie duchowego dojrzewania człowieka. Odniesienie do umysłu i serca pomaga jej głębiej zrozumieć wewnętrzną treść tego dojrzewania. Bóg Julianny pragnie zaufania ze strony człowieka, zwłaszcza wtedy, gdy doświadcza on swojej grzeszności. „Nawet jeśli nasza ziemska matka ‑ pisze ona ‑ może znieść to, że ginie jej dziecko, nasza Matka niebiańska, Jezus, nie może pozwolić, abyśmy zginęli my, którzy jesteśmy Jego dziećmi. On bowiem jest wszechmocny, jest wszech-mądrością i wszech-miłością, i nikt poza Nim. Niech będzie błogosławiony” (LXI).
Bezmiar ludzkiej winy może przerażać i budzić poczucie zawstydzenia. Ucieczka od Boga wiedzie jednak donikąd. Potrzebna jest wówczas tym bardziej postawa dziecka, które ufa swej matce i do niej się zwraca o pomoc, niezależnie od wielkości swojej winy. W tym właśnie kontekście kontemplatyczka z Norwich posługuje się formułą, która wydaje się parafrazą liturgicznego Kyrie eleison. Oryginalność nowej wersji polega na tym, że została ona sformułowana pod wpływem wrażliwości na matczyną troskę i miłość Chrystusa: „Moja czuła Matko, moja łaskawa Matko, moja umiłowana Matko, zmiłuj się nade mną” (LXI). Modlitwa ta jest w ustach Julianny wołaniem o pomoc. Poczucie upadku i utraty podobieństwa Bożego skłania do tym większej ufności względem Tego, który w swoim współczuciu i miłosierdziu troszczy się o zagubionego jak kochająca matka.
Czy warto dzisiaj czytać słowa mistyków o grzechu i dramacie dziejów świata?
Znam zastrzeżenia dotyczące bezkrytycznej fascynacji wobec mistyków. Często je słyszę wokół siebie. Trzeba jednak dostrzegać różnice. Są mistycy-cierpiętnicy epatujący wręcz pochwałą cierpienia i doloryzmu, doznający wizji straszliwej kary za grzechy. Są też mistycy o pogodnym i pełnym nadziei spojrzeniu na ludzkie dramaty. Na postawione pytanie odpowiadam zatem bez wahania: warto czytać mistyków. Tak, ale tych, którzy nie odbierają nadziei grzesznym ludziom.
Wiara takich mistyków jest wiarą wyzwalającą. Potrafią oni jak nikt inny zstępować w otchłań ludzkiej nędzy. Mówią wówczas o nicości. Nawet sam Bóg jawi się im jako Wielka Nicość, czyli rzeczywistość będąca zaprzeczeniem wszelkich naszych kategorii myślenia. Równocześnie jednak dostrzegają oni w człowieku fragment wielkiej całości. Odkrywają jedność i solidarność ze wszystkimi ludźmi. Rozumieją, że dramat ludzi staje się dramatem samego Boga. Stąd właśnie uczą się współczucia i miłosierdzia. Owa lekcja współczucia jest w przypadku Mertona szczególnie wyraźna.
Warto powracać do wielkich, a często zapomnianych świadków przeszłości. Julianna z Norwich, kobieta obdarzona niezwykłą intuicją religijną i delikatnością uczuć, potrafiła w intuicyjny sposób zgłębić największe prawdy wiary chrześcijańskiej. Pozostała dzieckiem swojego czasu i swojego kraju, trzeźwa i praktyczna, niepozbawiona poczucia humoru, wielka umysłem i sercem. Pochylając się nad stronicami jej pism, wciąż mam wrażenie, że wszyscy potrzebujemy dzisiaj takiego świadectwa i takiej mądrości serca miłującego, inteligentnego i wrażliwego.
Wiara religijna jest sprawą całego człowieka. Nie można zredukować jej do sfery samego rozumu, tak jak z drugiej strony nie można poprzestać na samych uczuciach i wzruszeniach. Zdrowa religijność wymaga niełatwej syntezy umysłu i serca. Świadectwo mistyków pomaga zrozumieć, na czym polega harmonijna synteza największych duchowych uzdolnień człowieka.
To prawda, że obecnie zarówno religia serca, jak i religia rozumu są w równej mierze zagrożone przez współczesny sceptycyzm, indyferentyzm, sekularyzm i neo-ateizm. Wielu ludziom wydaje się, że ani rozum, ani serce nie mają już nic do powiedzenia w sprawach wiary. Nie można być obojętnym na to zjawisko. Chrześcijaństwo wymaga dzisiaj trudu pogłębienia i wyrażenia na nowo tego, co jest w nim najśmielsze i najbardziej zastanawiające. Nie może się to dokonać jedynie na drogach dyskursywnego rozumowania. Chrześcijanin ceni rozum jako dar Boży, ale go nie ubóstwia.
Przykład mistyków wskazuje, iż siła ludzkiego intelektu nie opiera się jedynie na samej logice rozumowania. Jest raczej duchową zdolnością wnikania w głąb tajemnic wiary. Ta mądrość wymaga umiejętności słuchania, wrażliwości na dobro i piękno. Papież Franciszek coraz częściej mówi o Bogu w kategoriach piękna. Godne namysłu są jego refleksje, którymi dzielił się niedawno z cyrkowcami, którzy przekazują widzom radość i piękno.
Od mistyków możemy uczyć się także dzisiaj poczucia braterstwa i solidarności ze wszystkimi ludźmi, współczucia dla ich niedoli i niesienia im pomocy. Ich wiara stała się „mądrością serca”. Jest zarazem nadzieją, która uczy pogodnego optymizmu w przyjmowaniu życia i wychodzeniu na spotkanie z Niewidzialnym.
Uważna lektura pism Julianny z Norwich i Thomasa Mertona przekonuje, że nadzieja na zbawienie wszystkich nie była im obca. Merton odnalazł ją na swój niepowtarzalny sposób, poprzez sofiologiczne spojrzenie na całość dziejów boskiego stworzenia. Dobry początek jest zwiastunem dobrego końca we wszystkich ludziach. Jest to nadzieja, że w zakrytej przed naszymi oczyma tajemnicy końca zajaśnieje „wiecznie nowy Początek, który nie ma końca”. Ten, który jest Bogiem Początku jest również Bogiem Końca ‑ Bogiem nadziei i miłosierdzia, mocniejszym niż krucha ludzka nadzieja.
Mistycy potrafią sami uczyć się współczucia. Nie wstydzą się tej lekcji. Zdolność współczucia dla innych jest bardzo istotną cechą etosu powszechnej życzliwości i pozytywnie rozumianej tolerancji. Odkrywając jedność i solidarność ze wszystkimi ludźmi są, chociaż nie wszyscy, po stronie współczucia i miłosierdzia. Nie przeraża ich otchłań grzechu, upadku i winy. Ich religia jest religią przebaczenia i pojednania. Obce są im piekielne sceny zaświatów Dantego oraz nakaz porzucenia wszelkiej nadziei (Lasciate ogni speranza). Nie mogą pogodzić się z doktryną wiecznego piekła. Stają się głosicielami nadziei, otwierającej drogę do szlachetnej iluminacji i najcenniejszego wtajemniczenia ludzkiego, możliwego na tej ziemi. Być może dlatego mistyka potrafi budować mosty porozumienia i harmonijnego współistnienia religii. Jest z natury swej ekumeniczna i mistagogiczna.
O grzechu przeciwko Duchowi Świętemu
Mowa jest o nim w Ewangelii Galilejskiej (Q 12, 10), w Ewangeliach synoptyków (Mk 3,28-29; Mt 12, 31-32; Łk 12, 10), w Didache (11, 7) oraz w apokryficznej Ewangelii Tomasza (44). Wypowiedzi Jezusa należą do nurtu wielowiekowej tradycji mowy prorockiej wraz z jej paradoksalnością i dramatyzmem. Kultura tamtych czasów była w znacznym stopniu kulturą biblijnych proroków. Mowa prorocka sięga granic nośności ludzkiego języka. Prorocy często wyrażali gniew w imieniu Boga, ale ten gniew był warunkowy, chwilowy, podlegający zmianie; zawsze łączył się z apelem o powrót, obietnicą przebaczenia i ocalenia. Wybuchał i znikał, gdyż miłość Boga, w przeciwieństwie do gniewu, jest niezmienna, współczująca, przebaczająca, wierna i wiecznotrwała (zob. Iz 54,8; Jr 31,3; Oz 6,1-2).
Jak w świetle zdumiewającej nieograniczoności Boskiego przebaczenia rozumieć zatem słowa o rzekomo niewybaczalnym grzechu przeciwko Duchowi Świętemu ani teraz, ani w wieczności? Czy rzeczywiście mamy do czynienia z wewnętrznie sprzecznym obrazem Boga, który raz ukazuje się nieskończenie hojny w przebaczaniu, a drugi raz sam sobie zaprzecza? Czy z jednej strony jest On nieskończenie miłosierny, a z drugiej strony Jego miłosierdzie ma pewne granice?
Wzmianki o przyszłości narażone są najbardziej na niezrozumienie, jeżeli będziemy je interpretować bez odniesienia do właściwego im kontekstu kulturowego. Kontekstem tym są właśnie dawne reguły hebrajskiej mowy prorockiej. Jak więc rozumieć owo „bluźnierstwo przeciwko Duchowi Świętemu”, które ma nie być nigdy odpuszczone przez Boga? Czy należy pojmować je jako informację o tym, co strasznego ma stać się kiedyś z tego rodzaju bluźniercą?
Trzeba zwrócić uwagę na to, co językoznawcy nazywają „siłą illokucyjną” (illocutionary force) bądź celem illokucyjnym danej wypowiedzi. W tym przypadku nie chodzi o obiektywną informację o przyszłości, lecz o wezwanie, by ludzie nie bluźnili przeciwko Duchowi Świętemu, o usilne wezwanie i apel Jezusa. Nie wolno zatrzymać się na samej powierzchni słów i obrazów tego rodzaju wypowiedzi. Boskie miłosierdzie wobec grzesznych ludzi i Boskie przebaczenie jest nieograniczone. Odwołanie się do katastroficznego obrazu przyszłości, ostrzeżenia i groźby mają cel pedagogiczny i terapeutyczny. Wzywają w imieniu Boga do zmiany postępowania, do nawrócenia już teraz, bo to chwila najbardziej odpowiednia. Orientalny sposób myślenia nie pozwala na dosłowny sposób rozumienia słów Jezusa.
Jeśli przestępca nie otrzyma przebaczenia, musi odbyć karę. Grzech niewybaczalny nie musi jednak być grzechem nie do naprawienia. Mówiąc pozytywnie, taki grzech może być naprawiony. Jest to wszakże grzech, który wymaga kary naprawczej. Nie chodzi o sam akt darmowego przebaczenia ze strony Boga. Grzech/bluźnierstwo przeciwko Duchowi nie podlega amnestii! Nie może być całkowicie pominięty przez Boga, zaniechany, pozostawiony bez kary i poprawy. Pod tym względem nie ma odpuszczenia. Trzeba spłacić cały dług do końca. Wyraża to samo słowo greckie słowo aphíēmi – odpuszczać, przebaczać, anulować.
W rzeczywistości nie ma grzechów, które nie mogłyby być odpokutowane i przeżyte w swoich konsekwencjach do końca. Jeżeli nawet nie mogą być odpuszczone przez akt zwykłego anulowania winy (aphíēmi), to Bóg pozostawił sobie zdumiewającą możliwość docierania do zbuntowanej wolności i uzdrowienia jej. Możemy być ocaleni, ale „jak przez ogień” (1 Kor 3, 15). Ten Boski ogień oczyszcza i spala wszelki brud. Kara, którą Bóg dopuszcza, jest zawsze karą ku pożytkowi tych, którzy karze podlegają.
Nie ma grzechów niewybaczalnych! Nie ma wiecznego chybienia celu, pobłądzenia, przewinienia, zgrzeszenia. Sam grecki termin hamartía oznacza właśnie chybienie celu, nietrafienie (od słowa hamartánō – chybić celu, nie trafić, zbłądzić, mylić się, uchybić, zawinić).
Jeśli Bóg ma być w końcu „wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28), to wszelki grzech wcześniej czy później musi zostać przezwyciężony i usunięty z dziejów stworzenia. Kto w swoim uporze odrzuca Boską ofertę pojednania, doświadczy Jego miłości i dobroci jako oczyszczającego ognia. To bolesne doświadczenie będzie dla niego karą i środkiem poprawczym. Bóg ani w tym wieku, ani w mającym przyjść nie anuluje tej zbawiennej kary, czyli nie przebaczy w sensie aktu taniej amnestii. Trzeba ją będzie ponieść i w ten sposób przeżyć do końca konsekwencje swojej winy. Nie jest to wszakże kara dla samej kary, lecz uzdrawiająca kara ku poprawie.
Czy można mówić o teodycei „szczęśliwej winy”?
W ten sposób stajemy ponownie w obliczu wielu nasuwających się pytań. Dotyczą one przede wszystkim samego zamysłu stworzenia. Dlaczego Bóg chce, abyśmy rozpoczynali swoje istnienie z wieloma moralnymi słabościami i obciążeniami, tak iż nasza wola już jest w sytuacji zniewolenia? Dlaczego powoływać nas do istnienia jako grzeszników, a potem zadawać sobie trud wybawienia nas od grzechu? Czy nie prościej byłoby ominąć całą nędzę i cierpienie towarzyszące życiu, a więc od razu uczynić nas istotami bezgrzesznymi i świętymi?
Podobne pytania towarzyszą nam od wieków. Syryjski mistyk, św. Izaak z Niniwy (VII w.) widział jak doświadczając cierpienia i błędów ludzie z goryczą stawiają pytanie samemu Bogu: „dlaczego nie dałeś od razu uczestnictwa w przyszłej chwale?”[25]. Izaak odwołuje się do poczucia tajemnicy. Bóg kazał nam żyć w obecnym świecie, z pewnością nie po to, aby zbadać czy będziemy dobrzy lub źli. On wiedział wszystko od samego początku. Nie potrzebował takiej próby. Dokładna przyczyna Jego postępowania z ludźmi pozostaje zakryta. Możemy jedynie przybliżać się nieco do tej ukrytej prawdy[26].
Dzisiaj mamy za sobą wieki refleksji filozoficznej i teologicznej. Za naszymi ludzkimi pytaniami kryje się założenie, że gdyby Bóg tak chciał, mógłby stworzyć każdego w jednym momencie jako osobę świadomą, w pełni racjonalną i moralnie dojrzałą, od samego początku gotową do intymnego zjednoczenia ze Stwórcą. Czy jest to w ogóle założenie możliwe i słuszne?
Bóg powołuje do istnienia osoby różne od Niego samego. Pociąga to za sobą możliwość ich błędnych osądów i grzesznych wyborów woli. Mają to być istoty rozumne i wolne, zdolne do podejmowania wolnych decyzji, rozwoju i dojrzewania, jakkolwiek w sytuacji niejasności i cząstkowego poznania (zob. 1 Kor 13,9). Bóg miał uzasadnione racje pozwalając, żeby nasze umysły rozwijały się i kształtowały w sytuacji niejasności i niewiedzy.
W tego rodzaju kontekście amerykański filozof Alvin Platinga sformułował tezę o teodycei „szczęśliwej winy” (felix culpa)[27]. Jego zdaniem ludzka grzeszność jest szczęśliwą winą w tym sensie, że umożliwia wielkie dobro odkupienia i pojednania. Ze względu na to wielkie dobro Bóg powołał do istnienia świat ludzi rozumnych i wolnych, ale zdolnych także do popełniania grzesznych czynów. W tym kontekście grzech jawi się jako konieczny warunek odkupienia i pojednania.
To nie my sami, własnym wysiłkiem, kształtujemy w sobie szlachetną osobowość. Przyznają to ludzie najbardziej cnotliwi i dobrzy. Nie przypisują tego jedynie cnotliwym decyzjom i wyborom swojej woli, jakkolwiek i te mają swoje znaczenie. Są głęboko świadomi działania Bożej łaski, owej przeobrażającej mocy, która nie od nas samych pochodzi. Świadectwo św. Pawła jest w tym względzie szczególnie wymowne.
Można przypuszczać, że przyczyną naszych błędów jest w przeważającym stopniu wspomniana już wcześniej doświadczalna niewiedza o tym dobru, którym jest Bóg. Brak nam bezpośredniego doświadczenia Jego dobroci, obecności i działania w naszym życiu. Same konsekwencje złych decyzji i grzesznych czynów mogą służyć Bogu jako skuteczny środek skłaniający do poprawy. Bóg pomaga nam wyzwolić się zwłaszcza ze złudnych wyobrażeń, że kosztem drugich ludzi można osiągnąć prawdziwe szczęście. Dzięki temu w końcu odkrywamy fałsz swego postępowania. Świadomość konsekwencji własnych czynów skutecznie przyczynia się do korygowania błędnych sądów i wyborów.
Bóg respektuje naszą ludzką wolność i niepowtarzalną osobowość w najwyższym stopniu, na Jemu tylko właściwy sposób. Nie narzuca siłą swojej woli, nie przymusza, lecz wciąż zaprasza i pociąga, aby wszystkich doprowadzić do ostatecznego spełnienia (zob. J 12,32). A ma czym pociągać i urzekać! Sprawiają to Jego miłość, dobroć i piękno, działając od wewnątrz na umysł i serce człowieka. O boskim sposobie tego oddziaływania na kształt magnesu, bez pogwałcenia wolności, nie musimy wiedzieć wszystkiego do końca po tej stronie życia.
Dzieje ludzkie nadal toczą się własnym rytmem. Decyzje jednych ludzi wpływają na losy innych, na dobre lub na złe. Ludzie zmagają się z problemami swojego życia. Nasze osobiste winy stają się wezwaniem do skruchy, przebaczenia i pojednania.
Dramat historii przedłuża się w czasie każdego ludzkiego życia. Jak wyglądałyby nasze dzieje bez tego dramatu? Trudno wyobrazić sobie świat w postaci statycznej, bez rzeczywistego dziania się wydarzeń. Świat statyczny byłby światem bez rozwoju, bez poszukiwania prawdy, bez grzechu, błędu i zmagań o dobro i piękno, bez interwencji Boga w wyzwolenie ludzi od grzechu i winy.
Wyzwanie Święta Paschy dzisiaj
Nie piszmy i nie mówmy tak uparcie o „grzesznikach w rękach gniewnego Boga”, jak to kiedyś czyniono. Piszmy więcej i z przekonaniem o ludziach „w rękach szczęśliwego Boga”. Bóg Paschy Chrystusa jest, jak napisał nasz poeta, „Bogiem uśmiechniętym”, świętym i mocnym[28].
Jest wiele wątków, które należałoby teraz poruszyć. Ze względu na ograniczoną pojemność tego blogowego wpisu ograniczam się tylko do kilku refleksji. Resztę pozostawiam dyskutantom. Niech uzupełnią swoimi myślami i spostrzeżeniami.
Ośrodkiem ludzkich dziejów nie jest upadek i grzech, lecz osoba Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, sam rdzeń paschalnej wiary chrześcijan. W obliczu wielkości odkupienia wielkanocne orędzie Exultet (przypisywane św. Ambrożemu z Mediolanu) sławi „szczęśliwą winę” Adama: „O felix culpa!” Nie można myśleć o grzechu, zapominając o cierpliwej i przebaczającej miłości Boga względem grzesznych ludzi. Moc łaski przewyższa siłę grzechu. ,,Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5, 20). Godne uwagi, mocne słowa Apostoła! Chrześcijanin nie może myśleć o ludzkich winach, choćby największych, w taki sposób, jak gdyby Bóg przestawał miłować grzesznego człowieka.
Takie spojrzenie rodzi w nas pokój ducha. Jeden z rosyjskich starców, Makary, współczesny św. Serafinowi z Sarowa, tak mawiał: „Kiedy człowiek ma w sobie pokój ducha, wówczas w jego duszy jest Pascha” (Kogda est’ v čeloveke duchovnyj mir, togda Pascha u nego v dušé).
Każde sprawowanie tajemnicy paschalnej, nie tylko tej dorocznej, ale również w czasie sprawowania Eucharystii, przypomina, że nie ma autentycznego urzeczywistnienia człowieczeństwa bez przezwyciężania egoizmu i wychodzenia z siebie ku potrzebom innych ludzi. To Pascha liturgiczna i antropologiczna: przejście od ciemności do światła, od grzechu do pojednania z Bogiem i ludźmi; od nienawiści i wrogości do powszechnej życzliwości, przyjaźni, współczucia i wzajemnej odpowiedzialności. Bez tego nawet najbardziej wzniosłe hasła o szacunku dla osoby ludzkiej, jej prawa rozwoju i „samorealizacji” pozostaną jedynie pustymi słowami.
Można się dlatego zastanawiać, dlaczego tematem modlitw mszalnych liturgii rzymskiej, włącznie z tą odnowioną po Soborze Watykańskim II, tak rzadko jest miłość bliźnich oraz ich zranienia i niedola z powodu egoistycznego stylu życia ludzi bogatych. Egoizm grupowy utrzymuje się zawsze kosztem biednych i marginalizowanych.
Nieprzypadkowo, jak już wspomniałem, papież Franciszek, człowiek z Ameryki Południowej, tak często mówi z pasją o współczesnej „kulturze odrzucenia i wykluczenia” oraz o trosce o ubogich. Nieprzypadkowo nawołuje do wychodzenia na peryferia. To wołanie o exodus z egoistycznego stylu życia i o „przejście” do paschalnej troski o innych. Nie bez powodu biskup Rzymu powraca do metafory „szpitala polowego” w odniesieniu do Kościoła. Nieprzypadkowo w czasie wizyty duszpasterskiej na Filipinach (styczeń 2015) wzywał do uczenia się na nowo utraconej zdolności współczucia, płaczu i łez w obliczu ludzkich nieszczęść. Jakże często wstydzimy się samego daru łez, które cisną się do oczu na widok cierpienia drugiego człowieka. Łzy są owocem współczucia, które rodzi się w miłującym i miłosiernym sercu.
Bezinteresowna i ofiarna miłość do ludzi jest wydarzeniem paschalnym, wyjściem-exodusem z samego siebie, przejściem od koncentracji na sobie ku wrażliwości na potrzeby innych ludzi. Taka miłość jest w najwyższym stopniu twórcza. Paschalna bezinteresowność wymaga od chrześcijanina, aby służył biednym i potrzebującym w ich niedoli. Kiedy okazuję czynną miłość drugiemu człowiekowi („bliźniemu”!), wydarza się coś więcej niż czysto ludzki gest dobroczynności. Wkraczam w inny, głębszy nurt istnienia i mojego związku z ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Chrystusem: „to, co uczyniliście jednemu z tych braci [i sióstr!] moich najmniejszych, Mnie uczyniliście” (Mt 25,40).
Kiedy mówimy o niesieniu pomocy innym, trzeba mieć na uwadze nie tylko oddanie indywidualne i osobiste, ale również instytucjonalne i społeczne. Grzech społeczny, o którym pisałem wcześniej, jest zaprzeczeniem paschalnej bezinteresowności, odwróceniem się od zbawczego planu Boga, który zbawia, czyli ocala i ratuje ludzi we wspólnocie. W grzechu społecznym kryje się niszczycielska siła, przeciwna temu, co służy wspólnemu dobru wszystkich.
Kto prawdziwie służy ludziom, ten sam nawet o tym nie wiedząc powierza się Bogu. Sprawuje paschalną liturgię dobra i czynnej miłości. Miłość ma uniwersalną i niczym nie zastąpioną wartość świadectwa i znaku w dziele ewangelizacji świata. To w niej rozgrywa się dramat człowieczeństwa każdego człowieka, niezależnie od jego wiary czy niewiary w Boga.
Dramat śmiertelnego zranienia Jezusa
Tajemnica paschalna pokazuje, że Bóg nie jest sprawcą zła. Sam pozwolił zranić się śmiertelnie przez zło świata. Jest Bogiem ukrzyżowanym przez człowieka, wystawionym na zranienie przez grzech i zło.
Żyjemy w czasach, kiedy wielu ludzi, być może zmęczonych konfliktami, niepewnością i wielością rozbieżnych poglądów, zaczyna zwracać się w stronę fundamentalizmu, integryzmu i sekciarstwa. Dotyczy to nie tylko Kościołów chrześcijańskich, lecz również innych religii. Wspólną cechą postaw oznaczonych tymi słowami jest, w dziedzinie religijnej, tendencja do absolutyzowania własnego punktu widzenia, idąca w parze z dążeniem do dyskwalifikacji wiary i przekonań innych ludzi. U podstaw tej mentalności tkwi podejrzenie, że drugi człowiek całkowicie rozmija się z prawdą, że jest niewierny i zasługuje jedynie na potępienie.
Samo pojęcie potępienia („nie-zbawienia”) nabiera wówczas konkretnej przydatności. Do piekła posyła się wszystkich, którzy nie podzielają mojej wiary, nie należą do mojego Kościoła lub mojej wspólnoty religijnej. Nas zbawi, wszystkich innych jako grzeszników potępi. Nie potrzeba nam dialogu, tolerancji i wspólnego poszukiwania prawdy. Prawda należy do nas. Jesteśmy czyści. Chyba dlatego tak często w ciągu wieków zaludniano piekło niezliczoną rzeszą grzeszników, innowierców, pogan, Żydów, ateistów i wszystkich innych przeciwników. Tak wzajemnie osądzały się nieraz w przeszłości również Kościoły chrześcijańskie.
Słuchajmy głosu Ewangelii. Jezus jak Dobry Pasterz oddał swoje życie „za owce” (J 10, 15). Wypełnił swoją zbawczą misję „do końca” (J 13,1), aby uzdrowić chorą ludzką wolność i wprowadzić w dzieje świata nową energię, pociągającą jak Wielki Magnes (metafora!) ludzi ku Ojcu wszechświata, przeobrażającą wzajemne relacje między ludźmi oraz między ludźmi i Stwórcą. Taki jest sens dzieła odkupienia, ocalenia i zbawienia. Bóg nie jest Bogiem zniszczenia, ale przeobrażenia świata, „Bogiem nadziei” i „Bogiem pokoju” (Rz 15,13.33). Chcąc przemieniać ludzkie serca nie posługuje się przemocą. On zaprasza, pociąga na różne sposoby, aby przez to wolność wychować, przemienić i ją ocalić, żebyśmy nie podejmowali tragicznych decyzji, które zniszczą nas samych i innych.
To nie obrażony ludzkimi grzechami nieskończony majestat – Bóg Ojciec – wydał Jezusa na śmierć, aby uśmierzyć swój gniew i zadośćuczynić boskiej sprawiedliwości i aby dać się w ten sposób, za cenę krwi, przebłagać. Jezus nie jest ofiarą dla zadośćuczynienia Bogu za grzechy świata. Jeżeli już chcemy posługiwać się kategorią ofiary, powiedzmy na odwrót: to On, Jezus, jest ofiarą złożoną przez Boga Ojca „dla nas i dla naszego zbawienia” (słowa z Credo nicejsko-konstantynopolitańskiego).
Wspomniałem na początku tego wpisu słowa apostoła Pawła, iż Bóg „dla nas Tego, który nie znał grzechu, uczynił grzechem, abyśmy w Nim stali się sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21). Teologowie Reformacji, zwłaszcza J. Kalwin, pojmowali opuszczenie Jezusa na krzyżu jako akt gniewu, sądu i potępienia Go przez Boga-Ojca, gdyż wziął na siebie grzechy wszystkich ludzi i utożsamił się z nimi. Spoza tej śmierci ukazuje się oblicze zagniewanego Ojca, który dokonuje odwetu na grzechu. Jurydycznym uosobieniem grzechu jest w tego rodzaju przerażającej interpretacji Jego Syn, który stał się „za nas przekleństwem” (Gal 3,13). To On ponosi karę za wszystkich, za całą grzeszną ludzkość, doświadcza odrzucenia i potępienia. Krzyż jest sądem nad grzechem i grzesznikami.
Oto konsekwencje takiego pojmowania grzechu, jak gdyby to on był największą i dominującą siłą w dziejach świata. Tego rodzaju rozumienie opuszczenia Jezusa na krzyżu dało początek teorii odkupienia, zwanej substytucją penalną. Taka koncepcja jest projekcją ludzkiego poczucia sprawiedliwości karzącej (iustitia vindicativa). Ewangelie nie sugerują myśli o jakimkolwiek odwecie Ojca na Synu, utożsamionym fikcyjnie z ludzkim grzechem. Mówią jedynie o Jego wołaniu: „Boże mój, Boże mój, dlaczego Mnie opuściłeś?” (Mt 27,46). Ale już ewangelista Łukasz koryguje ewentualne niezrozumienie tych słów i przypomina o niezachwianej ufności Jezusa: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 2346).
Według Jana Chryzostoma Bóg uczynił Chrystusa „grzechem” w tym sensie, że dopuścił, aby On, Niewinny, był wydany i skazany jak grzesznik. Natomiast Cyryl Aleksandryjski wyjaśnia, że stał się On „ofiarą za grzech” (thýma hyper hamartías). Podobnie Augustyn: „aby był ofiarą za grzech” (sacrificium pro peccato)[29]. Z pewnością każdy z nich pojmował tę „ofiarę za grzech” w sposób sobie właściwy.
Zapominamy o sile Chrystusowej Paschy i „mocy Jego zmartwychwstania” (Flp 3,10), sławionej przez apostoła Pawła. Misterium Paschy to dramat śmiertelnego zranienia Jezusa. Dzięki wskrzeszeniu przez Ojca mocą Ducha, On „żyje po to, aby wstawiać się za n(a)mi” (Hbr 7,25).
Nie wstydźmy się ran naszej wiary!
Wielu ludzi naszego czasu doświadcza w swoim życiu nieobecności i ukrywania się Boga. W jakiejś mierze i pewnych momentach jest to chyba doświadczenie wszystkich wierzących. Powierzchowna i płytka religijność nie jest w stanie kształtować rzeczywistej głębi doświadczenia Boga, „który mieszka w niedostępnej światłości” (1 Tm 6,16). Jego ukrywanie się wymaga z naszej ludzkiej strony pokory i szacunku dla tajemnicy. Tak wiele tragedii i dramatów w świecie zdaje się świadczyć o milczeniu Boga, łącznie z ziemskim losem Jezusa z Nazaretu. Tak wiele grzechów w samym Kościele staje się dla niewierzących poważnym argumentem przeciwko wierze.
Są, oczywiście, wśród wierzących, zwłaszcza młodych chrześcijan, liczni „paschalni” entuzjaści, dla których wszystko może wydawać się łatwe i jasne. Przejawia się to zwłaszcza podczas dużych zgromadzeń. Jednakże ta bezkrytyczna łatwość i nieskomplikowana lekkość wiary niemal w rytmie „Alleluja” może okazać się zwodnicza i na dłuższą metę szkodliwa. Bolesnych konsekwencji takiej postawy doświadcza się często później w trudnych okolicznościach życia. Nie jest rzeczą łatwą usłyszeć spokojny i cichy głos Boga we własnym wnętrzu pośród głośnych i radosnych okrzyków. Obce wydaje się wtedy pojęcie wiary zranionej.
Nie koncentrujmy wszakże swojej uwagi jedynie na mrocznych stronach dziejów świata. W świetle wiary i nadziei możemy dostrzec w nim również obecność i działanie Bożego Ducha. On przemawia głosem sumienia także przez milczenie. Tajemnica Paschy Chrystusa obejmuje nie tylko misterium śmierci i zmartwychwstania Jezusa, ale również zstąpienie Ducha w dniu Pięćdziesiątnicy.
Napisałem, że misterium Paschy to dramat śmiertelnego zranienia Jezusa. Rany zachował w swoim chwalebnym ciele. Ranami legitymował się w spotkaniu ze swoimi uczniami. Niedowierzającemu Tomaszowi kazał ich dotykać. To wyraźny znak dla nas i dla naszej wiary. Potrzeba nam odwagi, aby uznać nasze rany i blizny, a nie ukrywać ich lękliwie nadrabiając pozą i maską. Rany Jezusa są ranami naszego świata i jego dramatycznych dziejów. Są także ranami Kościoła. Dlatego właśnie nie wstydźmy się ran naszej wiary! Wiary rzeczywistej, a nie urojonej. Trzeba odwagi, aby wyznać swoją słabość. Tylko ludzie świadomi kruchości i „ranliwości” własnej wiary potrafią rozumieć ludzkie wątpliwości. Tylko oni mogą „dotykać” ran dzisiejszego świata z pokorą, cierpliwością i czułością.
Nie sposób oddzielić wiary od momentów tragicznych, niepewności, cierpienia i bólu. Wierzyć to być w drodze, doświadczać także czasu upadku, poczucia winy, słabości, zmęczenia, kryzysu i milczenia Boga. W tym sensie nasza wiara zawsze pozostanie wiarą zranioną. Często zraniona jest także przez Kościół z powodu jego oporu wobec nowych idei i braku zrozumienia znaków czasu, których znaczenie podkreśla wielokrotnie Sobór Watykański II. Na myśl przychodzą mi również cierpienia pochodzące od Kościoła, które boleśnie dotknęły choćby przedsoborowych pionierów ekumenizmu.
Nasza wiara dojrzewa w przeżywaniu dramatu świata i poszczególnych ludzi. Jest wiarą zranioną cierpieniem i cierpliwym oczekiwaniem. Jesteśmy zranionymi pielgrzymami, wędrowcami w mroku wiary, rozjaśnianym przebłyskami nadziei. Kto dostąpi błogosławieństwa dojrzałości, jeśli nie dozna tego wszystkiego, co niesie ze sobą ludzkie istnienie? Nawet grzech może być ważną lekcją nie tylko pokory, ale głębszego zrozumienia sensu życia i nowego początku. Bóg nie lęka się ludzkiej winy. Jezus uczył, że „w niebie będzie taka radość z powodu jednego grzesznika, który się nawraca, jak z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia” (Łk 15,7).
Misterium Paschy nie należy do przeszłości
W adhortacji Evangelii gaudium papież Franciszek tak pisał:
To prawda, iż wiele razy wydaje się, że Bóg nie istnieje: widzimy niesprawiedliwość, złość, obojętność i okrucieństwo, które nie ustępują. Jednak jest tak samo pewne, że pośród ciemności zaczyna zawsze wyrastać coś nowego, co wcześniej czy później przynosi owoc. Na wyrównanym polu pokazuje się znów życie, uporczywe i niezwyciężone. Jest wiele złych rzeczy, jednak dobro zawsze wraca, wyrasta i szerzy się. Codziennie w świecie rodzi się piękno, wskrzeszone i umocnione nawałnicami historii. Wartości pojawiają się ponownie w nowych formach i rzeczywiście człowiek odrodził się wiele razy z sytuacji, które wydawały się nieodwracalne. Oto siła zmartwychwstania...” (nr 276).
Misterium Paschy trwa. Wydarza się w naszej wierze, nadziei i miłości. Dzieje się w każdym czynieniu dobra, w solidarnym podzielaniu ludzkiej niedoli, ludzkich nieszczęść i dramatów spowodowanym przez ludzkie grzechy. Dzieje się w naszym współ-czuciu – czuciu wespół, owej szlachetnej compassion, która staje się dzisiaj coraz wyraźniej wyzwaniem dla wszystkich religii i ludzi dobrej woli.
[1] Słyszę, że w parafiach odmawia się obecnie tuż po Komunii modlitwę do św. Michała Archanioła, aby „mocą Bożą” strącił Szatana do piekła. Czy rzeczywiście dopiero teraz ma go poskromić i strącić do piekła? Według Ewangelii Łukasza Jezus oświadcza: „Widziałem szatana, który spadł z nieba jak błyskawica” (Łk 10,18). W tzw. Symbolu Apostolskim (kształtowanym od II w. n.e.) wyznajemy, że Chrystus „zstąpił do piekieł”, „descendit ad inferos”. Nie tylko do krainy zmarłych, gdzie jak się śpiewa: „ojce święte tam pocieszał”. Wysławiamy przecież w innej pieśni wielkanocnej „Zwycięzcę śmierci, piekła i szatana”. A patrystyczne homilie chętnie sławią skruszenie bram piekielnych i pokonanie tych, którzy je strzegli (zob. bodaj homilię Melitona z Sardes „Peri Pascha” z lat 160-170).
[2] Zob. W. Hryniewicz, Bóg wszystkim we wszystkich. Ku eschatologii bez dualizmu, Warszawa: Verbinum 2005, s. 118, przyp. 71.
[3] Córka Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, od 1554 r. żona Filipa II hiszpańskiego, będąc katoliczką dążyła do przywrócenia katolicyzmu w Anglii.
[4] Cyt. za Th. Allin and M.T. Chamberlain, Every Knee Shall Bow! The Case for Christian Universalism, bmw., Xulon Press USA 2005, s. 33.
[5] Servetus głosił np., że Jezus jest „wiecznym Synem”, natomiast Kalwin opowiadał się za formułą „Syn wiecznego Boga”.
[6] Zob. Th. Talbott, The Inescapable Love of God, Salem, Oregon 1999, 2nd printing 2002, s. 29.
[7] Zob. L. Verduin, The Reformers and Their Stepchildren, Grand Rapids 1964 s. 50.
[8] F. Dostojewski, Biesy. Powieść w trzech częściach. Tłumaczył Tadeusz Zagórski, Warszawa 1958, s. 592.
[9] Zob. Jean Delumeau, Strach w kulturze Zachodu XIV-XVIII w., przełożył Adam Szymanowski, Warszawa: Pax 1986, s. 187-324, rozdział VI-X.
[10] P. Śpiewak, Twarde serce, „Tygodnik Powszechny” nr 4, 25 stycznia 2015, s. 16.
[11] Chociaż te słowa nie pojawiają się w niektórych manuskryptach, to jednak uchodzą za wyraz wiarygodnej tradycji.
[12] Thomas Merton. Hagia Sofia. Święta Mądrość (Poemat prozą). Przekład i wprowadzenie Maciej Bielawski. Bydgoszcz 1997, s.31-32. Przekład modyfikuję w oparciu o tekst oryginalny: Hagia Sophia. W: The Collected Poems of Thomas Merton. New York 1977, s. 363-371, cyt. 369.
[13] Tamże, s. 21 (365).
[14] Dostrzec to można w średniowieczu zwłaszcza u cysterskich opatów (św. Bernard, Guerric d’Igny, Izaak de Stella), którzy tak pojmowali swoją rolę w stosunku do powierzonej im wspólnoty zakonnej. Zob. C. Walker Bynum. Jesus as Mother: Studies in the Spirituality of the High Middle Ages. Los Angeles-London 1982. Szerzej na ten temat zob. W. Hryniewicz. Chrześcijaństwo nadziei. Przyszłość wiary i duchowości chrześcijańskiej. Kraków 2002, s. 299-303.
[15] Th. Merton. Domysły współwinnego widza. Tłum. Z. Ławrynowicz. Warszawa 1972, s. 150, 152.
[16] Tamże, s. 152.
[17] S. Bułgakow. Nevesta Agnca. O bogočelovečestve, čast’ III. Pariž 1945, s. 574: “ontologičeskoe vospominanie”, „nekij svjaščennyj anamnezis”.
[18] Julian of Norwich. Showings. Translated from the critical text with an Introduction by E. Colledge, OSA and J. Wash, SJ. Mahwah, NJ 1978, s. 123-170 (The Short Text), 173-343 (The Long Text). Wersja krótka Objawień zawiera 25 rozdziałów, wersja długa 86. Cytując wskazywał będę w nawiasach poszczególne rozdziały jednej i drugiej wersji.
[19] Czyżby jakieś echo teorii anihilacji?
[20] Tłumaczenie opieram na archaizującym tekście angielskim: A Shewing of God’s Love: The Shorter Version of Sixteen Revelations of Divine Love, ed. by Sr. A.M. Reynolds, CP. London 1958.
[21] Zob. W. Hryniewicz, Nadzieja uczy inaczej, Warszawa 2003, rozdz. IV: Gehenna i nadzieja. Chrystocentryczna apokatastasis Grzegorza z Nyssy.
[22] Homilia 51. W: The Ascetical Homilies of Saint Isaac the Syrian. Translated by the Holy Transfiguration Monastery. Boston, Mass. 1984, s. 244.
[23] Formuła „All shall be well” pojawia się również w innych rozdziałach (XIV-XVI) wersji krótkiej.
[24] Grace M. Jantzen, Julian of Norwich: Mystic and Theologian, London 1987, fourth impr. 1994, s. 178-179.
[25] Isaaco di Ninive, Discorsi spirituali. Introduzione, traduzione e note a cura di Paolo Bettiolo, Magnano 1985, IV, 88 (s. 228).
[26] Tamże, III,70 (s. 170).
[27] A. Platinga, Supralapsarianism, or ‘O Felix Culpa’. W: Christian Faith and the Problem of Evil, ed. by P. van Inwagen, Grand Rapids 2004, s. 1-25. Termin „supralapsarianism” wyraża myśl o „upadku w górę”, a więc w gruncie rzeczy o promocji.
[28] Ks Jan Twardowski, Posłaniec nadziei, wybór M. Hydzik-Żmuda, Warszawa-Rzeszów 2002, s. 27; wiersz Suplikacje: Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty…
[29] Zob. W. Hryniewicz, Chrystus, nasza Pascha. Zarys chrześcijańskiej teologii paschalnej, t. 1, Lublin 1982, s. 295.
Autor opublikował ostatnio: Wiara rodzi się w dialogu, Wydawnictwo WAM, Kraków 2015, s. 352.
Korzystam z tego, że miałem przywilej jeszcze przed publikacją przeczytać wpis Księdza Profesora, i pozwalam sobie rozpocząć dyskusję, tym bardziej że rozmiar artykułu może nieco onieśmielać potencjalnych dyskutantów.
W tekście przeplatają się sprawy praktyczne i bardziej teoretyczne. Pozwolę sobie zacząć od tych pierwszych.
W sposób dający do myślenia pisze Ksiądz Profesor o grzechach naszej codzienności. Np. o grzechu społecznym. Ale do pytania: czy spowiednicy uwrażliwiają ludzi wierzących, zwłaszcza najbardziej odpowiedzialnych za dobro narodu, na ten rodzaj grzechu społecznego (ekonomia wykluczenia), dodałbym pytanie, czy spowiednicy uwrażliwiają na ten rodzaj grzechu tych, którzy najwięcej posiadają. A jest to bardzo niewielka grupa, bo:
Wśród tych 80 osób są prawdopodobnie chrześcijanie, być może również katolicy. Można sobie wyobrażać różne formy przemówienia do ich sumień. Jak również do sumień tych, którzy należą do tego 1% najbogatszych.
Do tych grzechów codziennych dodałbym również bardzo istotny grzech internetowy/informatyczny. Myślę, że spowiednicy powinni również pytać o to, czy przypadkiem w internecie nie jestem hejterem, czy nie nazbyt łatwo przychodzi mi deptanie innych, ich linczowanie, czasem wręcz pod własnym nazwiskiem, nie anonimowo. Ale jest też druga sprawa. I nie chodzi wcale o oglądanie w internecie pornografii. Tak się jakoś składa, że coraz bardzie wrażliwi jesteśmy na zadawanie cierpienia zwierzętom (i bardzo dobrze, że tak jest!). Film przedstawiający okładanie batem zwierzęcia pewnie dość szybko zostałby namierzony i zgłoszony do odpowiednich organów. Tymczasem film przedstawiający robienie tego samego z człowiekiem może sobie bezkarnie wisieć w internecie na stronie pornograficznej i być oglądany (w tym przez młodzież i dzieci). Co więcej, żądanie zablokowania tego rodzaju stron jest traktowane jako wręcz zamach na wolność. Facebookowy profil „Ludzie Przeciw Myśliwym” (swoją drogą okropna nazwa) ma około 45 500 fanów. Ilu miałby profil „Ludzie przeciw pornografii”?
Inna sprawa, bardziej już teoretyczna, którą, jak sądzę, warto poruszyć w dyskusji o grzechu, a która w pewnym sensie wiąże się z ostatnim grzechem, internetowym. Przytoczę raz jeszcze (przytaczaną już w moim tekście o ateizmie) wypowiedź Leszka Kołakowskiego z książki Jezus ośmieszony:
Chyba trzeba przyznać Kołakowskiemu, przynajmniej w pewnym stopniu, rację, że od tego poczucia winy i grzechu się wyzwoliliśmy jako cywilizacja.
Rzecz w tym, że jeśli tak jest, to właściwie problem jest nie tylko z samym uczestnictwem we Mszy św., która jest tak pełna (jak wskazuje Ksiądz Profesor) wskazań grzeszności człowieka, ale i z przyjęciem śmierci Jezusa na krzyżu za nasze grzechy (Chrystus raz umarł za grzechy, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby was do Boga przyprowadzić; zabity wprawdzie na ciele, ale powołany do życia Duchem; 1P 3,18), czy za nas, jak mówi Credo. Credo wskazuje jednak również, że jest to zstąpienie z nieba dla „naszego zbawienia”. Zatem wyzwolenia od czegoś. Wyzwolenia od grzechu. Jak jednak Syn Boży może wyzwalać nas od grzechu, jeśli my sami od niego się wyzwoliliśmy? Jeśli nie mamy poczucia winy? Jeśli za wszystko winimy świat, struktury, to monstrum, które nazywamy społeczeństwem, a którym ostatecznie kieruje grupa kilku najbogatszych osób?
Pytanie więc: czy rzeczywiście wyzwoliliśmy się od grzechu i trzeba nam o naszej grzeszności przypominać, wskazywać, że jednak nie tędy droga, czy wręcz przeciwnie, ciągle mamy w sobie za wiele skłonności do myślenia o sobie jako o grzesznikach i trzeba nas jednak przekonywać, że za mało radości i pogody w naszej wierze?
Pytam też o to w kontekście doświadczeń Księdza Profesora w konfesjonale. Jak zdaniem Księdza Profesora to się zmieniło na przestrzeni pewnie prawie pół wieku?
A skoro jesteśmy przy konfesjonale, to chciałbym również zapytać o zdanie Księdza Profesora na temat stałego spowiednika. Instytucja kierowników duchowych jest bardziej obecna chyba w chrześcijaństwie wschodnim, ale i w Kościele katolickim wskazuje się, że stały spowiednik to dobre rozwiązanie. Tylko że są i pewne trudności czysto praktyczne, jak chociażby takie, że ów stały spowiednik może znaleźć się z dnia na dzień na drugim końcu diecezji albo na drugim końcu Polski (czy w ogóle za granicą). Czy zdaniem Księdza Profesora można się dopracować jakiegoś modelu kierownictwa duchowego i czy jest taka potrzeba?
Tyle na początek.
JAK NA POCZĄTEK– SPORA PORCJA REFLEKSJI I PYTAŃ
Wdzięczny jestem za przytoczenie obszernego urywka z rozważań Leszka Kołakowskiego o niepokojących znamionach naszej chełpliwej cywilizacji, która „wyzwala” od rzekomo już przestarzałych pojęć, takich jak grzech, poczucie winy i odpowiedzialności. Mam swoje własne małe doświadczenia w kontaktach z nieżyjącym wybitnym filozofem i własne powody, by cenić jego głos w sprawach ważnych. Przytoczony fragment wypowiedzi zasługuje na spokojną i uważną zadumę.
Słuszne pytanie, Panie Robercie: „czy spowiednicy uwrażliwiają na ten rodzaj grzechu [społecznego] tych, którzy najwięcej posiadają”. Uzupełnia to moje uwagi o „kulturze odrzutu/odpadu/odrzucenia”, piętnowanej przez papieża Franciszka. Jakże charakterystyczne jest to włoskie słowo „scarto”! Zapytałem jednego z moich bliskich współbraci, który sporo lat studiował w Rzymie. Był zdziwiony. Musiał sięgnąć po smartfon i wyszukać sens tego wyrażenia. Warto je zapamiętać. Mocne i dosadne.
Przygnębiająca jest statystyka bogactwa nielicznej grupy ludzi. Cóż to jest tych 80-ciu najbogatszych w porównaniu z całą resztą świata? Niektórzy podobno dzielą się jakąś cząstką swego bogactwa, przeznaczając pewne środki na jakieś sensowne cele… Jak przemówić do ich sumień, zwłaszcza jeżeli są ludźmi wierzącymi, chrześcijanami i katolikami? Apele papieża Franciszka, jego krytyka „ekonomii, która zabija” już sprawiły, że został okrzyknięty przez amerykańskich konserwatystów „papieżem marksistą”. Inni nazwali go „naśladowcą Lenina”. Znaczna część krytyki pochodzi ze środowisk katolickich! „Ten papież latynoamerykański nic nie rozumie z ekonomii. Ten papież z końca świata demonizuje kapitalizm…” (polecam lekturę tekstu Jarosława Mikołajewskiego, „Papież marksistą?” w „Gazecie Wyborczej” z 7-8 lutego 2015, s. 36). I co, łatwo przemówić do sumienia wierzących?
Podpisuję się pod sugestią P. Roberta: „Do tych grzechów codziennych dodałbym również bardzo istotny grzech internetowy/informatyczny. Myślę, że spowiednicy powinni również pytać o to, czy przypadkiem w internecie nie jestem hejterem, czy nie nazbyt łatwo przychodzi mi deptanie innych, ich linczowanie, czasem wręcz pod własnym nazwiskiem, nie anonimowo”.
I równie słuszne uwagi o pornografii. Przeraża mnie to, jakie fale nienawiści (ang.: hatred, to hate, hater– nienawistnik, specjalista od nienawiści!) przetaczają się przez Internet. Zamiast zajmować się polityką i popieraniem jednej partii nawet w homiliach, w czasie sprawowania Eucharystii (są, niestety, liczne parafie celujące w tym względzie), niech duchowni więcej uwagi poświęcają naszym „grzechom codziennym”. Niech robią to ze skruchą i żalem, siebie także zaliczając do grzesznych ludzi, w konfrontacji z Ewangelią, bez nachalnego moralizowania, które tylko zniechęca.
Jako człowiek poświęcający swój czas na naukę, nie mam dużych doświadczeń spowiednika. W młodszych latach słuchałem spowiedzi. Z nieżyjącym już kolegą chadzaliśmy nawet do lubelskiej katedry, aby tam w wolnym czasie trochę „pospowiadać” i nie tracić kontaktu duszpasterskiego. Potrafiłem nieraz wzruszyć się i zapłakać razem z penitentem… Zwłaszcza w domu opieki dla terminalnie chorych (dawniej mówiliśmy: „nieuleczalnie chorych”), gdzie w ciągu lat studenckich często byłem i organistą prowadzącym chórek i księdzem od zastępstwa.
Dzisiaj brzmią mi w uszach słowa Papieża Franciszka, człowieka mającego wielkie czucie miłosierdzia, który przestrzega przed zamienianiem konfesjonału w „izbę tortur”. Wiem, że jest wielu dobrych i mądrych spowiedników. Ale znam też bezpośrednie świadectwa ludzi tak boleśnie zranionych przy spowiedzi, że na lata całe oddalili się od Kościoła. Wierzący nieraz z wielkimi oporami idą do spowiedzi. Już sama decyzja wiele niektórych kosztuje. Wiem coś o tym. A idą z prośbą o pomoc, o duchowe wsparcie i zachętę, a nie po „połajankę” wypowiadaną podniesionym głosem, tak że słychać wokoło, jakby to sam spowiednik został osobiście obrażony. Skarżyli mi się nieraz młodzi ludzie na wścibską ciekawość spowiednika w zakresie szóstego przykazania i spraw związanych z seksem.
Przez ponad 25 lat przewodniczyłem popołudniowej Eucharystii w kościele akademickim KUL, do czasu choroby nowotworowej (2008). Duszpasterzami od lat są OO. Jezuici. To z ich strony przyszło zaproszenie, abym objął swoją troską niedzielne i świąteczne Eucharystie (12.30) w czasie roku akademickiego. To oni służą wspólnocie akademickiej jako spowiednicy.
Pytanie o doświadczenia spowiednicze trzeba by kierować przede wszystkim do kogoś, kto jest bezpośrednio zaangażowany w życie parafialne czy opiekę duchową nad pewnymi grupami wierzących, a tym bardziej zaangażowany w formację spowiedników. Żałuję, że jak dotąd nie widzę uzupełniającego wpisu ze strony duchownego, który zajmuje się tymi sprawami. A była konsultowana ze mną szansa jego uczestnictwa w naszej dyskusji. Ale o tym wie tylko P. Robert, administrator blogu. Może stanie się to nieco później? Szkoda, gdyby nic nie wyszło z tej możliwości.
Mam nadzieję, że człowiek odbyty z „dusznymi” problemami, mógłby kompetentnie porozmawiać w blogu na temat „stałego spowiednika” i „modelu kierownictwa duchowego” oraz jego ewentualnej potrzeby w naszych czasach. Osobiście w ciągu lat nie podejmowałem się tej roli, rozczarowany jednym czy drugim przypadkiem… Doszedłem do przekonania, że „prywatne duszpasterstwo” nie jest zadaniem dla mnie.
Zmiany w tych sprawach w ciągu ostatnich dziesięcioleci są z pewnością odczuwalne. Powtarzam: od grzechu się nie wyzwoliliśmy. On jest codzienną oczywistością. Przypomina nam o tym ustawicznie prośba w Modlitwie Pańskiej”: „i odpuść nam nasze winy, jak i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Inaczej taka prośba byłaby zbędna i niepotrzebna. Podkreślam ten fakt w swoim wpisie. Z drugiej strony, nie należy wbijać nam bez przerwy, że tylko wciąż grzeszymy i nie ma w nas niczego dobrego. Ewangelia Jezusa wyzwala przede wszystkim pozytywną energię do czynienia dobra, do miłości nie tylko Boga, ale i ludzi, do kształtowania dobrych relacji międzyludzkich. Ateista szczerze czyniący dobro jest bardziej miły Bogu niż obojętny i oziębły wierzący: „A skoro jesteś letni, a nie gorący ani zimny, zamierzam cię wypluć z moich ust” (Ap 3,16). Ależ przejmująca metafora! Skąd wyrosło Sartre’owskie hasło: „L’enfer, c’est les autres!”? Piekło – to inni!? Smutne i gorzkie świadectwo po tylu wiekach chrześcijaństwa…
Wiele razy powtarzałem w „Kleofasie”, że czynienie dobra jest najważniejszym „sakramentem” w życiu. To jest niezaprzeczalny priorytet. A z czynienia dobra rodzi się radość wiary, ta niezbędna radość, która jest jednym z „owoców Ducha”, zaraz po miłości: „Owocem zaś Ducha jest miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność” (Gal 5,22). Stanowczo za mało radości i pogody w naszej wierze! A to przecież nasza siła: „radość w Panu jest waszą ostoją” (Neh 8,10). A zatem świadomość własnej grzeszności i sprawiania zawodu powinna iść w parze z nastawieniem na dobro i wnoszeniem radości w życie własne i innych. O jednym nie zapominać i drugiego „nie zaniedbywać” (Mt 23,23).
Osobiście – powiem to otwarcie – zamiast konfesjonału wolę bezpośrednie rozmowy z ludźmi o ich rzeczywistych problemach. Konfesjonał mimo wszystko odstręcza i odstrasza, jakby to było coś staromodnego i krępującego. Oczywiście, dla większości plusem jest anonimowość, ukrycie za kratkami i zwłaszcza…”obcy ksiądz”.
Ktoś mi niedawno powiedział, że przez wieki chrześcijaństwo, zwłaszcza w wydaniu katolickim i prawosławnym koncentrowało swoją uwagę na kształtowaniu świętych – „arystokratów cnoty” – oraz na ich duchowych wyczynach (w języku cerkiewnosłowiańskim: „podvig”!), a zwyczajnych, codziennych problemów ludzi nie dostrzegano lub je wręcz ignorowano. Gorzka obserwacja osoby świeckiej. Ktoś powie: przesadzona. Nie sądzę.
Z powieści F. Dostojewskiego „Bracia Karamazow” znamy piękną postać o. Zosimy i jego pouczenia duchowe (polecam ponowną lekturę księgi szóstej: „Rosyjski mnich”). Znamy także swoistą instytucję „starców rosyjskich”, do których ciągnęli zewsząd ludzie ze swoim bólem, cierpieniem, ze swoimi problemami i pokręconymi życiorysami (w księdze drugiej, rozdział III: „Wierzące baby”).
P. Robert zwraca uwagę na myśl o zstąpieniu Jezusa Chrystusa z nieba dla „naszego zbawienia” oraz o Jego „śmierci na krzyżu za nasze grzechy”. I dodaje: „Zatem wyzwolenia od czegoś. Wyzwolenia od grzechu. Jak jednak Syn Boży może wyzwalać nas od grzechu, jeśli my sami od niego się wyzwoliliśmy? Jeśli nie mamy poczucia winy?”.
Cóż mam odpowiedzieć? Nam się tylko wydaje, że sami, własnymi siłami potrafimy wyzwolić się od grzechu. Poczucie winy można ignorować latami, aż da o sobie znać w najmniej nieoczekiwanym momencie. Powracająca fala. Na myśl przychodzą mi słowa proroka (Trito-)Izajasza: ”Przystępny byłem dla tych, co o Mnie nie dbali; tym, którzy Mnie nie szukali, dałem się znaleźć” (Iz 65 1).
Tak to jest z Bogiem suwerennym, nieobliczalnym, nielogicznym, lubiącym czynić niespodzianki. A o moim rozumieniu „wyzwolenia od” mówię pod koniec swojego wpisu/artykułu wstępnego („Dramat śmiertelnego zranienia Jezusa”).
.
To się Ojciec rozpisał 🙂
1. Dziękuję za słowa o grzechu społecznym. Pojawiają się głosy, że jest to problem jedynie Ameryki Łacińskiej i papież Franciszek jest przeczulony na tym punkcie. Tymczasem bieda ma niejedno oblicze – to nie tylko slumsy, ale i świadomość, że przez biedę rodziców oraz urodzenie na prowincji pewne drzwi w europejskim społeczeństwie mogą być już na zawsze zamknięte. Być chrześcijaninem oznacza nie godzić się na jakiekolwiek podziały i mury pomiędzy ludźmi. Miłosierny Samarytanin wzruszył się głęboko nad biedą spotkanego człowieka, w greckim oryginale (nie mam aktualnie go pod ręką) mamy wyrażenie mówiące o poruszeniu wnętrzności, jelit. Jest to wzruszenie tak mocne, że obejmujące jego ciało. Kiedy tracimy wrażliwość na ubogich i sprawy społeczne, tracimy Ewangelię – konstytucję naszego życia.
2. Co do grzechów przeciw przyrodzie. Poniżając ją i wykorzystując bez żadnych ograniczeń poniżamy też i własne człowieczeństwo. Czym bowiem w takim wypadku różnimy się od zwierząt i świata bakterii, które w wypadkach braku naturalnych ograniczeń rozmnażają się aż do zachwiania ekosystemu, w którym żyją, ostatecznie sprowadzając na siebie zagładę? Czy jedyną siłą zdolną zatrzymać człowieka jest siła nie duchowa, wewnętrzna, lecz zewnętrzna, brutalna – ujawniona w przyrodniczej katastrofie czy epidemii?
3. Gdy chodzi o kształtowanie sumień co do różnych wymiarów grzechu, to sądzę że większy nacisk należy położyć na kościelne przepowiadanie. Praktyka spowiednicza (spowiadanie obcych/anonimowych/przypadkowych osób, krótki czas spowiedzi) pokazuje, że nie da się nadrobić w konfesjonale tak od razu lat złego formowania sumienia. Starsi ludzie dziwią się, kiedy mówię im, że nieobecność na niedzielnej Mszy z powodu choroby i pobytu w szpitalu nie jest grzechem. Tak zostali uformowani. Słowa Jezusa o tym, że to „szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu” nie zostały im nigdy ogłoszone. Trudno też w konfesjonale wypytywać się „Czy nie jest pan przypadkiem milionerem? Jak tam pomoc biednym?”
4. Co do tematu grzeszności w Liturgii. Pisze Ojciec, że „wpaja się w ten sposób milionom ludzi myśl, że uczestniczą w liturgii dlatego, że czują się przede wszystkim grzesznikami i za takich powinni być uznawani”. Słowa o ludzkiej grzeszności wyjęte z całości Liturgii mogą robić takie wrażenie, ale przecież są one zawsze osadzone i powiązane z innymi prawdami wiary znajdującymi swój wyraz w Liturgii. Przykładowo hymn „Chwała na wysokości Bogu”, zrodził się jak i większość tekstów mszalnych z zachwytu nad dziełem Bożego zbawienia, a słowa „zmiłuj się nad nami” wyrażają pokorę człowieka, który „wzlatuje duchowo do nieba” świadom, że nie jest tego godny. Misterium tremens et fascinans. To „naturalny” ludzki odruch. Milioner, który zaprosi do swojego domu żebraka nie będzie oczekiwał, jeżeli jest szlachetny, tysięcznych wyrazów podziękowań, nie zmienia to faktu, że żebrakowi, jeżeli jest osobą wdzięczną, nie wystarczy jeden raz wyrażenie tego, że spotkało go coś czego się nie spodziewał i na co nie zasłużył. Grzeszność w Liturgii to przyznanie się, że jesteśmy z ziemi wzięci i dla ziemi przeznaczeni a oto Chrystusowa Pascha i nam pomaga w przejściu do niebieskiego domu Ojca.
5. „Religijna gorliwość i moralny rygoryzm mogą łatwo doprowadzić do niszczycielskiego postępowania i grzesznych aktów przemocy skierowanych przeciwko ludziom o innych przekonaniach”. Piękne słowa. Inaczej jak nie widzimy zła tam gdzie ono jest (nasz faryzejski rytualizm i katechizmowy monopol na prawdy wieczne) to przemoc duchowa i fizyczna jest jedynie kwestią czasu. Straszne są te cytaty ze średniowiecza i nowożytności o tępieniu heretyków, które Ojciec przytoczył. A przecież religijna gorliwość i moralny rygoryzm doprowadziły dwa tysiące lat temu do śmierci Tego, którego głosimy i na którego autorytet się powołujemy… Najgorsze jest to, że taka mentalność jest nie tylko znakiem trudnych momentów wiary w dziejach Kościoła, ale że przejawia się i współcześnie. Zamordowani przez ISIS Koptowie są dla niektórych (Breviarium, dawniej Kronika Novus Ordo – kliniczny przypadek warty zbadania) są dobrą okazją jedynie do przypomnienia dekretu dla jakobitów Soboru Florenckiego „Nikt też, choćby nie wiedzieć jakie dawał jałmużny, a nawet przelał krew dla Imienia Chrystusowego, nie może być zbawiony, jeżeli nie wytrwa w łonie i jedności Kościoła katolickiego”. Ot, tyle jest warta ludzka śmierć i chrześcijańskie męczeństwo dla zatroskanych o czystość teologicznej prawdy. Na ludzki i chrześcijański dramat – proszę bardzo, gotowy cytacik, z podręcznych zbiorów udowadniających, że nic nie wart ten, kto nie podlega naszej denominacji. Tradycjonalistyczny plaster na duchową ranę użyty w sposób sekciarski.
6. Co do tematu grzechu, zastanawiam się czy nie należałoby podjąć dyskusji nad najbardziej powszechnym w świadomości kościelnej podziałem na grzechy ciężkie-powszednie, konkretnie nad tożsamością grzechu śmiertelnego i ciężkiego. Jeżeli wszystko jest ważne, to nic nie jest ważne. Jeżeli jednorazowa nieobecność na Mszy niedzielnej z powodu lenistwa może mnie wtrącić do piekła, to nie muszę chyba bardziej zajmować się problemem mojego alkoholizmu i rozpadającego się małżeństwa. Przytacza Ojciec cytat C.S. Lewisa „ze wszystkich złych ludzi najgorsi są pobożni źli ludzie”. Jak bardziej pomagać ludziom pobożnym, aby właściwie mogli zdefiniować zło swojego życia?
Dziękuję Księdzu za osobisty namysł – zwłaszcza za poszerzoną refleksję na temat poczucia grzeszności w liturgii, tragicznych skutków błędnej religijnej gorliwość i moralnego rygoryzmu; za podkreślenie potrzeby pogłębienia kościelnego nauczania oraz dyskusji nad tradycyjnym podziałem na grzechy ciężkie-śmiertelne i powszednie.
Zwracam uwagę na pytania skierowane przez Ks. Daniela właściwie do wszystkich dyskutantów:
1. Co do dewastacji przyrody warto pytać: „Czy jedyną siłą zdolną zatrzymać człowieka jest siła nie duchowa, wewnętrzna, lecz zewnętrzna, brutalna – ujawniona w przyrodniczej katastrofie czy epidemii?”.
Innymi słowy: czy mamy trwać w stanie kolektywnej amnezji ekologicznej, aż przebudzi nas dopiero jakaś straszna katastrofa? Czy nie będzie wtedy za późno? Jeżeli nie będziemy stawiać sobie tego pytania teraz, to kiedy? A stawiać muszę także ja sobie samemu. Czy zimą, kiedy ziemia jest pokryta śniegiem pomyślałem kiedyś o nakarmieniu gromady głodnych ptaków ścigających wzrokiem przechodniów? Czy chociaż raz kupiłem im trochę ziaren pęczaku? Patrzę często, co wyrzucamy do osiedlowych pojemników na odpady… Kawałki chleba, całe opakowanie tego krojonego, już spleśniałego; bułki, zepsute wędliny… Bezmyślność i beztroska w zakupach, zwłaszcza w okresach świątecznych. Toż to naprawdę grzeszne postępowanie, zazwyczaj bezmyślne. Nadmiar, a potem odrzuty… Budźmy cnotę uważności! Gdzie indziej na świecie ludzie, zwłaszcza dzieci, przymierają lub umierają z głodu. A przed świętami właśnie ludzie idą do spowiedzi. Pomysłowość jest matką dobrych rozwiązań. Apostoł Paweł do Rzymian: „pragnę (…), abyście byli w dobrym przemyślni” (Rz 16,19 BT).
2. Inne pytanie: „Trudno (…) w konfesjonale wypytywać się: ‘Czy nie jest pan przypadkiem milionerem? Jak tam pomoc biednym?’”
Ale w formie warunkowej, z należytą delikatnością i taktem, można jednak zorientować się na co kogoś stać. I w ramach pokuty polecić np. przeczytanie Ewangelii o sądzie nad narodami (Mt 25, 31-46) i pomoc osobom biednym. A potrzeb jest tyle wokoło… Choćby Domy dziecka, Wioski Dziecięce SOS, biedni i samotni ludzie starsi, opuszczeni… Nie zadawajmy oklepanych „pokut” w postaci różańców i litanii! Zadośćuczynienie powinno kształtować nową wrażliwość i nowego ducha w człowieku wierzącym. Od tego jest sakramentalne spotkanie z Bogiem.
Zanim włączą się w dyskusję inni dyskutanci, pozwolę sobie dorzucić jeszcze parę refleksji.
Ksiądz Profesor pisze o trudności przemawiania przez Papieża do sumień ludzi bogatych. Nie mam aż takiej wiedzy o wszystkich działaniach Papieża, żeby wyrokować, że tego nie robi, ale może powinien (jeśli tego nie robi) po prostu spotkać się z takimi osobami, zatelefonować do nich. Słusznie bowiem Ksiądz Profesor przy końcu komentarza podkreśla, że w osobistej rozmowie często można więcej uzyskać niż w konfesjonale czy w publicznym przemówieniu.
Skoro jesteśmy przy kwestii bogactwa i ubóstwa, to przyznam, że z pewnym zdziwieniem obserwuję to, co się dzieje przy okazji tak ze względu na nagrodę Oskara dla polskiego filmu „Ida” wałkowanej gali Oskarowej. Suknie, garnitury, biżuteria za miliony dolarów. I nikogo jakoś to specjalnie nie drażni, nikt nie mówi, że trzeba by tu więcej skromności, której brak tak drażni (i słusznie!) w przypadku na przykład Watykanu.
Słuszne są słowa Franciszka i Księdza Profesora, że konfesjonał nie powinien być „izbą tortur”. Takie sytuacje się zdarzają, ale są przecież i takie sytuacje, gdy np. starsza osoba przychodzi do konfesjonału poskarżyć się na swoją rodzinę, a ponieważ niezbyt dobrze słyszy, czy tego chcą, czy nie chcą, słuchają jej „spowiedzi” osoby stojące za nią w kolejce. Myślę, że wtedy konfesjonał w pewnym sensie staje się „izbą tortur” dla księdza, który w nim siedzi.
Są to w pewnym sensie sprawy praktyczne, być może uda się je poruszyć w dyskusji z księdzem zajmującym się formacją spowiedników (nie wiem jeszcze, czy do tego dojdzie, też mam nadzieję, że tak).
[…] świadomość własnej grzeszności i sprawiania zawodu powinna iść w parze z nastawieniem na dobro i wnoszeniem radości w życie własne i innych – myślę, że to w pewnym sensie podsumowanie artykułu Księdza Profesora. A jednak jeśli wczytać się w przytoczone słowa Leszka Kołakowskiego, to można jednak się zastanawiać, czy ze świadomością własnej grzeszności się nie pożegnaliśmy. Ale poczekajmy może na wypowiedzi innych dyskutantów.
Ja bardzo lubię pokuty z Pisma Świętego, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio taką miałem. Z drugiej strony gdy w pewnej znanej mi parafii pojawił się ksiądz zadający takie pokuty, to wśród wiernych zapanowała panika, bo skąd wziąć Pismo Święte. Nawet ci, którzy mają szerokopasmowy dostęp do internetu w komputerze, w tablecie i w komórce, mieli kłopot, bo nie wiedzieli, że Biblia jest w internecie. Niestety, bywa również i taka wiedza religijna… Wtedy można by również zapytać, czy jednym z pytań w konfesjonale nie powinno być pytanie: kiedy Pan/Pani ostatnio czytał/czytała Biblię?
W parafii, gdzie jestem wikarym, był kiedyś taki rekolekcjonista, który takie pokuty zadawał. Skończyło się na tym, że po pewnym czasie, przy kolejnych spowiedziach, musiałem je „zamieniać” na litanie i różańce. Bo „zapomnieli, co mieli przeczytać”, „nie mogli znaleźć” etc. Niestety, młodsze pokolenie może nie być lepsze w tym względzie – proszę przejrzeć sobie katechizmy do religii. Biblia jest tam uwzględniana, są fragmenty do omówienia, mówi się o jej powstaniu. Wiele zrobiono, ale brakuje nauki stałej przyjaźni z nią, odpowiedzi i demonstracji jak ją należy czytać, żeby nie straszyła, ale pomagała w życiu. Nadzieja w internetach 🙂 Ale w nich trzeba już samemu szukać, a religia to dobry czas, aby Pismo Święte podać człowiekowi. Co do zadośćuczynienia to starsi ludzie opowiadali mi, że kiedyś jak się kogoś np. obraziło, to na spowiedzi samemu trzeba było zaproponować sposób naprawienia szkody i przy kolejnej spowiedzi powiedzieć spowiednikowi czy zadośćuczynienie zostało zrealizowane. Jeżeli tak było, to chyba na plus dla starych czasów. Spowiedź była przez to może i cięższa, ale i chyba bardziej owocna.
O STAŁEJ ZAŻYŁOŚCI Z BIBLIĄ,
a zwłaszcza z CZTEROKSZTAŁTNĄ EWANGELIĄ
Cieszę się, że powoli już nam się wyłania obraz sytuacji naszej katolickiej wiary. Nie dziwię się teraz Papieżowi, że w czasie spotkań z ludźmi na placu św. Piotra zachęca, aby stale mieć w kieszeni lub w torebce małą książeczkę Pisma, wydrukowaną jedną choćby Ewangelię, i ją czytać bodaj przez 10 minut.
KRZEWMY KULTURĘ BIBLIJNĄ. Jesteśmy pod tym względem daleko, bardzo daleko w tyle, za Siostrami iBbraćmi z Kościołów ewangelickich, poreformacyjnych (wspomnieć należałoby także w tej chwili Świadków Jehowy).
(Nieco później w dyskusji wrócę jeszcze do tego wątku i podzielę się swoją osobistą praktyką).
Jak budzić „STAŁĄ PRZYJAŹŃ” Z BIBLIĄ, o której pisze Ks. Daniel? Już w szkole, na lekcjach religii, powinno się rozdawać dzieciom zwłaszcza kieszonkowe wydania poszczególnych Ewangelii. Robimy tyle niepotrzebnych innych rzeczy, takich jak obsesje stawiania pomników. Dlaczego nie dokonać „małej rewolucji” w naszym nastawieniu religijnym względem Pisma, które przecież nazywamy Świętym? Nie usprawiedliwiajmy się brakiem funduszy. Pomysłowość i przemyślność jest cnotą. Nawet Jezus pochwalił w przypowieści zapobiegliwego i przemyślnego rządcę, który pozmniejszał długi swego pana, zanim przestał „włodarzyć”.
ZWRACAM SIĘ Z APELEM DO SIÓSTR I BRACI Z INNYCH KOŚCIOŁÓW CHRZEŚCIJAŃSKICH: – POMÓŻCIE NAM ZAPRZYJAŹNIĆ SIĘ SERDECZNIE Z BIBLIĄ. Pomóżcie nam pozbyć się lęku, że czytając Pismo „sprotestantyzujemy” nasz Kościół. Kiedy czytam w Apokalipsie listy do siedmiu (= do wszystkich!) Kościołów Azji, zatrzymuję się na niektórych wyrzutach Zmartwychwstałego Pana. A jeden z nich jest naprawdę wstrząsający: „Chociaż mówisz: Jestem bogaty; oraz: Wzbogaciłem się i niczego nie potrzebuję, to jednak nie wiesz, że jesteś nędzny, pożałowania godny, biedny, ślepy i nagi” (Ap 3,17). Przejmujące słowa. Niech wstrząsną naszą wyobraźnią. Niech poruszą sumienia. Niech skłonią do refleksji i zdrowego samokrytycyzmu.
Powracam do apelu: POMÓŻCIE NAM, MILI WSPÓŁCHRZEŚCIJANIE, rozwinąć w sobie umiłowanie Pisma. Podpowiedzcie nam, biorąc choćby udział teraz w naszej debacie, jak u Was rozbudza się zainteresowanie Słowem od najmłodszych lat dziecięcych? Przynaglijcie nas do większej zażyłości z Pismem.
Nieznajomość Pisma jest nieznajomością Chrystusa (to głos wielkiego tłumacza Biblii, Hieronima). Zawiniona nieznajomość to jedno z wielkich zaniedbań Kościoła, któremu przewodzi Biskup Rzymu (tak Franciszek określa siebie najczęściej!). Czy nie wolno mi zaliczyć tego zaniedbania do tzw. GRZECHÓW OPUSZCZENIA (peccata omissionis), a więc grzechów zaniedbania, i to wielowiekowego? Rozumiem dramat dziejów naszych wzajemnych relacji. Od tego jest ekumenia – dążenie do zbliżenia, wzajemnego zrozumienia, przebaczenia. Czas historycznej korekty w stosunku do Pisma jest podobny do czasu zadośćuczynienia po dobrej i mądrej spowiedzi.
Ktoś mi powie. Wypisujesz tutaj swoje apele, a zapomniałeś o tym, co już zrobiliśmy w tym względzie, choćby po Soborze Watykańskim II? Nie zapomniałem, moi Mili. Nie zapomniałem. Bogu dzięki za to, co już udało się poprawić. Ale to wciąż jeszcze za mało. Więcej małych inicjatyw! Nie chodzi o wielkie i drogie wydania Pisma.
Wystarczy posłuchać choćby tego, co o sytuacji w naszych parafiach napisał P. Robert i Ks. Daniel. Nie chcę naprawdę za wiele. Ale lata oddane ekumenii, dążeniom ekumenicznym (unikam słowa „ekumenizmowi”, bo wiadomo, że dla „-izmów” niechętnie oddajemy czas życia) każą mi upominać się o nieodrobioną lekcję. Upominać się w pokorze i świadomości winy przed Panem dziejów.
Cóż, samemu Papieżowi trudno nam doradzić. Pan Robert zauważa: „może powinien (jeśli tego nie robi) po prostu spotkać się z takimi osobami, zatelefonować do nich [do tych bogatych i najbogatszych, ale tak, by się nie obrazili]. (…) W osobistej rozmowie często można więcej uzyskać niż w konfesjonale czy w publicznym przemówieniu”. Sam Franciszek, Nasz-Brat-Najbardziej-Odpowiedzialny przed Bogiem i ludźmi, jest, po długiej praktyce duszpasterskiej, wystarczająco chyba pomysłowy. Doradzić zresztą mogą mu ci, którzy się z nim spotykają na co dzień. Może to czynią, nie wiemy.
A wracając do poprzednich komentarzy.
Pan Robert: „Ja bardzo lubię pokuty z Pisma Świętego, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio taką miałem. Z drugiej strony gdy w pewnej znanej mi parafii pojawił się ksiądz zadający takie pokuty, to wśród wiernych zapanowała PANIKA, BO SKĄD WZIĄĆ PISMO ŚWIĘTE” (wyróżnienie moje, WH). Ilu ludzi dzisiaj wie, że Biblia jest także w internecie? ”
Jeszcze raz Pan Robert:
„Niestety, bywa również i taka wiedza religijna… Wtedy można by również zapytać, czy jednym z pytań w konfesjonale nie powinno być pytanie: kiedy Pan/Pani ostatnio czytał/czytała Biblię?” (A może jakoś inaczej zwrócić się do penitenta/-tki, nie przez Pan/Pani? Może: Drogi chrześcijaninie, Droga chrześcijanko? Bracie, Siostro…Takie słowa otwierają serce… To trzeba wyczuć…).
I jeszcze Ks. Daniel: „Co do zadośćuczynienia to starsi ludzie opowiadali mi, że kiedyś jak się kogoś np. obraziło, to na spowiedzi samemu trzeba było zaproponować sposób naprawienia szkody i przy kolejnej spowiedzi powiedzieć spowiednikowi czy zadośćuczynienie zostało zrealizowane. Jeżeli tak było, to chyba na plus dla starych czasów. Spowiedź była przez to może i cięższa, ale i chyba bardziej owocna”.
Nie warto nad tym pomyśleć, Drodzy Spowiednicy?
Kilka lat temu z kolegą księdzem chcieliśmy kupić młodzieży szkolnej Pismo Święte, przynajmniej NT. Chcieliśmy to zrobić bez szumu, akcji, zbierania pieniędzy – damy z własnej kieszeni, kto powiedział, że ksiądz nie może być ofiarodawcą czy fundatorem? 🙂 Niestety, okazało się po przeglądzie katolickich wydawnictw, że nie jesteśmy w stanie znaleźć Biblii o przystępnej cenie do postawionego sobie celu… Zadaliśmy wtedy pytanie – jak to jest, że wspólnoty protestanckie w naszym kraju stać na takie tanie wydania a nasz Kościół nie? Przy takich zwykłych dylematach parafialnego duszpasterstwa odsłania się świat duchowej hierarchii wartości. Przytoczył Ojciec Jezusowe słowa z Apokalipsy – „Chociaż mówisz: Jestem bogaty…” ostre słowa, łatwo ten miecz słowa Bożego odbić w kierunku Kościołów Europy Zachodniej, ciężej przyjąć Jego uderzenie we własne serce czy wspólnotę. Pozwolę sobie na jeszcze jedną refleksję nt. katechezy. Kiedy opowiadam młodzieży historię powołania Abrahama, upadku Dawida, dylematów Jeremiasza, nawrócenia Pawła – słuchają zaciekawieni. Niezachęcani, sami oglądają w telewizji historie biblijne, nawet te słabo nakręcone. Później pytają się „czy ksiądz widział?” (najczęściej nie widziałem). Współczesna biblia pauperum? I odwieczny ludzki głód Słowa („nie samym chlebem…”)? Sądzę, że tak. Kiedy się nudzą? Wtedy kiedy są tematy o rodzinie czy w stylu „Kościół na ziemiach polskich przed powstaniem styczniowym”. To są ważne tematy bez wątpliwości, ale w katechezie pojawiają się, ponieważ priorytetem jest tworzenie podstawy programowej będącej doskonałym systemem powiązanym z innymi przedmiotami szkolnymi (np. historią). Aby udowodnić, że religia w szkole jest potrzebna, że jest podstawą moralności indywidualnej i społecznej itd. Ale czy to jest istota chrześcijańskiego kerygmatu? W Drugim Liście do Tymoteusza czytamy o istnieniu możliwości zachowania pozoru pobożności, przy równoczesnym wyrzeczeniu się jej mocy (2 Tm 3,5)…
Pisz, Drogi Księże, o tych sprawach. Pisz! Tu trzeba więcej takich głosów. I więcej tak szczerze piszących.
Dziękuję Bogu za Księdza inicjatywy, odwagę i troskę.
To nasza wspólna sprawa i wspólna troska. Grzechy zaniedbania są dalekosiężne.
Dziękuję Ojcu za dobre słowo. Piękne jest to, że wszystko, o czym piszemy (i więcej) możemy znaleźć w „Evangelii gaudium” papieża Franciszka. To jest bomba z opóźnionym zapłonem, gdy chodzi o życie Kościoła. Coś się powoli zmienia dzięki Franciszkowi. Ale opory są ogromne. Mam wrażenie – może się mylę – że z papieską adhortacją wiele polskich środowisk kościelnych poradziło sobie bardzo prosto. Jakaś sesja naukowa, przytoczenie tytułu w kazaniach i przemówieniach… i cisza. Oby nie na długo
Chętnie odpowiem – nawet bardzo czynnie – na apel, by zaprzyjaźnić się z Biblią 🙂 Oczywiście, najlepiej tę przyjaźń zawiązywać już w dzieciństwie, oswajać dzieci z Pismem Świętym z różnych stron. Konkursy biblijne można organizować nawet dla małych dzieci – niech rysują ulubioną postać ze Starego czy Nowego Testamentu, dla starszych niech to będzie np. kurs kaligrafii biblijnej, potem już regularne konkursy wiedzowe (sama patronuję takiemu konkursowi, nagrody też funduję z własnej kieszeni, więc tutaj nie dostrzegam trudności)… Nigdy dotąd nie było chyba tylu publikacji (około)biblijnych skierowanych do rozmaitych odbiorców, warto to wykorzystywać. Nie chcę reklamować żadnego wydawnictwa czy instytucji, ale wydaje mi się, że w Towarzystwie Biblijnym naprawdę można znaleźć Biblie w różnych cenach. Ale chyba nie w braku pomyslów na „przyjaźń z Biblią” jest problem, lecz w „strachu” przed tą Księgą, który można zauważyć nawet wśród duchownych. To pośrednio wiąże się z tym, co Ojciec Profesor napisał o herezji, nawracaniu heretyków „dla ich dobra”. Jak najłatwiej popełnić herezję – czytając i samodzielnie interpretując Biblię. Tak przecież do herezji dochodzili „herezjarchowie” – Luter, Kalwin i ich następcy. Niewątpliwie najbardziej skuteczną drogą do uniknięcia herezji jest… unikanie samodzielnego czytania i komentowania Biblii. Do tego dochodzi jeszcze strach przed niekatolickimi wydaniami. Owszem, zdaję sobie sprawę z różnic w kanonie, ale na etapie lekcji religii w podstawówce można to przecież pokojowo i ekumenicznie wytłumaczyć. Tymczasem nawet „katolicka” Biblia kupiona w zwykłej księgarni albo – nie daj, Boże – księgarni Tow. Bibl. traktowana jest nieufnie.
To tak, ale nie chodzi o to, żeby narzekać, tylko żeby zmieniać ten stan rzeczy. Moim zdaniem strach może przełamać codzienna lektura, zachęta do dzielenia się przemyśleniami i refleksjami, ale niech to będzie inicjatywa świeckich. Oglądanie się na duchownych, odstępowanie od lektury, gdy nie ma odpowiednich komentarzy i pomocy doktrynalnych. nie będzie sprzyjało zacieśnianiu przyjaźni z Biblią. Niech czytanie Biblii będzie traktowane jak modlitwa, rozmowa z Bogiem. Skoro w codziennej modlitwie asysta duchownego nie jest konieczna, to przy czytaniu Pisma św. również. Słowami Biblii można się modlić równie dobrze jak wyuczonymi w dzieciństwie formułami. Może obok katechizmowych modlitw warto uczyć dzieci i młodzież właśnie fragmentów biblijnych? Tak jest w Kościołach ewangelickich, a nawet „wyroczki biblijne” mają pierwszeństwo. Potem to wchodzi w krew…
Tym, którzy już wyrośli z konieczności pamięciowego opanowania modlitw i cytatów, można polecać spotkania biblijne, niekoniecznie pod księżowskim okiem i niekoniecznie na klęczkach. W wielu katolickich parafiach zresztą powstają i rozwijają się takie grupy biblijne. Z własnego doświadczenia mogę dodać, że dobrze jest przyglądać się jakiemuś zagadnieniu biblijnemu z wielu różnych punktów widzenia. Pokazać, jak czytać Biblię może chemik, lekarz, psycholog, archeolog, prawnik, botanik, zoolog, finansista itp. Nawet biblista (tu jestem do usług).
To taka spontaniczna i szybka odpowiedź współchrześcijanki na apel o biblijną przyjaźń.
Na początku swojego głównego tekstu wspomniał Ojciec Profesor o możliwości czytania po kawałku. Właśnie tak czytam te rozważania o grzechu, pokucie i łasce… A zwłaszcza o grzechu i łasce… I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bliskie jest to spojrzenie Barthiańskiej dialektyce. Wspomina Ojciec Mertona i jego dziewiczy punkt wyjścia. Czy nie jest to podobne do spostrzeżenia Karla Bartha, że stanem prymarnym jest łaska? Że jedyny Bóg, jakiego człowiek poznał „na początku”, to Bóg łaskawy, kochający, pragnący dobra swojego stworzenia, a nie jego zagłady? Tylko na tym tle można rozważać, czym jest grzech. Grzech jest więc czymś, jak to się uczenie mówi, posteriorycznym, nie zaś apriorycznym 🙂 Dlatego antropologia i teologia powinny rozpoczynać się (i zmierzać) od charytologii, a nie hamartiologii. I za to przypomnienie bardzo serdecznie dziękuję! Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się kilka słów rozwinięcia i refleksji dodać.
Pani Kalino,
wielkie serdeczne dzięki za odpowiedź na mój apel. I za osobiste refleksje. Aż mi serce mocniej zabiło, gdy ujrzałem nadchodzący komentarz. Cieszy mnie uwaga o bliskości moich rozważań (w artykule wstępnym) do Barthiańskiej dialektyki. Pisząc o Mertonie nie pomyślałem o takim pokrewieństwie.
Grzech – fenomen „posterioryczny”, wtórny, drugorzędny, nie centralny w ludzkich dziejach. „Prymarny stan” łaski. Bóg ze swoją życzliwością zawsze pierwszy. Inicjatywa do Niego należy. Priorytet charytologii przed hamartiologią. Nauki o łasce (gr.: cháris), przed hamartiologią, nauką o grzechu (hamartía). Fachowe terminy teologiczne, które nie teologom mogą sprawiać trudność. Dlatego dorzuciłem to wyjaśnienie.
W sumie: apostoł Paweł w czystym wydaniu: „Gdzie zaś pomnożył się grzech, szczególnie zaobfitowała łaska” (Rz 5,20b; przekład ekumeniczny 2001). Dziękuję. Oby więcej było takich życzliwych głosów.
NIE TYLKO O SPOWIEDZI
Nawiązuję do naszej początkowej dyskusji o spowiedzi, zadośćuczynieniu, niepokoju w parafii, gdy ksiądz zadał „za pokutę” przeczytanie fragmentu Ewangelii, a ludzie stwierdzają, że nie mają w domu Pisma Świętego lub zapominają, co było zadane… Stąd mój apel o serdeczną zażyłość z Pismem i o pomoc także ze strony innych współchrześcijan.
A jednak, nie wystarczy chyba dać młodym i starszym do ręki samo Pismo, zwłaszcza Nowy Testament lub tylko Ewangelie. Zbyt wielkie są w tym względzie nasze katolickie zaległości i zaniedbania. Trzeba do lektury wszystkich stale przygotowywać. W przeciwnym razie będzie to dla wielu zadanie zbyt trudne. Nawet modlitewnej, duchowej lektury Pisma, o której pisała P. Kalina, trzeba się uczyć. Dotyczy to szczególnie tych, którzy przywykli do „odmawiania pacierzy”, różańca i innych tradycyjnych formuł modlitewnych.
Ktoś mówił mi niedawno, że zostawieni sami sobie, bez przygotowania, ludzie są bezradni. I ostrzegał: jedna osoba rozumie tak, druga inaczej, powstają sprzeczki, rodzą się niechęci. Tu potrzebna jest stała troska pasterzy, aby pomagać, wyjaśniać, inspirować. Czy mają wystarczająco wiele energii i chęci, aby dbać o ten wymiar życia parafii?
Pyta mnie kiedyś starsza kobieta, co to są w Biblii te jakieś „wiersze”? Nigdy w ręku Pisma Świętego nie miała. Nie wiedziała nic o rozdziałach i wersetach w poszczególnych Księgach w Biblii. Myślała, że to są po prostu „wiersze”. Czy rymowane?
Rzecz jasna, że w debacie nad dramatem dziejów świata i grzechem, są to na razie tematy w dużej mierze oboczne. Mają one jednak swoje praktyczne odniesienie do Biblii, jej rozumienia, osobistego z nią kontaktu, a to wychodzi na jaw także choćby w kwestii spowiedzi.
Ktoś z moich przyjaciół czytających teksty i komentarze w „Kleofasie” ostrzegał przed ewentualnością, że temat spowiedzi może zacząć zbyt dominować w dyskusji. Są ludzie wierzący, których praktyka spowiedzi nie interesuje. Niektórzy mają swoje poważne opory wobec katolickiej praktyki sakramentu pokuty. Wiedzą o zaniku praktyki „spowiedzi usznej” w Kościele na Zachodzie. Chcieliby czegoś więcej. Jest tyle innych ważnych wątków związanych z dramatami ludzkiego życia, o których warto dyskutować teraz, gdy idziemy w stronę Święta Paschy. O sprawach grzechu i jego głębszym rozumieniu, o zaniku poczucia winy i odpowiedzialności, o pogodniejszym spojrzeniu u niektórych mistyków…
Miejmy zatem na uwadze również i ten głos.
Dał nam tutaj Ksiądz wyzwanie czytelnicze na wiele dni. Czytam więc po małym kawałeczku i nie wiem, czy będę miała czas się dobrze nad wszystkim zastanowić. Taki mały kawałeczek o koncepcji grzechu św. Pawła, Rz 7, 7 i dalsze. Dlaczego Paweł obarcza Prawo (przykazania) winą za grzech, a mianowicie za poznanie, czym jest grzech i za grzeszenie? Czy to ma sens? Twierdzi, że nie znając prawa: „nie pożądaj!” nie znałby pożądania. Pożąda tylko dlatego, że usłyszał zakaz pożądania? Przykazania dają wg Pawła okazję do grzechu! Gdybym nie usłyszała, że coś jest grzechem, to nie wiedziałabym, że grzeszę? Trudno mi się z tym zgodzić. Czy nie mając odpowiedniego przykazania nie potrafimy odróżnić dobra od zła? Paweł stwierdza, że „bez Prawa grzech jest martwy” (czy zatem nie byłoby najlepiej zlikwidować Parwo?) i że „kiedyś żył bez Prawa, a gdy ono przyszło, odżył grzech”. Jak to rozumieć? Czy nie jest to potępienie Prawa? Grzech, który popełniał Paweł z winy Prawa, zabił go. Po tych rozważaniach dochodzi do całkiem paradoksalnego wniosku, że Prawo jest święte, sprawiedliwe i dobre. Jak może twierdzić jednocześnie, że Prawo jest przyczyną jego grzechu i jest święte i dobre?
O GRZECHU PRZECIW DUCHOWI ŚWIĘTEMU
Szanowny Księże Profesorze!
Pragnę nawiązać do wątku o grzechu przeciw Duchowi Świętemu, ponieważ mam szereg wątpliwości co do sposobu kościelnego nauczania w tej kwestii.
Odwołam się do tekstu św. Mateusza 12, 15-37. To długa perykopa zaczynająca się od opisu uzdrowień dokonanych przez Jezusa, które ewangelista uznaje za spełnienie proroctwa Izajasza: „Położę ducha mojego na Nim, a On ZAPOWIE PRAWO NARODOM. (…) W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą”.
Wobec cudów uzdrowienia Jezusowi przyprowadzono opętanego, który również został przez Jezusa uzdrowiony. Wzbudziło to podziw tłumu i refleksję nad identyfikacją mesjańską Jezusa: „Czyż nie jest to Syn Dawida?” Wtedy faryzeusze zasugerowali, że „On tylko przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy”. Jezus im na to odpowiedział: „Każdy grzech i bluźnierstwo będą odpuszczone ludziom, ale bluźnierstwo przeciw Duchowi nie będzie odpuszczone.(…) Na podstawie SŁÓW twoich będziesz uniewinniony i na podstawie słów twoich będziesz potępiony.”
Dostrzegam tutaj się wątek przypisywania Jezusowi współpracy z szatanem, a wręcz podległości mu w dokonywaniu uzdrowień. Moc uzdrawiania należałaby do szatana, a Jezus dzięki niej sprawiał cuda. Tak faryzeusze odpowiadają na publiczną próbę uznania Jezusa za Syna Dawida, który zgodnie z Izajaszem miał zanieść prawo Boże poganom. Znamienne, że u Mateusza jest dodatek o rozliczaniu człowieka z jego słów, a więc człowiek może popełnić szczególny GRZECH SŁOWEM, i jak mi się wydaje, ten grzech polega na mówieniu o Bogu w sposób całkowicie wypaczony, na przedstawianiu Go jako podległego szatanowi. To szerzenie szatańskiego obrazu Boga.
Podam przykład takiego myślenia i mówienia o Bogu. W 1991r. podczas uroczystości Matki Boskiej Królowej Polski słyszałam kazanie, podczas którego ksiądz twierdził, że Bóg i szatan zawarli układ w sprawie przejmowania przez szatana dusz dzieci zabitych podczas aborcji, bo te dzieci umierają nie ochrzczone, nie mają więc szans na zbawienie. Matka – aborterka może się wyspowiadać i pójść do nieba, a dziecko musi iść do piekła, bo nie ma chrztu. To miało zniechęcać chrześcijanki do aborcji. Pewien ksiądz profesor teologii powiedział mi, że to przypadek satanizmu, wiary w szatana jako Anty-Boga. Rozmowa z osobą należącą do jednego z wyznań protestanckich pokazała mi istnienie wiary w rajską obietnicę szatana „Będziecie jako bogowie”, a grzech jest w ogóle uznawany za bramę do nieba, bo dzięki grzechowi człowiek może się ochrzcić, gdyż inaczej po co byłby chrzest? Grzech zatem człowiekowi się opłaca.
Katechizmowa wersja sześciu grzechów przeciw Duchowi Świętemu z czasów Piusa X jest nadal obecna w kazaniach. Z kolei aktualny katechizm Jana Pawła II w kanonie 1864 opisuje ten grzech następująco: „Miłosierdzie Boże nie zna granic, lecz ten, kto świadomie odrzuca przyjęcie ze skruchą miłosierdzia Bożego, odrzuca przebaczenie swoich grzechów i zbawienie darowane przez Ducha Świętego. Taka zatwardziałość może prowadzić do ostatecznego braku pokuty i do wiecznej zguby.” Wydaje się więc, że nie chodzi o jakiś konkretny, opisany grzech, ale postawę życiową człowieka, który odrzuca Boże przebaczenie za swoje skądinąd różnorodne grzeszne czyny.
Chciałabym zatem poprosić Księdza Profesora o wyjaśnienie, jak się odnosi idea prorockiej hiperboli o „grzechu wiecznym” do konkretnych, a fałszywych zarzutów faryzeuszy wobec Jezusa, oraz do nauczania Kościoła Katolickiego, który przez publikację kolejnych katechizmów kształtuje serca i umysły wiernych. Jeden z takich „katechizmowych grzechów” brzmiał: ” Sprzeciwiać się uznanej prawdzie chrześcijańskiej” – tzn. dogmatom Kościoła Katolickiego i to w rozumieniu aktualnego Kodeksu Prawa Kanonicznego, przewidującego ekskomunikę automatyczną za herezję?
Oglądałam dwa dni temu program o montowaniu filmowej dokumentacji zbrodni pt. „Niemieckie obozy koncentracyjne”. Hitlerowcy nie byli objęci taką ekskomuniką, katoliccy Ustasze eksterminujący prawosławnych Serbów też nie, a katoliccy heretycy są ekskomunikowani. Jaki obraz Boga i Jego prawa, które Mesjasz miał zanieść poganom, wyłania się z prawa Kościoła?
Pani Anno (K)!
Zanim odpowie ksiądz profesor W. Hryniewicz.
Chciałem Pani zwrócić uwagę, ponieważ – idąc ze Ewangelią według świętego Mateusza – przypisuje Pani zarzut współpracy z Belzebubem, wysunięty przeciwko Jezusowi z Nazaretu, faryzeuszom. Tymczasem Ewangelia Mateusza jest pismem dogłębnie anty-faryzejskim, co dodatkowo wzmacnia argumentację datującą powstanie jej na późne lata wieku I n. e.
W tym celu Mateusz modyfikuje Marka: Natomiast uczeni w Piśmie, którzy przyszli z Jerozolimy, mówili: Ma Belzebuba i przez władcę złych duchów wyrzuca złe duchy (Mk 3, 22) na: Lecz faryzeusze, słysząc to, mówili: On tylko przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy (Mt 12, 24). Aktualny zatem dla gminy Mateusza spór z faryzeuszami, został przeniesiony przez niego w czasy Jezusa.
Po roku 70 n. e. została zburzona Świątynia Jerozolimska, i przestała odgrywać jakąkolwiek rolę klasa kapłańska oraz saduceusze i esseńczycy. Religijną opiekę nad Izraelem przejęli faryzeusze i to przeciwko nim programowo wystąpili nazarejczycy.
Tylko Mateusz modyfikuje słowa Jezusa w taki sposób, który wydaje się sugerować, iż grzech przeciwko Duchowi Świętemu nie będzie odpuszczony ani w tym wieku, ani w przyszłym (Mt 12, 32).
Bardzo trudno jest ustalić, jakie było pierwotne tworzywo wypowiedzi o grzechu przeciwko Duchowi Świętemu. Redaktionsgeschichte jest w tym wypadku bardzo utrudnione. O skali problemu informuje prof. John Dominic Crossan:
„Za podstawę tego zespołu przyjmuje wypowiedź Jezusa, taką jak u Marka 3, 28, w której mówi on, iż wszystkie grzechy będą odpuszczone «synom człowieczym», czyli ludziom. Bardzo wcześnie wyłączono spośród grzechów te, które kierowały się przeciw Duchowi Świętemu, to jest brak wiary w działających lub mówiących w imieniu Boga. Marek (3, 28-30) odnosił je do zarzucających Jezusowi, że ma ducha nieczystego, Didache 11, 7 do krytyki proroków. Podczas gdy to ostatnie źródło po prostu usunęło semityzm, jaki stanowi określenie synowie człowieczy, to inne zachowały go, generując tym samym wspaniały nurt teologicznego zamieszania. Gatunkowe określenie synowie człowieczy zmieniło się w źródle Q i u Łukasza w tytularnego Syna Człowieczego. Mateusz zaś połączył oba źródła, zamieniając synów człowieczych u Marka 3, 28 na ludzi (Mateusz 12, 31), lecz przyjmując wprowadzone przez źródło Q pomieszanie z Synem Człowieczym w 12, 32. Rezultat, nawet jeśli w jakiś sposób daje się go wyjaśnić, stanowiło bardzo niefortunne rozróżnienie wybaczalnych grzechów przeciw Jezusowi jako Synowi Człowieczemu i niewybaczalnych grzechów przeciw Duchowi Świętemu. Ewangelia Tomasza 44 zaś wprowadziła dalsze pomieszanie, wprowadzając trynitarna formułę, zakładającą wybaczalność grzechów przeciw Ojcu i Synowi, lecz nie przeciw Duchowi Świętemu” (J. D. Crossan, Historyczny Jezus: kim był i czego nauczał, Warszawa 1997, s. 278-279).
Co więc historyczny Jezus powiedział, gdy wiejscy uczeni w Piśmie zarzucili mu współpracę z Belzebubem. Według prof. Crossana, coś zbliżonego do Mk 3, 28: Wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by się synowie człowieczy dopuścili, będą im odpuszczone.
Inaczej mówiąc, Jezus zachowuje się zgodnie z cała Ewangelią, która głosił: miłość wybacza wszystko. Według Łukasza w podobny sposób wybaczył krzyżującym i urągającym Mu: Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34).
Tworząca się dyscyplina kościelna spowodowała, że do słów Jezusa, w pierwszym wariancie Markowym, dodano grzech niewybaczalny, a okrzyk Jezusa z Krzyża usuwano z kopii Łukasza. Jezus wybaczający wszystko nie był potrzebny tworzącej się dyscyplinie kościelnej
OŻYWANIE GRZECHU
Dwie Anny zasypały mnie trudnymi pytaniami. Nie-bibliście trudno jest odpowiedzieć na nie szczegółowo i zadowalająco w blogowej dyskusji. Mogę jedynie podzielić się kilkoma swoimi refleksjami. Nie jestem wszechnicą wiedzy wszelakiej.
Do Anny CONNOLLY:
Nie wiem jak specjaliści komentują Pawłowe rozumienie relacji między Prawem a „ożywającym grzechem” w tekście Rz 7, do którego Anna nawiązuje. Nie jest to tekst łatwy do komentowania, przynajmniej dla mnie, nie-biblisty. Nie mogę sięgnąć do solidnych komentarzy, bo ich pod ręką nie mam. Może tak jak Apostoł, trzeba podobnych rozterek doznać najpierw w samym sobie, aby zrozumieć jego stan ducha, kiedy wiosną 58 r. n.e. pisał List do Rzymian?
Człowiek wychowany w szkole Tory, po swoim nawróceniu, jako apostoł Jezusa Chrystusa, powraca teraz w swoim namyśle nad rolą dawnego Prawa w życiu jego samego i tych, którzy uwierzyli będąc przedtem poganami (adresatami są przecież rzymscy chrześcijanie). Czuje się wyzwolony od przygniatającej ilości szczegółowych przepisów Prawa – nakazów i zakazów – do tego stopnia, że pisze: „zostaliście uśmierceni dla Prawa” przez zmartwychwstałego Chrystusa, „uwolnieni od Prawa (…), żeby służyć według nowej rzeczywistości Ducha, a nie przestarzałej litery” (Rz 7,4.6; tu i poniżej, przekład ekumeniczny 2001). W innym liście stanowczo oświadczył: „Litera bowiem zabija, Duch zaś ożywia” (2 Kor 3,6).
Tyle tło. Poczucie wyzwolenia. Wielka przestrzeń wolności, do której wyzwolił nas Chrystus. Litera Prawa potrafi przesłonić rzeczy ważniejsze. To nie jest taka prosta sprawa z odróżnianiem dobra od zła. Niniwici, zagorzali wrogowie Izraela, doprowadzili się do takiej grzesznej sytuacji, że nie umieli już odróżniać „swej prawej ręki od lewej” (Jon 4,11).
Zagłębiając się w duchową retrospekcję, Paweł zaczyna opis swojego wewnętrznego dramatu i zmagania. To wewnętrzny rozrachunek w sobą samym. Pisze o nim z rozbrajającą szczerością. To problem „OŻYWAJĄCEGO GRZECHU”. On już jest chrześcijaninem i apostołem, a grzech odżywa: „kiedy przyszło przykazanie, grzech ożył” (7,9). Jak ongiś, pod Prawem.
Według jego przekonania, to Prawo sprawiło, że poznał kiedyś grzech i jego destrukcyjną siłę. Może miał teraz na myśli swoje okrutne postępowanie jako Szaweł i prześladowca chrześcijan? A przecież ta jego szaleńcza gorliwość wypływała z wierności dla Starego Prawa. Bronił starej wiary. Teraz uświadamia sobie , że postępował nie zdając sobie sprawy z tego, że bardzo grzeszy zadając cierpienie i zabijając wyznawców Jezusa. Oczywiście, że samo Prawo nie jest grzechem. Ale poznanie Prawa i gorliwość w jego obronie odsłoniły dopiero rzeczywiste rozmiary grzechu. „Bez Prawa grzech jest martwy” (7,8). Prawo uświadamia w jakiej sytuacji jesteśmy. To stare i to nowe.
W wywodach Pawła następują po sobie różne paradoksalne stwierdzenia, które faktycznie mogą wydawać się nielogiczne i sprzeczne. Zresztą w samym tekście naszych przekładów raz Prawo pisane jest przez duże „P”, a innym razem przez małe ”p”. To spiętrzenie różnych punktów widzenia. Wewnętrzne rozdarcie Apostoła. Niełatwo było mu, biedakowi, przebić się do spojrzenia na rolę nowego prawa i nowej rzeczywistości. Wie przecież, że samo w sobie Prawo było dobre (7,16), ale przyszło nowe zrozumienie. Pragnienie dobra w człowieku jest wielkie, ale „wykonania brak” (7,19). Dramatyczny okrzyk: „Jak udręczonym jestem człowiekiem!” (7,24).
Apostoł zdaje się momentami sam siebie nie rozumieć. Zmaga się ze sobą długo po nawróceniu. W samym sobie odkrywa wewnętrzne rozdarcie: „nie dokonuję tego, czego chcę, ale czynię to, czego nienawidzę”, „ja sam służę umysłem Prawu Boga, ciałem zaś prawu grzechu” (7 25).
Grzech naprawdę odżywa! Ścieranie się różnych praw. Odwieczny konflikt między duchem a ciałem wraz z jego pożądaniem. Antynomia: „człowiek wewnętrzny” – człowiek cielesny, ulegający „innemu prawu” (7,22). Wie, że grzech w nim mieszka nadal, choć mówi już o tym jako chrześcijanin, który został „uśmiercony dla Prawa” i „uwolniony od Prawa”.
Końcówka rozdziału zdaje się być kluczem do wcześniej opisanych rozterek. I wreszcie to końcowe dziękczynienie: „Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana” (7,25). Wdzięczność.
Nie wiem, jak sobie radzili rzymscy chrześcijanie z tak niełatwym tekstem, ile z jego wywodów zrozumieli. Jak świadczą refleksje Anny, my także z trudem przebijamy się do rozumienia wyznań Apostoła.
Tyle moich osobistych, niefachowych refleksji. Niech także inni dyskutanci spróbują odpowiedzieć Annie.
Bibliści, bibliści, jesteście naprawdę potrzebni. Może Pani Kalina napisze nam coś więcej na ten temat?
Pani Annie Kapie spróbuję odpisać słów kilka dopiero jutro. Nec Hercules contra plures. Dziękuję P. Andrzejowi za pomoc w naświetleniu tła, w związku z problemem grzechu przeciwko Duchowi Świętemu.
Panie Andrzeju!
Bardzo dobrze, że Pan naświetlił kontekst historii tekstów ewangelicznych.
Ja zrezygnowałam z porównawczego omówienia perykop synoptycznych o grzechu przeciw Duchowi Świętemu, bo zauważyłam, że zaczął się rozwijać odrębny temat ich wzajemnych odniesień i zakresu tematycznego, a jest on niemały. Innym zagadnieniem jest istnienie grzechów wybaczalnych bądź niewybaczalnych. Kolejny temat to, kto zgłasza wobec Jezusa zarzut działania w mocy złego ducha – Pan to obszernie rozwinął. Dla mnie najważniejszy był aspekt praktyczny, tj. dająca się wywieść z Ewangelii wskazówka pokazująca, na czym polega grzech przeciw Duchowi Świętemu i jak rozumienie tego wpływa na nauczanie kościelne.
Może podam formalnie dawną, ale trwale obecną w świadomości listę grzechów przeciw Duchowi Świętemu:
1.Grzeszyć zuchwale w nadziei miłosierdzia Bożego.
2. Rozpaczać albo wątpić o łasce Bożej.
3. Sprzeciwiać się uznanej prawdzie chrześcijańskiej.
4. Zazdrościć lub nie życzyć bliźniemu łaski Bożej.
5. Mieć zatwardziałe serce na zbawienne natchnienia.
6. Umyślnie zaniedbywać pokutę aż do śmierci.
Ja uczęszczałam na religię przed wydaniem nowego katechizmu w 1992r. i właśnie tych sześciu grzechów mnie uczono, a odkąd zaczęłam samodzielnie czytać Pismo Święte, nie widziałam związku między nimi a wypowiedziami Pana Jezusa. I obecna wersja o odrzuceniu miłosiernego Bożego przebaczenia też nie wydaje mi się biblijna.
W wydaniu Pallotinum z 1994r. pierwotnie przytoczony w Katechizmie cytat z Marka 3, 29 o grzechu wiecznym został na czerwono wykreślony i zastąpiony cytatem z Mateusza 12, 31 – opierając się na Mateuszu jestem więc „na bieżąco”…
Pozdrawiam Pana!
SŁAWNY FILOZOF B. RUSSEL OSKARŻAŁ JEZUSA O SZERZENIE STRACHU I BRAK MIŁOŚCI
Do P. Anny (K):
Tu widzimy, jak w sprawie grzechu/bluźnierstwa przeciwko Duchowi Świętemu nieuchronnie dotykamy wątku demonologicznego. Potwierdza to sam kontekst ewangelijny tego zagadnienia. Na początku swojego artykułu wstępnego zastrzegałem się, że nie będę rozwijał tematu związków ludzkiego grzechu z działaniem złego ducha. Ale w pewnych przypadkach nie da się tego uniknąć, jak już widzimy w naszej dyskusji. Mam nadzieję jednak, że nie zapędzimy się w las zagadnień związanych z Szatanem i egzorcyzmami, co stało się obecnie obsesją wielu wierzących.
(W pierwszym przypisie artykułu wspomniałem jedynie o tych sprawach. Ludzie zaczynają wszędzie widzieć działanie diabła. Przecież to jest przejaw niewiary w moc Jezusa Chrystusa! Tak jakby Bóg był winien posłuszeństwo diabłu. Mnożą się egzorcyści. Często robią wrażenie, że wiedzą więcej niż sam Jezus i wynoszą swoją wiedzę ponad dyskretne świadectwa Pisma Świętego. Jezus, Kyrios, poradził sobie ze złymi mocami. Nie czyńmy Go słabszym od diabła! Może to my sami otwieramy pole działania złemu duchowi przez nasze wzajemne nienawiści. Zastraszająco rośnie liczba nienawistników, „hejterów”, nie tylko zresztą w Internecie. Diabeł ma ułatwioną robotę, bo sami nie wierzymy w moc Zbawiciela i w „moc Jego zmartwychwstania”; Flp 3,10).
Pani Anno, ma Pani rację. Zaczynamy mówić o Bogu „w sposób całkowicie wypaczony”. Przedstawiamy Go „jako podległego szatanowi”, a to jest w gruncie rzeczy „szerzenie szatańskiego obrazu Boga”. Rośnie „wiara w szatana jako Anty-Boga”.
Warto pamiętać, że katechizmy wszelkiego rodzaju (także KKK), uważane przez wierzących za niemal ostateczny i nieomylny wyraz wiary, są w rzeczywistości zazwyczaj tylko usankcjonowaniem poglądów tradycyjnej teologii. Nie nadawajmy im rangi dogmatu. Jak wtedy kształtujemy umysły wiernych? I jeszcze ta jurydyczna groźba ekskomuniki za herezję.
Pisze Pani o smutnym fakcie, że zbrodniarze hitlerowscy nie zostali (z lęku przed odwetem! WH) objęci ekskomuniką. Podobnie katoliccy Ustasze eksterminujący prawosławnych Serbów. Chętnie natomiast są ekskomunikowani „katoliccy heretycy”. Dramatyczne w swej wymowie pytanie Pani: „Jaki obraz Boga i Jego prawa (…) wyłania się z prawa Kościoła?” pozostawiam do namysłu wszystkim dyskutantom.
Dobrze iż Pani przytoczyła całą tę „kościelną” listę grzechów przeciwko Duchowi Świętemu (z czasów Piusa X). Warto o tym przypominać. Nie dowierzamy świadectwu Pisma. Mnożymy (wierzę, że w dobrej intencji) różne przejawy tego grzechu. Ma to ostrzegać ludzi przed straszliwą ewentualnością nie odpuszczenia tego grzechu nawet w wieczności. Siejemy postrach. Stara, paraliżująca pedagogia strachu ma się wciąż całkiem dobrze w mentalności wierzących. Ja też nie mam przekonania do tego rodzaju pedagogii.
Słowa Jezusa o tzw. „grzechu niewybaczalnym” nie przeczą Jego nauce o nieograniczonym przebaczeniu. Brak zrozumienia zdarza się jednak nawet wielkim umysłom. Jakże charakterystyczna jest pod tym względem wypowiedź BERTRANDA RUSSELLA w eseju Dlaczego nie jestem chrześcijaninem?/ Why I Am Not a Christian? (1927). On tak skomentował słowa Jezusa o grzechu przeciwko Duchowi:
„Ten fragment był źródłem nieprzebranej ilości cierpień w świecie, bo najrozmaitsi ludzie wyobrażali sobie, że popełnili grzech przeciwko Duchowi Świętemu, i że nie zostanie im to odpuszczone ani w tym świecie, ani w przyszłym. Doprawdy nie sądzę, żeby ktoś, kto rozsiewał w świecie tego rodzaju strach i przerażenie miał w swojej naturze odpowiednią miarę dobrotliwości”.
Sławny filozof oskarżał Jezusa o szerzenie strachu, brak miłości, dobroci i wrażliwości na ludzkie cierpienie. Niezrozumienie to wynikało z nieznajomości różnic kulturowych pomiędzy światem dawnej kultury hebrajskiej a nowożytną kulturą umysłową. Jesteśmy ludźmi innego kręgu kulturowego. Żyjemy w świecie innych pojęć i kategorii. Potrzebujemy pewnej inicjacji w nieznane nam już obszary kultury słownej. Podkreślam: WYPOWIEDZI JEZUSA TRZEBA INTERPRETOWAĆ W ŚWIETLE REGUŁ MOWY PROROCKIEJ. Nie są to obiektywne informacje o przyszłości, lecz WEZWANIE DO TEGO, BY LUDZIE NIE BLUŹNILI PRZECIWKO DUCHOWI ŚWIĘTEMU. Nie wolno zatrzymać się na samej powierzchni słów i obrazów tego rodzaju wypowiedzi. Mowa prorocka charakteryzuje się paradoksalnym i hiperbolicznym sposobem wyrażania myśli. W gruncie rzeczy Jezus zachęca do wybaczania wszystkiego.
P. Andrzej Nowicki przypomniał, że Nauczyciel z Nazaretu uczynił to nie tylko słowami (jak w przypadku pytania Piotra: ‘ile razy mam przebaczać’?), ale własnym czynem, kiedy w skrajnym wyczerpaniu modlił się za sprawców swojego cierpienia i śmierci: „Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). Nic dziwnego, że „okrzyk Jezusa z Krzyża usuwano z kopii Łukasza. Jezus wybaczający wszystko nie był potrzebny tworzącej się dyscyplinie kościelnej”. Proszę zobaczyć przypis 11 w moim artykule wstępnym (i tekst do którego się odnosi).
KATECHIZM A JUDEOCHRZEŚCIJAŃSKI BÓG MIŁOŚCI: PERSPEKTYWA EKUMENICZNA
Po lekturze komentarzy Pani Anny Kapy oraz księdza profesora Wacława Hryniewicza nasunęło się mi kilka ważnych refleksji.
Być może jakiś katechizm przypisuje największe znaczenie słowom Jezusa o grzechu przeciwko Duchowi Świętemu Ewangelii według świętego Mateusza, ale słowa Pana zostały nam przekazane za pomocą – co podkreślił ks. prof. Wacław Hryniewicz – czterokształtnej Ewangelii, a więc, jako odbiorca, mogę nadać większe znaczenie logionowi z Ewangelii według świętego Marka, który jest już mniej nieprzejednany w swojej wymowie. Jest takie prawo i mogę z niego skorzystać. Stoją za tym również względy historyczne: to najstarsza Ewangelia i na niej opiera się Mateusz i Łukasz.
Jezus głosił wszystko wybaczającą miłość Boga. Sam utożsamił się ze Stwórcą ludzkości (zob. Q 10, 22), by ją praktykować, zapraszając do przyszłego królestwa grzesznice oraz celników. Pewien pastor spotkał się z przypadkiem narkomanki, która oddała swoje dziecko na pewien czas pedofilowi, by wziąć od niego pieniądze potrzebne jej na narkotyki. Coś najbardziej ohydnego, ale pastor wziął ją w ramiona i przytulił, pozwolił kobiecie wypłakać się; pozwolił tej kobiecie, chociaż na chwilę poczuć się człowiekiem. Słowa potępienia – nic by tu nie pomogły, ponieważ ta istota już czuła się zerem; ponieważ ona już podpisała na siebie wyrok.
Spowiedź dla człowieka nie jest determinantem przebaczenia. Kapłan może nam przebaczyć, a my nadal możemy czuć się niegodni Bożej Miłości przez to, że wciąż mówi się nam o konsekwencji grzechu, a bardzo mało mówi się o jego przebaczeniu.
Tymczasem Bóg jest istotą nieskorą do ludzkiego typu zachowań. Bo Ja jestem Bogiem, a nie człowiekiem, jestem pośród ciebie jako Święty i nie przychodzę, aby niszczyć (Oz 11, 9). Bóg nie przyjdzie nas niszczyć ani potępiać. Niektórzy chrześcijańscy teolodzy źle nauczają o Bożej sprawiedliwości. Powód przywrócenia ludzi do stanu przymierza i synostwa nie wynika z ich dobroci, lecz jest skutkiem samej natury Bożej: jest Bóg, który nie niszczy jak człowiek, albowiem jest On łaskawy nawet w swoich wyrokach (por.Oz 11, 9; Iz 55, 3).
Bóg w Jezusie nie przyszedł potępiać (zob. J 8, 11) i zamykać ludzi w lochach ich własnej ciemności i krzyku wiecznej rozpaczy. Takie coś może głosić jedynie chrystologiczny teolog-potwór. Nawet gdyby mój syn wyparł się mnie – dalej życzyłbym mu wszystkiego najlepszego. W Ps 27 psalmista wyraża się o PANU jako o swojej światłości i swoim zbawieniu (w. 1). On jest przekonany, że niezależnie od tego, co się wydarzy, PAN będzie z nim. On jest tak bardzo tego pewny, że, jak napisał, choćby ojciec i matka go porzucili, PAN zawsze będzie z nim (w. 10). Bóg jest naszym Ojcem i naszą Matką, nigdy się on nas nie wyprze: Zaiste muszę się nad nim zlitować (Iz 31, 20). Jezus jest także czuły niczym matka dla swoich piskląt: Ile razy chciałem zebrać twe dzieci, jak ptak swe pisklęta, ale nie chcieliście (Q 13, 34). Gdy Jezus na końcu dziejów wybaczy najgorszym grzesznikom, to właśnie oni będą najbardziej go miłować, bo komu mało się odpuszcza, mało miłuje (Łk 7, 47). Jak mawiał Hillel i Jezus: pierwsi będą ostatnimi.
Ciężko jest uskutecznić judeochrześcijańską wizję Boga, zwłaszcza, że staro i nowotestamentowy Bóg Ojciec-Matka został zastąpiony wizją srogiego i sprawiedliwego starca z brodą, którego gniewu nie sposób okiełznać. Drogi są dwie. Rabini również nie wiedzieli, w którą z nich się skierować:
Pewnego dnia jakaś kobieta przyszła do rabbiego Eliezera, aby się nawrócić. Poprosiła: „Mistrzu, dopuść mnie i przyjmij”. Rzekł jej: „Powiedz mi, jak się prowadzisz?” Ona na to: „Mój najmłodszy syn jest synem swego starszego brata”. Odpędził ją lżąc i przeklinając. Gdy zaś przyszła do rabbiego Jehoszuy, ten ja przyjął ( Midrasz Rabba Kohelet I, 25).
Kobieta złamała największe tabu (kazirodztwo), popełniła jedno z największych przekroczeń Tory; rabbi Eliezer nie był w stanie jej wybaczyć, ale przebaczenie uzyskała u rabbiego Jehoszuy. Rabbi Jehoszua naśladował Boga: wybaczał, nie potępiał.
Matczyna troska PANA o swoje dzieci, to nasza gwarancja odkupienia: Jak matka pociesza syna, tak ja będę was pocieszał, i w Jeruzalem doznacie pociechy (66, 13). Psalmista również posługuje się metaforycznym językiem, matki i dziecka, by opisać bliskość PANA: Zaiste, uciszyłem i uspokoiłem ma duszę; Jak dziecię odstawione od piersi u swej matki, Tak we mnie spokojna jest dusza moja (Ps 131, 2). Bóg jest naprawdę naszą duchową Matką: Tyś mnie wydobył z łona, Uczyniłeś mnie bezpiecznym u piersi matki mojej (22, 10). Nie musimy się Go obawiać. Czyż boimy się matki?
Spowiednik powinien pamiętać, że reprezentuje mojego Ojca i moją Matkę, gdy o tym zapomina, a zaczyna zbytnio skupiać się na mojej grzeszności (każdy jest grzesznikiem), to nie osiągnie żadnego wyznaczonego mu przez Stwórcę celu…
BIBLIO, JAKŻE JESTEŚ ZDUMIEWAJĄCA!
Jedna myśl pobudza drugą myśl.
P. Andrzej przypomina judeo-chrześcijański obraz Boga jako Ojca i Matki. Zarówno Merton jak i Juliana z Norwich (czytaj: noridż), o których piszę w artykule wstępnym, rozszerzali tę wizję także na Chrystusa. Robili to zresztą także inni teologowie – mądrzy, średniowieczni, mało znani teologowie, przyjaźni ludziom (zob. przypis nr 14).
Dlatego powracam jeszcze do charakterystycznych cech mowy izraelskich proroków. Często wyrażali oni gniew w imieniu Boga, ale ten GNIEW BYŁ WARUNKOWY, CHWILOWY, PODLEGAJĄCY ZMIANIE. Zawsze łączył się z apelem o powrót i obietnicą ocalenia. Wybuchał i znikał, gdyż miłość Boga, w przeciwieństwie do gniewu, jest niezmienna, współczująca, wierna i wiecznotrwała (zob. Iz 54,8; Jr 31,3).
To samo odnosi się do innych proroków. Świadectwo Ozeasza jest w tym względzie szczególnie wymowne, wręcz drastyczne. Dlatego chce je pokrótce przedstawić.
W Ewangelii Mateusza Jezus dwukrotnie przytacza jego słowa o miłosierdziu Boga: „Idźcie i nauczcie się, co znaczy: ‘Miłosierdzia chcę, a nie ofiary, eleos thelō kai ou thysían” (Mt 9,13); „Gdybyście zrozumieli, co znaczy: ‘Miłosierdzia chcę, a nie ofiary’, nie potępialibyście niewinnych” (Mt 12,7; Oz 6,6). Tymczasem nawet w piątym wydaniu Biblia Tysiąclecia uparcie trzyma się w obydwu miejscach przekładu: „Chcę r a c z e j miłosierdzia niż ofiary”. Czemu służy to bezpodstawne „raczej”? To chyba nie przypadek, że drugie odniesienie do słów Ozeasza znajduje się właśnie na początku rozdziału, w którym Jezus mówi o bluźnierstwie przeciwko Duchowi Świętemu.
Na początku Księgi Ozeasza Bóg kategorycznie wypiera się relacji przymierza z niewiernym narodem: „wy nie jesteście mym ludem, a Ja nie jestem waszym Bogiem” (Oz 1,9). Pomimo groźby pojawiają się jednak niebawem słowa zachęty, miłości i obietnicy (Oz 2,1.25). Z całości przesłania Księgi wynika, że BÓG NIE PRZECZY SAM SOBIE. W końcu JEGO WOLA PRZEBACZANIA UNIEWAŻNI JEGO RZEKOMĄ CHĘĆ KARANIA. Grzeszny naród pojedna się z Bogiem, a zacznie się nowy wiek powszechnego przymierza i pokoju (Oz 2,20-21).
MOWA PROROCKA SIĘGA GRANIC NOŚNOŚCI LUDZKIEGO JĘZYKA. Prorok może niespokojnie mówić zarówno o czułej dobroci jak i o gniewie i surowości Boga. Czy ten Bóg jest rzeczywiście mściwy, karzący, okrutny, niekonsekwentny i pełen sprzeczności? W rzeczy samej ta niekonsekwencja jawi się jedynie w ludzkich oczach. To kwestia wciąż zmieniającej się obrazowości języka w odniesieniu do Boga. Z jednej strony jest On pełen czułej miłości do Izraela (Oz 11,1-4). Z drugiej strony pojawiają się wyrazy rozczarowania i prawdziwie apokaliptycznego gniewu. Ponieważ lud odmówił powrotu do swego Wybawcy, nadejdzie czas zniewolenia i zniszczenia (Oz 11,5-7). Jednak współczująca miłość Boga skłania Go do zapomnienia o groźbach: „Moje serce na to się wzdryga i rozpalają się moje wnętrzności. Nie chcę, aby wybuchnął płomień mego gniewu, i Efraima już więcej nie zniszczę, albowiem Bogiem jestem, nie człowiekiem; pośrodku ciebie jestem Ja – Święty, i nie przychodzę, żeby zatracać” (Oz 11, 8-9).
Ale to jeszcze nie koniec zmieniającego się wzorca postaw Boga. Pojawia się skarga o niegodziwościach Izraela: „pomnażają kłamstwa i gwałty”(Oz 12,1). Nic dziwnego, że w mowie prorockiej widzimy teraz DRASTYCZNY OBRAZ BOGA działającego w straszliwym gniewie: „będę dla nich jak pantera, jak lampart na drodze do Asyrii. Rzuciłem się na nich JAK NIEDŹWIEDZICA, co straciła młode, rozerwałem powłoki ich serc, tam ciała ich pożarłem JAK LEW; dziki zwierz je porozrywał” (Oz 13,7-8; wyróżnienie moje W.H.).
Czy porównanie z dzikimi zwierzętami jest ostatnim słowem Boga? Ależ nie! Rozerwać pierś znaczy dotknąć ludzkiego serca, ośrodka podejmowania decyzji w języku biblijnym. W ten sposób zbliżamy się do sensu słów z Księgi Ezechiela: „I dam wam serca nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, zabiorę wam serca kamienne, a dam wam serca z ciała” (Ez 36,26).
Oto OBIETNICA WIELKIEJ PRZEMIANY – CEL MOWY PROROCKIEJ: „Chodźcie, powróćmy do Pana! On nas zranił i On też uleczy, On nas pobił, On ranę przewiąże. Po dwóch dniach przywróci nam życie, a dnia trzeciego nas dźwignie i żyć będziemy w Jego obecności” (Oz 6,1-2). Dwa dni, trzy dni – a więc niebawem!
Bóg zapomniał o swym gniewie, skoro tak usilnie wzywa lud do powrotu: „Wróć, Izraelu, do Pana, Boga twojego, upadłeś bowiem przez własną swą winę” (Oz 14,2). A w końcu widzimy już obraz uzdrowienia i szczęścia: „Uleczę ich niewierność, szczodrze obdarzę ich miłością, bo gniew mój odwrócił się od nich” (Oz 14,5).
Czy nie są to poruszające świadectwa? A ograniczyłem się do Ozeasza.
Biblio, Biblio, jakże jesteś zdumiewająca! To my jesteśmy niepojętnymi uczniami.
Dziękuję za Księdza refleksje, które pobudziły moje myśli. Paweł jest człowiekiem tragicznym i może faktycznie nie do końca rozumie siebie samego, może raz myśli jedno, raz coś innego, stara się ze wszystkim dojść do ładu i stąd nielogiczności. Ale może te nielogiczności da się jakoś rozszyfrować? Lubię takich autorów niejednoznacznych, nad którymi trzeba długo myśleć. No wiem, że kiedyś pisałam, że Paweł mnie nudzi, ale jak widać nie zawsze. Prawo porównuje Paweł do męża, który umiera, przez co uwalnia żonę i ta może wyjść za innego mężczyznę. Tylko pod warunkiem, że mąż umiera. I tu porównanie do nas: musimy umrzeć dla Prawa, aby się wyzwolić z czegoś, ze służalczego niewolnictwa prawdopodobnie. Kobieta po śmierci męża ponownie biorąc sobie kolejnego męża znów biedaczka wpada pod jego władanie. Ale my umarłszy dla Prawa już ponownie nie wpadamy pod władanie czyjeś, nie popadamy z powrotem w niewolnictwo. Prawo panowało nad człowiekiem, jak mąż panuje nad żoną. Ale po śmierci dla Prawa my już nie mamy żadnej władzy PONAD sobą, bowiem ta władza Boga zamieszkuje W nas, WEWNĄTRZ nas. Umarliśmy dla Prawa „dzięki ciału Chrystusa”, tzn. jak sądzę śmierć Chrystusa symbolizuje śmierć dla Prawa, a zmartwychwstanie Chrystusa symbolizuje nowe życie niepodległe Prawu, ale Duchowi, Bogu samemu. Tu nowość Ducha przeciwstawia Paweł starości litery. Paweł musiał czuć się jakoś spętany, wewnętrznie zniewolony Prawem, a w Chrystusie ujrzał wyzwoliciela do nowego życia duchowego, do nowego pojmowania stosunków między Bogiem a człowiekiem. „Nie otrzymaliśmy bowiem ducha niewoli ku bojaźni, ale ducha usynowienia, w którym wołamy „Abba, Ojcze!”. Prawo kojarzy się Pawłowi ewidentnie z niewolą i śmiercią i lękiem. Może nie samo Prawo, ale podległość jemu. W Chrystusie widzi ucieleśnienie, zrealizowanie nowej relacji z Bogiem opartej nie na ślepym posłuszeństwie, ale na synostwie. Ci, którzy „dają się prowadzić Duchowi Boga, są synami Boga”. Paweł nigdy nie powie, że Prawo jest złe, przeciwnie, podkreśla piękno i dobro Prawa. Ale coś z nim (z Prawem) jest ewidentnie nie tak. Paweł „popada w konflikt z Prawem”. Co jest nie tak z Prawem, że tak Pawła zniewala i dręczy? Że tak gorąco chce się od niego uwolnić? Rozpacz Pawła wynika z tego, że nie może podołać wymogom Prawa. Szuka czegoś, co może to Prawo zastąpić lub stanowić dla niego alternatywę, którą można wprowadzić w życie. Znajduje Chrystusa, który jest dla niego ZNAKIEM przełomu, zmiany, nowości. Prawo prześladowało Pawła swymi wymaganiami, było bowiem na zewnątrz niego, niejako w górze i kazało mu przyjąć pozycję niewolnika wykonującego rozkazy, których nie rozumie, pozycję nieznośną i łamiącą jego honor. Natomiast przełom, jaki Paweł zobaczył w Chrystusie polega na tym, że to Prawo „mieszka w nim”, mieszka w jego wnętrzu, czyli Paweł zintegrował to Prawo, które jest dobre i piękne z samym sobą. Sprzeczność i rozdarcie zostają pokonane, gdy Prawo zmieni swoje MIEJSCE (to było nie tak z Prawem), z zewnątrz przejdzie do wewnątrz, z wysokiego nieba zstąpi na ziemię czyli do serca człowieka. I tym, który to urzeczywistnił jest Chrystus. Tylko czy my chrześcijanie to umiemy urzeczywistnić? Czy Jezus był jedynym chrześcijaninem, jak twierdził Nietzsche?
NAJPIERW MIŁOŚĆ POTEM RYTUAŁ
Komentarz w nawiązaniu do wpisu ks. prof. Wacława Hryniewicza z 26 lutego 2015 o 09:34.
Nieważny jest rytuał – czy to spowiedź, czy to ofiary – jeśli za nimi nie idą uczynki miłosierdzia: Dajecie dziesięcinę z mięty, ruty i wszelkiej jarzyny, a pomijacie sprawiedliwość i miłość Bożą. To zaś należało czynić i tamtego nie opuszczać (Q 11, 42b). Jezus wzywa do poszerzenia rytuału o odnowę serca: dziesięciny mają znaczenie tylko wtedy, gdy podparte zostaną uczynkami. Spowiednicy powinni pamiętać, że jak oni sądzą, tak będą sądzeni, i jaką miarą mierzą, taką zostaną odmierzeni (Q 6, 34).
Ks. prof. Hryniewicz podkreśla, że należy odczytywać przesłanie Nazarejczyka w zgodzie z profetyczną tradycją biblii Hebrajskiej. Do tego samego namawia nas zresztą sam Mistrz z Nazaretu: Wielu proroków i królów chciało widzieć, co wy widzicie, a nie ujrzeli, i słyszeć, co słyszycie, a nie usłyszeli (Q10, 24).
Gdy rozważamy proroka Ozeasza 6, 6 i jego chcę raczej miłosierdzia niż ofiary, to nie rozumiemy przez to, że prorok przewidział renesansowe przebudzenie świadomości religijnej. On raczej określił priorytety: miłosierdzie wobec bliźniego jest o wiele ważniejsze niż kultowe ofiary, choć tego ostatniego nie należy w całości odrzucać. Podobnie jak Jezus w przywołanym przeze mnie logionie z Q 11, 42. Powinniśmy o tym pamiętać w kontekście naszych praktyk religijnych, ponieważ to nie samo uczestnictwo w rytuałach kościelnych (przy ich ważnej funkcji) jest najbardziej istotne.
Qumrańczycy odsunęli się od kultu świątynnego i jego ofiar całopalnych uważając, że Bóg przyjmie ich „ofiarę warg” jako „dobrowolną ofiarę pokarmową” (1QS kol. 9, 3-5). Oczekiwali oni jednak, że Bóg na końcu dziejów ustanowi prawdziwy kult i doskonałą Świątynię w Jerozolimie: Uświęcę świątynię mą chwałą, umieszczając nad nią moją chwałę, aż do dnia stworzenia, gdyż stworzę mą świątynię, wznosząc ją dla mnie, na wszystkie dni, zgodnie z przymierzem, które zawarłem z Jakubem w Betel (11Q19 kol. 29, 8-10). Nadzieję na odnowienie Świątyni podzielał Jezus oraz wcześni chrześcijanie (zob. Mk 11, 17; 14, 58; Ap 21, 9-27). Kościół jest więc czymś tymczasowym, nie jest absolutnym narzędziem, ale drogą ku doskonałemu kultowi (czy jedyną? zob. Łk 9, 49-50).
Faryzeusze stanęli po zburzeniu Świątyni przed bardzo dużym problemem: została zagrożona ich religijna tożsamość. Pocieszenia poszukali właśnie u proroka Ozeasza: Na widok ruin świątyni rabbi Jehoszua zawołał: „Cóż to za nieszczęście dla nas, że została zburzona świątynia i to miejsce, które służyło przebłaganiu za nasze grzechy!” Ale mistrz powiedział wtedy do niego: „Nie martw się zbytnio, mój synu, albowiem mamy inny sposób przebłagania również bardzo skuteczny”. – „Jaki?” – „Są nimi miłosierdzie, miłość bliźniego i dobroczynność (gemilut chasadim). O tym nauczał prorok Ozeasz, który powiedział: «Dobroci chcę, a nie ofiar» (Oz 6, 6). A ponadto i psalmy mówią: «Albowiem powiedziałem, że świat będzie zbudowany przez dobroć» (Ps 89, 3)” (Awot de rabbi Natan A7, B8; por. Mk 2, 23-28).
Prorocy są zjawiskiem, które jest czymś ponadczasowym. Głębia obrazów, metafor i wizji, z którymi się u nich spotykamy, nie jest możliwa do ogarnięcia w ciągu tak krótkiego życia, jakie jest nam dane.
Prorocy wezwali Izrael do wyjścia na przeciw miłości Ojca, ponieważ On ich kocha jak Ojciec-Matka swoich synów i córki. Duch Boży rozciągnął ten przywilej, związany z epoką renowacji, na wszystkich – niezależnie od płci, wieku czy pozycji społecznej (Jl 2, 28-29). Apostolska misja do narodów za pomocą Ducha: to przywilej synostwa również dla pogan (Rz 8, 14-17; 10, 11-12; por. Ga 4, 5-7).
Ks. prof. W. Hryniewicz wspomniał, iż wielu teologów chciało i chce przywrócić obraz Boga jako Ojca i Matki współczesnym chrześcijanom, że wyżej wymienioną metaforą chcą oni obdarzyć Jezusa z Nazaretu. Byłoby to cudowne, gdyby do tego doszło. Teologia feministyczna także domaga się zmiany w mówieniu o Bogu. Ducha tej metafory odnajdujemy u Anzelma Canterbury: „Oni obydwaj (Jezus i Paweł) są matkami. Nawet jeśli są ojcami, to są również matkami… Ojcami według swojej władzy, matkami według życzliwości (kindness), ojcami według swojego nauczania, matkami dzięki swojemu miłosierdziu (mercy)” (Cyt. za: W. A. Visser’t Hooft, The Fatherhood of God in an Age of Emancipation, Philadelphia: Westminster 1982, s. 133). O wiele lepiej jest myśleć o Bogu w tej podwójnej kategorii, w obliczu naszej grzeszności.
APOSTOŁ PAWEŁ W NASZYCH OCZACH
Ciekawe są, Anno, Twoje dociekania, porównania, próba uwewnętrznienia Prawa Bożego: Prawo i władza Boga zamieszkują WEWNĄTRZ nas, „nowa relacja z Bogiem”, już z rozjaśnioną twarzą. Rola zmartwychwstania, „Znak przełomu”, nowe życie, nowość Ducha. Ileż otwartych dróg dla ludzkiej myśli!
Sami siebie nieraz też nie rozumiemy. Paweł był tylko człowiekiem, i to o wielkiej rozpiętości uczuć, pragnień, zmagań, poszukiwań. Nie zdołamy „rozczytać” go do końca. Część tajemnicy każdego człowieka w nim się odzwierciedla.
Skoro Kościół rzymskokatolicki i prawosławny wciąż ogłaszają nowych świętych, to chyba Nietzsche się mylił? Zresztą, po co tu mówić o kanonizowanych? Do mnie bardziej przemawiają ludzie, których życie było ciągłym czynieniem dobra, cichym i bez rozgłosu. Choćby nasze matki, na wskroś dobre, życzliwe, cierpliwe, oddane wychowaniu swoich dzieci, przyjazne ludziom…
Nie wiem jak Nietzsche pojmował w swojej wyobraźni tego „chrześcijanina Jezusa”. Miał wobec Niego tyle zastrzeżeń i tak wiele Mu zarzucał. Czy to zawiedziona miłość? Jako syn pastora jakoś się nie przejął ojcowskim „zwiastowaniem Ewangelii”. Gorzką prawdą jest, że srodze się rozczarował ówczesnym chrześcijaństwem. Pod wielu względami trzeba mu przyznać rację.
Oddalamy się tu od tematu głównego dyskusji, ale nie mogę się oprzeć, żeby nie napisać czegoś o Nietzschem w kontekście św. Pawła. Jak wiadomo Nietzsche nie lubił św. Pawła i uważał, że wypaczył on nauczanie Jezusa, którego w rzeczywistości filozof lubił. Pawła krytykował za oderwanie chrześcijaństwa od ziemi, od życia, za nakierowanie go w stronę „zaświatów”, za pogardę cielesności, skupienie się na przyszłym życiu zamiast zajęciu się tym życiem doczesnym. Widzę jednak, że obie te postacie mają coś wspólnego, Paweł i Nietzsche: poczucie dramatu egzystencji, rozpacz, gorączkowe poszukiwanie odpowiedzi. Obaj dali jednak przeciwne rady na dobrą strategię życiową: Nietzsche wybrał to życie, doświadczalne, cielesne i gloryfikował siłę życiową, zaradność, piękno i zuchwałość. Odrzucał litość czyli współczucie, które umniejsza siły życiowe. To była jego ślepa uliczka, bo zignorował coś jakby wrodzonego naturze ludzkiej. Sam odczuwszy współczucie, smutek i rozpacz popadł w obłęd. Jego dążenie do nadczłowieka nie zniosło poczucia marności, słabości i litości, których w końcu doświadczył. Dla filozofa te ideały nadczłowieka stały się dokładnie tym, co krytykował u św. Pawła, czyli niedościgłym ideałem, którego spełnienia nie można doświadczyć na tym świecie. Dla Nietzschego Jezus był jedynym prawdziwym chrześcijaninem, ponieważ jedynie on wprowadził w życie doczesne ideały miłości, nie był gołosłowny, nie obiecywał szczęścia w zaświatach, ale czuł i wiedział, że królestwo niebieskie jest już tutaj i teraz. Jezusa nazywa filozof idiotą, ale w sensie takim, jak w powieści Dostojewskiego „Idiota”. Paweł będąc także człowiekiem rozdartym, miał inny pomysł jak rozwikłać dramat ludzkiej egzystencji: odpowiedzią jest Chrystus, ale już nie Jezus ziemski, o jakim mówił Nietzsche i jakiego lubił filozof. Długo by pisać, to wielki temat.
JEZUS Z TWARZĄ PONURAKA
Cytat:
«Jaki był dotąd NAJWIĘKSZY GRZECH NA ZIEMI? Czyż nie SŁOWA TEGO, KTO POWIEDZIAŁ: „BIADA TYM, KTÓRZY SIĘ ŚMIEJĄ!”
Czyżby sam nie znał podstaw do śmiechu na ziemi? Wobec tego źle szukał. Nawet dziecko je znajdzie.
ÓW – NIE DOŚĆ MIŁOWAŁ: w przeciwnym razie miłowałby również nas, śmiejących się! Ale ON NIENAWIDZIŁ NAS I WYSZYDZAŁ, OBIECYWAŁ NAM PŁACZ I ZGRZYTANIE ZĘBÓW.
CZY OD RAZU TRZEBA PRZEKLINAĆ, JEŚLI SIĘ NIE MIŁUJE? (…) On taj jednak uczynił, bezwzględny. Z motłochu się wywodził.
I sam nie dość miłował; w przeciwnym razie mniejszym pałałby gniewem, że się Jego nie miłuje. Wszelka wielka miłość nie chce miłości, ona chce więcej.
SCHODŹCIE Z DROGI WSZYSTKIM TAKIM BEZWZGLĘDNYM! To biedny, chory rodzaj, motłoch; złym okiem patrzą na życie, złe spojrzenia rzucają na ziemię.
Schodźcie z drogi takim bezwzględnym! Mają ciężkie stopy i duchotę w sercach: NIE POTRAFIĄ TAŃCZYĆ. Jakże ziemia miałaby im być lekka.» (wyróżnienia moje, WH)
***
No i kto tak pisał?
To głos Fryderyka Nietzsche’go („To rzekł Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo”, przełożyli Sława Lisiecka i Zdzisław Jaskuła, Wrocław 2005, s. 28. Część czwarta i ostatnia, O wyższym człowieku).
To nie kanoniczni Ewangeliści, ale pobożni naśladowcy i niepobożni interpretatorzy uczynili z Jezusa postać z nieludzką wręcz twarzą. Nie dziwię się, że Dietrich von Hildebrand nazwał Nietzschego „radykalnie protestanckim kaznodzieją”.
NIE ODDALILIŚMY SIĘ OD GŁÓWNEGO TEMATU. DRAMAT DZIEJÓW ŚWIATA ZACZYNA SIĘ WSZĘDZIE TAM, GDZIE WYPACZAMY OBRAZ JEZUSA – Jezusa Nauczyciela chodzącego po palestyńskich drogach. Jezusa uśmiechającego się do dzieci, kiedy matki przynosiły mu swoje pociechy, aby je błogosławił. Jezusa, który w sobie doświadczył dramatu świata jako Ten, który „gładzi grzech świata” (J 1,29).
Jezus w swoich Błogosławieństwach mówił: „Błogosławieni jesteście, którzy płaczecie, albowiem śmiać się będziecie” (Q 6, 21). O czym świadczą również słowa: „Cieszcie się i radujcie, ponieważ nagroda wasza wielka jest w niebie” (Q 6, 23). Czy skłonny byłby wypowiadać takie obietnice ktoś, kto sam nie potrafiłby się cieszyć, czy nawet uśmiechnąć? Kiedy Jezus zasiadał do stołu z grzesznikami, przeciwnicy mówili o Nim z nieukrywaną ironią i dezaprobatą. On sam przytacza ich słowa: „Przyszedł Syn Człowieczy jedząc i pijąc – a wy mówicie: ‘Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników’. Ale mądrość usprawiedliwiona została przez swe dzieci” (Q 7,34-35). Sam usprawiedliwia sens swojego postępowania wobec zagubionych ludzi w przypowieści o pasterzu i zgubionej owcy: „Powiadam wam, większa jest w niebie radość z powodu tej jednej, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu (Q 15, 7).
Niektóre wypowiedzi Jezusa w galilejskiej Ewangelii logiów odsłaniają coś charakterystycznego w Jego stosunku do radości i śmiechu. Jakże znamienny jest już sam fakt, że pogardliwie nazywano Go „żarłokiem i pijakiem”, „przyjacielem celników i grzeszników”. Nie sposób wyobrazić sobie, aby brał udział w posiłkach przy jednym stole z tak określanymi ludźmi i nie uśmiechał się do nich, nie cieszył ich obecnością i gotowością słuchania Jego słów.
To przyda się nam jako jedno z wyzwań Święta Paschy.
Próbowałam kiedyś przeczytać „Zaratustrę” ale nic z tego nie rozumiałam, więc nie znam tego cytatu. Ale w „Antychryście” (tą książkę prawie w całości rozumiem) Nietzsche pisze co innego: „Życie Zbawiciela nie było odmienne od tej praktyki (działania w miłości-moje wyjaśnienie) – śmierć jego też odmienna nie była… Nie potrzebował on już żadnych formuł, żadnego obrządku dla obcowania z Bogiem – ani nawet modlitwy. Zerwał z całą żydowską nauką pokuty i pojednania; wie on, że jedynie w praktyce życiowej czuje się człowiek „boskim”, „szczęśliwym”, „ewangelicznym”, każdego czasu „dzieckiem Boga”. Nie pokuta, nie modlitwa o przebaczenie jest drogą do Boga: jedynie praktyka ewangeliczna wiedzie do Boga, ona właśnie jest „Bogiem”. – Co z Ewangelią odrzucone zostało, to żydostwo pojęć „grzechu”, „przebaczenie grzechu”, „wiary”, „zbawienia przez wiarę” – cała żydowska nauka kościelna została zaprzeczona w „nowinie radosnej”. Głęboki instynkt w tym, jak się musi żyć, by czuć się „w niebie”, by czuć się „wiecznym”, podczas gdy przy każdym innym prowadzeniu życia czuje się człowiek wcale nie w niebie: to jedynie jest psychologiczna rzeczywistość zbawienia. – Nowy sposób postępowania, nie nowa wiara….”
I drugi cytat z Karla Jaspersa „Nietzsche a chrześcijaństwo”: „Jezus nie urzeczywistnia nowej wiary, lecz nową przemianę, nie nową wiedzę, ale nową praktykę życiową. Kieruje nim „głęboki instynkt” tego, „jak powinno się żyć, by się czuć w niebie, by się czuć wiecznie”. Szczęśliwość, którą przeżył Jezus, którą osiągnął dzięki swej praktyce życiowej jest psychologiczną rzeczywistością zbawienia. Szczęśliwość ta polega na zadomowieniu się (Zu-Hause-Sein) w świecie, którego nie narusza już żadna realność, w świecie wewnętrznym”.
I jeszcze raz Jaspers, tym razem o wypaczeniu Jezusa przez chrześcijaństwo: „Obraz tego wypaczenia przedstawia Nietzsche następująco: podczas gdy Jezus urzeczywistniał praktykę życiową, teraz chodziło o wiarę. Ale: „Zredukowanie bycia chrześcijaninem do tego, co się uważa za prawdę, oznacza negowanie chrześcijańskości. Prawdę powiedziawszy to wcale nie było chrześcijan”. Podczas gdy Jezus, podobnie jak Budda, odróżniał się od ludzi odmiennym postępowaniem, to chrześcijanie od początku odróżniają się jedynie inną wiarą. Wiara stała się nauką. To, co stanowiło symboliczny przekaz stanu szczęśliwości, stało się namacalną realnością: „okrzyczane sprawy i osoby zamiast symboli, okrzyczane historie zamiast wiecznej faktyczności, okrzyczane formuły, przepisy, dogmaty zamiast praktyki życia”.
ETYKA („PRAKTYKA ŻYCIA”) I DOGMAT
A więc i w życiu wielkich myślicieli tego świata dokonują się przemiany i przesuwają akcenty. Nie jesteśmy manekinami. Myślimy. Lata robią swoje. Wielki kardynał John Henry Newman miał rację: „To live is to change”. / „Żyć to się zmieniać”.
W ewolucji duchowej Nietzschego na czoło wybija się priorytet etyki nad dogmatyką: „Nowy sposób postępowania, nie nowa wiara….” Praktyka życiowa na pierwszym miejscu. Gdy ta zawodzi, chrześcijaństwo się wynaturza, staje się, jak mówi Jaspers, sprawą „formuł, przepisów, dogmatów zamiast praktyki życia”.
Ale wtedy nawet sam Jezus podlega krytyce za swoje wyrwane z kontekstu, źle rozumiane wypowiedzi. Wtedy i Jego samego dotyczy zarzut, że „nie dość miłował”, powtórzone w tekście, który zacytowałem. Na jakiej podstawie? – „Nie znał podstaw do śmiechu na ziemi”. Bo powiedział: „Biada tym, którzy się śmieją!” oraz „nienawidził nas i wyszydzał, obiecywał nam płacz i zgrzytanie zębów”.
Wielokrotnie w blogu zwracałem uwagę na możliwość innego rozumienia greckiego słowa „brygmós”: nie jako „zgrzytanie” zębów (ze złości!), ale „szczękanie” (zaciskanie zębów z bólu, dreszcz). Ale stereotypy mają długi żywot. Nasze przekłady również. Wyrażenia biblijne muszą byś dopasowane do dogmatyki. W tym przypadku – do despotycznej doktryny wiecznego piekła idącej przez wieki. Tu Nietzsche i Jaspers mają rację.
Jest naprawdę nad czym się zastanawiać. Dziękuję, Anno, za drążenie tematu, a nie pozostawanie na powierzchni.
Tak, drążę w głąb i lubię to, tylko nie wiem czy ma to jakiś związek z tematem dyskusji, czyli dramatem dziejów świata . Ale ten cytat z „Antychrysta” Nietzschego na pewno ma związek (lubię styl tego filozofa, który nie bał się okazywać w pismach swoich emocji, oburzenia, zachwytu itp, nie był czysto intelektualnym filozofem, jego pisanie ma związek z jego życiem): „I odtąd wynurzył się niedorzeczny problemat: „Jak Bóg mógł do tego dopuścić! (do śmierci Jezusa-moje wyjaśnienie)”. Zaburzony rozum małej gminy znajduje wprost niedorzeczną na to odpowiedź: Bóg zesłał Syna swego dla przebaczenia grzechów, jako ofiarę. Jakże od jednego razu położono kres Ewangelii! Ofiara za winy, i to w swej najwstrętniejszej, najbardziej barbarzyńskiej formie, ofiarowanie niewinnego za grzechy winnych! Co za okropna pogańszczyzna! – Przecie Jezus sam usunął pojęcie „winy” – zaprzeczył wszelkiej przepaści między Bogiem a człowiekiem, przeżywał tę jedność Boga i człowieka jako swoją „radosną nowinę”… I nie jako przywilej!”
I jeszcze gorzkie słowa o instytucji kapłańskiej także z „Antychrysta”: „Nieposłuszeństwo względem Boga, to znaczy względem kapłana, względem „prawa”, otrzymuje teraz miano „grzechu”; środki do „pojednania się znowu z Bogiem” to te, które uległość mocy kapłanów jeszcze gruntowniej tylko zabezpieczają: tylko kapłan „wyzwala”… Ze stanowiska psychologicznego stają się „grzechy” w każdej po kapłańsku zorganizowanej społeczności niezbędne; są one właściwą poręką mocy, kapłan żyje z grzechów, potrzebuje jeszcze, by „grzeszono”… Najwyższa zasada: „Bóg przebacza temu, kto czyni pokutę” – po naszemu: kto się podda kapłanowi”.
Nietzsche z pewnością przeżywał i przemyśliwał dogłębnie sprawy związane z chrześcijaństwem, był przy tym pełen jakiejś goryczy i zajadłości, jakiegoś wielkiego protestu. Nie trzeba się z nim zawsze zgadzać, ale trzeba zdać sobie sprawę z siły jego argumentów.
Czy św. Paweł zaprzeczył Jezusowi?
Na marginesie rozważań ks. prof. Wacława Hryniewicza i Pani Anny Connolly warto zwrócić uwagę na pewne niedociągnięcia w budowie portretów Jezusa z Nazaretu oraz Pawła z Tarsu, których autorem był Friedrich Nietsche. Sam Nietsche zmarł w epoce, kiedy badania nad Pawłem nie osiągnęły kulminacyjnego momentu. Otóż obecnie wręcz powszechnie uważa się, że aby odnosić się do nauczania Pawła, należy wziąć pod uwagę pracę prof. E. P. Sandersa Paul and Palestinian Judaism. To klasyczne już dzieło zapoczątkowało Nowy Nurt, który jest w Polsce zjawiskiem mało znanym. Prof. N. T. Wright, który jest kontynuatorem myśli swojego kolegi z Oxfordu, w następujący sposób ocenił dzieło prof. E. P. Sandersa: Sanders usuwa grunt spod nóg przyjmowanemu przez większość rozumieniu pism Pawła, szczególnie w głównym nurcie protestantyzmu. Judaizm – nalega – jest słuszną i właściwą forma religii. Jedyna prawdziwą krytyką judaizmu ze strony Pawła – według Sandersa – jest to, że „nie jest chrześcijaństwem”. Paweł, znalazłszy zbawienie w chrześcijaństwie, był zmuszony dojść do wniosku, że judaizm nie jest wystarczający. Centrum myśli Pawłowej (tutaj Sanders mocno obstaje po stronie Schweitzera) było nie usprawiedliwienie, ani też jego krytyka Izraela; sednem jej było coś, co Sanders nazywa „udziałem” – pojęcie przez niego wprowadzone na określenie całości myśli Pawłowej, która skupia się na „byciu w Chrystusie” (N. T. Wright, Co naprawdę powiedział święty Paweł? Czy Paweł z Tarsu rzeczywiście był założycielem chrześcijaństwa? Biblijne Seminarium Teologiczne, Wrocław 1999, s.7).
To olbrzymie odejście od koncepcji Marcina Lutra oraz Jana Kalwina wywołało falę krytyki w świecie protestantów (m.in. John Piper, Sinclair Ferguson, DA Carson, Ligon Duncan). Nowy Nurt za bardzo zbliżył się do katolickiego nauczania i odbioru nauk Pawła. Perspektywa dobrych uczynków potrzebnych dla zbawienia tworzy nową i znacznie lepiej ugruntowaną płaszczyznę porozumienia z Kościołem rzymskokatolickim i prawosławnym, a także nobilituje, w pewnym sensie, świętego Augustyna obwinianego – jak widać niesłusznie – o zły odczyt danych biblijnych. Katolicy podeszli do tych ustaleń bardzo entuzjastycznie (zob. http://pauliscatholic.com/).
Co one jednak takiego wnoszą do zrozumienia nauk świętego Pawła, że możemy mówić o przełomie?
Oczywistym zagadnieniem w tym jest to, w jaki sposób nauki Pawła łączą się ze wspólną mu nauką żydowską, co na tle starożytnego judaizmu jest istotne dla właściwego zrozumienia nauk Pawła; oraz: w jakim stopniu jego nowy temat nauczania wiąże się z historycznym Jezusem? Z punktu widzenia tej płaszczyzny, można by więc zapytać: w jakim stopniu „paulinizm” i „jezuizm” mają jeszcze wspólną koncepcję?
Kierunek hermeneutycznej elipsy ukazuje, że teologiczne stanowisko określa prezentacje danych historycznych i tekstowych, stąd odczytywanie starożytnych tekstów w świetle późniejszej konstrukcji teologicznej. Obecna dyskusja mierzy się więc z podwójną naturą historycznego badania: ustosunkowuje się do Jezusa i Pawła w kontekście starożytnego judaizmu i teologicznego międzyreligijnego zrozumienia oraz próbuje zmierzyć się z zauważonymi podobieństwami i różnicami między judaizmem a chrześcijaństwem. Nie jest to zadanie łatwe! Bardzo niewielu egzegetów ma właściwą wiedzę, aby zmierzyć się z tym zagadnieniem aż na tylu płaszczyznach! Trzeba znać w stopniu bezbłędnym literaturę hebrajską, aramejską, inter-testamentalną, qumrańską i rabiniczną. To mało! Trzeba znać w stopniu idealnym judaizm hellenistyczny i świat śródziemnomorskiego hellenizmu.
Tak dużo już napisano o sprawie nowatorskiego charakteru nauczania Pawła o Jezusie. Podczas gdy takie stwierdzenia powinny, metodologicznie, zostać oparte na wyłącznie historycznych badaniach, to takie studium znajduje się często w beznadziejnej sytuacji przez komunikat płynący z teologicznego punktu widzenia (u protestantów), który zupełnie rozkłada rygor metodologiczny, który trzeba niezbędnie założyć w celu ustalenia pożądanej prawdy historycznej. Kiepska szkoła skutkuje, bardzo często, błędami metodologicznymi, które popełniają nawet najlepsi naukowcy. Chrześcijańska szkoła tematu „Jezus-Paweł” była konsekwentnie nękana przez takowe metodologiczne pułapki. Ale nie inaczej było ze szkołą świecką, która powinna przecież być bezstronna. Dla niej Paweł jawi się jako heretyk, który w sposób dowolny zmienił komunikat Jezusa. Jezus w tych badaniach jest ideałem, Paweł heretykiem i apostatą. Być może najbardziej oczywistym wyrazem interiekcji świeckiego punktu widzenia na to, co powinno być neutralne historyczno-religijnie, jest nie to, że źródła Proto-Pawłowe są prezentowane, ale że są one również oceniane. Ale uwaga: piśmiennictwo Pawła, w swej głównej części, jest literaturą jedyną w swoim rodzaju, a to oznacza, że musimy uwzględnić jego literackie normy wyrażania, stylizowane formy retoryczne i określone teologiczne zainteresowania. Musi być ono przedstawione na ich własnym gruncie, podobnie jak dowody z Nowego Testamentu. Po zebraniu naszych faktów dopiero można poczynić spostrzeżenia natury porównawczej, aby wyciągnąć wnioski, które rozszerzą perspektyw dla dziedziny religioznawstwa i teologii porównawczej. Mimo to nawet wtedy, gdy wymiar teologiczny zostanie wprowadzony, należy unikać takich ewaluacyjnych kategorii, jak „wyższy” lub „pełniejszy”, „ziemski” lub „niebiański”, „realny” lub „nierealny” w ramach realizacji porównania Jezusowej i Pawłowej prezentacji obrazu Boga Ojca, Tory i królestwa Bożego.
Bardzo nie podoba mi się, gdy omawia się Pawła bez Pawła, tzn. bez jego świata (czyt. kontekstu), jego historii („gorliwy”), jego nawrócenia („bat kol” jako głos Jezusa), bez jego adresatów (czyt. pogan), bez syntetycznego ujęcia oraz gdy próbuje się zadawać pytania Pawłowi z pozycji człowieka żyjącego w XXI wieku!!! Taka gimnastyka jest niepotrzebną stratą czasu. Ona opiera się na importowaniu pytania skierowanego do Pawła z zewnątrz. Pytanie jest pozbawione sensu, ponieważ nie bierze pod uwagę norm literackich Pawłowych źródeł (listy), i ich własnych stylizowanych konwencji wyrazu. Nikt nie może traktować Nowego Testamentu, tak jakby on był częścią jednego, lecz większego zbioru starożytnej literatury, i przeszukiwać go dla wydobycia odpowiednich danych (Jezus kontra Paweł). Raczej, nowotestamentalne źródła powinny być oceniane poprzez wyjątkowość swoich struktur literackich, metod wyrażania i stylistycznych konwencji.
Tyle moich uwag. Mogę rozmawiać o Pawle, ale z poszanowaniem wszystkich zasad, które dla każdego powinny być obecnie aksjomatem, niepodlegającym żadnej dyskusji. Nietzsche wyraził swoje zdanie o Pawle, ale nie miał on racji, przynajmniej, na płaszczyźnie historycznej. O innych nie wspomnę, ponieważ był on filozofem, nie egzegetą, a zatem powinniśmy podchodzić do jego wniosków z bardzo dużą ostrożnością i dystansem.
Pisze Pan: „Trzeba znać w stopniu bezbłędnym literaturę hebrajską, aramejską, inter-testamentalną, qumrańską i rabiniczną. To mało! Trzeba znać w stopniu idealnym judaizm hellenistyczny i świat śródziemnomorskiego hellenizmu”. Panie Andrzeju! Gdybyśmy warunkiem dyskusji i wyrażenia swojego zdania czynili znajomość całej literatury na dany temat to dyskusja ta by nie istniała. Czy ktoś kto żyje w XXI wieku i czyta sobie św. Pawła (niewielu jest takich!) to nie ma prawa do swoich opinii? Nie zniechęcajmy internautów do dyskusji! Nikt się nie odważy nic napisać jeśli się będzie bał, że palnie głupotę, bo tą kwestię już dawno jednoznacznie rozstrzygnął jakiś badacz! Każdy ma prawo do swojego namysłu i nie zniechęcajmy do tego. Błądzić rzecz ludzka, ale jaka radość z drogi, którą błądząc gdzieś czasem docieramy.
By wyrazić opinię, że Paweł zaprzeczył Jezusowi bez znajomości całego kontekstu: ma Pani rację – nie należy do tego zniechęcać, zwłaszcza jeśli jest to tylko opinia; zwłaszcza jeśli do takiej opinii nie potrzeba odwagi, ale czegoś zupełnie innego.
Sanders nic nie rozstrzygnął, on coś zapoczątkował, a to jest zasadnicza różnica. Znam tezy przeciwne, i z miłą chęcią mogę z nimi polemizować, ale polemika ma to do siebie, że obydwie strony sporu powinny odwoływać do tej samej metodologii (albo ewentualnie wskazać, iż metodologia strony przeciwnej jest niewłaściwa).
Biblia może być rozpatrywana przez swoje widzimisię: z tym się z Panią zgadzam. Ale widzimisię nie może przekładać się na tak ważny wniosek teologiczny: Paweł zaprzeczył Jezusowi. Wtedy to już nie jest widzimisię, ale próba przekształcenia widzimisię w tezę, którą warto rozpatrywać.
Wartościowanie: Paweł gorszy, Jezus lepszy, także może wynikać również ze swojego widzimisię. Na to też potrzeba odwagi – jak Pani słusznie to zauważa – tylko odwagi, niczego więcej.
Czy moze Pan sprecyzowac czego mianowicie trzeba calkiem innego niz odwaga, bo chyba nie rozumiem albo zle rozumiem
Szanowni Państwo!
Z uwagą czytam wymianę poglądów na temat relacji Prawo – grzech, zainicjowaną przez Panią Annę Connolly, w odniesieniu do listów św. Pawła. Uwagi Pana Andrzeja Nowickiego ukazały formalno-naukowy aspekt sprawy jako kompetencji do formułowania wniosków teologicznych.
Wzorem Pana Roberta Kossa, który w poprzedniej dyskusji opisał osobiste trudne doświadczenia poprzedzające drogę wiary, chciałabym opisać własne przeżycia, których pamięć wróciła po lekturze wpisu Pana Nowickiego.
W środę w nocy z 31 VIII/1 IX 2005r. miałam sen: Jezus rozpięty na krzyżu, a pod krzyżem św. Jan i Maryja, zupełnie jak na ołtarzu w moim parafialnym kościele, i jak opisano tę scenę w Ewangelii św. Jana. Golgota w moim śnie była osobliwa: cała zrobiona z kamieni szlachetnych, jak szmaragdy, rubiny, diamenty, konający Chrystus jakby z kości słoniowej lub kryształu. Widok był piękny, jak drogocenny krucyfiks, ale zimny i martwy. Patrzyłam z boku nie wiedząc, co tu robię. Zauważyła mnie Maryja, wzięła za rękę i postawiła obok siebie, i tak razem stałyśmy pod Jezusowym krzyżem.
W piątek 2 IX 2005r. około godz. 15 – godziny miłosierdzia, podczas badania USG dowiedziałam się, że 10-tygodniowe dziecko w moim łonie nie żyje. Pierwsze dziecko, poczęte podczas podróży poślubnej. Wtedy odczułam grozę słów Symeona: „Twoją duszę miecz przeniknie.” Modliłam się o cud, by Jezus wskrzesił moje dziecko, tak jak w Ewangelii córkę Jaira. Ale modlitwa nie została wysłuchana. Przed zabiegiem usunięcia martwej ciąży byłam na mszy w kaplicy szpitalnej – tylko ja i ksiądz. Niezwykłe uczucie stanowić w pojedynkę Lud Boży podczas Eucharystii. Przedtem modliłam się sama, przed wielkim ołtarzowym krzyżem z Jezusem. Podeszłam tam, gdzie w moim śnie stała Maryja i przytuliłam się do tego krzyża ofiarowując zmarłe dzieciątko Bogu.
Piszę o tym, bo przyszedł mi ma myśl fragment wpisu Pana Nowickiego „Maryja Dziewica”, gdzie zawarty jest opis argumentów ks. Johna Meiera na temat braci Jezusa; wśród nich analizowana jest scena ukrzyżowania z Janowej ewangelii. Wg ks. Meiera jako biblijnego specjalisty wartość historyczna opisu jest nikła, bo Rzymianie nie dopuściliby uczniów i rodziny skazańca na miejsce egzekucji.
Jaka jest zatem wartość teologiczna zdarzenia, które być może nigdy się nie rozegrało? Jak historyczność i naukowa egzegeza wpływają na odbiór Biblii przez człowieka wierzącego? Czy ja przez sen, nawiązujący do powszechnego obrazu Maryi jako matki wierzących i Piety prawidłowo odczytałam ewangeliczną scenę?
Gdybym chciała zadać Johnowi Meierowi pytanie o sens życia mojego dziecka, które nie dożyło porodu, o ból rodziców, o miłosierdzie Boże, o sens krzyża – czy pytać należałoby Księdza Meiera czy Profesora Meiera?
Mam dwóch synów w wieku 8 i 5 lat. Starszy synek wczoraj zapytał mnie zasypiając: „Dlaczego rodzimy się, skoro musimy zginąć?”
Jak zawodowy teolog odpowiedziałby na takie pytanie dziecku?
Pani Anno! Moja córeczka też mnie nieraz pyta: „Mamo, po co to życie, po co Bóg tak zrobił, że dopiero po śmierci będzie niebo, a nie mógł tak zrobić, że od razu w niebie będziemy bez cierpienia i śmierci?” Dzieci zadają ciekawe pytania. Czy pytać o ból, cierpienie i sens księdza czy profesora? Można pytać, ale czy nie lepiej samemu sobie odpowiedzieć. Miała Pani wyjątkowy sen, a sny my ludzie rozumu często ignorujemy. Ja też miewam duchowe sny pełne symboli religijnych lub osób związanych z religią. Rzadko, ale są tak wyraziste, że albo się budzę w nocy, albo rano wszystko pamiętam. Bardzo ciekawe, że ta Golgota była z drogocennych kamieni, każdy kamień ma jakieś znaczenie symboliczne w Biblii, pewnie także kryształ i kość słoniowa. Trzeba by tego poszukać. A gest Maryi – wielkie pocieszenie, czuła się Pani z boku tej sceny tragedii, a Maryja Panią wciągnęła do niej i jednocześnie pocieszyła. Ten sen jest bardzo bardzo ciekawy, trzeba się nad nim dobrze zastanowić. Nawet jeśli historycy odmawiają wiarygodności historycznej pewnym scenom Ewangelii, to sceny te niosą przekaz duchowy, który ważny jest dla naszych dusz, aby one żyły i abyśmy my żyli nie tylko jako istoty materialne, ale też duchowe, z tą cząstką nieskalaną, niepokalaną, o jakiej pisał ks. Hryniewicz opisując Mertona. Maryja – niepokalana, przypomina o czymś cennym – szlachetne kamienie, nasza dusza – piękna i świetlista jak kryształ, mimo patrzenia na cierpienie dziecka, mimo cierpień pozostaje w człowieku coś, czego cierpienie i śmierć się nie ima. Taka moja mała amatorska interpretacja Pani niezwykłego snu.
ROZMOWA Z WNUKIEM
Znajoma Polka z Londynu pisała mi niedawno o niedzielnej rozmowie na spacerze po parku z dwu i półletnim wnukiem.
– You are not a girl, babcia.
– .?……..
– I am a boy. What are you?
– I am a lady.
– Yes, you are a lady and my mama is a lady….
Pobiegł sobie i zatrzymuje się:
– I don’t know your parents.
– No, you don’t, Leo. My parents are not with us any more. They have fallen asleep and have gone to live with Jesus.
– So they are in heaven. I can’t reach heaven, it is too high. You can’t reach heaven, it’s too high for you too…..
Próbowalismy podskakiwac wysoko ale nie udalo sie dotknac nieba.
Po chwili zamyslenia maly stanowczo oglasza:
– When we are old, we shall all go to heaven.
A dzien byl piekny i w parku duzo ludzi, nie mowiac o szeleszczacych lisciach… Rodzice twierdza ze nigdy nie rozmawiali z nim na ten temat. Moze jeszcze tylko dodam, ze ja i corka mowimy do Leo po polsku, a on sobie odpowiada po angielsku. W powyzszej rozmowie bardzo chcialam usłyszeć, co mysli, wiec nie zmienialam jezyka.
Ps. Chcialam zapytac czy tak sie staje teologiem.
*
Może to jakaś podpowiedź dla P. Anny (K), zamiast ks. czy profesora J. Meiera?
**
Starszy synek (8 l.) – pisze P. Anna K. – wczoraj zapytał mnie zasypiając: „Dlaczego rodzimy się, skoro musimy zginąć?”
Natomiast Anna C.: „Moja córeczka też mnie nieraz pyta: ‘Mamo, po co to życie, po co Bóg tak zrobił, że dopiero po śmierci będzie niebo, a nie mógł tak zrobić, że od razu w niebie będziemy bez cierpienia i śmierci?’”
Czy nie o takim pytaniu pisał w VII w. syryjski mistyk, św. Izaak z Niniwy, o którym wspominam w swoim artykule wstępnym? Widział jak doświadczając cierpienia i błędów ludzie z goryczą stawiają pytanie samemu Bogu: „Dlaczego nie dałeś od razu uczestnictwa w przyszłej chwale?” (przy przypisach 24 i 25).
***
Skoro Panie rozmawiają o snach, to polecam być może znany tekst ciekawego „wstępniaka” ks. Adama Bonieckiego w „Tygodniku Powszechnym” nr 7, 15 lutego 2015 s. 3, pt. „Miałem sen”. Dwa zdania: „…poważne traktowanie snów nieraz wpływało na bieg historii”. „Dziś naukowe poszukiwania związku snów z działaniem mózgu są znacznie zaawansowane”.
****
To wszystko jako wieczorny przerywnik w bardzo poważnych rozmowach o dramacie dziejów świata, grzechu, śmierci, zmartwychwstaniu i apostole Pawle swoiście rozumianym przez tragicznego filozofa Fryderyka.
Wyjaśnienie jest przecież w pierwszym zdaniu komentarza:
By wyrazić opinię, że Paweł zaprzeczył Jezusowi bez znajomości całego kontekstu […] do takiej opinii nie potrzeba odwagi, ale czegoś zupełnie innego.
Pozdrawiam.
Śledząc z uwagą toczącą się dyskusję szykowałem się z wpisem będącym odpowiedzią na formułowane postulaty natury metodologicznej. Chciałem pisać o „Prawdzie i metodzie” H. G. Gadamera i jego słynnym zdaniu „Zły to hermeneuta, który sobie wyobraża, że może lub że musi mieć ostatnie słowo”. Chciałem pisać o uwagach Benedykta XVI, aby metody krytyczno-historycznej nie traktować jako metody absolutnej; że należy pamiętać, że Słowem Bożym jest Biblia znajdująca się na naszych półkach, a nie któraś tam warstwa Redaktiongeschichte czy źródło Q… Chciałem pisać o tym, że jako ludzie wiary XXI wieku mamy prawo pytać Pawła o nasze egzystencjalne dylematy (bo to nie tylko Paweł, ale i SŁOWO BOŻE)… Ale pojawił się temat przedszkolaków, których uczę religii 🙂 W pierwszym roku, jako świeżo upieczony mgr teologii, uwielbiający teologię dogmatyczną i filozofię, chodziłem do nich z bólem brzucha… Później to od nich uczyłem się wiary, przypominając sobie własne, pierwsze doświadczenia wiary w wieku około-przedszkolnym. Napiszę więc, że pytanie „Mamo, po co to życie, po co Bóg tak zrobił, że dopiero po śmierci będzie niebo, a nie mógł tak zrobić, że od razu w niebie będziemy bez cierpienia i śmierci?” jest najcięższym pytaniem jakiego doświadczam… Moi przedszkolacy nie mają z tym żadnych problemów, dla nich śmierć (ale uwaga! i odpowiedzialność człowieka za swoje życie wyrażana w formie piekła) to sprawy proste i oczywiste kwitowane wzruszeniem ramion… Też rzecz ciekawa. Sam pocieszam się zasłyszaną gdzieś metaforą ciąży – tak jak 9 miesięcy potrzebujemy na narodziny do ziemskiego świata, tak ziemskie życie jest przygotowaniem do życia wiecznego. Do tego, abyśmy z larwy stali się pięknym motylem, gotowym ulecieć do nieba, jak pisze św. Teresa od Jezusa.
Do Pani Anny Kapy (w odpowiedzi na komentarz z 27 lutego 2015 o 18:54 ).
Wstrząsające jest to, co Pani napisała. Spotkała Panią straszna tragedia, brakuje słów, którymi można by się do tego odnieść w sensowny sposób. Wiemy bowiem, że całe stworzenie wespół wzdycha i wespół boleje aż dotąd. A nie tylko ono, lecz i my sami, którzy posiadamy zaczątek Ducha, wzdychamy w sobie oczekując synostwa, odkupienia ciała naszego (Rz 8, 22-23).
Mój syn urodził się z wrodzoną wadą serca i w drugim dniu swojego życia musiał mieć przeprowadzona operacje ratującą życie. Żona została w szpitalu, a ja, jeszcze wtedy młody ojciec, musiałem podpisać zgodę na zabieg. Chirurg był człowiekiem szczerym i odpowiedział mi, że szanse przeżycia wynoszą pięćdziesiąt na pięćdziesiąt procent. W szpitalu (Prokocim) jest na dole kaplica, większość rodziców – odbywały się też inne zabiegi – zeszła, by modlić się o ocalenie swoich dzieci. Ja nie potrafiłem tego zrobić, wpatrywałem się niczym zahipnotyzowany w święcącą lampkę z napisem „Trwa zabieg”. Gdy ona zgasła i lekarz opuszczał salę zabiegową, podszedłem do niego i dowiedziałem się, że wszystko zakończyło się sukcesem i mój syn będzie żył. Nadal nie odczułem potrzeby modlitwy, tzw. modlitwy wdzięczności, ale już później wybrałem się z żoną do Częstochowy, ponieważ moja małżonka, jak się później dowiedziałem, powierzyła sukces Maryi.
Co odpowiedziałby na Pani rozterki ks. prof. John Meier? A co odpowiedziałby na moje? Należy zdać sobie sprawę, że ksiądz jest też człowiekiem i może rozwijać swoje zainteresowania, całkiem różnorodne: może być egzorcystą, może grać na gitarze, może pracować z młodzieżą, może poświęcić się biblistyce. Nie każdy ksiądz odpowiada na pytania o egzystencję człowieka, choć wielu próbuje. Ks. prof. John Meier jest oczywiście duchownym i jest człowiekiem bardzo wierzącym. Bardzo dużo stara się zrobić dla uwiarygodnienia chrześcijaństwa oraz ekumenicznego pojednania z protestantami. Jest też teologiem, ale poświęcił swoje życie Jezusowi z Nazaretu i historyczno-krytycznemu odczytowi tekstów Nowego Testamentu. Co więc odpowiedziałby Pani? W jednym ze swoich wywiadów bardzo dużo mówi on o kwestii wiary oraz o relacji wiary i historii (o którą Pani pyta). Proszę zaznajomić się z jego treścią. Nie jestem przecież adwokatem księdza Meiera (Why get to know the historical Jesus?).
Do ks. Daniela Zająca (nawiązując do komentarza z 27 lutego 2015 o 23:55).
Być może dzieciątka u księdza w przedszkolu wierzą w piekło. Wiara ta, co mogą potwierdzić genetycy, nie jest im wrodzona. Ktoś im o tym piekle powiedział i zapewne jest z tego powodu bardzo szczęśliwy, ja już mniej. Nie wolno indoktrynować dzieci, które rodzice powierzają innym do wychowania. Ksiądz może ich nauczać o Biblii, o miłości, o Chrystusie, ale temat piekła powinien przełożyć na wiek późniejszy.
Gdyby ksiądz nauczał mojego syna o piekle, a nie o miłości Boga (lub nauczał o piekle jako miejscu, które oddaje sprawiedliwość Boga), to ja swojemu synowi powiedziałbym, że ksiądz Daniel Zając wypowiada o Bogu i Jego sprawiedliwości swoje zdanie. A sam nauczyłbym go czegoś przeciwnego. Dzięki temu otrzymałby pierwszą lekcję metody krytycznej. Na historyczno-krytyczną, jeśli w ogóle ona go zainteresuje, przyjdzie czas znacznie później.
Najpierw uda się on wtedy do pracy biskupa Kazimierza Romaniuka Co to jest źródło Q? oraz księdza profesora Antoniego Paciorka Q – Ewangelia Galilejska. Następnie, jeśli dalej będzie drążył temat, będzie musiał zaznajomić się z Redaktionsgeschichte (redaction criticism). Najlepiej, jednak jeśli wprowadzi go w tę metodę, znów, biskup Kazimierz Romaniuk (Morfokrytyka i historia redakcji. Warszawa: Akademia Teologii Katolickiej, 1983). Zapewne bardzo doceni metodę kontekstu, ponieważ czytając Pawła, zrozumie m.in. skąd wzięła się np. niebiblijna alegoria, wędrującej skały jako symbolu Mesjasza. Przyzna on wtedy rację biskupowi Marianowi Gołębiewskiemu (zob. Źródła teologii Pawłowej: żydowskie czy hellenistyczne?). Nie będzie miał pretensji do Pawła, że nakazywał niewolnikom być posłusznym swoim panom, ponieważ będzie znał poprawny kontekst Pawłowych słów. Zrozumie, po pewnym czasie, że metoda historyczno-krytyczna nie jest wystarczająca dla człowieka wiary, ale że jest ona bardzo ważna i że na jej osiągnięcia nie można zamykać oczów. Ma ona swoje granice, o których mówił Benedykt XVI, ale, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, spośród wielu egzegetów pochwalił właśnie tego, który ją najbezwzględniej stosuje, czyli księdza Johna Meiera. Co odpowiedział wtedy Meier:
“I was deeply moved when I read that Pope Benedict has graciously included “A Marginal Jew’ among important recent books about Jesus,” he said. “Still more moving is the fact that he lists me among exegetes who have always been for me exemplars of what Catholic New Testament scripture scholars should be: people who see the life of faith and the life of the intellect as two coherent part sof a greater whole, not as two competing, hostile forces”(A papal mistake gladly forgiven).
Wiara i intelekt – to nie dwie wrogie konkurujące ze sobą siły, ale dwie wspólne części większej całości.
To jest też i moje motto.
Potrzeba „czegos zupelnie innego” – to znaczy czego? Co to znaczy cos zupelnie innego niz odwaga? Tchorzostwo?
Drogi panie Andrzeju!
Liczę, że sarkazm w Pańskim komentarzu jest tylko moją nadwrażliwością. Zakładam, że wyraziłem się zbyt krótko i stąd nieprecyzyjnie, a nie że Pan chciał przeczytać coś, czego nie napisałem. Jakoś źle się czuję z przyprawioną łatką nieoczytanego indoktrynera „dzieciątek”, więc wyjaśniam:
1. Nie uczę dzieci w przedszkolu o piekle. Zastanawiam się skąd wiedzą to, co wiedzą (bajki? rozmowy z bliskimi?). Ale z tej racji, że się zastanawiam, wpierw słucham tego, co mówią. Później temat zostawiam, bądź próbuję postawić go tak, aby pójść w kierunku Bożej dobroci. Co do indoktrynacji kogokolwiek w jakiejkolwiek formie, sprawa jest jasna – nie wolno tego nigdy robić.
2. Nie musi mnie Pan przekonywać do ważności i osiągnięć współczesnej egzegezy biblijnej. Napisałem tylko tyle, że nie jest to metoda absolutna oraz że nie może proponować odpowiedzi jedynych i absolutnych, bo tekst Biblii żyje swoim życiem (owoc wielowiekowej i wciąż trwającej lektury, w tym oczywiście i egzegetów ) oraz jest podatny także na inne sposoby interpretacji. Pozostaje np. otwarty na lekturę duchową poprzez pryzmat własnego życia.
Co do motta (proszę wierzyć lub nie) – i ja się pod nim podpisuję
Drogi bracie!
Nieporozumienie uważam za wyjaśnione. Rzeczywiście, w nowym świetle komentarza księdza, wszystko stało się dla mnie bardziej czytelne.
Metoda historyczno-krytyczna nie jest absolutna i nigdy nie rościła sobie ona pretensji (ze strony badaczy chrześcijańskich) do JEDYNEJ drogi odczytu tekstu biblijnego.
Właściwie ze wszystkim, co ksiądz teraz napisał, się zgadzam.
Szczęść Boże. Owocnej pracy z dzieciakami.
„Potrzeba „czegos zupelnie innego” – to znaczy czego?” (P. Anna Connolly)
Wyjaśnienie jest przecież w pierwszym zdaniu komentarza: opinia, że Paweł zaprzeczył naukom Jezusa jest perspektywą nie uwzględniającą kontekstu. To pogląd, który nie bierze pod uwagę zdania Pawła, a on przecież nigdy nie twierdził, że jego komunikat narusza przesłanie Nazarejczyka, ale czuł się on Jego kontynuatorem. Kłamał czy mówił prawdę?
Paweł wierzył, że słowa pod Damaszkiem, powiedział do Niego rzeczywisty Jezus, który powrócił do życia. Wspólnota w Jerozolimie uznała jego objawienie za rzeczywiste, a potwierdził je Kefas-Piotr, który dostał w śnie znak od Boga, iż nazarejczycy powinni otworzyć się na goim. Później doszło do eskalacji konfliktu Pawła z Jakubem, ale ostatecznie pojednali się oni w Jerozolimie. Za ten gest pojednania Paweł zapłacił najwyższą cenę, albowiem konsekwencją, jego wizyty w Świątyni YHWH w Jerozolimie, była jego śmierć.
Temat ten: „Paweł a Jezus” nie jest tematem łatwym – to prawda. Ma on bardzo dużo wątków, które należałoby omówić bardzo szczegółowo. Niemniej jednak, obecnie, podchodzi się do tego zagadnienia w sposób, który pozwala spojrzeć na Pawła bardziej łaskawie, niż prezentowali to dotychczas badacze ateistyczni lub żydowscy.
Nowa Perspektywa to już setki publikacji i mnóstwo artykułów naukowych. Pozwala ona spojrzeć na Pawła w jego własnym kontekście, nie wartościuje ona przesłania Apostoła Narodów. Pozwala ona mówić samemu Pawłowi o Chrystusie.
W jaki sposób ktoś w sposób obiektywny może osądzić człowieka, który żył dwa tysiące lat temu? Żył on i tworzył zaledwie parę lat po śmierci i zmartwychwstaniu Pana. Czy żył on i tworzył po to, by Mu zaprzeczyć?
Unika Pan odpowiedzi, która domyślam się brzmiałaby: ignorancji potrzeba. Unika Pan, ponieważ niedopowiedzenie nie brzmi obraźliwie. Twierdzić, że Paweł przeczył Jezusowi to nie to samo, co mówić, że mówił o innych rzeczach. Przeczyć można wtedy, kiedy się człowiek odnosi do czyichś słów i im zaprzecza. Natomiast Paweł się do słów Jezusa nie odnosił więc im nie przeczył. Mówił o czymś innym. To trochę tak, jakby przyrodnik mówił o przyrodzie, a matematyk o matematyce, mówią o czym innym ale sobie wcale nie przeczą. Przyrodnik objaśnia życie pszczół, a matematyk się tym wiele nie interesując objaśnia rachunek różniczkowy. To trochę przesadzone porównanie. Ale: na głębszym poziomie można znaleźć wspólną część matematyki i przyrody, jak sądzę. Więc z pewnością na głębszym poziomie Jezus i Paweł mogliby mówić coś podobnego, ale na poziomie czysto literalnym tego nie widać. Proszę sobie przypomnieć, że sam Pan mówił, że Jezus nic Panu nie ma do powiedzenia a Paweł tak. No to skoro mówili o tym samym to dlaczego tak jest?
Do Pani Anny Connolly.
Friedrich Nietzsche nie był ignorantem, ponieważ żył on w czasach, w których nie mógł on odnieść się do Pawła z Tarsu w sposób syntetyczny, a przecież nie było to też jego głównym celem. Nie można zignorować czegoś, co jeszcze nie istnieje lub nie zostało odkryte. Dlatego w tak łagodny sposób określiłem postawę filozofa: brak znajomości kontekstu. Po co mam go obrażać?
„Jezus historyczny” jest terminem technicznym i dlatego niektórzy mają problem ze zrozumieniem pewnych odniesień i twierdzeń. Termin ten (historical Jesus, historische Jesus) określa historiograficzne rekonstrukcje życia Nazarejczyka za Jego ziemskiej egzystencji. Mówiąc słowami M. Kählera: „Jezus historyczny, taki jak był i jak żył (wie er leibte und lebte)”.
Gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, to „Jezus historyczny” nie miałby mi nic do powiedzenia. Byłby tym samym co Sokrates lub Nietsche. A jeśli Chrystus nie został wzbudzony, daremna jest wiara wasza; jesteście jeszcze w swoich grzechach (1 Kor 15, 17). Paweł świadczy, że „Jezus historyczny” zmartwychwstał (choć dla tego Jezusa używa się obecnie innych terminów: Jezus paschalny, Wywyższony Pan itd.). Dla Pawła (ale i dla mnie jako wierzącego) pomiędzy tym Jezusem, który chodził po Galilei, a tym, który ukazał Mu się pod Damaszkiem, nie ma żadnej różnicy. Dzięki Pawłowi, Jezus ma dalej bardzo dużo do powiedzenia, ponieważ łączy on i poszerza horyzont Dobrej Nowiny. Naśladując Pawła, naśladujemy samego Chrystusa (zob. 1 Kor 11, 1).
Jezusa Chrystusa objawił Paweł, ponieważ jego wybrał Bóg: Ale gdy się upodobało Bogu, który mnie obrał, zanim się urodziłem i powołał przez łaskę swoją, żeby objawić mi Syna swego, abym zwiastował go między poganami (Ga 1, 15-16).
Stwierdza Pani: Paweł się do słów Jezusa nie odnosił. Jest to złe stwierdzenie, i to na każdym z poziomów. Poprawmy je. Paweł nie odnosi się do słów Jezusa zbyt często, ponieważ jego listy są już pisane do wspólnot, które znają bardzo dobrze Biblię Hebrajską (tj. jej wariant grecki: Septuagintę) i słowa oraz historię Jezusa: O, nierozumni Galaci! Któż was urzekł, was, przed których oczami nakreślono obraz Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego? (Ga 3,1). Paweł nie będzie przecież Galatom, w liście, który jest czymś okazjonalnym i pisanym z pewnej przyczyny, jeszcze raz relacjonował opisu Męki Pana. Martin Hengel spointował to następująco: Rzeczą niemożliwą byłoby głosić człowieka ukrzyżowanego kilka lat wcześniej jako Pana, Syna Bożego, Odkupiciela, nie powiedziawszy wcześniej nic o tym, kim ten człowiek był, czego nauczał, co czynił i dlaczego został stracony (M. Hengel, ‚Die Urspruenge der christliche Mission, NTS 18 [1971], s. 34).
Paweł spotkał się z Kefasem i Jakubem, bratem Jezusa (Ga 1, 18-19). Znał on życie Nazarejczyka oraz Jego słowa z relacji pochodzących od bezpośrednich świadków Jego historycznej działalności. Miał duży do nich szacunek: Tym zaś, którzy żyją w stanie małżeńskim, nakazuję nie ja, lecz Pan, ażeby żona męża nie opuszczała (1 Kor 7, 10). Starannie rozróżniał swoje zalecenia od tych, które wprowadził Pan: A co do panien, nakazu Pańskiego nie mam (1 Kor 7, 25) – napisał całkiem szczerze Apostoł Narodów.
Czy na poziomie czysto literalnym widać różnice pomiędzy Pawłem a Jezusem? Czy mówią oni o czymś innym? Na pewno mówią oni w innej sytuacji i do innego kręgu osób. Gdy audytorium Nazarejczyka było złożone w głównej części z niepiśmiennych galilejskich chłopów, to idealnym rozwiązaniem są proste i niewymagające znajomości Pisma przypowieści i krótkie, a czasami dowcipne sentencje. Adresaci listów Pawła są już – w niektórych wypadkach – bardziej wymagającymi czytelnikami (choć nie zawsze; zob. 1 Kor 1, 26). A jednak, główny schemat nauczania Pawła i Jezusa jest całkowicie zbieżny!
Przykazania bowiem […] w tym słowie się streszczają: Miłuj bliźniego swego jak siebie samego (Rz 13, 9)
Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Innego przykazania, większego ponad te, nie masz (Mk 12, 31).
Czy w słowach Pawła nie rozpoznaje Pani podobieństw czysto literalnych?
Błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie! Weselcie się z tymi, którzy się weselą. płaczcie z tymi, którzy płaczą. Bądźcie zgodni we wzajemnych uczuciach! Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne! Nie uważajcie sami siebie za mądrych! Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi! Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi! Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan – ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód – nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go! Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj! (Rz 12, 14-21).
Pozdrawiam.
Witam
Moim zdaniem, trzeba najpierw sobie odpowiedzieć na pytanie co to znaczy: miłować(?) bliźniego(?) jak siebie samego(?). Doświadczenie wielowiekowe, jak i codzienne,pokazuje, że chrześcijanie różnie rozumieli i pewnie rozumieją to przykazanie. Uważam, że człowiek jest z natury egoistą i bardziej troszczy się o siebie i ewentualnie swoją rodzinę, niż o cudze dobro. W gospodarce wolnorynkowej, konkurencji mój sukces często zależy, jak drugi człowiek straci.
Podsumowaniem naszych rozważań będą wnioski prof. Joachima Gnilki:
«Trzeba przyznać, że 99, 99% chrześcijan nie realizowało dosłownie w swoim życiu tych radykalnych wskazań Jezusa… Świadkiem wiarygodności tych radykalnych wymagań jest wyłącznie Jezus. To On praktykował rezygnację z przemocy, zdawał się przez to na łaskę ludzi i bez ograniczenia udzielał innym ze swego. Dlatego w ogóle sformułował te wskazania, że odpowiadały one Jego życiowej praktyce. Zgodność słów i czynów nie tylko stwarza wiarygodność, ale poręcza też autentyczność tych wskazań jak słów Jezusa, i to w całkiem ścisłym sensie. Słowa te są do pomyślenia tylko jako Jego słowa.
pozdrawiam
I profesor dalej kontynuuje:
Nie możemy ich też zneutralizować, odnosząc je – według dobrej katolickiej tradycji – tylko do jakiegoś określonego stanu, do tych, którzy dążą do doskonałości, do żyjących w zakonie, albo wprowadzając – według dobrej luterańskiej tradycji – zgodnie z nauką o dwóch królestwach rozróżnienie miedzy człowiekiem jako osobą prywatną a osobą urzędową i dyspensując od tego wskazania osobę urzędową. Wskazanie to ustawia ucznia na pewnej drodze, w którą powinien on się wdrażać i na której widzi przed sobą wytyczony cel. Jeśli nawet celu tego nie osiąga, to nie ma powodu popadać w zwątpienie czy rezygnować ze statusu ucznia. Status ten stanąłby natomiast pod znakiem zapytania, gdyby wytyczony cel znikł z pola widzenia (J. Gnilka, Joachim, Jezus z Nazaretu. Orędzie i dzieje, Kraków 1997, s. 282).
Pozdrawiam.
Panie Andrzeju! Czy dobrze rozumiem: twierdzi Pan, że Paweł nie przeczy Jezusowi, ale zgadza się z Nim, a ponadto dodaje od siebie coś jeszcze, coś co uzupełnia przesłanie Jezusa? I dla Pana to, co mówi Jezus nie jest tak istotne jak ten Pawłowy wkład myślowy? Czy Paweł mógłby obejść się w swojej teologii zupełnie bez Jezusa? Są tacy, którzy uważają, że Jezus historyczny był Pawłowi zupełnie niepotrzebny, bo jego teorie byłyby do utrzymania bez Jezusa (z tym się nie zgadzam akurat – Pawłowi był potrzebny Jezus, aby umrzeć i zmartwychwstać). Dla Pawła ideą przewodnią było zmartwychwstanie, bez tego jego wiara byłaby próżna. I Pan również nie widziałby w Jezusie nikogo nadzwyczajnego, gdyby nie zmartwychwstał. Czyli do Jezusa przekonuje Pana wyłącznie zmartwychwstanie. Nie uwierzyłby Pan Jezusowi na słowo, bo przecież On też wyrażał swą wiarę w zmartwychwstanie.
Rzeczywiście Paweł odnosił się czasem do słów Jezusa, choć bardzo rzadko i im nie przeczył. Ale chodzi mi o centralny punkt jego przesłania, o główny wątek jego teologii, którym niewątpliwie jest zmartwychwstanie i wiara w Chrystusa. Nie to wcale było centralnym punktem nauczania Jezusa, było nim królestwo Boże i nawrócenie, przemiana człowieka i życia.
Rozumiem, że uważa Pan, że Pawłowy wkład jest najistotniejszy dla chrześcijaństwa, istotniejszy niż wkład Jezusa. Nie podzielam Pana zdania i uważam Jezusa za oryginalniejszego myśliciela niż Paweł. Ale już o tym pisałam. Ale jest z pewnością przynajmniej jedna rzecz, która ich łączyła: podejście krytyczne do Prawa, kontestacja i podważanie Prawa, wyzwolenie od Prawa i jego uwewnętrznienie. Jezus i Paweł – dwaj rewolucyjni myśliciele żydowscy widzący jasno ograniczenia swojej religii. To ich z pewnością łączy. O, już czuję, że się Pan ze mną absolutnie nie zgadza…
Do Pani Anny (C).
A oznajmiam wam, bracia, że ewangelia, którą ja zwiastowałem, nie jest pochodzenia ludzkiego; albowiem nie otrzymałem jej od człowieka, ani mnie jej nie nauczono, lecz otrzymałem ją przez objawienie Jezusa Chrystusa (Ga 1, 11-12).
Czy Paweł jest oryginalniejszy od Jezusa? Pani tak twierdzi, ale nie Paweł. Paweł zwiastuje słowa Jezusa, ponieważ „żył już nie on, ale żył w nim Chrystus” (Ga 2, 20). Kwestią jest jedynie – czy wierzy się świętemu Pawłowi, czy swojemu widzimisię? Jezus nie mógł mówić o znaczeniu swojego wskrzeszenia, ponieważ ono dopiero musiało nastąpić, o jego znaczeniu nauczał Paweł pod wpływem objawienia i reinterpretacji Pism Hebrajskich oraz tradycji żydowskiej. Wiele z tego zawdzięcza gminie w Jerozolimie; stąd częste przed-Pawłowe formuły, które rozwija i nadaje im głębi chrześcijańskiej refleksji.
Kim był Jezus według Pawła (a Paweł miał wiadomości z pierwszej ręki – pomijam objawienia)? Jezus był „sługą obrzezanych” (Rz 15, 8) oraz człowiekiem, który „podlegał Torze”(Ga 4, 4). Jezus nigdy nie wystąpił z programową krytyką Tory: „Nie mniemajcie, że przyszedłem rozwiązać zakon albo proroków; nie przyszedłem rozwiązać, lecz wypełnić. Bo zaprawdę powiadam wam: dopóki nie przeminie niebo i ziemia, ani jedna jota, ani jedna kreska nie przeminie z zakonu, aż się wszystko to stanie. Ktokolwiek by tedy rozwiązał jedno z tych przykazań najmniejszych i nauczałby tak ludzi, najmniejszym będzie nazwany w Królestwie Niebios” (Mt 5, 17-19). Jezus – według Pawła, synoptyków i Jana – nigdy nie zgrzeszył. Nie zauważono, żeby Nazarejczyk złamał jakiś nakaz Tory, albo żeby namawiał do grzechu jakiegokolwiek Żyda.
Święty Paweł uznał, że śmierć Jezusa jest wypełnieniem Tory i Proroków (by dojść do tego wniosku Jezus musiał umrzeć i zmartwychwstać). Jednak Paweł jest przekonany, że nie łamie Tory: „Nie zawiniłem w niczym ani przeciw zakonowi żydowskiemu, ani przeciwko świątyni” (Dz 25, 8). Ponieważ Paweł nie czuł się jakby usuwał Torę, lecz, tak jakby, nadawał jej należne miejsce, ale i zaszczytne; bo, po pierwsze, „zakon był naszym przewodnikiem prowadzącym do Mesjasza” (Ga 3, 24), a po drugie, „przez wiarę Tora zostaje utwierdzona” (Rz 3, 31). Paweł odniósł się jedynie do niektórych przepisów Tory, ale to już wymagałoby opasłego wprowadzenia.
Myślę, że nie ma Pani racji: zarówno Jezus i Paweł wyrażają się przeciwnie do Pani wniosków. Rozgryzanie świętego Pawła nie jest zadaniem łatwym (zob. http://tygodnik.onet.pl/wiara/rozgryzanie-swietego-pawla/qy2fm), być może ma Pani miarę oryginalności, ale ja jej nie ufam. O historycznym Jezusie już nie będę wspominał. Chcę nadmienić tylko jedno: nawet dość tradycyjnie egzegeci (jak np. Gerhard Lohfink) są w jednym zgodni – Nazarejczyk nie krytykował Tory. Potwierdza to Ewangelia oraz święty Paweł; jest to dla mnie wystarczające, by odrzucić Pani wnioski. Ja jednak nie kolekcjonuję zgód i niezgód, nie prowadzę misji ewangelizacyjnej – proszę zatem pozostać przy swojej opinii.
Pisze Pan: „Czy Paweł jest oryginalniejszy od Jezusa? Pani tak twierdzi, ale nie Paweł”. – Pan mnie źle zrozumiał, ja uważam odwrotnie właśnie, że Jezus jest oryginalniejszy od Pawła. Paweł się zachwycał nie Jezusem historycznym, ale Chrystusem swoich wizji i swojej teologii. Pan podobnie jak Paweł, nie widzi nic interesującego w Jezusie historii, ale Pan postawił w centrum swojej fascynacji Pawła, czyż nie? Może się mylę. Ale czy chrześcijaństwo nie MUSI stawiać w swoim centrum Jezusa Chrystusa? Czy postać Jezusa nie jest dla chrześcijaństwa podstawowa? Nie Pawła. Jak Pan to sobie tłumaczy? Czy religia stawiająca w centrum Pawła nie powinna się nazywać paulizmem czy pauliaństwem? Czy to nie byłaby inna zgoła religia niż chrześcijaństwo?
GRZECHY CIĘŻKIE – GRZECHY LEKKIE
Panie Andrzeju, może warto byłoby sięgnąć do tradycji judaizmu, zwłaszcza tego rabinicznego (po 70 r. n.e.), i zobaczyć, czy są tam przesłanki do rozróżniania grzechów ciężkich zw. śmiertelnymi oraz lekkich/powszednich, jak to ma miejsce zwłaszcza w teologii Kościoła rzymskokatolickiego.
W komentarzu z 26 lutego (08:59) ukazał Pan rozterki i rozbieżne poglądy dwóch rabinów. Jeden z nich odpędza grzeszną kobietę, drugi przyjmuje i przebacza. Cytuję:
„Pewnego dnia jakaś kobieta przyszła do rabbiego Eliezera, aby się nawrócić. Poprosiła: ‘Mistrzu, dopuść mnie i przyjmij’. Rzekł jej: ‘Powiedz mi, jak się prowadzisz?’ Ona na to: ‘Mój najmłodszy syn jest synem swego starszego brata’. Odpędził ją lżąc i przeklinając. Gdy zaś przyszła do rabbiego Jehoszuy, ten ja przyjął ( Midrasz Rabba Kohelet I, 25).
Kobieta złamała największe tabu (kazirodztwo), popełniła jedno z największych przekroczeń Tory; rabbi Eliezer nie był w stanie jej wybaczyć, ale przebaczenie uzyskała u rabbiego Jehoszuy. Rabbi Jehoszua naśladował Boga: wybaczał, nie potępiał”.
Już w tym opisie zarysowuje się świadomość, że w rozumieniu jednego rabina jest to grzech niewybaczalny (a więc ciężki), a drugi myśli inaczej i przebacza. Dlatego moja sugestia na wstępie postu. Korzystam z Pańskiej znajomości tego rodzaju zagadnień.
W katolickiej teologii moralnej rozwinęła się w ciągu wieków daleko posunięta KAZUISTYKA. Czy można mówić o czymś analogicznym także w tradycji ortodoksyjnego judaizmu? O nurcie liberalnym nie wspominam.
Jeszcze raz. Twierdzenie, że mnie nie interesuje Jezus historii – w kontekście moich „Kleofasowych” dyskusji – jest czystym nonsensem.
W centrum Pawłowej teologii jest Jezus Chrystus – nikt inny. Każdy człowiek wierzący, a teraz wypowiadam się jako wierzący, wierzy, że wizje Pawła były wizjami wskrzeszonego Jezusa. Jezus żyje! – to główny komunikat Pawła. Jezus żyje również w mojej osobie; i moja ewangelia nie jest moją ewangelia, ale Jezusa Chrystusa – powiedział Paweł Galatom (zob. Ga 1, 11-12; 2, 20).
Gdy czytamy Listy Pawła to uznajemy je za Słowo Boże, ponieważ w równym stopniu są one natchnione, jak cały Nowy Testament. Nad Listami, nad Pismem unosi się Duch Chrystusa – również tego Wywyższonego, który otacza nas cały czas swoja opieką i w przyszłości odmieni nasz Wszechświat. Jezus to nie tylko Nauczyciel Z Nazaretu, ale także Kyrios, którego głosił Paweł. Nie jestem zwolennikiem jezuologii, ale chrystologii. Żaden człowiek nie przyniesie wyzwolenie z bólu, grzechu i śmierci. Pawłowy kosmizm miłości komponuje się z ziemską ewangelią Jeszuy z Galilei. Nie wartościuje Jezusa i Pawła, ponieważ całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości (2 Tym 3, 16).
Należy sobie zdać sprawę, że całe chrześcijaństwo, które przetrwało powstało na gruncie po-Pawłowym. Nie ma innej alternatywy; jedynie przez Pawła do Jezusa. Ktoś – nie wiedziałem nawet, że to jest możliwe – kto nie uznaje objawienia i tradycji po-Pawłowej, nie mieści się w żadnym, nawet bardzo szeroko pojętym – gruncie chrześcijańskim. Paweł jest gigantyczną postacią, która odcisnęła największe piętno na całej chrystologii i kerygmacie chrześcijańskim.
W jaki sposób można pomijać Pawła w drodze do Chrystusa wiary? Proszę Pani Anno mi na to odpowiedzieć. Czy uznaje Pani roszczenia Pawła z Tarsu do wyjątkowości jego relacji z Wywyższonym Panem za prawdziwe?
Pisze Pan: „Twierdzenie, że mnie nie interesuje Jezus historii – w kontekście moich „Kleofasowych” dyskusji – jest czystym nonsensem”. Czy dobrze pamiętam, że pisał Pan wcześniej, chyba w dyskusji o ateizmie, że Jezus historii nie ma Panu nic do powiedzenia?
Żyje w Panu Jezus, ale nie ma Panu nic do powiedzenia? Jak to możliwe? Czy to inny Jezus (wywyższony Kyrios) żyje w Panu i żył w Pawle?
No jednak dla mnie Ewangelie są ważniejsze niż listy Pawła, i z pewnością mogę sobie wyobrazić chrześcijaństwo bez Pawła. Można jakoś pomijać Pawła, oprócz chrześcijaństwa pawłowego były też inne chrześcijaństwa i jakoś sobie radziły, choć ostatecznie wygrał Paweł. A co do Pawła, raczej mu wierzę, ponieważ jest czasami bardzo szczery i bez takiego doświadczenia mistycznego nie miałby energii głosić Chrystusa światu. Dzięki niemu mamy teraz chrześcijaństwo i za to mu jestem wdzięczna, jak i całym rzeszom jego następców głoszących Ewangelię.
Jezus mnie jednak interesuje bardziej niż Paweł, ale rozumiem, że Pana na odwrót i nie mam z tym problemu, naprawdę. Może kogoś najbardziej z całego chrześcijaństwa inspirować św. Franciszek albo Mistrz Eckhart i widocznie ma takie potrzeby duchowe, które właśnie oni zaspokajają.
Czy dobrze rozumiem, że Pana interesuje bardziej relacja z Jezusem-Bogiem, wywyższonym Kyriosem już nie z tego świata niż z Jezusem ziemskim?
Do ks. prof. Wacława Hryniewicza ( w odpowiedzi na sugestię z 3 marca 2015 o 09:57).
Pewnego dnia (1656 r.) w amsterdamskiej synagodze odbyła się fascynująca i mroczna uroczystość. Miała ona związek z Baruchem Sinozą (1632-1677) holenderskim Żydem hiszpańskiego pochodzenia, który studia nad Torą połączył z prądami filozoficznymi, które wywodziły się z nieżydowskiej myśli.
W synagodze stopniowo gasły światła, aż zapadła całkowita ciemność nad zgromadzonym tłumem. Taki mrok miał objąć Spinozę i jego świat bez Boga. W trakcie gaszenia świateł odczytywano tekst klątwy (cheremu):
„Niech będzie przeklęty w dzień i niech będzie przeklęty w nocy; przeklęty, gdy się kładzie i wstaje, gdy wchodzi i wychodzi z domu. Niechaj Pan nie przebaczy mu nigdy i niech go nie uzna! Niech gniew i oburzenie Pana płonie odtąd przeciwko temu człowiekowi, niech obciąży go Pan wszystkimi przekleństwami zapisanymi w Księdze Prawa i niech wymaże jego imię pod niebiosami”.
Judaizm – w tym momencie – stał się zupełnym przeciwieństwem tego, który reprezentowali tannaici i amoraici. Kształtujący się judaizm rabiniczny (ten wczesny) był bardzo wolnomyślicielski i dopuszczał on do siebie odmienne poglądy, które jednak musiały mieć u swojej podstawy halachę wywiedzioną z Pisma. Często przy uzgadnianiu halachy kierowano się jednomyślnością, gdy nie można jej było osiągnąć, uciekano się do zasady większości głosów. Ale czyniono tak jedynie w ważnych kwestiach – mniej ważne pozostawiano do indywidualnego rozstrzygnięcia rabinom.
Antysemici, gdy chcą oczernić Talmud, wybierają cytaty z rabinów, które są nieprzejednane lub źle świadczące o nich samych; filosemici, gdy chcą wykazać uniwersalność Talmudu, wybierają teksty, które są najbardziej szlachetne. Prawda, jak zwykle, leży po środku. Wyobraźmy sobie, że mamy chrześcijańską wersję Talmudu i są w niej wypowiedzi na temat grzechu: Pawła, św. Justyna, św. Augustyna, Marcina Lutra i ks. prof. W. Hryniewicza. Bez wskazania, które są właściwym rozwiązaniem problemu. Czytelnik musi sam podjąć decyzję, za którą szkoła pójdzie. Miszna to triumf intelektu nad dogmatem. Autorytet stwierdzeń Miszny – wyjaśnia jej znaczenie prof. Shaye J. D. Cohen – polega wyłącznie na niej samej; przemawiają w niej zarówno mędrcy anonimowi, jak i wymienieni z imienia, zaś czytelnik jest zobowiązany szanować ich słowa („Chrześcijaństwa a judaizm rabiniczny”, red. H. Shanks, Warszawa 2013, s. 354). Jednak późniejsze komentarze do Miszny (np. Talmudy, tannaickie komentarze do Tory) zaczęły odwoływać się już do Pisma: Prawo zostało podporządkowane Objawieniu i musi – nawet w sposób odległy i alegoryczny – mieć swoje tworzywo w Mojżeszu. W konsekwencji Miszna przegrała: zakładana w niej obrona autonomii rozumu ludzkiego została odrzucona (s. 354).
Powróćmy – po tych niezbędnym wprowadzeniu – do tematu grzechu śmiertelnego u wczesnych rabinów. Muszę powiedzieć, że przyglądałem się temu zagadnieniu intensywnie, po naszej wspólnej dyspucie o Gehennie. Czy wcześni rabini byli podobni w karaniu heretyków do władz kościelnych? Innymi słowy, czy apostatę i odstępcę umieszczali oni w odmętach wiecznego potępienia lub anihilacji? Wnioski, do których doszedłem pozwoliły mi korzystniej spojrzeć na ( mówimy o kontekście kar pośmiertnych dla heretyków) wczesny judaizm rabiniczny niż chrześcijaństwo po jego uznaniu przez Konstantyna.
1) Przykład pierwszy
Uczniem Hillela był Akawja ben Mehalalel. W kwestii pierworodnych, trądu, miesiączki oraz cudzołóstwa miał on zupełnie odmienną opinię niż jego szkoła. Poproszono go by zmienił zdanie. Nie zrobił tego. Rabini pozwoli mu – pomimo herezji – żyć i ukamienowali dopiero jego trumnę, po jego naturalnej śmierci.
Traktat Edujot 5, 6 – 7 przekazuje rozmowę rabina ze swoim synem w trakcie agonii. Wyklęty rabin, mówił do syna, że chciałby odwołać swoje błędne nauki. Syn chciał o tym poinformować rabinów i prosił ojca, by ten mu pozwolił iść do nich. Rabbi Akawja był przekonany, że syn nie musi ich informować, ponieważ wychodził z założenia, że uczynki przybliżają ludzi do siebie. Nie zależało mu na odwołaniu klątwy – był pewny usprawiedliwienia, bo nie czuł się grzesznikiem.
Wniosek: heretyków nie karano śmiercią, a oni nadal wierzyli, iż mogą się zbawić, pomimo że byli wyklęci.
2) Przykład drugi
Elisza Ben Awuja zwany Odmieńcem był Żydem, który nie szanował szabatu (potrafił zrywał rzodkiew w szabat, by dać go napotkanej kobiecie), odciągał młodych żydowskich chłopców od nauk Tory, śpiewał greckie piosenki oraz uwielbiał się zaczytywać w heretyckich księgach. Co sądzono o Eliszy Odmieńcu:
Byli jednak i tacy, którzy, gdy umarł Elisza, mówili, że ani nie będzie sądzony, ani nie wejdzie do drugiego świata. Nie będzie sądzony dlatego, że zajmował się Torą, a nie wejdzie do szczęścia wiecznego na drugim świecie, ponieważ grzeszył. Rzekł rabbi Meier: „Chyba go jednak osądzono i przeszedł na drugi świat, a kiedy ja umrę, to dym podniesie się z jego grobu”. I rzeczywiście, gdy zmarł rabbi Meier, podniósł się dym z grobu Odmieńca (Talmud Jerozolimski, Chagiga 82, I; Kiduszin 39a; Chagiga 15a; Kohelet Rabba 7; Rut Rabba 7).
Rabbi Meir był uczniem Eliszy, który jednak nie zszedł na drogę herezji. Według niego nawet taki heretyk, jak Odmieniec Elisza, ma prawo zbawienia.
Chciałby tu przytoczyć bardzo wzruszającą legendę. Najbardziej wrodzy rabini wobec Eliszy Odmieńca twierdzili, że z nieba spadł ogień na grób Eliszy i wciąż on tam płonie. Rabbi Jochanan, gdy o tym usłyszał, miał powiedzieć: „Gdyby był w moich rekach, to nikt (!!!) nie zdołałby mi go zabrać. Toteż gdy ja umrę, ugaszę ogień i dym wydobywający się z jego grobu”. Rzeczywiście tak się stało, bo gdy umarł rabbi Jochanan przestał się wydobywać dym z grobu Odmieńca (Kidduszin 39a).
Tradycja żydowska nie mogła pozostawić nawet heretyka w piekle. Rabbi Jochanan po śmierci interweniuje u PANA i z grobu Eliszy znika dym.
Czy chrześcijanie ułożyli tak miłosierne anegdoty o swoich heretykach (np. Janie Husie)?
Pozdrawiam.
Zdanie pod pierwszą przypowieścią o Eliszy powinno brzmieć: Według nich (rabinów, a nie „niego”) nawet taki heretyk, jak Odmieniec Elisza, ma prawo zbawienia.
Przez to przypowieści mogą być źle odczytane: w pierwszym przypadku Elisza został zbawiony, a interwencja rabbiego Meiera pozbawiła go zbawienia. Dopiero interwencja rabbiego Jochanana gasi ostatecznie ogień.
JAKŻE ODMIENNE LOSY HERETYKÓW!
Panie Andrzeju, warto było przypomnieć o historiach i opowieściach na temat żydowskich heretyków. Dziękuję! Opowieści te są naprawdę pouczające. Pokazują kontrast w stosunku do niecnych praktyk Kościoła rzymskiego wobec ludzi o innych poglądach.
Otóż 6 lipca br. minie 600-lecie spalenia na stosie reformatora Jana Husa w czasie soboru w Konstancji (6 lipca 1415). Dzisiaj zwraca się uwagę, że pod pewnymi względami Hus uprzedził poglądy, które odnajdujemy w dokumentach Soboru Watykańskiego II na temat nauki o Kościele. Co za ironia losu! A tymczasem o oficjalnej rehabilitacji Jana Husa wciąż głucho. Upominał się o to przed laty m.in. nieżyjący już profesor Stefan Swieżawski, wybitny historyk filozofii, na łamach „Tygodnika Powszechnego”.
Mamy zatem uzupełnienie tego, o czym pisałem w tekście wstępnym (podtytuł: „Dziejowe grzechy wierzących i ludzkie dramaty”). Lepiej już po stokroć kamienować trumnę „heretyka” (jak to miało miejsce w przypadku rabbiego Akawji ben Mehalalela) niż topić heretyków w morzu lub palić na stosie, antycypując w ten sposób „wieczny ogień” piekielny.
Można się naprawdę zawstydzić. Jak to dobrze, że sądzić nas będzie Bóg, a nie ludzkie trybunały. A ON JEST INNY w swoich sądach i swoim postępowaniu, jak przypominał wielki teolog ewangelicki Karl Barth. „Jak niezbadane są Jego sądy…” – pisał apostoł Paweł (Rz 11,33).
Nie wiedziałem, że Baruchowi Spinozie za jego życia zorganizowano w amsterdamskiej synagodze taką ponurą uroczystość wyklęcia. Przerażający jest tekst tej klątwy, pomysłowy do granic ludzkiej mowy. Rzeczywiście, to co się tam działo to ogromny kontrast w stosunku do wczesnego, „wolnomyślicielskiego” judaizmu rabinicznego.
Mam osobiście pewien sentyment do Spinozy. Wielokrotnie cytowałem w swoich publikacjach jego mądre słowa: „NON RIDERE, NON LUGERE, NEQUE DETESTARI, SED INTELLIGERE” (to z jego “Tractatus politicus”). Brzmią jak hasło, jak maksyma życiowa. A więc dosłownie: „nie śmiać się, nie opłakiwać, nie brzydzić się, lecz rozumieć”. W języku angielskim przełożono je następująco: „(I have striven) not to laugh (at human actions), not to weep (at them), nor to hate (them), but to understand (them)”.
Może warto zapamiętać te słowa filozofa? Przydadzą się w różnych sytuacjach życiowych.
„BOŻE MÓJ, CZEMUŚ MNIE OPUŚCIŁ?”
W nawiązaniu do judeochrześcijąńskiej wizji kochającego i przebaczającego Boga kilka refleksji na ogół spoza Kościoła:
Czy miłość Boga do stworzonego na Jego obraz człowieka przewiduje zło, jakie spotyka człowieka bez jego udziału? Dlaczego ludzie giną w katastrofach, umierają od chorób, poczynają się w łonach matek w stanie wykluczającym życie?
N. M. Ford, autor książki „Kiedy powstałem?”, Warszawa 1995, rozważając zagadnienie początku osobowego bytu człowieka w świetle biologii, uznał, że nie może nim być moment zapłodnienia, bo wtedy trzeba by przyjąć, że Bóg zezwala na masową śmierć ludzkich embrionów, ginących we wczesnych poronieniach.
Wojny wywołują ludzie, ale giną w nich najliczniej nie ci, którzy je wywołali. W tym kontekście jak w świetle miłosierdzia Bożego czytać fragment Księgi Jozuego o zdobyciu Jerycha:
„Lud wzniósł okrzyk wojenny i zagrano na trąbach. (…) Lud wpadł do miasta, każdy wprost przed siebie, i tak zajęli miasto. I na mocy klątwy przeznaczyli na [zabicie] ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców, woły, owce i osły.” (Joz 6, 20-21)?
Takie zdarzenia nie mogą być chyba wyjaśnione jedynie ówczesnym zwyczajowym bezprawiem wojennym, eksterminującym ludność zdobytego miasta. Czyż Lud Boży – Izrael, niczym się od pogan nie powinien różnić?
Podbój Kanaanu jest dla niewierzących argumentem za relatywizmem Dekalogu, ograniczonego do etyki plemiennej, gdzie „Nie zabijaj” odnosi się do „swoich”, czyli Żydów.
Bóg w historii ludzkiej bywa odbierany jako bierny obserwator ciągu nieszczęść, w tym zła dokonywanego przez Jego wyznawców. Pewien agnostyk w rozmowie ze mną uznał, że nie może przyjąć istnienia Boga, przynajmniej takiego, jak o Nim uczy Kościół Katolicki, tj. dobrego i miłosiernego, bo musiałby Jemu przypisać ostateczną odpowiedzialność za tragedię narodów i pokoleń.
Na jednym z forów katolickich podczas omawiania tematu winy pokoleniowej i modlitwy o uwolnienie od niej, padły słowa:
„Po co w Biblii pisze że cytuję : ” i pozabijał Pan wszystko pierworodne ” – jak zadaję proste i banalne pytanie czy faktycznie zabił czy tylko przenośnia to słyszę opowieści o różnych stylach w Biblii, o tamtych czasach, a ja się pytam zabił czy nie zabił – i nadal nie wiem.”
Problem polegała na tym, że Bóg niesprawiedliwie zabił pierworodne dzieci egipskie, by wymusić na faraonie zezwolenie na opuszczenie Egiptu przez Izraelitów. Ten problem podnosił też Tadeusz Żychiewicz w książce „Dom Ojca”, Znak 1975.
Zło obecne w historii ludzkiej staje się argumentem, że Bóg nie jest tak miłosierny i dobry, jak Go wierzący przedstawiają. Jakie oblicze Boga ukazuje Psalm 22?
Jezus cytuje go na krzyżu u św. Marka: „Eli, Eli, lema sabachthani?” –
„Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Daleko od mojego Wybawcy słowa mego jęku. (…)”
Dalej w psalmie mowa o pomocy, jakiej Bóg udzieli swemu słudze, i ona przekona wszystkie narody, że do Boga należy władza nad nimi.
Jezus modlił się, by Ojciec oddalił od Niego kielich męki, ale ta modlitwa nie została wysłuchana, więc psalm 22 nie spełnił się. Co więcej, istnieje obraz Boga jako okrutnika cieszącego się męczarnią zgotowaną Jego Synowi, który inaczej niż na krzyżu nie zdołałby przebłagać gniewnego Ojca. A i ta ofiara jest odbierana jako nieskuteczna, bo nikomu nie pomogła, przed niczym nie ocaliła, ludzie są nadal źli i umierają jak przedtem. Kult cierpiętnictwa jest za to rozwinięty, a wizerunek Jezusa na krzyżu – człowieka nagiego, torturowanego, z cierniem na głowie, jest „grzechem pierworodnym chrześcijaństwa”, który otępia i przekonuje, że cierpienie jest dobre, a nawet zachęca do zadawania cierpienia. Ja częściowo podzielam ten pogląd, zwłaszcza odkąd zapoznałam się z analizami specjalistów medycyny sądowej dotyczącymi Całunu Turyńskiego. Krzyż odbieram jako przerażający widok, nie potrafię się cieszyć z „krzyżowego chrześcijaństwa”. Smutny chrześcijanin to wg papieża Franciszka niewiarygodny chrześcijanin, ale jak się cieszyć w obliczu krzyża? Gdzie tu „Evangelii gaudium: 5. Ewangelia, w której jaśnieje chwalebny Krzyż Chrystusa, usilnie zachęca do radości.”?
Ludzie pytają, czy gdyby Jezus zginął od kuli, czy Kościół czciłby pistolet?
To są pytania ludzi, którzy do Kościoła boją się wejść, inni z trudem w nim egzystują albo nie znajdują radości w byciu chrześcijanami czy wręcz odchodzą.
Papież Franciszek kontynuuje: „6. Istnieją chrześcijanie, którzy zdają się żyć WIELKIM POSTEM BEZ WIELKANOCY. Przyznaję jednak, że radości nie przeżywa się w ten sam sposób na wszystkich etapach i w każdych okolicznościach życia, nieraz bardzo trudnych. Dostosowuje się ona i zmienia, a zawsze pozostaje przynajmniej jako promyk światła rodzący się z osobistej pewności, że jest się nieskończenie kochanym, ponad wszystko.„
Może ludzie grzeszą dlatego, bo nie czują się kochani przez Boga?
A może brakuje chrześcijanom radosnego symbolu Zmartwychwstania i stąd radości życia?
GDZIE SIĘ PODZIAŁA NASZA PASCHALNA RADOŚĆ?
Do Pani Anny (K)
Za dużo tematów naraz, różnego kalibru. Za dużo. Chyba ok. 12-tu. Spróbuję je zestawić:
– problem zła i cierpienia
– Bóg bierny obserwator ludzkich nieszczęść
– Bóg okrutny
– Bóg nie jest dobry i miłosierny
– zabicie pierworodnych dzieci egipskich
– podbój Kanaanu przez Izraelitów i mord na jego mieszkańcach
– Jezus opuszczony przez Ojca na krzyżu (niespełniona prośba o oddalenie „kielicha”)
– kult cierpiętnictwa
– jak cieszyć się wizją chrześcijaństwa w obliczu krzyża?
– lęk ludzi przez Kościołem
– brak radości w byciu chrześcijaninem/-nką
– i nawet taki temat: śmierć embrionów, początek osobowego bytu człowieka
*
Nie pamiętam dokładnie, o ilu z podobnych tematach dyskutowaliśmy już w „Kleofasie”. Późno się Pani włączyła i stąd wiele zaległości. Trzeba by odpowiadać na raty. Zresztą, są to PYTANIA DO WSZYSTKICH.
Myślę, że Anna Connolly odniesie się do takich m.in. wątków jak kult cierpiętnictwa, kult wizerunku Jezusa na krzyżu, drogi krzyżowe … W niedzielę rano słyszałem w pierwszym programie Polskiego Radia („Familijna Jedynka”) o nocnej „Ekstremalnej Drodze Krzyżowej”, EDK, w górach.
**
Ograniczam się w tym komentarzu do samej końcówki. Pyta Pani :
„Może ludzie grzeszą dlatego, bo nie czują się kochani przez Boga? A może brakuje chrześcijanom radosnego symbolu Zmartwychwstania i stąd radości życia?”
Ma Pani rację. W jakiejś mierze grzeszymy, bo nie czujemy się przez Boga kochani, zwłaszcza jeżeli w naszym rozumieniu nie jest to wcale Bóg dobry i miłosierny, lecz czasami wręcz okrutny, czy choćby tylko będący obojętnym obserwatorem świata i jego dramatów.
KTO NIE DOŚWIADCZYŁ W SWOIM ŻYCIU PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI, TEMU/TEJ TRUDNO JEST UWIERZYĆ W MIŁOŚĆ BOGA. Wtedy wiara nie ma zakorzenieni w ludzkim doświadczeniu. Czy wina leży jedynie po stronie Boga, że brak nam radości?
To są rzeczywiście trudne pytania ludzi. Jak jesteśmy wychowywani w naszej chrześcijańskiej wierze?
***
I ten brak „radosnego symbolu Zmartwychwstania”. Krzyż zdaje się pochłaniać całą energię ducha. Chcę dotknąć tylko jednego zagadnienia.
SKĄD TYLE SMUTKU NA NASZYCH CMENTARZACH?
Nie widzę przebłysków chrześcijańskiej nadziei. A przecież w Święta Paschalne jakże często radośnie wyśpiewujemy: „Chrystus zmartwychwstan jest, nam na przykład dan jest”. I z łacińskiej sekwencji: „Surrexit Christus, spes mea” / Zmartwychwstał Chrystus, nadzieja moja”.
Upominałem się nie jeden raz w swoich publikacjach o proste, bardziej paschalne wyrazy i symbole naszej wiary i nadziei na naszych cmentarzach. Wystarczyłby może prosty symbol kłosa pszenicy (ziarno które wpadnie w ziemię, obumrze i wyda plon; J 12,24). Pogrążamy kolektywnie sami siebie w smutku. Dominują same krzyże, w takiej czy innej formie. W dodatku: wyobrażenie Jezusa w Ogrójcu, smutne anioły… I te napisy: „Bóg tak chciał”…
Dlaczego nie widać na nagrobkach ot choćby takich prostych napisów jak: „Żyjemy i umieramy dla zmartwychwstania”. „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem – mówi Jezus” (J 11,25). „Nadzieja nie sprawia zawodu” (Rz 5,5), „Czy żyjemy, czy umieramy, należymy do Pana” (Rz 14,8). W Piśmie Świętym jest mnóstwo inspirujących wersetów, które można wykorzystać.
Nie widzę takiej nagrobkowej „Biblii cmentarnej”, ożywianej tchnieniem nadziei. A szkoda! Znaczy to, że nie żyjemy duchem Bożego Słowa. Za mało w nas kultury zażyłości z Pismem Świętym (o czym już była mowa w tej dyskusji). Wydaje się nieraz, że prawda o Krzyżu przesłoniła całą mądrość Biblii. Na grobie swoich Rodziców wraz z bratem napisaliśmy: „Nadzieja zawieść nie może”, „Nasza nadzieja: Chrystus zmartwychwstał”.
To też wielkie i serdeczne wyzwanie Święta Paschy.
Eloi, Eloi, lama sabachtani?
Modlitwa Jezusa na Krzyżu skłania Panią Annę Kapę do szeregu refleksji i podjęcia się wielu kontrowersyjnych zagadnień, które wypunktował ks. prof. W. Hryniewicz. Skala ich jest na tyle skomplikowana, że pozwolę się odnieść jedynie do kilku z nich.
Mamy w historycznych księgach Biblii wiele kontrowersyjnych fragmentów, w których Bóg uczestniczy, w sposób bezpośredni lub pośredni, w mordach (indywidualnych i zbiorowych). Dzieje się to także na kartach historycznej relacji o początkach chrześcijaństwa w Dziejach Apostolskich (zob. Dz 5, 1-11; 12, 23). Czy Bóg nakazał zabić mieszkańców Jerycha? Czy Bóg zabił pierworodne dzieci wszystkich Egipcjan? Czy Duch Święty zabił Ananiasza i Safirę? Czy Bóg zabił Heroda? Czy narodziny Mesjasza to płacz zabitych niemowląt w Betlejem?
Objawienie ST zostało zawarte w historycznie uwarunkowanym kontekście. Objawienie się Boga i sposób tego objawienia, w którym zawarty jest też jego kierunek, są uwarunkowane kulturowo. Wyrażenia Starego Testamentu, odnoszące się do Boga i relacji z Bogiem, charakteryzują się swobodą wspólnych metafor, językiem z pogranicza mitu i poezji wynikającymi koncepcyjnie z kultury i ich środowiska. Czytelnik spotyka się na każdym kroku z sytuacją, która jest następstwem tego, jak bardzo głęboko autorzy ST byli kulturowo zadłużeni.
W czasach Ezdrasza do praw żydowskich wszedł nowy rodzaj nieczystości: zanieczyszczenie rodowodu; pojawił się po wygnaniu. Genealogiczna nieczystość wynika z małżeństw mieszanych pomiędzy poganami a Izraelitami. Wcześniej taki zakaz obejmował jedynie kapłanów. Ta innowacja stoi za ekstremalnymi opisami podboju Kanaanu, który w rzeczywistości miał całkiem inny, pokojowy przebieg.
Polski hebraista, prof. Witold Tyloch, opisuje ten proces następująco: Chociaż więc Stary Testament, a głównie Księga Jozuego, ukazuje zdobycie Palestyny jako proces jednorazowy, który dokonał się w okresie jednego pokolenia, można jednak przyjąć, że znacznie wcześniej, nawet w czasach przedmojżeszowych, przenikały do tego kraju i osiedlały się w nim plemiona hebrajskie, głównie na terenach jeszcze nie zamieszkałych. […] Nie opuszczając więc tego kraju, połączyły się w czasach pomojżeszowych z plemionami izraelskimi, przybyłymi później do Palestyny. Ze zmieszania tych grup plemiennych powstał w dalszym rozwoju lud izraelski. Potem dołączona także inne plemiona, choć ich najdawniejsze losy do dziś toną w mrokach niejasności (W. Tyloch, Dzieje ksiąg Starego Testamentu, Warszawa 1985, s. 21). Redaktor ksiąg historycznych chciał poprzez te drastyczne opisy wskazać, że Izraelici nie powinni mieszać się z okoliczną ludnością. Jeśli to Panią w jakikolwiek sposób uspokoi: historycznie eksterminacja ludności Kanaanu odbyła się jedynie na kartach Księgi Jozuego. Ani Żydzi, ani tym bardziej PAN, nie wycinali całych plemion w pień.
Do Egipcjan ST ma bardzo duży sentyment. Dwa najbardziej wrogie mocarstwa miały w przyszłości wraz z Izraelem(!) być błogosławione i wywyższone przez PANA: W owych dniu będzie Izrael jako trzeci (!) z Egiptem i Asyrią błogosławieństwem na ziemi, którą pobłogosławi PAN ZASTĘPÓW, mówiąc: NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONY MÓJ LUD EGIPT I DZIEŁO MOICH RĄK ASYRIA, I MOJE DZIEDZICTWO IZRAEL! (Iz 19, 25). Niektórzy chrześcijańscy uczeni źle nauczają o ST. To oczywiste, że literatura ST podzielała wspólne z sąsiadującymi ludami dziedzictwo literackie; że swobodnie używała i przystosowywała je, i na koniec głosiła, iż sam YHWH jest Stwórcą, Odkupicielem i Królem. Starotestamentowe słowo „Król” wyjątkowo dobrze pasuje do tła starożytnego Bliskiego Wschodu. Bóg ma nie tylko „pierworodnego Syna” – Izrael, ale Jego ludem jest też Egipt, a Asyria to dzieło Jego „rąk”. Proszę wszystkich czytających o pewna zadumę i refleksję nad przytoczonym przeze mnie cytatem z Izajasza.
W pierwszym wieku przed Chrystusem największymi autorytetami wśród faryzeuszy byli Szemaja i Awtalion, potomkowie prozelitów (czyli nie-Żydów), których rodowody wywodziły się od Sennacheryba, który w przeszłości prześladował judaizm. Szemaja był przełożonym sanhedrynu; Awtalion stał na czele trybunału!!! Kiedyś – podobno – złośliwie arcykapłan, gdy Szemaja i Awtalion przyszli go odwiedzić, pozdrowił ich następującymi słowami: „Niech potomkowie pogan wejdą w pokoju!” Mędrcy byli znani z ciętego języku, odpowiedzieli: „Niech w pokoju wejdą potomkowie pogan, którzy wykonują dzieła Aarona, lecz potomkowie Aarona, którzy nie wykonują dzieła Aarona niech nie wchodzą w pokoju” (Talmud Babiloński, Sota 71b).
ŻYDOWSKA WOJNA
Warto zastanowić się właśnie nad tym problemem: Jak Żydzi prowadzili wojenne? Czy stosowali się oni w nich do zaleceń Prawa, czy też – w czasach kiedy nie obowiązywały konwenanse – zachowywali się tak jak Babilończycy, Asyryjczycy, czy później Rzymianie – bez litości wobec opornego przeciwnika?
Józef Flawiusz w następujący sposób określa zalecenia Mojżesza na wypadek prowadzenia działań zbrojnych przez Żydów: „[Mojżesz] wydał jeszcze inne przepisy, o których należy koniecznie wspomnieć, mianowicie, by wszystkim, którzy o to proszą, dostarczać ognia, wody i żywności, wskazywać drogę, nie pozostawiać ciała nie pogrzebanego, być pobłażliwym nawet względem zdeklarowanych wrogów. Nie pozwala bowiem niszczyć ich kraju ogniem ani ścinać drzew owocowych, a nawet zabrania ograbiania żołnierzy poległych w walce. Pomyślał też o jeńcach, aby nie czyniono im, a zwłaszcza kobietom, gwałtu” ( Apion 2, 212 ).
Pani Anno, Żyd w pierwszym wielu lepiej rozumiał ducha ksiąg historycznych, niż my obecnie! Żeby oddalić zarzut, iż tak rozumiał to jedynie Flawiusz, to przytoczę również opinię, w tym zakresie, rabinów: Po odniesieniu zwycięstwa należy oszczędzić życie kobiet i dzieci (Talmud Jerozolimski, Szebijit 6).
Sama Tora nawołuje, że wrogowi najpierw należy ofiarować pokój (Pwt 20, 10). Jak pisał Filon z Aleksandrii: „Tora przoduje w zaleceniach miłości do człowieka (koinōnia i philanthropia)” ( Spec. leg. 1. 324 ).
Jezus ostrzegał, że nie należy rozwiązywać żadnego z przykazań Tory (zob. Mt 5, 19), bo Przykazania Boga są dobre i sprawiedliwe. Istnieją, by tak rzec, dwie podstawowe nauki, którym podporządkowane są niezliczone szczegółowe zdania: w odniesieniu do Boga nakaz oddawania czci Bogu i pobożności, w odniesieniu do ludzi nakaz życzliwości dla ludzi i sprawiedliwości ( Filon z Aleksandrii, Spec.leg. 2, 63; por. Mk 12, 28-31) ). Mamy nie czynić bliźniemu, co nam niemiłe (zob. Tb 4, 15; Filon z Aleksandrii, Hypothetica 7, 6; Talmud Babiloński, Szabbat 31a, Mt 7, 12).
„Nie będziesz żął do samego skraju swego pola […] – napomina Tora – a także swojej winnicy nie obieraj doszczętnie i nie zbieraj winogron pozostałych po winobraniu. Pozostaw je dla ubogiego i dla obcego przybysza” (Kpł 19, 9 – 10). Rozdział mówiący o traktowaniu nie – Izraelitów, także daje przykazanie, które jest podsumowaniem: „Będziesz go [obcego] miłował jak siebie samego” (Kpł 19, 34).
Czy zatem Bóg żąda od nas czegoś niemożliwego? Filon tak na to odpowiedział:
„Bóg nie żąda od ciebie, czegoś co jest ciężkie, skomplikowane i trudne, ale tylko tego co jest łatwe i proste. Aby Go po prostu kochać…, aby Mu służyć…z całej duszy swojej…i przylgnąć do Jego przykazań…” (Spec. Leg. 1. 299 – 300).
LE CIMETIÈRE JOYEUX DE SÂPÂNTA
Do P. Kaliny Wojciechowskiej
Crux probat omnia. Czyli: Krzyż probierzem wszystkiego. Wszystko „wypróbowuje”. To znane powiedzenie, mające streszczać także duchowość ewangelicką (chyba że się mylę). Ośmielony komentarzem Pani z 24 lutego (19:45) chciałbym, zwłaszcza w kontekście pytań P. Anny Kapy, zapytać:
Jak wy, ewangelicy, radzicie sobie z paschalnym wyzwaniem prawdy o zmartwychwstaniu Chrystusa? Czy na waszych cmentarzach widnieje na nagrobkach więcej napisów o „mocy Jego zmartwychwstania” (Flp 3, 10) w porównaniu z cmentarzami katolickimi? Jak udaje się Wam uniknąć mistyki i kultu cierpiętnictwa? Czy u Was też brak radości w byciu chrześcijaninem/-nką? P. Anna (K) pyta: jak cieszyć się wizją chrześcijaństwa w obliczu krzyża?
Może przy okazji znajdzie Pani trochę czasu (przy swoich zajęciach uczelnianych) i zechce podzielić się z nami swoimi refleksjami.
Na koniec coś interesującego:
Mam przed sobą widok tzw. RADOSNEGO CMENTARZA Z WSI SÂPÂNŢA w Rumunii, region Marmaţie. Cmentarz pokazuje, że już za swojego życia ludzie mieli także swoje doświadczenia szczęścia. Różne obrazy tej radości i szczęścia. Warto się zadumać. I nie trzeba jechać do Rumunii, wystarczy wpisać do wyszukiwarki: Le cimetière joyeux de Sâpânta, Roumanie.
Sztuka ludowa potrafi lepiej wyrażać pewne prawdy wiary. Nagrobki z drzewa, różne zastanawiające kształty krzyża, wszystko pomalowane żywymi kolorami, z przewagą niebieskiego. Patrząc na nie, rzeczywiście nie odczuwa się przygnębiającego smutku. Przy błękicie nieba całość nabiera specyficznego wyglądu: sprzężenia nieba i ziemi. Proszę zobaczyć i przekonać się na własne oczy:
„Le cimetière joyeux” de Sapanta Maramures, Roumanie
http://www.vacance-roumanie.com/tourisme_roumanie/cimetiere_joyeux_sapanta.html
Le cimetière joyeux de Sapanta | Les Observateurs de FRANCE 24
http://observers.france24.com/fr/content/20100817-cimetiere-joyeux-sapanta-roumanie-art-tombes-c…
Cimetière joyeux de Sapânta (Sapînta) – la Roumanie pour les amis
http://www.onlinero.com/roumanie_Cimetiere_joyeux_de_Sapanta_Sapinta%3D123.html
Pani Anno! Rzeczywiście wiele tematów Pani poruszyła, które częściowo były juz dyskutowane w naszych wcześniejszych dyskusjach. Jest na blogu mój artykuł „Bóg w Starym Testamencie” , w którym piszę o tych sprawach, a całą moją książkę poświęciłam kultowi cierpienia w chrześcijaństwie.
Problemy z wizerunkiem Jahwe mieli wszyscy myślący ludzie, w tym ojcowie Kościoła, którzy wymyślali rozmaite interpretacje, które miały udowodnić, że ST nie można brać dosłownie. Także kabaliści byli niezadowoleni z wizerunku okrutnego Jahwe i dlatego nie chcieli rozumieć słów ST dosłownie. Ja tez jestem niezadowolona, ale nie wymyślam dziwnych interpretacji. Uważam, że w pewnym okresie historycznym tak właśnie widziano Boga, jako sprawiedliwego przede wszystkim, a ta sprawiedliwość wymagała okrucieństwa. Czy ja w takiego Boga wierzę? Nie. Ale nie przekonują mnie ani interpretacje ojców Kościoła ani kabalistów. Taki był wizerunek Boga i nie ma na to rady, czy nam się to podoba czy nie. Ale mój obraz Boga jest inny. I także inny był obraz Boga Jezusa.
ZAWOŁANIE JEZUSA: „BOŻE MÓJ, BOŻE MÓJ, DLACZEGO MNIE OPUŚCIŁEŚ?”
Do P. Anny Kapy:
Tak nie wahał się wołać Ten, który wcześniej zapowiadał uczniom swoją śmierć i zmartwychwstanie, a według IV Ewangelii mówił: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem” (J 11,25).
Wołał resztką sił wobec żołnierzy i tych wszystkich ludzi stojących w oddali, którzy widzieli, jak wiele razy wcześniej był wysłuchany, przez Tego, którego czule nazywał Ojcem, Abba. Gdyby ten okrzyk nie wyrwał się z ust Jezusa, o ile bardziej obcy wydawałby się On nam, bardziej odległy od naszych trudnych doświadczeń.
Jego wołanie jest najgłośniejszym krzykiem wieków, skierowanym w stronę niewidzialnego i ukrywającego się Boga. Żydowski teolog PINCHAS LAPIDE zaproponował inny przekład słów Jezusa: „BOŻE MÓJ, BOŻE MÓJ, W JAKIM CELU MNIE OPUŚCIŁEŚ?” W tym świetle okrzyk Jezusa przestaje być znakiem zwątpienia i rezygnacji. Staje się udręczoną bólem modlitwą – dramatycznym pytaniem wszystkich ludzi.
Może dlatego ewangelista Łukasz nie wspomina o wołaniu Jezusa pochodzącym z modlitewnego Psalmu (22,2), o zawołaniu przekazanym przez Mateusza (27,46) i Marka (15,34). W Łukaszowej relacji „Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46).
To korekta i dopowiedzenie, aby nie przedstawiać Ukrzyżowanego jako umierającego bez wielkiego zaufania do Ojca. Ta ufność przebija zresztą także z wersetów Psalmu (22,5-6.9.11-12.20.23-32), którym modlił się Jezus na krzyżu.
Często słyszę, że chrześcijaństwo jest religią cierpienia. Często cierpienie jest albo idealizowane, albo traktujemy je jako coś wstydliwego, co trzeba raczej ukrywać. Nie chcemy przyjąć go takim, jakie ono jest. Czy taka postawa nie pogrąża nas jeszcze bardziej w bólu i nie wpędza w samotność? Cierpienie jest nieodłącznym elementem życia. Trzeba się z nim zmagać. W blogu jest debata o teologii cierpienia. Poszukujmy na drodze wiary mądrych sposobów przyjmowania go, przeobrażania, radzenia z nim w sobie samym/-ej i u innych.
WIZJA BOGA PLEMIENNEGO
Wielu chrześcijan uważa, że księgi Biblii Hebrajskiej z jej wizją Boga gniewnego i surowego są nie do pogodzenia z nauką Jezusa. Tak sądził już ongiś między innymi Marcjon, kiedy odrzucał „złego Boga” Starego Testamentu. Trzeba wszakże pamiętać, że przesłanie Biblii podlegało ciągłemu rozwojowi. Pierwotne opowieści o dziejach Izraela powstawały pośród prymitywnego jeszcze ludu, pojmującego Boga na sposób plemiennego i gniewnego bóstwa.
Nie sposób pominąć KRWAWYCH OPOWIEŚCI O BOGU W KSIĘGACH HISTORYCZNYCH Starego Testamentu. Są to rzeczywiście teksty okrutne i przerażające. Wiele z nich mówi o nakazie Boga, aby Izraelici bezlitośnie tępili podbijaną ludność Kanaanu, zabijając przede wszystkim mężczyzn. Czasem był to nakaz oszczędzenia jedynie kobiet, dzieci i trzód, traktowanych jako łup na wrogach (zob. Pwt 2,31-34; Joz 7,16; 10,40; 20,13-14). Lepszy już wtedy był los kamienia, drzewa lub zwierzęcia niż człowieka! Za nieposłuszeństwo boskim nakazom trzeba było ponieść karę (zob. 1 Sm 15, 3.10-26).
W PIERWOTNEJ ŚWIADOMOŚCI LUDZI BYŁ TO BÓG PLEMIENNY, OBROŃCA NARODU WYBRANEGO, gniewny Mściciel (Goel) interweniujący w jego dzieje, karzący i odpłacający za niewierność.
Bibliści wyjaśniają, że są to jedynie późniejsze interpretacje, inspirowane prymitywną jeszcze wizją Boga. Trzeba tego rodzaju teksty rozumieć jako swoisty epos stworzony przez człowieka.
Wewnętrznie wzburzony ORYGENES pisał przed wiekami: „Wstydzę się powiedzieć i przyznać, że Bóg nadał takie prawa. Bo wtedy bardziej szlachetne i bardziej rozumne są prawa ludzkie, na przykład Rzymian, Ateńczyków, Lacedemończyków” (In Leviticum VII,5).
(Powyższe fragmenty pochodzą z mojego wpisu/artykułu p.t. Ewolucja obrazu Boga w Starym Przymierzu z | 3 marca 2014 – 21:31 Nie rozwodzę się nad tą sprawą, gdyż i przy innych dyskusjach pisałem w blogu na ten temat).
Ważne jest to, co napisał P. Andrzej Nowicki (5 marca 2015, 09:34). Są całe studia na temat wcześniejszego procesu powolnego przenikania Hebrajczyków na ziemie Palestyny. Nie było przelanej niewinnej krwi, jak to opisują księgi historyczne.
Cóż kiedy te wyjaśnienia nie przenikają do świadomości wierzących! Od czego są katecheci w szkołach i kaznodzieje w kościołach? Pytam o to z goryczą. More in sadness than in anger.
Tak, zauważam to samo, co ks. prof. W. Hryniewicz.
Kiedy Jezus modli się Targumem Psalmu 22 jest nam szczególnie bliski; każdy człowiek, chyba, odczuwa właśnie to, kiedy staje przed czymś ostatecznym, a tym jest przecież śmierć. Niestety w naszych Bibliach nie mamy wariantu aramejskiego Psalmu 22. A szkoda, bo wtedy lepiej moglibyśmy zrozumieć, dlaczego Jezusowi, tak zanurzonemu w starotestamentalnej pobożności on właśnie się przypomniał. Werset 7 Targumu wspomina pogan: But I am a feeble worm, not a rational man; the reproach of the sons of men, and the butt of the Gentiles (tgPs 22, 7), których brakuje w wariancie hebrajskim (Ps 22, 7).
My chrześcijanie wierzymy, że Bóg wysłuchał modlitwy Jezusa, ale na swój sposób. Autor Listu do Hebrajczyków przypomniał swoim adresatom te wstrząsające chwile: Za dni swego życia w ciele zanosił On z wielkim wołaniem i ze łzami modlitwy i błagania do tego, który go mógł wybawić od śmierci, i dla bogobojności został wysłuchany (Hbr 5, 7). Bóg wskrzesił Jezusa i wywyższył Go.
Jezus modlący się starotestamentalnym Psalmami wiedział, że łaskawy i miłosierny jest PAN, nierychły do gniewu i pełen łaski. Dobry jest PAN dla wszystkich, a miłosierdzie jego jest nad wszystkimi jego dziełami (Ps 145, 8-9). Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz niebieski jest miłosierny (Q 6, 36) – powtórzy Nazarejczyk i On – Wcielenie PANA – wskazał nam, że mamy Go naśladować.
Dobrze i pobożnie jest wierzyć, że Bóg wysłucha naszych skarg, jak kiedyś wysłuchał modlitwy swojego Syna.
WIĘKSZOŚĆ DAWNYCH IZRAELITÓW
BYŁA POTOMKAMI KANANEJCZYKÓW
W komentarzu z 5 marca (12:15) wyraziłem żal, że wyjaśnienia historyków w sprawie okrutnych opowieści o mordach przy zdobywaniu Ziemi Obiecanej nie przenikają do świadomości wierzących. Dopowiadam!
Trudno mieć pretensje do katechetów, jeżeli w czasie formacji nikt im o tych sprawach na wykładach nie mówił. Sami potem nie mają zazwyczaj dostępu do fachowej literatury, albo zaniedbują dokształcanie się. To samo można by powiedzieć o duchownych. Wiele zależy od ich formacji seminaryjnej oraz zdobytej wiedzy biblijnej. Pod tym względem grzechy zaniedbania, owe „peccata omissionis”, są naprawę poważne. W „Confiteor” wyznajemy: „bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i ZANIEDBANIEM”.
A potem przychodzi samo życie. Katecheta, a także ksiądz na parafii staje bezradny wobec zarzutów, że Bóg jest niemiłosierny i okrutny, bo ktoś przeczytał w Biblii teksty o Jego „okrutnych nakazach”.
***
I rzeczywiście, są w Starym Testamencie nie tylko takie teksty jak te, które przytoczył P. Andrzej Nowicki (5 marca, 09:34) o Egipcie i Asyrii. Są także inne teksty skierowane przeciw narodom pogańskim, które budzą niepokój i trudno je pogodzić z wizją dobrego Boga.
W opisie zwycięstwa Jozuego nad królami Kanaanu mowa jest o całkowitym wyniszczeniu jego mieszkańców, nakazanym przez Boga: „Nie pozostawił nikogo przy życiu i obłożył klątwą wszystko, co żyło, jak rozkazał Bóg Izraela, Pan (JHWH)” (Joz 10,40; zob. Iz 60,12; So 1,11). Nakaz ten powraca wielokrotnie także w innych Księgach historycznych.
Czy faktycznie Bóg mógł nakazać tego rodzaju ludobójstwo? To sami Izraelici (przynajmniej niektórzy, czy wielu z nich) byli przekonani, że Bóg chciał takiego totalnego zniszczenia wrogów i to przekonanie zostało zapisane i przypisane Bogu. Tak powstał swoisty epos narodowy. Faktycznie jednak już w samej Księdze Jozuego zaznaczono wcześniej, że nie wszyscy mieszkańcy Kanaanu zostali wyniszczeni. Ocalona została nierządnica Rachab wraz ze swoimi krewnymi w Jerychu za to, że dała schronienie izraelskim wywiadowcom (Joz 2) i to ona weszła do rodowodu Chrystusa (Mt 1,3). Ocaleni zostali również Gibeonici, którzy zawarli pokój z Izraelitami (Joz 9).
Są także teksty biblijne mówiące, iż w przeszłości Izraelici i Kananejczycy mieszkali razem w zgodzie. Abraham nabył od Chetytów pole wraz z pieczarą do chowania zmarłych w Hebronie (Rdz 23,1-20). Juda, jeden z synów Jakuba wziął sobie za żonę Tamarę, córkę Kananejczyka (Rdz 38,1-5).
Znamiennym faktem jest, że WŚRÓD DAWNYCH NARODÓW BLISKOWSCHODNICH TYLKO W IZRAELU PRAWO MOJŻESZOWE ZOBOWIĄZYWAŁO DO TROSKI NIE TYLKO O WDOWY I SIEROTY, ALE RÓWNIEŻ O OSIADŁYCH TAM „OBCYCH”. Dotyczyło to zwłaszcza obowiązku pozostawiania czegoś dla potrzebujących przy zbiorze zboża, oliwek i winogron (zob. Pwt 24,19-21), o czym także przypomniał P. Andrzej.
Do wrażliwości na los „obcych” skłaniała religijna świadomość własnego wyboru i wyzwolenia przez Boga: „Pamiętaj, żeś i ty był niewolnikiem w ziemi egipskiej; dlatego ja ci nakazuję zachować to prawo” (w. 22).
Według powszechnej dziś opinii, WIĘKSZOŚĆ DAWNYCH IZRAELITÓW BYŁA W RZECZYWISTOŚCI POTOMKAMI KANANEJCZYKÓW (zob. Joel S. Kaminsky, Did Election Imply the Mistreatment of Non-Israelites?, “Harvard Theological Review” 96:2003, s. 387-425, zwł. 403).
***
Tyle mojego dopowiedzenia. Pomagajmy ludziom czytać teksty biblijne, także te trudne, wymagające właściwego zrozumienia.
Ojcze Profesorze, jak tylko wroce do domu z Lublina, postaram sie odpowiedzec (troche rwie mi sie polaczenie). To rzeczywiscie dosc rozpowszechniona opinia, ze protestantyzm jest „pasyjny” (a np. prawoslawie – paschalne). Musze jeszcze doczytac komentarz Pani Anny Kapy. Tymczasem pozdrawiam!
SŁUCHAJMY GŁOSU EWANGELII
Jeszcze jedna uwaga do komentarza P. Anny Kapy (4 marca, 15,26):
„… istnieje OBRAZ BOGA JAKO OKRUTNIKA cieszącego się męczarnią zgotowaną Jego Synowi, który inaczej niż na krzyżu nie zdołałby przebłagać gniewnego Ojca. A i ta ofiara jest odbierana jako nieskuteczna, bo nikomu nie pomogła, przed niczym nie ocaliła, ludzie są nadal źli i umierają jak przedtem”.
Pokutują, niestety, takie wyobrażenia wśród wierzących. To echo historycznych koncepcji zastępczego zadośćuczynienia i sprawiedliwości odwetowej/karzącej ludzkość za obrazę nieskończonego Majestatu. Małostkowa wizja Boga obrażonego i domagającego się odwetu na grzesznikach. Nieskończona obraza domaga się nieskończonej ceny za przebaczenie. A taką ceną może być tylko krew i życie Syna. Któż inny byłby w stanie uśmierzyć gniew Boga-Ojca? Stąd ulubionym tekstem o Bogu stawały się słowa apostoła Pawła: „…który własnego Syna nie oszczędził, ale wydał Go za nas wszystkich” (Rz 8,32). Na wszystko znaleźć można podręczny cytat, wyrwany z kontekstu. I, oczywiście, aluzja do ofiary Abrahama, a raczej próby czy nawet pokusy Abrahama.
Ktoś opisywał mi jakiś czas temu, z przerażeniem, napis pod wizerunkiem ociekającego krwią Ukrzyżowanego, jaki widział w czasie pobytu w Hiszpanii: „Qui etiam proprio Filio suo non pepercit…” (To przekład Vulgaty, Rz 8,32).
***
Pani Anno, proszę uważnie przeczytać to, co napisałem w artykule wstępnym po śródtytule: „Dramat śmiertelnego zranienia Jezusa”:
«SŁUCHAJMY GŁOSU EWANGELII. Jezus jak Dobry Pasterz oddał swoje życie „za owce” (J 10, 15). Wypełnił swoją zbawczą misję „do końca” (J 13,1), aby uzdrowić chorą ludzką wolność i wprowadzić w dzieje świata nową energię, pociągającą jak Wielki Magnes (metafora!) ludzi ku Ojcu wszechświata, przeobrażającą wzajemne relacje między ludźmi oraz między ludźmi i Stwórcą. Taki jest SENS DZIEŁA ODKUPIENIA, OCALENIA I ZBAWIENIA. Bóg nie jest Bogiem zniszczenia, ale przeobrażenia świata, „Bogiem nadziei” i „Bogiem pokoju” (Rz 15,13.33). Chcąc przemieniać ludzkie serca nie posługuje się przemocą. On zaprasza, pociąga na różne sposoby, aby przez to wolność wychować, przemienić i ją ocalić, żebyśmy nie podejmowali tragicznych decyzji, które zniszczą nas samych i innych.
To nie obrażony ludzkimi grzechami nieskończony majestat – Bóg Ojciec – wydał Jezusa na śmierć, aby uśmierzyć swój gniew i zadośćuczynić boskiej sprawiedliwości i aby dać się w ten sposób, za cenę krwi, przebłagać. Jezus nie jest ofiarą dla zadośćuczynienia Bogu za grzechy świata. Jeżeli już chcemy posługiwać się kategorią ofiary, powiedzmy na odwrót: to On, Jezus, jest ofiarą złożoną przez Boga Ojca „dla nas i dla naszego zbawienia” (słowa z Credo nicejsko-konstantynopolitańskiego).
Wspomniałem na początku tego wpisu słowa apostoła Pawła, iż Bóg „dla nas Tego, który nie znał grzechu, uczynił grzechem, abyśmy w Nim stali się sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21). Teologowie Reformacji, zwłaszcza J. Kalwin, pojmowali opuszczenie Jezusa na krzyżu jako akt gniewu, sądu i potępienia Go przez Boga-Ojca, gdyż wziął na siebie grzechy wszystkich ludzi i utożsamił się z nimi. Spoza tej śmierci ukazuje się oblicze zagniewanego Ojca, który dokonuje odwetu na grzechu. Jurydycznym uosobieniem grzechu jest w tego rodzaju przerażającej interpretacji Jego Syn, który stał się „za nas przekleństwem” (Gal 3,13). To On ponosi karę za wszystkich, za całą grzeszną ludzkość, doświadcza odrzucenia i potępienia. Krzyż jest sądem nad grzechem i grzesznikami.
Oto konsekwencje takiego pojmowania grzechu, jak gdyby to on był największą i dominującą siłą w dziejach świata. Tego rodzaju rozumienie opuszczenia Jezusa na krzyżu dało początek teorii odkupienia, zwanej substytucją penalną. Taka koncepcja jest projekcją ludzkiego poczucia sprawiedliwości karzącej (iustitia vindicativa). Ewangelie nie sugerują myśli o jakimkolwiek odwecie Ojca na Synu, utożsamionym fikcyjnie z ludzkim grzechem».
***
Po tym cytacie mogę tylko dodać: Tak, Bóg wydał swojego Syna (parédōken auton, tradidit illum!). To Jego „ofiara” dla nas grzesznych. Dopuścił, aby Chrystus stał się przestrogą na całe dzieje ludzkości: nie krzyżujcie nikogo, nie zadawajcie cierpienia i bólu, nie zabijajcie! Inaczej sami sobie będziecie gotować nieszczęścia i cierpienia. Co zrobiliśmy z tym ostrzeżeniem i przestrogą?
Już nieraz przetaczała się w świecie dyskusja na temat: CZY RELIGIA SPRZYJA PRZEMOCY? Znamy dziejowe winy.
To także STRASZLIWY DZIEJOWY DRAMAT – GRZECH posługiwania się religią do osiągania własnych, zaborczych i okrutnych zamierzeń. Islamskie państwo dżihadystów IS to nie jedyny dzisiaj przykład. Temat bolesny.
„DLACZEGO” czy „PO CO” – co powiedział Jezus na krzyżu?
Wdzięczna za bardzo ciekawe odpowiedzi na mój komentarz o opuszczeniu Jezusa przez Ojca na krzyżu, chciałam najpierw zwrócić uwagę na wpis ks. Prof. Hryniewicza o propozycji żydowskiego teologa Pinchasa Papide`go, by inaczej niż to się powszechnie przyjmuje rozumieć tekst wypowiedzi „Eli, Eli, lema sabachthani?”. Pisze ks. Profesor (5 marca 2015 o 11:48 ):
„BOŻE MÓJ, BOŻE MÓJ, W JAKIM CELU MNIE OPUŚCIŁEŚ?” W tym świetle okrzyk Jezusa przestaje być znakiem zwątpienia i rezygnacji. Staje się udręczoną bólem modlitwą – dramatycznym pytaniem wszystkich ludzi.”
Przyjrzałam się bliżej tekstom Marka i Mateusza, a także Biblii hebrajskiej oraz Wulgacie i Septuagincie zauważając kilka kwestii filologicznych. Propozycja rabina Pinchasa wydaje mi się trafna.
Czy ks. Prof. Hryniewicz mógłby przybliżyć analizę Pinchasa Lapide`a? Na którym tekście rabin Lapide opierał się i jak argumentował?
„MEIN GOTT, MEIN GOTT, WOZU HAST DU MICH VERLASSEN?“
Pani Anno,
chętnie przybliżę Pani sens przekładu rabbiego Pinchasa Lapide (1922-1997), teologa, znawcy Nowego Testamentu, ortodoksyjnego Żyda. W jego rozmowie z Viktorem Franklem to właśnie profesor Lapide zaproponował właściwszy przekład okrzyku Jezusa: „Boże mój, Boże mój, PO CO mnie opuściłeś?/ Mein Gott, mein Gott, WOZU hast Du mich verlassen?
Musi jednak Pani sama popracować nad tekstem artykułu filologów. Podaję link:
„Mein Gott, wozu hast du mich gelassen?” (PDF, 282 KB)
http://www.theologie.uzh.ch/faecher/neues-testament/rueegger/RueeggerHaemmig_11_ZNW_102_Wozu.pdf
To solidne studium filologiczne dwojga specjalistów: Hans-Ulrich Rüegger und Annelies Hämmig, „Mein Gott, wozu hast du mich gelassen?” Philologische Annäherung an eine theologische Frage (Mk 15,34), „Zeitschrift für die Neutestamentliche Wissenschaft“, 102, 2011, 40–58.
Znajdzie tam Pani kopalnię wiedzy, która bardzo się Pani przyda.
A jeśli zechce Pani sięgnąć do samego P. Lapide to polecam następujące jego książki:
Ist das nicht Josephs Sohn? Jesus im heutigen Judentum. Mohn, Gütersloh 1988; Ist die Bibel richtig übersetzt? 2 Bd. Mohn, Gütersloh 2004; Der Jude Jesus. Patmos, Düsseldorf 1979, 2003 (3.Aufl.); Am Scheitern hoffen lernen. Mohn, Gütersloh 1985, 1988.
Nieco później prześlę jeszcze kilka refleksji na temat Łukaszowej relacji „Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46)
Bardzo dziękuję za wskazanie artykułu o rozumieniu słów Jezusa z Ewangelii św. Marka.
Ośmielę się spytać, czy może ks. Profesor ( lub inny uczestnik blogu) ma dostęp do polskiego przekładu Septuaginty z Prymasowskiej Serii Biblijnej ks. Prof. Popowskiego i mógłby zacytować polską, aktualną wersję tłumaczenia psalmu 22, 2, tj. słów odpowiadających hebrajskim „”Eli, Eli, lamah azawtani ?”
Czy to opracowanie zawiera tylko przekład, czy również komentarze do tekstu greckiego i przekładu?
We wskazanym przez Księdza artykule jest obszerna analiza „hina ti” – LXX i „eis ti” – NT, ale nie ma „prosches”, czy wręcz całego wersetu z Septuaginty.
WERSET PSALMU 22,2 W POLSKIM PRZEKŁADZIE SEPTUAGINTY:
„O Boże, mój Boże, zajmij się mną. Dlaczego mnie opuściłeś?
Liczba moich przewinień odsunęła mnie daleko od mojego wybawienia”.
Dla porówniania:
W aramejskim targumie ten werset brzmi w dosłownym tłumaczeniu:
„Boże mój, Boże mój, dlaczego pozostawiłeś Mnie z dala od mego wybawienia?– [to] są słowa mojego okrzyku / My God, my God, WHY have you left me far from my redemption? – are the words of my outcry.
PSALM 31,6 W MODLITWIE JEZUSA KONAJĄCEGO NA KRZYŻU
Z Ewangelii wiemy, że wisząc na krzyżu Jezus zaczął powtarzać w modlitwie słowa Psalmu 21. Zastanawialiśmy się nad wersetem 2 o Jego opuszczeniu przez Ojca. Jak już podałem w poprzednim komentarzu (w odpowiedzi na prośbę P. Anny), w aramejskim targumie ten werset brzmi w dosłownym tłumaczeniu:
„Boże mój, Boże mój, dlaczego pozostawiłeś Mnie z dala od mego wybawienia?– [to] są słowa mojego okrzyku / My God, my God, WHY have you left me far from my redemption? – are the words of my outcry.
Pan Andrzej Nowicki (5 marca 2015, 12:25) zwrócił uwagę na doniosłe znaczenie w tym Psalmie także wersetu 7, gdzie mowa jest także o poganach, goim, innych narodach:
„But I am a feeble worm, not a rational man; the reproach of the sons of men, and the butt of the Gentiles”.
Istnieje tradycja, że MODLĄC SIĘ SŁOWAMI TEGO I NASTĘPNYCH PSALMÓW Jezus oddał ducha. Ośmielam się twierdzić, że także i tego Ducha Bożego, który na Nim „spoczywał”: „parédōken tò pneũma”, z rodzajnikiem. W obydwu przypadkach (J 1,33 i J 19,30) występuje nie bez powodu ten rodzajnik określony. O spoczywaniu Ducha na Jezusie zob. także Łk 3,22; 4,1.14; 10,21; 11,13). Ale to przerywnik. Wracam do głównego tematu.
W czasie konania trwała długa modlitwa Jezusa przerywana innymi słowami (zob. Łk 23,34.43; także tymi, które podają inni ewangeliści). Ale u kresu agonii Jezus oddał ducha/Ducha (nakładanie się sensów!) właśnie wówczas, gdy doszedł w swojej modlitwie do SZÓSTEGO WERSETU PSALMU 31 (w Biblii Hebrajskiej): „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46).
Skoro Jezus za swego życia mówił i modlił się po aramejsku, zobaczmy jak brzmi aramejski Targum Ps 31, 6:
„Into your hand I will place [deposit] my spirit;
you have redeemed me, O LORD, true God”.
A więc:
„W Twoją rękę składam mego ducha;
wybawiłeś mnie, o Panie, prawdziwy Boże”.
Należy pamiętać, że numerowanie Psalmów zmieniało się w ciągu wieków. Psalm 31 mógł być bliżej Psalmu 22. Zauważmy ponadto, że PSALM 31 (w Biblii Hebrajskiej) JEST BŁAGANIEM W UCISKU, WYRAZEM NADZIEI I DZIĘKCZYNIENIA.
Czy nie widać, jak warta zgłębiania jest Biblia oraz (aramejskie) Targumy? Taki trud pozwala odkrywać ukryte związki między Starym/Pierwszym oraz Nowym Testamentem.
Myślę, że trzeba tu trochę pomyśleć psychologicznie. Jezus umierał w wielkich cierpieniach na krzyżu, zwątpił w Boga, o którym myślał, że ma go chronić, że ma mu sprzyjać. Sytuacja egzystencjalna człowieka cierpiącego, zawiedzionego zmusza go do słów: „Czemuś mnie opuścił?” a nie „Po coś mnie opuścił?”. Rozważania w tej sytuacji na temat celu śmierci nie mieszczą mi się w głowie, są psychologicznie naciągane i nieprawdopodobne w trakcie cierpienia i konania. Krzyk rozpaczy wiarygodny jest jeśli Jezus woła: „Dlaczego?” a nie „Po co?”. Ktoś cierpiący nie będzie się zastanawiał o pożytkach ze swojego cierpienia, o jego celu, ale będzie chciał się pożalić, wykrzyczeć swój protest przeciwko męce i śmierci. Jezus poczuł się opuszczony przez Boga podczas konania. Czy nie jest to najprostsze rozwiązanie? Nie rozumiem, po co komplikować coś, co jest proste. Po co dokładać treści tam gdzie nie ma takiej potrzeby? Wydaje mi się to nadmierną intelektualizacją bardzo emocjonalnego i dramatycznego fragmentu. Ewangelii. Zastąpienie „dlaczego” pytaniem „po co” odbiera tej scenie cały dramatyzm i tragizm!
PO CO TO WSZYSTKO?
Niech Anna Connolly zachowa swoje zdanie. Ma do tego prawo, aby zgodnie ze swoimi odczuciami i uczuleniami reagować w ten sposób. Psychologia to jeszcze nie wszystko. To nasza czysto ludzka logika, jakże często zraniona i omylna.
Dlaczego ewangelista Łukasz przejął z Psalmu 31,6 słowa: „Twoim rękom powierzam mojego ducha” (przekład ekumeniczny, 2001). To korekta i dopowiedzenie – pisałem we wcześniejszym komentarzu. Łukasz był przekonany, że Jezus nie stracił wcale zaufania do Boga, którego przez lata nazywał czule „Abba”; że nie popadł w rozpacz, jak chce Anna; że nie protestował jedynie przeciwko męce i śmierci, którą sam zapowiadał. Czy to aż takie nieprawdopodobne?
Żyd Pinchas Lapide, potrafiący wczuwać się także w tajniki żydowskiej duszy i żydowskiej mistyki nie rzucał na wiatr intelektualnych wymądrzeń i „psychologicznych naciągań” – hipotez nieprawdopodobnych i nie mieszczących się w głowie. Dostrzegł, że nie jest to krzyk protestu i rozpaczy. Wiedział bądź wyczuwał, dlaczego Łukasz korygował i uzupełniał Marka i Mateusza.
Radzę sięgnąć do książki Lapide: „Auferstehung”, Stuttgart: Calwer 1977, 1991 (6.Aufl.); przekład angielski: „The Resurrection of Jesus: A Jewish Perspective” [Paperback] Pinchas Lapide, Wipf & Stock Pub, 2002.
Czy ktoś cierpiący nie zastanawia się „PO CO” to wszystko? Czy nie pyta właśnie o sens? Sama sytuacja krzyczy, woła o sens i domaga się sensu tego, co się z nim/nią dzieje. Czy tylko pyta, dlaczego? Dlaczego ja? Tu nie chodzi o jakieś niejasne „pożytki”, ale o sens właśnie. Kto nie traci zaufania, wierzy, że ciąg dalszy nastąpi. To nasze ludzkie CDN. My też wierzymy, chociaż skarżymy się i bronimy. A czasem nawet bluźnimy…
Udręczony Syn Człowieczy wierzył, że tak się skończyć to wszystko nie może, że Ojciec Go nie opuści. Inaczej nie wołałby: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46). I nie zawiódł się w swojej ufności. Odpowiedź przyszła w zmartwychwstaniu „trzeciego dnia” (określenie symboliczne!), a więc krótko potem – we wskrzeszeniu z martwych mocą Bożego Ducha, którego „oddał” konając.
Nie jestem tak kategoryczny jak Anna C. Ufam także intuicji mądrego żydowskiego teologa, Pinchasa Lapide. Cuique suum.
Jak reagują inni dyskutanci/tki?
Być może zdania będą podzielone, jak to często bywa.
PASCHA JEZUSA DZIEJOWYM DRAMATEM, NIE TRAGEDIĄ
Jak zacznie się myśleć, to trudno się zatrzymać. Anna Connolly pisze:
„Po co dokładać treści tam gdzie nie ma takiej potrzeby? Wydaje mi się to nadmierną intelektualizacją bardzo emocjonalnego i dramatycznego fragmentu. Ewangelii. Zastąpienie „dlaczego” pytaniem „po co” odbiera tej scenie cały dramatyzm i tragizm!”
W moim odczucie bynajmniej nie odbiera tego dramatyzmu. Takie pytania są z istoty swej dramatyczne. Przy rozumieniu owego „PO CO?” wcale nie osłabiamy bólu opuszczenia („PO CO Mnie opuściłeś?”) i pewnego rodzaju po ludzku rozumianego „tragizmu”. Pytamy o coś głębszego – O SENS takiego cierpienia.
Pascha Jezusa Chrystusa jest i pozostanie WIELKIM DZIEJOWYM DRAMATEM. ALE NIE TRAGEDIĄ. Tragedia tak się nie kończy. Inaczej nie śpiewalibyśmy w noc Paschy: „O felix culpa”/ „O szczęśliwa wina”, która zasłużyła na takiego i tak wielkiego Odkupiciela, Ratownika i Zbawiciela.
Mam książkę Marii Sten pt. „Teatr, którego nie było”. Szkice o teatrze nahuatl. Kraków 1982. Rzecz o przedstawieniach teatralnych w Ameryce pokolumbijskiej, gdzie chrześcijańscy misjonarze uczyli ewangelii ludność indiańską za pomocą teatru, pokazując sceny z ewangelii oraz inne utwory związane tematycznie z Biblią, zwykle pochodzenia europejskiego, ale w języku nahuatl. Jezus był z konieczności bohaterem tych przedstawień i okazało się, że nie nadaje się na bohatera tragicznego. Dlatego, że nie był bohaterem tragicznym do końca, bez przyszłości, bez nadziei – dlatego, że zmartwychwstał. Miał po swojej stronie Boga władającego życiem, o którym sam powiedział, że może je oddać i może je odzyskać. Gdyby krzyż był końcem wszystkiego dla Jezusa, wtedy byłaby tragedia par excellence i rozpacz na wieki – Wielki Post bez Wielkanocy, jak się wyraził papież Franciszek.
Może to są rzeczywiście subiektywne odczucia i każdy ma prawo do własnych. „Po co?” to dla mnie oznacza „w jakim celu?”, „co przez to chciał osiągnąć?”, tymczasem „dlaczego?” bardziej oddaje rozpacz opuszczenia. To doświadczenie opuszczenia przez Boga w cierpieniu bliskie jest wszystkim chyba ludziom. Czy można sobie wyobrazić, że ofiary Holocaustu wołają: „Po co dopuściłeś Boże to cierpienie?” czy raczej by wołali: „Dlaczego się nad nami nie zmiłujesz?”. Zresztą sam Psalm, z którego pochodzą te słowa zaczyna się „Czemu mnie opuściłeś?”, a kończy odnalezieniem zaufania do Boga. To, że ktoś woła „Dlaczego?” nie znaczy, że zawsze i na wieki już będzie rozpaczał. Rozpacz to stan przejściowy. A że jestem kategoryczna, to wiem, ale jakoś nie umiem być inna, chociaż czasem bym wolała. Czasem mam silne przekonania. Kiedyś byłam w jakimś muzeum sztuki nowoczesnej i była taka instalacja video jakiegoś znanego artysty, chyba amerykańskiego, i w tej instalacji wchodziło się do takiego jakby namiotu, gdzie był puszczany film o Hiroshimie i mówili ci, co ocaleli, ale wszystkich stracili. Jedna kobieta łamiącym się głosem mówiła, że po tej tragedii ludzie z jakiejś państwowej instytucji starali się jej pomóc argumentując, że jej bliscy zmarli w szczytnym celu, po to, zby wojna sie wreszcie skończyła i żeby ocalić życie wielu japońskich żołnierzy. Ona mówiła, że jej jedyną odpowiedzią na to był gorzki śmiech…
Gdy ma się mocne przekonania, to trzeba ciągle walczyć i narażać się na krytykę, czego zapewne Ksiądz Wacław sam doświadczył. Dlatego wygodniej jest mieć przekonania powszechnie przyjęte w danym społeczeństwie/ religii, nie wychylać się za bardzo, iść z tłumem, popierać przeciętność, zadowalać się nijakością. W pewnym sensie bycie „jakimś” jest już przekleństwem. Silne przekonania należy poddać niwelacji i wyrównaniu do oczekiwanego poziomu. Albo je skrzętnie chować w swoim sercu. Ja i tak nie wypowiadam wszystkich swoich „kategorycznych” przekonań, pilnuję się, żeby nikogo nie zszokować. Ale czasem warto powiedzieć, co się naprawdę myśli. Sorry, to taki dodatek niezwiązany z tematem: „Po co, Boże, uczyniłeś mnie taką kategoryczną?” Pytanie bez odpowiedzi.
W odpowiedzi na apel ks. prof. Wacława Hryniewicza (kom. z 7 marca 2015 o 17:21).
Tym razem moje odczucia, co do interpretacji okrzyku Nauczyciela z Nazaretu z Krzyża, są bliskie odczuciom Pani Anny Connolly.
Wg mnie to było całkowite opuszczenie Jezusa: przez uczniów, przez Jego naród, przez goim, przez tłum szyderców i, w końcu, przez Boga.
Jezus, w tych ostatnich dniach, był rozdarty; zdawał sobie przecież sprawę z grożącego Mu niebezpieczeństwa. Ale czyż to nie On sam przekonywał swoich uczniów, że o cokolwiek poproszą swojego Ojca, to zostanie im dane (zob. Q 11, 13//Mt, 7, 11)? „Gdzież jest taki ojciec pośród was, który, gdy syn będzie go prosił o chleb, da mu kamień” (Łk 11, 11) – przekonywał tłumy Nazarejczyk.
W trakcie Ostatniej Wieczerzy Jezus mówił zapewne o grożącym Mu niebezpieczeństwie, a być może nadmienił coś o swojej śmierci. Jednak próbował zachować optymizm, bo liczył wciąż na swojego Ojca: „Zaprawdę powiadam wam, nie będę odtąd pił z owocu winorośli, aż do OWEGO DNIA, gdy go będę pił na nowo w Królestwie Bożym” (Mk 14, 25). Po co składałby uroczyste przyrzeczenie abstynencji, gdyby spodziewał się, że już tej nocy zostanie schwytany, następnie zabity, by zmartwychwstać? Taka przysięga nie miałaby żadnego znaczenia.
Jezus pojawił się na Górze Oliwnej. (Ksiądz profesor był w Izraelu – nie trzeba więc tłumaczyć co ona symbolizuje.) Czyż prorok Zecharia (זְכַרְיָה), syn Barachiasza nie wieszczył, że „nogi [PANA] staną w OWYM DNIU na Górze Oliwnej, która leży naprzeciwko Jeruzalemu od wschodu, tak że Góra Oliwna rozpadnie się w środku…Potem przyjdzie PAN, mój Bóg, a z nim wszyscy święci…Jeruzalem będzie żyć bezpiecznie… W DNIU OWYM już nie będzie handlarza w domu PANA ZASTĘPÓW” (Za 14, 4. 11b. 21b). Jezus zrobił wszystko, by Ojciec mógł przyjść i Jemu, i Izraelowi, i światu z pomocą. Nie zapomniał nawet o handlarzach w świątyni (zob. Mk 11, 15-19). Pozostały ostanie dwa elementy układanki: prośba i interwencja.
Modlitwa jest wznoszona w miejscu, w którym Bóg obiecał interwencję. Nazarejczyk chce to jednak zrobić z godnością, która przysługuje synowi Dawida. Czyż PAN nie powiedział Pomazańcowi: „Synem moim jesteś, Dziś cię zrodziłem. Proś mnie, a dam ci narody w dziedzictwo” (Ps 2, 7-8). Czyż Bóg nie powiedział do Niego: „Jesteś mi tak bliski, jak syn ojcu (˒Abbā˒); czysty, jak gdybym dziś cię stworzył” (tgPs 2, 7).
W chwili tej ogromnej próby, nadludzkiej wręcz, ten wielki Człowiek próbuje zawrócić koło historii i przeznaczenia: „Padł na ziemię i modlił się, aby, jeśli to możliwe, ominęła go ta godzina. I mówił: Abba, Ojcze! Ty wszystko możesz, oddal ten kielich ode mnie” (Mk 14, 35-36).
Te słowa modlitwy sprawiały duży problem wczesnym chrześcijanom. Polemikę z nimi podejmie Janowy Jezus: „Cóż powiem? Ojcze, wybaw mnie teraz od tej godziny? Przecież dlatego przyszedłem na tę godzinę” (J 12, 27).
Interwencja nie następuje, modlitwa nie zostaje wysłuchana. Przywódcy żydowscy wydają Jezusa Piłatowi, a ten skazuje Go na okrutne i hańbiące rozpięcie na Krzyżu.
Co miał powiedzieć na taki przebieg wypadków pobożny Żyd; opuszczony, wzgardzony, w rękach goim – On Syn Dawidowy, chyba jedynie tylko: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Autor Listu do Hebrajczyków zamieszcza ciekawą informację. Wg niej Jezus miał wołać ze łzami w oczach, by Bóg wybawił go od śmierci (Hbr 5, 7). Jak to się skończyło? Jezus umiera opuszczony przez Boga. Jak przekonująco uzasadnił Robert Ehrman, wybitny znawca i tłumacz tekstów biblijnych, werset, który w większości wydań Pisma Świętego jest przetłumaczony w sposób, który sugeruje, że Jezus z łaski Bożej /CHARITI THEOU/ zakosztował śmierci (Hbr 2, 9), jest błędny. Prawidłowa lekcja, która powinna być tu użyta, choć poświadczona jest w mniejszej liczbie manuskryptów, powinna brzmieć bez Boga/CHORIS THEOU/. Autor Listu do Hebrajczyków utrzymuje za tym, iż Jezus umarł w całkowitej samotności, co idealnie koresponduje ze świadectwem najstarszego ewangelisty (zob. B. Ehrman, Przeinaczanie Jezusa, Warszawa 2009, s. 169-174).
Bóg wysłuchał modlitwy Jezusa w zupełnie nieoczekiwany sposób.
To miło, że się czasem zgadzamy Panie Andrzeju, zresztą ten sam cytat mi przyszedł na myśl: jeśli porosisz Boga o jajko (chleb?), ten da ci kamień? Jezus liczył, że Bóg go nie zostawi na śmierć, że Go uratuje, a umarł w poczuciu opuszczenia przez Boga i ludzi.
CO MUSIAŁ WYCIERPIEĆ POMAZANIEC, BY WEJŚĆ DO SWEJ CHWAŁY
Cieszę się zgodą Anny i P. Andrzeja. Pięknie!
Zastanawia mnie jednak Łukaszowy opis wydarzeń paschalnych. Jezus dołącza do dwóch uczniów wędrujących do Emaus. W dialogu czyni wyrzut wędrowcom, niedowierzającym temu, co się ostatnio działo w Jerozolimie i temu, co opowiadały kobiety. A wyrzut brzmi:
„O bezmyślni (ō anoētoi) i powolni sercem, (by) wierzyć we wszystko, co powiedzieli prorocy. Czy nie to miał/musiał wycierpieć Pomazaniec (taũta édei pathein tòn Christon) i wejść do swej chwały?” (Łk 24, 25-26; nieco zmodyfikowany przekład interlinearny).
Z tych słów samego Jezusa, a nie wczesnych i późnych interpretatorów, wynika, że miał On ŻYWĄ ŚWIADOMOŚĆ, IŻ MA/MUSI TO WYCIERPIEĆ, BY WEJŚĆ DO SWEJ CHWAŁY. Gani uczniów za bezmyślność i niezdolność to zrozumienia tego sercem(!). Musiał (‚édei ‚ = imperfectum od „deî”) wycierpieć, bo o tym już mówili prorocy. Był tego świadom jeszcze przed swoją męką, skoro ją zapowiadał zgodnie z wizją proroków. Inaczej nie zarzucałby uczniom bezmyślności.
I nie rozdzielajmy owego „musiał” od drugiej części dramatu: „by wejść do swej chwały”. To jest streszczenie całego dramatu Paschy! On sam to wyjaśnia bezmyślnym uczniom. Nie kto inny. Sam o tym wiedział najlepiej.
Pozostanę z Pinchasem Lapide. JEGO PRZEKŁAD JEST ZGODNY Z SENSEM OBYDWU WAŻNYCH MIEJSC W EWANGELIACH (Mk/Mt i Łk). Śmierć w samotności nie oznacza rozpaczy z tego powodu, że w tamtej chwili Bóg nie interweniował i nie przerwał biegu historii. To Jego, SAMEGO BOGA, ZAMYSŁ BYŁ NAJWAŻNIEJSZY I DECYDUJĄCY. Z tym zamysłem Jezus pogodził się już w Getsemani. Jak inaczej miałyby potoczyć się ludzkie dzieje? Jezus jako Syn Człowieczy umierał w poczuciu opuszczenia. Tak, ale równocześnie z ufnością, że ostatecznie Bóg-Ojciec Go nie opuści.
Wciąż uciekamy od zawołania: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam/składam mojego ducha” (Łk 23,46), równie ważnego jak to z Ewangelii Marka: ”Boże mój, Boże mój…” (Mk 15,34). Jedno i drugie zawołanie daje dopiero integralną wizję tajemnicy Paschy, streszczonej w Łk 24,25-26.
Dobrego Dnia Pańskiego!
CO JEZUS POWIEDZIAŁ, CO PRZEKAZALI EWANGELIŚCI
Słowa Jezusa na krzyżu, znane jako „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?, stanowią obszerny temat filologiczny i teologiczny. Słowa Jezusa odnotowali Marek 15, 34 i Mateusz 27, 46. Z zapisu greckiego wynikają brzmienia:
Eloi eloi lema sabachthani (Mk 15, 34); eli eli lema sabachthani (Mt 27, 46).
Są zastrzeżenia co do prawidłowości greckiej transkrypcji targumu aramejskiego, a także szereg językowych wskazówek, że Jezus wypowiedział na krzyżu tekst hebrajski psalmu 22 w brzmieniu „Eli, Eli, shevaq’tani lamy?”, co jest oboczne do „Eli, Eli, lamah azawtani?”
Rozważania językowe w tej kwestii przedstawił holenderski uczony Werner Stauder w pracy pt. „Psalmy mesjanistyczne” (http://www.succatyeshua.nl/upload/files/049_ Messiaanse Psalmen – Tehilim M’shichi’im – deel 3.pdf).
Zarówno hebrajski, jak aramejski tekst zawierają słowo DLACZEGO – lamah, lema. Takie słowo znalazło się w wypowiedzi Jezusa. Natomiast ewangeliści tekst psalmu przetłumaczyli nie „dlaczego”, ale PO CO:
Ho theos mou, ho theos mou, EIS TI enkatelipes me (Mk 15, 34),
Thee mou, thee mou, HINATI me enkatelipes (Mt 27, 46).
Raz mamy eis ti – na co, do czego, drugi raz hina ti – po co, w jakim celu. Tu nie ma pytania o przyczynę – jest pytanie o CEL.
Analogiczne zjawisko mamy w przekładzie łacińskim: w Wulgacie psalm 22, 2 ma brzmienie:
„Deus, Deus meus, respice me: QUARE me dereliquisti?”, a więc” DLACZEGO mnie opuściłeś”, ale u Marka jest: “Deus meus, Deus meus, UT QUID dereliquisti me?”, czyli “PO CO opuściłeś mnie?”. To logiczne, bo tłumaczeń dokonano z innych oryginałów.
Gdzie jest źródło tego problemu? Otóż w Septuagincie, która daje tekst psalmu 22, 2:
„ho theos ho theos mou prosches moi HINA TI enkatelipes me” – PO CO mnie opuściłeś?”
Hina ti znaczy na pewno “po co”, wręcz rozpoczyna zdanie okolicznikowe celu. W wersji LXX jest problem słowa „prosches”, które bywa interpretowane jako imperatyw pochodzący od pros-echein, którego jednym ze znaczeń jest „zajmować się kimś, poświęcać się czemuś”. Nie jest to jednak regularna forma. Istnieje natomiast możliwość, że „prosches” to regularna w koine forma aorystu od pro-echein, tj. górować, wznieść się, przewodzić, co tworzy pytanie zależne, a całość wypowiedzi nie jest pytaniem, ale eksklamacją.
Za LXX idzie Wulgata, gdzie też jest dodatek „respice me”, czego brak w Biblii hebrajskiej.
LXX zawiera problem językowo-teologiczny podobny do tego, jaki opisał ks. Andrzej Kowalczyk w pracy „Motywy zmian w Mateuszowych cytatach Starego Testamentu niezgodnych z tekstem masoreckim i Septuagintą” (Studia Gdańskie, t. VIII, Gdańsk-Oliwa 1992). Autor ustalił cztery motywy zmian: przystosowanie chrystologiczne, przystosowanie do kontekstu literackiego, połączenie z tekstem podobnym tematycznie, ulepszenie języka, stylu i rytmu.
Szkoda, że brak omówienia „Eli, Eli, lema sabachthani”!
Przedstawienie wersji LXX wymaga dużo pracy, ale gdy uda mi się zebrać potrzebny materiał, opiszę swój pogląd jako kontynuację wpisu Pana Nowickiego z 5 marca 2015 o 12:25 .
Pozdrawiam wszystkich!
W Dniu Kobiet – Wszystkim Teologizującym Na Tym Blogu Kobietom – Wszystkiego Najlepszego ! Niech Żyją Teologinie ! [I niech zmieniają ten autorytarno-merkantylno-militarno-patriarchalno-seksistowski (itp. itd.) świat na lepsze !]
POJEDNANIE
Wbrew temu, co wynika ze stanowiska mojego oraz Pani Anny Connolly (wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet 🙂 ) oraz ks. prof. Wacława Hryniewicza – to nie ma przecież potrzeby ich w tak drastyczny sposób przeciwstawiać.
Jeśli ktoś zwraca się do Boga – a może właśnie i dlatego – za pomocą zawołania z Psalmu, który jest przecież modlitwą, to musi nadal, w swoim opuszczeniu, i w jakiś sposób, Bogu ufać. Ks. prof. Artur Malina, także zauważa tę zależność: „O wiele bliżsi znaczeniu wołania są obecni pod Krzyżem niż współcześni komentatorzy. Całkiem słusznie zwracają oni uwagę na zaakcentowana część w jej brzmieniu aramejskim, nawet jeśli interpretują ją częściowo błędnie. Całe zdanie można tłumaczyć jako odwołanie do Psalmu, który zawiera obietnicę Bożego wybawienia człowieka, który został osaczony przez oprawców i bliski jest śmierci (Ps 22)”. W dalszej części ksiądz profesor broni zarówno stanowiska mojego, ale i ks. prof. Hryniewicza: „Ukrzyżowany jest rzeczywiście wydany na śmierć z woli Boga (Mk 8, 31; 9, 31; 10, 33-34; 14, 36), dlatego jest opuszczony przez Niego” (Ks. Artur Malina, Opuszczenie Jezusa wydanego na śmierć w Ewangelii Marka). Zatem, obydwie interpretacje mogą współistnieć, pomimo ich pozornego antagonizmu; dychotomia nie musi powodować kolizji. Istnieje możliwość trzeciego stanowiska, do którego, tak właściwie, jest mi najbliżej.
Sytuacja popaschalna jest już jednak zupełnie inna. Ks. prof. Hryniewicz (w swoim komentarzu z 7 marca 2015 o 21:26) odwołał się do relacji Łukasza ze spotkania z Człowiekiem, w którym dwóch uczniów rozpoznało Mesjasza (Chrystusa) [zob. Łk 24, 13-35]. Uczniowie są pogrążeni w smutku, ponieważ „się spodziewali, że On miał właśnie wyzwolić (lytrousthai) Izraela” (Łk 24, 21a). Istotnie, jak odnotowuje najstarszy ewangelista, atmosfera była wtedy apoklalityczno-mesjańskim pokazem entuzjazmu: „A ci, którzy szli przed nim i którzy szli za nim, wołali: Hosanna! Błogosławiony, który przychodzi w imieniu Pańskim! Błogosławione Królestwo ojca naszego Dawida, które nadchodzi! (Mk 11, 9-10). Już w pobliżu Jerozolimy uczniowie „mniemali, że wkrótce ma się objawić Królestwo Boże” (Łk 18, 11). Jezus spełnia wszystkie wymagania Zachariasza: wkracza na osiołku (zob. Za 9, 9; por. Mk 11, 1-7) i po „odśpiewaniu hymnu, udaje się na Górę Oliwną” (Mk 14, 26), by domknąć proroctwo (zob. Za 14, 1-21). Czy był rozczarowany? Czy umierał z okrzykiem zawodu? Pytania takie można zadać, ale nie otrzymamy na nie odpowiedzi.
Za to otrzymaliśmy ważniejsze dla zrozumienia tej perykopy odpowiedzi. Otóż – judaizmy początków pierwszego wieku nie znały idei Cierpiącego Mesjasza! Nie znali go również prorocy. Cierpiący Mesjasz jest wtórną interpretacją profetycznych zapowiedzi – całkiem realnego – króla lub księcia z dynastii Dawida. Jest to solidny consensus potwierdzony monumentalną pracą jezuity prof. Josepha Fitzmyera: „Idea cierpiącego Mesjasza – zauważa Fitzmyer – nie pojawia się w żadnym z pism Starego Testamentu lub pism żydowskich wcześniejszych albo pochodzących z tego okresu co Nowy Testament. Jest to koncepcja chrześcijańska, która wykracza poza żydowską tradycję mesjańską” (J. A. Fitzmyer, The One Who Is to Comes, s. 142). Uczniowie nie byli „głupi” i „gnuśnego serca” (Łk 24, 25), bo skąd mieli wiedzieć, że „Mesjasz miał cierpieć” skoro o tym nie wiedzieli prorocy ani żydowscy interpretatorzy Pism Proroków? Prorocy nie prowadzili Jezusa po „niewidocznej nici” przepowiedni, lecz to ewangeliści nałożyli późniejsze interpretacje mesjańskie, właściwe tylko chrześcijaństwu, na życie Jezusa, każąc Mu prowadzić życie z góry ustalonym finałem.
Sługa Pański z przepowiedni Deutero-Izajasza, przynajmniej w tamtym okresie, nie był odnoszony do przyszłego Pomazańca-Króla. „Chrystologiczne odniesienie do cierpiącego Sługi Pańskiego jest nam, jako chrześcijanom, znane, nie dostrzegamy zatem, jak bardzo absurdalnie musiało brzmieć w uszach Żyda ery Nowego Testamentu twierdzenie, że Mesjasz, który miał panować w królestwie Boga w dniach ostatecznych, ma umrzeć śmiercią przebłagalną” (K. Schubert, Biblical Criticism Criticised: With Reference to the Markan Report of Jesus’s Examination, s. 394). Tego nikt nie mógłby zrozumieć.
Po śmierci Jezusa zapanowała konsternacja, uczniowie rozpierzchli się i uciekli do Galilei, po wizjach zmartwychwstaniowych, zapewne, rozpoczęto intensywne prace nad dostosowaniem proroctw do zaistniałej sytuacji – a nie było to takie proste. Należało rozbić Dzień YHWH na dwa wydarzenia: wskrzeszenie Jezusa i, dopiero później, wskrzeszenie innych zmarłych (Królestwo Boże). To samo stało się z koncepcją Mesjasza: klęska ma prowadzić do triumfu (w krótkim czasie klęska stała się triumfem – Krzyż jako centrum).
Kiedy zatem pojawiła się koncepcja Mesjasza? Studium na ten temat jest przeprowadzone w T. Jelonek, Mesjanizm w historii Izraela (Materiały do Medytacji przed Menorą), Kraków 2008, s. 141 – 144. W czasach Antiocha IV Epifanesa rozpoczęły się brutalne prześladowania Żydów i ich religii. Hellenistyczny władca postanowił zastąpić świątynny kult Jahwe politeistycznym wyznaniem. Odpowiedzią Żydów, na te zarządzenia, było powstanie na którego czele stanęła hasmonejska dynastia, którą wsparł ruch chasidim (pobożnych). Rozruchy te i zawirowania (169 – 164 r. przed Chr.), spowodowały lawinowy wysyp literatury apokaliptycznej. Przeciwstawiała się ona próbom naruszenia sanktuarium jerozolimskiego, Tory, głosiła bliską interwencję Boga i zniszczenie wrogów. W tych niespokojnych czasach powstała; Księga Jubileuszów, Testament Mojżesza, Księga Daniela (7 – 12) i Księga Henocha (83 – 90). Rzeczywistość skażona grzechem, oddana we władzę demonów, jest u progu końca. Księga Daniela (Dn 9) zapowiadała, że po upływie siedemdziesięciu lat, znanych z proroctwa Jeremiasza, dopełni się spustoszenie Jerozolimy i zostanie ona odnowiona po upadku Króla – Pomazańca (władca seleucki). Po raz pierwszy właśnie w tej Księdze mamy wyraźne nawiązanie do Władcy – Pomazańca (Mesjasza). Księgę zredagowano około 165 r. przed Chr. a idee mesjańskich nadziei z Qumran pojawiły się wkrótce po tym okresie. Ks. J. Jelonek wyróżnia następujące okresy kształtowania się esseńskiej myśli mesjańskiej:
1) Pierwszy etap – czasy machabejskie. Początek idei jednostkowego Mesjasza. Machabeusze przyjmują tytuł arcykapłana z rąk Seleucydów, wzbudza to sprzeciw i stoi za oczekiwaniami prawdziwego – namaszczonego. Mesjanizm królewski ze wskazaniem na potomka Dawida.
2) Drugi etap – czasy hasmonejskie. Uzurpacja przez hasmoneuszy (ród Lewiego) funkcji arcykapłana, chociaż według Tory powinien on pochodzić z rodu Aarona. Oczekiwania trzech postaci mesjańskich: proroka eschatologicznego i Mesjaszy Aarona i Dawida.
3) Trzeci etap – hasmonejczycy uzależnieni od Rzymu. Mesjasz Aarona i Izraela jako jedna postać łącząca cechy króla i arcykapłana.
4) Czwarty etap – rządy Heroda. Bardzo dobre stosunki pomiędzy esseńczykami a Herodem (Ant 15, 373 – 379). Oczekiwanie mesjańskiego najwyższego kapłana.
Faryzeusze – którzy cały czas pozostawali w konfliktach z władzami, a jedynie przez krótki czas dzięki Aleksandrze Salome posiadali polityczne wsparcie, które znowu utracili pod rządami Heroda – pozostawali pod silnym wpływem idei spodziewanego przyjścia Mesjasza Króla, wywodzącego się z rodu Dawida (PsSal 17).
Jakie są zatem ustalenia najwybitniejszych starotestamentalistów? Czy Nazarejczyk mógł powiedzieć do swoich uczniów, że są”głupi i gnuśnego serca”, ponieważ nie uwierzyli Pismu (Łk 24, 25). Według prof. Josepha Schreinera „ST nie kreśli jakiegoś jednolitego, ukształtowanego obrazu Mesjasza” (J. Schreiner, Teologia starego Testamentu, przeł. ks. B. W. Matysiak, Warszawa 1999, s. 403).
W chrześcijańskiej wizji dziejów polegamy na interpretacji świętego Pawła. Prof. Gerhard von Rad, w swoim opasłym dziele dotyczącym Pierwszego Przymierza, pisze: „Oczywiście każda forma chrześcijańskiej wykładni Starego Testamentu musi opierać się w szczególny sposób na interpretacji Pawłowej. Przecież to ostatecznie Paweł wskazał – pod pewnym względem – w sposób najbardziej konsekwentny na ciągłość Starego Testamentu i nowotestamentalnych wydarzeń zbawczych. To no również, sprawując „posługiwanie Ducha” (2Kor 3, 8), najodważniej przedłużył linię starotestamentalnej tradycji i dał jej całkowicie nową interpretację w świetle nowych wydarzeń zbawczych. […] Obok Pawła mamy również Mateusza, Łukasza, autora Listu do Hebrajczyków – a również ich rozumienie Starego Testamentu nosi na sobie znamię Ducha” (G. von Rad, Teologia Starego Testamentu, przeł. B. Widła, Warszawa 1986, s.685).
To światło Ducha Świętego otworzyło chrześcijaństwo na nową interpretację; w pewnym sensie Łukasz mówi prawdę: moc popaschalnego Chrystusa i Jego światło pozwoliło odnaleźć to, co nigdy nie istniało, ale zaistniało dzięki temu, że Bóg zamieszkał w Nazarecie.
Dziękuję obu Andrzejom za miłe życzenia.
Jeśli w judaizmie czasów Jezusa nie oczekiwano cierpiącego Mesjasza, to czy sam Jezus mógł spodziewać się swojej męki i śmierci? Jego uczniowie byli słusznie zawiedzeni, ponieważ ich Mesjasz miał być zwycięskim władcą, a jego władza miała mieć także charakter polityczny (wyzwoli Izraela). To oczekiwanie było zgodzne z koncepcjami żydowskimi o Mesjaszu. Koncepcja, że Jezus jest Mesjaszem była odrzucona przez większość Żydów właśnie dlatego, że Mesjasz nie mógł ponieść takiej klęski. Dopiero po namyśle, po śmierci Jezusa uczniowie zaczęli wierzyć, że mimo męki i śmierci był On Mesjaszem. Metoda szukania dowodów z Pism przekonała niektórych o meajanizmie Jezusa, ale przecież wielu zostało nieprzekonanych. Powstała nowa chrześcijańska wersja Mesjasza, inna niż w oczekiwaniach Żydów. Częściowo mogło dojść do tego, że pewne fragmenty Ewangelii były napisane tak, aby dowieść mesjanizmu Jezusa, np. narodziny w Betlejem (bo pasowały do proroctwa), wjazd na osiołku (pasował do proroctwa), nie połamali mu kości, rzucali kości o jego szaty (pasowało do proroctwa) itd, itp. Do tych fragmentów pasujących do proroctw można mieć wiele zastrzeżeń.
Jak będzie na Kleofasie dyskusja o Mesjaszu to mam już cały artykuł na ten temat. To jest temat fascynujący.
CO JEZUS POWIEDZIAŁ NA KRZYŻU?
Nawiązując do dyskusji o słowach Jezusa na krzyżu „Eli, Eli, lema sabachthani” i kryjącej się za nimi postawie Jego zwątpienia, bądź ufności wobec Boga w tragicznym położeniu, co wyraża się w pytaniu DLACZEGO (LAMAH, LEMA) czy PO CO (HINA TI), chciałam podkreślić, że mamy do czynienia z rozbieżnością podstawową między Biblią hebrajską a Septuagintą co do rozumienia treści psalmu 22.
Innym przykładem takiego zjawiska jest np. opozycja znaczeniowa w Księdze Rodzaju: BH daje słowo TOB (dobry) w opisie stworzenia, a LXX daje KALON (piękny). To nie jest błędne tłumaczenie, to w ogóle nie jest tłumaczenie, ale inne znaczenie, wynikające z innego rozumienia przesłania tekstu.
Pisał o tym Marcin Majewski w pracy „Jak przekłady zmieniają Biblię? O teorii i praktyce tłumaczenia Pisma Świętego”, Kraków 2013, str. 15:
„Dlaczego Septuaginta nie jest tłumaczeniem Biblii hebrajskiej? Po pierwsze: (…) jest Biblią znacznie obszerniejszą nić Biblia hebrajska. Po drugie: LXX zawiera wersję tekstu BH bardzo różną od oryginału, który znamy. (…) Po trzecie: Dla pierwszego Kościoła Septuaginta nie była tłumaczeniem, ale „Biblią Grecką” – na której teksty i rozwiązania translatorskie będą powoływać się Jezus, apostołowie, autorzy Nowego Testamentu oraz Ojcowie Kościoła. ”
Nieprzypadkowo zatem, jak się wydaje, ewangeliści odnotowali semicki, tj. hebrajski lub aramejski, okrzyk Jezusa, sam w sobie będący modlitwą tekstem psalmu 22, ale przekazali go za pomocą kontaminacji semicko-greckiej, czyli wersją Septuaginty, zmieniając pytanie o PRZYCZYNĘ na pytanie o CEL.
Zgadzam się więc ze zdaniem Pana Nowickiego, które wyraził we wpisie z 8 marca 2015 o 12:45 pt. POJEDNANIE, że nie ma potrzeby przeciwstawiania stanowisk względem interpretacji słów Jezusa na krzyżu. Ja sądzę, że w ewangeliach jest komplementarne ujęcie tego zagadnienia, pokazujące dwuwymiarowość słów Jezusa, osiągnięte za pomocą nie tłumaczenia, ale zestawienia dwóch tekstów, z których jeden znaczy „dlaczego”, a drugi „po co”.
Natomiast chciałabym zapytać Pana Nowickiego o stanowisko co do AUTENTYCZNOŚCI historycznej słów Jezusa na krzyżu.
Jest to siedem wypowiedzi, podanych przez wszystkie ewangelie. Czy możliwe jest ich uporządkowanie chronologiczne, czy się może wykluczają i nie mogą być równocześnie prawdziwe?
Bart Ehrmann uznał, że harmonizacja tych wypowiedzi jest niemożliwa, że to zupełnie inne źródłowo przekazy, szczególnie u Marka, gdzie Jezus umiera w rozpaczy i nic nie mówi poza „Eli, Eli, lema sabachthani”, i u Łukasza, gdzie Jezus umiera ufny w moc Boga, któremu się powierza oddając w Jego ręce swego Ducha. (B. Ehrman, NT. Historyczne wprowadzenie do literatury wczesnochrześcijańskiej. Warszawa 2014, str. 109-191).
ZNAKI ZAPYTANIA
Dyskusja ma swoje reguły i prawa. Można kwestionować tzw. pewniki i stawiać pytania. W nauce, także ścisłej, postęp jest możliwy dzięki coraz bardziej uzasadnionym i zweryfikowanym hipotezom.
Nie zapomniałem, Moi Mili Dyskutanci/-tki o żydowskiej wizji Mesjasza w I w. n.e. – Mesjasza, także tego doczesnego i zwycięskiego, który miałby położyć kres grzesznemu światu, niesprawiedliwości, przemocy oraz wszystko odnowić. Spodziewano się tego po Jezusie. Świadczyły o tym radosne okrzyki Hosanna przy uroczystym wjeździe do Jerozolimy. Być może On sam nosił w sobie taką świadomość w ciągu lat dojrzewania, „wzrastania w mądrości i łasce u Boga” (zob. Łk 2,52). To ważny tekst, wart podkreślenia.
***
Czy i w Nim samym, w Jezusie, w ciągu lat i podczas działalności publicznej, nie dokonywał się jednak WEWNĘTRZNY PROCES KOREKTY ŻYDOWSKIEJ WIZJI MESJASZA? Agonia w Getsemani zdaje się podsuwać, a nawet potwierdzać taką myśl. Ze łzami, w smutku i trwodze, błagał Ojca, aby ominął Go „ten kielich” straszliwej męki i śmierci. – „Mówił: Abba, Ojcze, Ty wszystko możesz, zabierz ode mnie ten kielich. Lecz niech się stanie nie to, co Ja chcę ale to, co Ty” (Mk 14,36; przekład ekumeniczny 2001). Według pragnienia i woli Jezusa, znającego tradycją prorocką, inaczej miałyby potoczyć się ludzkie dzieje. To wszakże ZAMYSŁ BOGA-OJCA BYŁ NAJWAŻNIEJSZY I DECYDUJĄCY. Z TYM ZAMYSŁEM JEZUS POGODZIŁ SIĘ JUŻ W GETSEMANI – WOLA OJCA BYŁA JEDNAK INNA. Jezus jako Syn Człowieczy będzie umierał w poczuciu samotności i opuszczenia, a równocześnie z ufnością, że ostatecznie Bóg-Ojciec Go nie opuści. Wiemy, że tak się też stało.
Innymi słowy, CZY SAM HISTORYCZNY JEZUS NIE WYŁAMUJE SIĘ, zwłaszcza W OGRODZIE OLIWNYM Z DOMINUJĄCEJ WTEDY ŻYDOWSKIEJ KONCEPCJI POMAZAŃCA/NAMASZCZONEGO, MESJASZA? To moje główne pytanie.
***
Wysłuchałem uważnie HOMILII PAPIEŻA FRANCISZKA w niedzielę, 8 marca br., na temat tekstu J 2,13-25 mówiącego o oczyszczeniu targowiska w świątyni i dialogu z Żydami. Był to „czyn profetyczny” – mówił Papież. Stąd pytanie Żydów o znak: jakim prawem Jezus tak postępuje. Odpowiedź: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzy dni ją odbuduję” (w. 19). Mowa symboliczna. Przeciwnicy rozumieli co innego niż to, co Jezus miał na myśli: „On jednak mówił o świątyni swojego ciała” (w. 21) – informuje tekst Ewangelii. I ważna uwaga ewangelisty: „GDY WIĘC ZMARTWYCHWSTAŁ, JEGO UCZNIOWIE PRZYPOMNIELI SOBIE, ŻE TO MÓWIŁ, I UWIERZYLI PISMU I SŁOWOM, KTÓRE JEZUS POWIEDZIAŁ” (w. 22).
Papież Franciszek komentuje: „Faktycznie, ten czyn Jezusa i Jego profetyczne przesłanie stają się w pełni zrozumiałe tylko w świetle Jego tajemnicy paschalnej. Według ewangelisty Jana, stanowi to PIERWSZĄ ZAPOWIEDŹ ŚMIERCI I ZMARTWYCHWSTANIA CHRYSTUSA” (zob. VATIKANSTADT, 8. März 2015 (ZENIT.org).
***
Wiem, jak nieufnie badacze historycznego Jezusa traktują IV Ewangelię. Rzekomo nic tam nie ma z autentycznych słów Nazarejczyka – twierdzą najbardziej radykalni; według innych, co najwyżej 8%. W tzw. hipotetycznej „THE SIGNS GOSPEL”/Ewangelii Znaków (IV Ewangelii) jest jednak skrócony opis wypędzenia przekupniów ze świątyni i dialogu z Żydami (umieszczony nie według następstwa rozdziałów w samej Ewangelii Janowej, lecz później, przed rozdziałem 11).
Franciszek wyraził swoje przekonanie. Tak pouczał tłumy zebranych na Placu św. Piotra w niedzielne południe trzeciej Niedzieli Wielkiego Postu. Czyżby się mylił i brak mu potrzebnej wiedzy?
***
W Ewangelii Łukasza Jezus trzykrotnie zapowiada swoją mękę i zmartwychwstanie (9, 22; 9,44-45; 18,31-34). Duża część Ewangelii oparta jest na schemacie podróży do Jerozolimy (pierwszy okres 9,51-13,21; drugi okres, 13,22-17,10; trzeci okres 17,11-19,28). Potem działalność w Jerozolimie (19,29nn). Nie przeczę, że to popaschalna konstrukcja, bo i Ewangelie spisywano przecież po latach, stopniowo, po dokonanych wydarzeniach.
Czy także zapowiedzi męki i zmartwychwstania nie są autentycznymi słowami Jezusa? Pytam: czy to tylko desperackie szukanie ex post uzasadnienia zapowiedzi męki w niektórych pismach proroków, do których zmartwychwstały Jezus wyraźnie nawiązuje w Łk 24,25-27? A może to sam Jezus zaczął inaczej interpretować proroków i tak usiłował przekonać uczniów, gdy stopniowo dojrzewała Jego świadomość własnego posłannictwa? A, jak wspomniałem wcześniej, powiedziano przecież: „wzrastał w mądrości i łasce u Boga” (Łk 2,52
***
Uczniowie nie pojmowali tej nowej drogi Mistrza i jego rozumienia własnego posłannictwa. Piotr Go ostro strofował, a usłyszał: „Hýpage opísō mou, satanā!” / „Odejdź za Mnie, szatanie [=przeciwniku], bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie” (Mk 8,33). Innymi słowy: Jesteś mi zawadą. Nie prowadź Mnie drogą swoich wyobrażeń!
Nieskuteczne okazały się pouczenia i zapowiedzi Jezusa . Załamali się uczniowie, gdy przyszedł czas wielkiej, ponadludzkiej próby. Rozpierzchli się. Piotr zdradził trzykrotnie Jezusa, pomimo ostrzeżenia. NA ICH OCZACH RUNĘŁA ŻYDOWSKA WIZJA MESJASZA. To był straszliwy DRAMAT UCZNIÓW. Nie pomogło świetlane doświadczenie z PRZEMIENIENIA JEZUSA NA GÓRZE TABOR, wraz z wizją Mojżesza i Eliasza – żywego symbolu Prawa i Proroków. Już wtedy Piotr nie wiedział co mówi… Nie rozumiał, PO CO to wszystko. Tam, na Taborze, dla wybranych uczniów to już było niezrozumiałe zderzenie żydowskiej koncepcji Mesjasza z ludzkim niezrozumieniem tego, czego mieli być dopiero świadkami . Zachowali milczenie, nie opowiedzieli o tym, co widzieli (Łk 9,3).
Już wtedy NIE POJĘLI SENSU TEGO DZIWNEGO WYDARZENIA, które miało służyć jako umocnienie przed wielką próbą. Stąd w drodze do Emmaus pojawi się wyrzut: „O bezmyślni (ō anoētoi) i powolni sercem, (by) wierzyć we wszystko, co powiedzieli prorocy. Czy nie to miał/musiał wycierpieć Pomazaniec (taũta édei pathein tòn Christon) i wejść do swej chwały?” (Łk 24, 25-26).
W moim odczuciu, to jakiś ŚLAD WCZEŚNIEJSZEGO PROCESU WYŁAMYWANIA SIĘ JEZUSA Z ŻYDOWSKIEJ WIZJI MESJASZA, Jego oddalania się od przyjętego przez Żydów odczytywania starotestamentalnych, niewyraźnych zapowiedzi (chrześcijanie nazwą później także niektóre Psalmy Psalmami mesjańskimi).
***
Pan Andrzej Nowicki zapewnia, że Jezus nie mógł wypowiedzieć słów o bezmyślności i niepojętności uczniów – że nie mógł On także odnosić się do proroków, którzy mieli przecież inną wizję Mesjasza. A może jednak mógł, skoro za życia ziemskiego, zwłaszcza w Getsemani, przed śmiercią, inaczej MUSIAŁ odczytać wolę Ojca i przesłanie proroków.
Trudno mi pogodzić się z myślą, że Ewangelie nie mówią prawdy o Jezusie zapowiadającym swoją mękę; że to tylko późniejsze szukanie prorockich uzasadnień przez ewangelistów z perspektywy minionych wydarzeń. Czy trzeba te zapowiedzi odrzucić jako nieautentyczne słowa Jezusa, a jedynie konstrukcje popaschalne?
Wciąż nawiedza mnie myśl, że historyczny JEZUS MÓGŁ ZACZĄĆ DOKONYWAĆ KOREKTY W SAMEJ WIZJI ŻYDOWSKIEGO MESJASZA. Wiem, że mówię to wbrew wielkim interpretatorom i specjalistom o randze Josepha Fitzmyera i innych…
***
W dyskusji każdy ma prawo do wyrażania swoich myśli. Papież Franciszek zachęcił mnie swoją homilią do długich nocnych rozmyślań. W takim świetle inaczej rozumiem słowa o bezmyślnych (nie „głupich”!) uczniach, „anoetoi” (Łk 24,25).
Już po dokonanych wydarzeniach, jak relacjonuje Mateusz, w Galilei, na górze, w czasie spotkania z Jezusem, także „niektórzy powątpiewali” nadal, choć złożyli Mu pokłon (Mt 28,17). To samo według Marka (drugie zakończenie): „gdy byli przy stole …wypomniał im brak wiary i upór, „sklerokardia”, czyli twardość serca. Jakże te słowa przypominają Łk 24,25! Uczniowie wątpili, bo Jezus poszedł inną drogą i okazał się innym Mesjaszem/Pomazańcem Bożym niż to sobie wyobrażali zgodnie z oczekiwaniami Żydów.
***
Dlatego, Mili Dyskutanci/-tki, stary teolog (pewnie o przytępionym już umyśle!) stawia pytanie o JEZUSOWĄ KOREKTĘ ŻYDOWSKIEJ WIZJI MESJASZA. O korektę, do której dojrzewał i z którą się zmagał w swoim życiu, zwłaszcza kiedy to życie zbliżało się do swego kresu. Bliskość męki przyspieszyła jedynie ów proces korekty – ZBAWIENNEJ KOREKTY, tak istotnej dla chrześcijańskiej wiary. NIE CZYŃMY JEZUSA WIĘŹNIEM ŻYDOWSKIEJ WIZJI MESJASZA!
W przeciwnym razie musimy zakwestionować trzykrotne zapowiedzi męki i zmartwychwstania w najstarszej Ewangelii Marka i innych Ewangeliach. Jak wtedy mamy czytać Pismo, zwłaszcza Ewangelie, skoro co rusz trzeba stwierdzać, że to jedynie „naciągana”, popaschalna interpretacja pism proroków i tekstu niektórych Psalmów?
***
Piszę o tym wszystkim na podstawie notatek pospiesznie robionych grubo po północy, w długich nocnych rozważaniach. Przypuszczam, że spotkają się one z repliką specjalistów. Od tego jest dyskusja. Nie obawiam się przeciwstawiać utartym schematom myślenia. Hurra, nie jestem nieomylny! – chciałoby się wykrzyknąć wraz z ks. T. Halikiem i jego zawołaniem: „Hurra, nie jestem Bogiem!”
Śmierć każe inaczej spojrzeć na wiele spraw. Wiem coś o tym, bo sam także do swojej się przybliżyłem. A jednak zawrócił mnie Najwyższy, w ostatnich sekundach reanimacji, do ziemskiego życia. Właściwie moje ciało powinno już sześć i pół roku temu leżeć w ziemi i w proch się obrócić. A jak widać żyję, modlę się, pracuję i piszę. Nie narzucam nikomu swoich odczuć i przekonań. Niech każdy zachowa to, co uważa za słuszne.
***
Na koniec tych zbyt chyba długich rozważań jeszcze raz zachęcam:
NIE CZYŃMY JEZUSA WIĘŹNIEM ŻYDOWSKIEJ KONCEPCJI MESJASZA, SKORO W JEGO LOSIE BÓG ZAPISAŁ WIZJĘ ZGOŁA ODMIENNĄ OD TEJ, JAKĄ SOBIE WYOBRAŻANO W CZASIE JEGO ZIEMSKIEGO ŻYCIA.
PS. Do uwag P. Anny Kapy wrócę jutro.
PSALM MESJAŃSKI?
Psalm 22, 2 w wersji LXX ma trzy różnice względem Biblii hebrajskiej:
– między słowami „Eli, Eli” a „lamah azawtani” jest dodatek „prosches moi”,
– pytanie o przyczynę „lamah” zostało zastąpione pytaniem o cel „hina ti”,
– zamiast „słów skarg” PE bądź „słów jęków” BT, które nie docierają do wybawcy, pojawiły się „słowa przewinień – upadków” LXX: PARAPTOMATA.
Tłumaczenia „prosches” polskie: „zajmij się mną” i angielskie ”look to me, attend to me”, sugerują, że odczytuje się tu czasownik pros-echo z dat. w znaczeniu „poświęcać się czemuś, zajmować się czymś”, w formie imperatywnej, tj. gramatycznie w trybie przypuszczającym lub rozkazującym. Problem w tym, że obie formy od tego czasownika brzmią inaczej niż „prosches”, tj. „proseche(i)s” – coniuntivus, i „proseche” – imperativus. Czasownik “echo” – mieć, nie ma w LXX form odmiennych od klasycznych, zatem takie rozumienie nie wydaje się dostatecznie uprawnione. Gramatycznie poprawnie mamy tu aoryst bezaugmentowy od pro-echo: „pro-sches”, co z dat. znaczy „mieć przewagę, wznosić się, władać, górować w czymś”, co w kontekście psalmu znaczyłoby:
„BOŻE MÓJ, BOŻE MÓJ, WE MNIE TWOJA MOC, CZEMUŚ MNIE OPUŚCIŁ!
DALEKO OD MEGO ZBAWIENIA SŁOWA MEGO ZABŁĄKANIA.”
Oprócz zmiany pytania o przyczynę na pytanie o cel novum względem BH jest ponadto wprowadzenie motywu upadku, błędu, porażki, dosłownie „potknięcia się” cierpiącego człowieka, który błąka się na bezdrożach, przewraca się.
Zmiana z „jęku” czy „skargi” na „upadek, zbłądzenie” określa położenie życiowe człowieka bardziej niż jego stan emocjonalny. W zestawieniu z „prosches” daje dychotomię: Bóg – Władca, Przewodnik ( hoi proechontes to „naczelnicy, wodzowie”) i człowiek – rozbitek życiowy, całkowicie zależny od swego Władcy. I tylko do Niego kierujący swe słowa.
Rysuje się jeszcze jedna dychotomia: między „prosches” a „enkatelipes”, gdzie Bóg jest na przedzie, prowadzi, góruje, a człowiek został zupełnie, całkowicie z tyłu, doszczętnie porzucony; jakby w pochodzie, na czele którego kroczy Bóg, a na samym końcu wlecze się porzucony przez Niego człowiek, który jednakże wie, jaki pochód zamyka. Jezus zwrócił się do Boga ze słowami tego psalmu, a nie ze złorzeczeniem.
Czy istnieje lista judaistycznych mesjańskich psalmów ustalona o dane kryterium?
Takie pytanie zadałam sobie po lekturze BT i PE, gdzie czytam podtytuły: psalm 2 „Mesjasz Królem”, psalm 22 „cierpienie i tryumf Mesjasza”, psalm 45 „pieśń weselna dla pomazańca Bożego”, psalm 72 „Królestwo Mesjasza”, psalm 110 „Mesjasz Królem i Kapłanem”.
Czy chrześcijanie retrospektywnie nadali status mesjański tym psalmom dopatrując się ich spełnienia w Jezusie z Nazaretu?
Pomyłka w tekście caps lockiem, powinno być:
„Boże mój, Boże mój, we mnie twoja moc, POCOŚ mnie opuścił!
Jezus nie mógł identyfikować się z tym Mesjaszem, na jakiego liczyli jemu współcześni. Wiedział doskonale, że ludzie oczekują władcy, króla, kogoś znaczącego, kto siłą pokona wrogów Izraela i zasiądzie na jego tronie. Jezus zdawał sobie sprawę, że nie jest takim Mesjaszem. Dlatego nie chciał, aby ludzie nadawali Mu tytuły, opisywali nadając etykietki, wolał zostawić pytanie „Kim jesteś?” bez jasnej odpowiedzi. Z pewnością czuł, że jest kimś wyjątkowym, kto ma niezwykły kontakt z Bogiem i wielką moc do walki ze złem, ale nie nazywał sam siebie Mesjaszem ani innymi tytułami kojarzącymi się z nim, takimi jak Syn Boży czy Syn Dawida.
Historyk E.P. Sanders pisze o tym, za kogo mógł się uważać historyczny Jezus (cytat z książki The Historical Figure of Jesus): „Nie ma pewności co do tego, że Jezus myślał o sobie jako o noszącym tytuł Mesjasza. Przeciwnie, jest nieprawdopodobne (unlikely), że tak o sobie myślał; wszyscy ewangeliści uważali go za Mesjasza, ale przedstawili mało bezpośrednich dowodów; jedynie Marek cytuje „Tak” Jezusa w odpowiedzi na bezpośrednie pytanie o tytuł” (s.242). Mimo, że Jezus nie uważał się za Mesjasza, „po jego śmierci i zmartwychwstaniu uczniowie Jezusa uznali, że tytuł ten, będący jednym z najwyższych honorowych tytułów, o jakich mogli pomyśleć, należał do niego” (s. 242). „Jezus stał się dla nich nowym rodzajem Mesjasza” (s.243).
Uważam, że Jezus nie był zainteresowany swoimi tytułami. Interesował się czymś innym. Jakąż korzyść odnieść miałby z tytułów? Wzmocnić swoje ego? Raczej nie potrzebował tego mając wewnętrzną pewność, której nie musiała poświadczać żadna zewnętrzna etykietka. Gdyby papież czuł się naprawdę świętym, nie potrzebowałby tytułu „Ojciec święty”. Gdyby biskup czuł się kimś wspaniałym, nie potrzebowałby tytułu „Ekscelencja”. Nie Jezus potrzebował tytułów i dowodów, ale inni, pierwsi wyznawcy, apostołowie. Dla nich bowiem w tytułach mieściła się treść, z którą nie mieli kontaktu w swoim wnętrzu, zatem jedynie etykietka mówiła im z zewnątrz, co się pod nią kryje, czego się spodziewać po człowieku imieniem Jezus, jeśli jest On teraz Chrystusem. Słowo „Chrystus” robiło na nich wielkie i pozytywne wrażenie. Być może było tak, że niektórzy uczniowie Jezusa nadali swojemu wewnętrznemu doświadczeniu nazwę „Chrystus”. A inni, pozbawieni tego doświadczenia, kontemplując słowo „Chrystus” i rozważając jego znaczenie, zaczynali czegoś doświadczać. Chrystus stał się symbolem odczuć i wierzeń pierwszych wyznawców. Ale czy jest też symbolem odczuć i wierzeń samego Jezusa, Jezusa – człowieka?
To, co Jezus myślał sam o sobie było ważne dla niego samego, ale nie miało znaczenia dla Jego uczniów, ponieważ nie mieli do tego dostępu. Jeśli Jezus myślał bez używania tytułów, etykietek i formułek, to nie znaczy, że uczniowie też tak potrafili. Oni musieli zdefiniować sobie Jezusa w terminach, które były im bliskie, aby zrozumieć fenomen Jego obecności, wpływu i wrażenia, jakie na nich wywierał, słowem: zrozumieć swoje doświadczenie z Jezusem, żywym bądź zmartwychwstałym.
Mogę się zatem zgodzić z Ks. Wacławem, że Jezusa koncepcja Mesjasza bądź też tego, co myślał o sobie samym, musiała być modyfikacją tradycji żydowskiej. Zresztą to jedna z wad koncepcji o Jezusie historycznym, jakoby miał On powtarzać tylko to, co tradycyjnie przyjęte i już odkryte. Tymczasem On był odkrywcą i nie bał się indywidualnego podejścia i zmian, nawet jeśli były sprzeczne z Pismem i tradycją. Wybitny człowiek musi być inny, nie może całkowicie wpisywać się w swoją kulturę i środowisko, musi być kontrowersyjny, bo mówi coś nowego i niewygodnego. Gdyby oceniać po 2000 lat Einsteina na podstawie marnych kilku źródeł, to doszlibyśmy do wniosku, że nie mógł on wymyślić teorii względności, bo w ówczesnej nauce nie było takiej tradycji, takich przesłanek, i w ogóle wszystko było inaczej poukładane niż u niego w głowie się ułożyło. Ale historycy nie mają dostępu do głębi umysłu i serc osób, o których się wypowiadają. Na szczęście?
SENS WYRAŻENIA „PO CO?, „eís tí (Mk 15,34)
Prawda nie daje się demokratycznie ustalić. Nie decyzje o niej sama większość głosów i opinii. Owszem, wśród egzegetów i filologów dominuje przekład: „Boże mój, DLACZEGO Mnie opuściłeś?” (Mk 15,34). A jednak również przekład „PO CO?”, w jakim celu, ma sporą liczbę zwolenników (odsyłam do sygnalizowanego już przeze mnie studium dwojga filologów, pt. „Mein gott: warzuo hastu du mich gelassen?“ (to tytuł w języku staroniemieckim) = „Mein Gott, wozu hast du mich verlassen?” (PDF, 282 KB) http://www.theologie.uzh.ch/faecher/neues-testament/rueegger/RueeggerHaemmig_11_ZNW_102_Wozu.pdf ).
*
PO CO? (wozu) – to pytanie wyraża cel i sens wydarzenia albo pewnego stanu. Posługując się wyrazem „dlaczego?”, pytamy o powód i przyczynę określonego działania lub stanu (causa causalis). Jednak pytanie o powód i przyczynę może być dwuznacznie rozumiane: zarówno kauzalnie jak i finalnie (dla – czego?). Tradycyjnie okrzyk/pytanie Jezusa na krzyżu było przede wszystkim interpretowane przyczynowo/kauzalnie.
Za pośrednictwem „po co?” pytamy o cel działania (causa finalis). Inaczej mówiąc, pytanie „po co?” ma orientację celową. Badacze stwierdzają, że w Septuagincie znaleźć można 11 tekstów z „eis tí” (alternatywnie „hína tí”; hebrajskie: ”lama”). Pytanie nie dotyczy przyczyny, ale celu lub sensu czynności, stanu, sytuacji.
**
Wpływ Septuaginty dostrzega się w językowych wyrażeniach Ewangelii (zob. Mk 14,4-5; Mt 14,31; Mt 26,8-9).
W tekście Mt 14,31 Jezus nie pyta Piotra o powód, przyczynę jego zwątpienia, gdy zaczął tonąć, lecz o następstwo, skutek tej sytuacji: „eis tí edístasas”, „po co zwątpiłeś?”.
W Mt 17,19-20 uczniowie pytają o powód/przyczynę swojej niezdolności do wypędzenie złego ducha. Autor ucieka się do specyficznego sformułowania: „dià tí”, a nie „eis tí” . Jako przyczynę niepowodzenia Jezus podaje małą wiarę uczniów (dià tēn oligopistían hymōn). Wiara i zwątpienie pociągają za sobą różne skutki.
Ze względu na semantyczną otwartość słówka „tí” ewangelista Marek miał różne możliwości posłużenia się pytaniami przyczynowymi: „Dlaczego („hóti”) On jada z celnikami i grzesznikami?” (Mk 2,16). A nieco dalej: „Dlaczego („dià tí”) uczniowie Jana i uczniowie faryzeuszy zachowują posty, a Twoi uczniowie nie?” (Mk 2,18). W odróżnieniu od późniejszego Mateusza, Marek nie stosował wyrażenia „hina tí” występującego w LXX.
***
CO Z OSTATNIM PYTANIEM JEZUSA W TEKŚCIE Mk 15,34?
Marek nie sformułował tego pytania tak, jak to zwykle czynił. Nie posłużył się formą przyczynową: „dià tí” (z jakiego powodu, dlaczego). Zrozumiał ARAMEJSKI OKRZYK JEZUSA JAKO ODNOSZĄCY SIĘ DO MAJĄCEGO DOPIERO NASTĄPIĆ SKUTKU ZAISTNIAŁEJ SYTUACJI („eis tí”) – „PO CO Mnie opuściłeś?” PYTANIE ZOSTAŁO POSTAWIONE W PERSPEKTYWIE NADZIEI. Ta nadzieja kryje się w tak postawionym pytaniu. Pytanie jest ukierunkowane na wewnętrzne następstwo czynności lub sytuacji, na jej znaczenie i sens.
Przy ostatnim pytaniu Jezusa Marek nawiązuje do użycia wyrażenia „eis tí” w tekstach Septuaginty. Podobnie jak to ma miejsce także w Mk 14,4: „PO CO (eis tí) takie marnotrawstwo olejku?” (eis tí hē apōleia aúte toũ mýrou gégonen).
Porównajmy to zdanie z tekstem KSIĘGI SĘDZIÓW (13,18b) w Septuagincie: „PO CO pytasz o to?” (eis tí toũto erōtas); niestety, polski przekład ks. R. Popowskiego trzyma się pytania przyczynowego, a nie celowego: „Dlaczego pytasz o moje imię?”
Trzeba traktować poważnie to ukierunkowanie na sens/znaczenie, zawarte w wyrażeniu „eis tí”. To ukierunkowanie było w ten sposób stosowane w starszej literaturze greckiej, potem zwłaszcza w LXX, w Ewangeliach oraz w dawnym Kościele – okazyjnie jako pytanie o immanentne następstwo jakiejś czynności, częściej zaś jako pytanie o sens czynności lub o jej cel. Trzeba więc pytać o sens tego pytania także w tekście Mk 15,34.
****
JAK TEOLOGOWIE OCENIALI PRZEKŁAD: „Boże mój, PO CO Mnie opuściłeś?”
Okazuje się, że różnie. Ograniczam się do trzech przykładów z obszaru języka niemieckiego. W artykule poświęconym temu zagadnieniu, GEORG BRAUMANN [Wozu (Mark 15,34), in: „Theokratía” (Festschrift K. H. Rengstorf), Leiden 2, 1973, 155–165, tu s. 163] doszedł do wniosku, że okrzyk/pytanie Jezusa na krzyżu należy rozumieć w znaczeniu „po co” / „wozu”.
Natomiast w swoim komentarzu do Ewangelii Marka, RUDOLF PESCH [Das Markusevangelium 2 (Herders Theologischer Kommentar zum NT 2/2), 1977/91, 495-496] krytykował stanowisko Braumanna. Sam opowiedział się za znaczeniem przyczynowym: „DLACZEGO (warum) Mnie opuściłeś?”. Stosowanie interpretacji celowej w sensie soteriologicznym, w ślad za LXX, uznał za „błędną interpretację” (Fehlinterpretation). Wyrażenie „eis tí” ma w tekście Marka, jego zdaniem, sens przyczynowy.
MARIUS REISER (Syntax und Stil des Marksevangeliums im Licht der hellenistischen Volksliteratur [Wissenschaftliche Untersuchungen zum NT, Tübingen 1984) podważył argumentację Pescha jako nie dającą się utrzymać – tym bardziej, że Marek oparł się na użytku wyrażenia „eis tí” występującym w Septuagincie.
Myślę, że ten właśnie sens dobrze wyczuwał Pinchas Lapide, ortodoksyjny teolog żydowski, znawca NT, o którym pisałem we wcześniejszych komentarzach.
Czy Jezus uważał się za Mesjasza?
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem nocne rozmyślania ks. prof. Wacława Hryniewicza z 9 marca 2015 o 18:13 . Wszak podjęte przez nas zagadnienie jest bardzo delikatnej materii, ponieważ dotyka wiarygodności chrześcijaństwa i, poniekąd, łączy się i zmierza do głównego tematu wpisu, czyli do kwestii, co śmierć Jezusa zmieniła w sytuacji grzesznika?
Pani Anna Collony (10 marca 2015 o 12:23), pozostająca pod dość dużym wpływem szkoły „Jesus Seminar”, prezentuje nam obraz Nazarejczyka, który „nie nazywał sam siebie Mesjaszem ani innymi tytułami kojarzącymi się z nim, takimi jak Syn Boży czy Syn Dawida”. Świadomość synowska Jezusa – szkoda, że znów muszę z przykrością o tym poinformować – jest przez historyków uważana za pewną; z tym że szkoła nowotestamentalna poza chrześcijańska, odbiera ten tytuł metaforycznie, a chrześcijańska, odczytuje go na dwóch poziomach: metaforycznym i dosłownym.
Nie jest też prawdą, że badacze Jezusa historycznego nie uznają Jego wyjątkowości; oni jedynie jej nie budują poprzez poniżanie judaizmów Jego czasów oraz Żydów. Dla przykładu, ks. prof John Meier znaczną część trzeciego tomu „Marginal Jew” poświęca wyodrębnieniu Jezusa z kontekstu i tłumu Jego konkurentów (faryzeusze, saduceusze, esseńczycy, Samarytanie, uczeni w Piśmie, ze loci itd.). Dochodząc do wniosku, że Jezus był na ich tle bardzo oryginalny, a choćby poprzez głoszenie miłości swojego wroga – w sposób bezpośredni: słowem i czynem.
W rozdziale trzecim, swojego dzieła Constructing Jesus: Memory, Imagination, and History, prof. Dale Allison – który opiera się na absolutnym minimum tego, co można przypisać historycznemu Jezusowi – udowadnia, że Jezusa już za życia utożsamiano z Mesjasza, a On sam mógł widzieć się jako „rządcę w królestwie Bożym”. Obraz Jezusa, który wyłania się z badań prof. Allison jest imponujący: Jezus był eschatologicznym prorokiem, który nie tylko myślał o sobie – i był uważany za takiego przez swoich zwolenników – za Mesjasza, ale mógł również myśleć, że jest w jakiś sposób jedno z Ojcem.
Czyżby chrześcijaństwo było, aż taką pomyłką – jak wskazuje P. Anna Collony – że wzięło swą nazwę od fatamorgany, ponieważ jej założyciel nie uważał się za Chrystusa? Czyżby historycy nie posiedli zdolności do wniknięcia w umysł Nazarejczyka (i Jego serce), ale tę zdolność posiadła Pani Anna Collony? Na szczęście? Czyje szczęście?
Jezus nie przeczył Pismu. Cały Nowy Testament – a już w szczególności Ewangelie – uczą nas, że Jezus postępował zgodnie z Pismem. Nawet późna Ewangelia Jana przywołuje słowa boskiego Logosu: „Pismo nie może być naruszone” (J 10, 34). Spieram się – w sposób grzeczny, bez naporu – z ks. prof. Hryniewiczem, nie o to, czy Jezus przeczył Biblii Hebrajskiej, ale o to, a jest to zupełnie coś innego, czy naniósł On na nią swoją interpretację za swojego życia.
Tyle mam refleksji natychmiastowych. Nad pytaniami, które zadał ks. prof. W. Hryniewicz, muszę się dłużej zastanowić, bo padły one z głębi przekonań ojca – a to mnie do czegoś obliguje.
Odpowiem też Pani Annie Kapie.
Pozdrawiam wszystkich.
Przepraszam za błąd: oczywiście Pani Anna Connolly, a nie Collony. Bardzo przepraszam.
JEZUS JEST WIĘŹNIEM ŻYDOWSKIEJ WIZJI MESJASZA
Do ks. prof. Wacława Hryniewicza.
Niczym mantra – na co od razu zwróciłem uwagę – w komentarzu z 9 marca 2015 o 18:13, jest powtarzana fraza: „Nie czyńmy z Jezusa więźnia żydowskiej wizji Mesjasza”. Ale czy fraza ta dotyka w ogóle prawdy? Czy nie jest przypadkiem fałszem lub półprawdą? Czy jest jakaś inna koncepcja Mesjasza? Odpowiadam: nie ma innej koncepcji Mesjasza; po prostu nie ma, i nigdy innej w chrześcijaństwie nie będzie.
Piotr, w swoim drugim kazaniu, powiedział: „Zacznijcie więc pokutować i nawróćcie się, by wasze grzechy zostały wymazane, aby nadeszły od Pana czasy ochłody i aby ponownie posłał nam danego wam już wcześniej Mesjasza, Jezusa, bo trzeba by niebo gościło Go do czasu odnowienia wszystkiego, o czym powiedział Bóg od dawna przez usta swych świętych proroków. Mojżesz mianowicie ogłosił: Proroka jak mnie wzbudzi wam Bóg wasz pośród waszych braci. Będziecie Go słuchać we wszystkim, cokolwiek wam powie. I stanie się tak: ktokolwiek nie będzie słuchał owego Proroka, z ludu wyłączony zostanie dla swojej zguby. […] To najpierw dla was wzbudził Bóg swego Sługę i posłał Go, aby wam błogosławić, gdy każdy z was odwracać się będzie od swoich występków” ( Dz 3, 19 – 23. 26 ).
Piotr dla wyjaśnienia ziemskiej drogi Jezusa przywołuje proroctwo o proroku na podobieństwo Mojżesza i Sługi Bożego. One wyjaśniają, według niego, przeszły już etap misji Jezusa. Natomiast po Jego śmierci – według Piotra – przyznano mu inne tytuły: „Niech zatem cały dom Izraela wie nieomylnie, że Bóg uczynił Go Panem i Mesjaszem: Tego właśnie Jezusa, którego wy ukrzyżowaliście” (Dz 2, 36).
Jezus Niebiański-Mesjasz MUSI wypełnić żydowskie proroctwa i powrócić na ziemię, aby „ujrzało go wszelkie oko, a także ci, którzy Go przebili” (Ap 1, 7). CHRZEŚCIJAŃSTWO NIE ZREZYGNOWAŁO Z WIZJI TRIUMFUJĄCEGO MESJASZA-WOJOWNIKA, KTÓRY PRZYWRÓCI NOWE NIEBIOSA I NOWĄ ZIEMIĘ. Od Żydów – tych, którzy oczekują Chrystusa – różnimy się tylko tym, że my znamy Jego tożsamość, a cała reszta jest nadal taka sama.
Interpretacja i rozbicie na dwa etapy misji Jezusa, pod wpływem sekciarskiej interpretacji Biblii Hebrajskiej, odbyło się również w środowisku żydowskim, prawdopodobnie, w Jerozolimie; „gdzie tysiące Żydów” (Dz 21, 20) wyznawało wiarę w Jezusa jako Chrystusa. To przecież nie goim znało Księgę Izajasza i Psalmy, ale Żydzi.
To przecież w ówczesnych czasach istniało szereg żydowskich szkół, pracujących nad tekstami świętymi, by wydobyć z nich ukryte znaczenie, którego nie potrafili zrozumieć – według interpretatorów – niewtajemniczeni. Ruch po-Jezusowy rodził się jako wewnętrzna, dość szczególna i, pomimo specyfiki misyjnej, bardzo tajemnicza sekta żydowska, której założyciele twierdzili, że mieli kontakt ze wskrzeszonym Człowiekiem, i że proroctwo Joela (Dz 2, 17-21), o czasach ostatecznych, właśnie się wypełnia i „ponownie zostanie posłany nam dany wcześniej Mesjasz, Jezus” (Dz 3, 20).
Mam, w związku z tym, pytanie do ks. prof. Wacława Hryniewicza:
Czy, zanim będę próbował odpowiedzieć na pytania/-e, które ojciec zawarł w komentarzu, nie należałoby wcześnie doprecyzować frazy, która została użyta wielokrotnie? – a nie oddaje przecież ona całej prawdy (a nawet jest błędna), albowiem chrześcijaństwo zachowało żydowską koncepcję Mesjasza (jest ona żydowska w każdym z dwóch jej etapów), więcej, teraz my chrześcijanie – jak kiedyś Żydzi – też czekamy przecież na wypełnienie tych najbardziej radosnych wizji proroków?
Tyle wstępnych refleksji.
Do P. Andrzeja Nowickiego
Rzecz oczywista, że nie mówimy o „mesjaszu” innych religii, tylko o Mesjaszu żydowskim, o Mesjaszu-Żydzie. Ale JAKIM? O DOCZESNYM, POLITYCZNYM, WOJOWNICZYM I ZWYCIĘSKIM?
CZY O CIERPIĄCYM SŁUDZE, KTÓRY MUSIAŁ PRZEJŚĆ PRZEZ MĘKĘ I ŚMIERĆ Z POWODU NIEWIARY WŁASNEGO „LUDU WYBRANEGO”?
Pyta Pan i sam odpowiada zaraz na początku: „Czy jest jakaś inna koncepcja Mesjasza? Odpowiadam: nie ma innej koncepcji Mesjasza; po prostu nie ma, i nigdy innej w chrześcijaństwie nie będzie”.
***
Tak, w tym sensie JEST tylko żydowska koncepcja Mesjasza. Inne narody nie miały takiej czy podobnej. Ale sama idea żydowskiego Mesjasza poróżniła, być może na zawsze w dziejach tej ziemi, Żydów i chrześcijan. To są DWIE RÓŻNE WIZJE.
Wydaje mi się, że wystarczająco jasno sprecyzowałem, od jakiej żydowskiej koncepcji Mesjasza Jezus, w moim rozumieniu, stopniowo odstępował i do jakiej dojrzewał, zwłaszcza pod koniec swojej działalności publicznej. Przytoczyłem wiele racji.
Pisałem:
„Nie zapomniałem(…) o żydowskiej wizji Mesjasza w I w. n.e. – MESJASZA, TAKŻE TEGO DOCZESNEGO I ZWYCIĘSKIEGO, KTÓRY MIAŁBY POŁOŻYĆ KRES GRZESZNEMU ŚWIATU, NIESPRAWIEDLIWOŚCI, PRZEMOCY ORAZ WSZYSTKO ODNOWIĆ. Spodziewano się tego po Jezusie. Świadczyły o tym radosne okrzyki Hosanna przy uroczystym wjeździe do Jerozolimy. Być może On sam nosił w sobie taką świadomość w ciągu lat dojrzewania…”
I pytałem:
„Czy i w Nim samym, w Jezusie, w ciągu lat i podczas działalności publicznej, nie dokonywał się jednak WEWNĘTRZNY PROCES KOREKTY ŻYDOWSKIEJ WIZJI MESJASZA?” – WŁAŚNIE WIZJI MESJASZA DOCZESNEGO, POLITYCZNEGO, WOJOWNICZEGO, TAKIEGO, JAKIEGO OCZEKIWALI ZNIEWOLENI ŻYDZI.
Pisałem wyraźnie, że chodzi mi o korektę, do której Jezus dojrzewał i z którą się zmagał w swoim życiu, zwłaszcza kiedy to życie zbliżało się do swego kresu. Bliskość męki przyspieszyła jedynie ów proces korekty. W Getsemani, przed śmiercią, inaczej MUSIAŁ odczytać wolę Ojca i przesłanie proroków.
Pisałem dlatego:
„Agonia w Getsemani zdaje się podsuwać, a nawet potwierdzać taką myśl. Ze łzami, w smutku i trwodze, błagał Ojca, aby ominął Go „ten kielich” straszliwej męki i śmierci. – „Mówił: Abba, Ojcze, Ty wszystko możesz, zabierz ode mnie ten kielich. Lecz niech się stanie nie to, co Ja chcę ale to, co Ty” (Mk 14,36; przekład ekumeniczny 2001). Według pragnienia i woli Jezusa (…) inaczej miałyby potoczyć się ludzkie dzieje. To wszakże ZAMYSŁ BOGA-OJCA BYŁ NAJWAŻNIEJSZY I DECYDUJĄCY. Z TYM ZAMYSŁEM JEZUS POGODZIŁ SIĘ JUŻ W GETSEMANI – WOLA OJCA BYŁA JEDNAK INNA”.
Wyjaśniam:
Bóg pozwolił, by dzieje tego świata toczyły się dalej swoim rytmem. Nie zatrzymał biegu wydarzeń. Nie przeciwstawił się woli ludzi. Nie wstrząsnął światem przez nagłą cudowną interwencję, która mogłaby zapobiec śmieci krzyżowej swojego Syna. Jezus podzielił dzieje człowieka do samego końca. Przeżył swą śmierć w samotności i opuszczeniu przez uczniów. Samotność tę pogłębiło jeszcze bardziej milczenie Boga w obliczu dokonującego się dramatu. Bóg dał się wykluczyć ze świata. Jawił się oczom ludzi jako słaby i pozbawiony mocy działania. Wydarzenie śmierci Jezusa pokazało, że mamy do czynienia z BOGIEM , KTÓRY POTRAFI SIĘ WYCOFAĆ I POMNIEJSZYĆ. Czy taką wizję Boga mieli Żydzi? Czy takiego Mesjasza się spodziewali, że pośle im Bóg? Czy takiego chcieli?
***
PRZY UWAŻNEJ LEKTURZE CHYBA MOŻNA BYŁO DOSTRZEC SENS MOICH SŁÓW O KOREKCIE i oddalaniu się Jezusa od przyjętego przez Żydów odczytywania starotestamentalnych, niewyraźnych zapowiedzi. I trudno mi pogodzić się z myślą, że Ewangelie nie mówią prawdy o Jezusie zapowiadającym swoją mękę i przeżywającym być może najcięższą agonię już w Getsemani.
***
Ja też uważam, że „CHRZEŚCIJAŃSTWO NIE ZREZYGNOWAŁO Z WIZJI TRIUMFUJĄCEGO MESJASZA” – Tego z powtórnego przyjścia, Paruzyjnego, Tego z Wydarzeń Ostatnich.
Czy Wojownika? Być może w jakimś przystosowanym sensie. Z pewnością nie takiego z mieczem obosiecznym w ustach. A tak sobie niektórzy chrześcijanie wyobrażali Go nawet w sztuce, w oparciu o słowa Apokalipsy: „a z ust Jego wychodził obosieczny, ostry miecz” (Ap 1,16). To wyraźna zresztą aluzja do słów proroka z drugiej pieśni o Słudze Pańskim: „Ostrym mieczem uczynił me usta” (Iz 69,2). Mieczem słów można też zabijać i uśmiercać.
Prawdziwy Mesjasz pozostanie „cichy i pokornego serca” – tak Jezus określił sam siebie (Mt 11,29). Zaś Apokalipsa dodaje: „Oto stoję u drzwi i pukam. Jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a On ze Mną. Zwycięzcy pozwolę usiąść ze Mną na moim tronie, podobnie jak i Ja zwyciężyłem i usiadłem z moim Ojcem na Jego tronie” (Ap 3,20-21).
***
Powiedziałem o swoim przekonaniu. Pan ma swoje i niech przy nim pozostanie. Właściwie nie mam sił na dalszą dyskusję… Naprawdę… Proszę to uszanować.
Co żydowski Mesjasz MUSI?
Zaciekawiły mnie poglądy zawarte w wypowiedzi Pani Anny Connolly z dnia 8 marca 2015 o 13:30 :
„Częściowo mogło dojść do tego, że pewne fragmenty Ewangelii były napisane tak, aby dowieść mesjanizmu Jezusa, np. narodziny w Betlejem (bo pasowały do proroctwa), wjazd na osiołku (pasował do proroctwa), nie połamali mu kości, rzucali kości o jego szaty (pasowało do proroctwa) itd, itp. Do tych fragmentów pasujących do proroctw można mieć wiele zastrzeżeń.”
oraz Pana Andrzeja Nowickiego 11 marca 2015 o 19:28
„Jezus Niebiański-Mesjasz MUSI wypełnić żydowskie proroctwa i powrócić na ziemię, aby „ujrzało go wszelkie oko, a także ci, którzy Go przebili” (Ap 1, 7).”
I jeszcze słowa Pana Nowickiego o Pani Connolly, że jest „pozostająca pod dość dużym wpływem szkoły „Jesus Seminar” (10 marca 2015 o 19:39).
Moje spostrzeżenia dotyczą sposobu, w jaki badacze Pisma Świętego ustalają jego warstwy, redakcje, źródła, przekazy i ostatecznie – wiarygodność. Czytałam o Jesus Seminar, że zastosowano w tym gronie ok. 150 badaczy procedurę głosowania z uśrednianym wynikiem jako metodę uzyskania zbliżenia do prawdy historycznej. Powtarzam: „czytałam”, nie znam opisu samej procedury, ale ponoć w jej wyniku „ustalono” m. in., że Jezus urodził się w Nazarecie, a nie w Betlejem.
Otóż uzyskiwanie prawdy drogą głosowania nie daje prawdy, a jedynie informację o ilościowym rozkładzie poglądów wśród głosujących. Były czasy, kiedy głosowanie wśród astronomów dałoby 100% potwierdzenia geocentryzmu, tylko czy to potwierdzałoby prawdę?
Czyżby do tego sposobu rozumowania nawiązywała Pani Connolly w opinii Pana Nowickiego?
Ja zauważyłam, że Pani Connolly zdaje się podważać wiarygodność Ewangelie w zakresie realizacji proroctw mesjańskich, dlatego proszę Panią o wyjaśnienie, czy wg Pani:
– Ewangelie są wiarygodne, tzn. opisują zdarzenia (urodzenie w Betlejem, wjazd do Jerozolimy na ośle, nie połamanie kości po ukrzyżowaniu) jako interpretowane w świetle proroctw, i przez to uznające te proroctwa za spełnione,
czy
– Ewangelie są niewiarygodne, tzn. zawierają opisy nieistniejących zdarzeń, czyli de facto rozpowszechniają nieprawdę, po to, aby nie znających prawdy nakłonić do przyjęcia swojej, chrześcijańskiej wizji Jezusa z Nazaretu jako Mesjasza?
Pisała Pani wcześniej, że wyjęcie klocka z napisem „urodzenie w Betlejem” nie zawali gmachu chrześcijaństwa, wyjęcie tego z „jedynactwem Jezusa” też nie zaszkodzi. Wg mnie szkodzi – w różnych zakresach. Np. co do wiarygodności powoływania się przez chrześcijan na żydowskie proroctwa albo co do prawidłowości formułowania dogmatów przez Kościół Katolicki.
Do Pana Andrzeja kieruję pytanie: skoro wg Pana „Jezus Niebiański-Mesjasz” MUSI wypełnić proroctwo Apokalipsy 1, 7, to czy Jezus historyczny-Mesjasz MUSIAŁ czy NIE MUSIAŁ wypełnić proroctwo Micheasza 5, 1?
Pani Anno, to bardzo ciekawe pytania, ale myślę, że nie mają wiele wspólnego z tematem głównej dyskusji, a rozważając te kwestie bardziej szczegółowo odeszlibyśmy w ogóle od tematu. Jeśli będzie dyskusja o Mesjaszu to wstawię tam swój artykuł, gdzie mam to wszystko szczegółowo opisane. Pyta Pani, czy Ewangelie piszą prawdę o pewnych zdarzeniach interpretowanych jako proroctwo mesjańskie, czy też te wydarzenia są wymyślone, aby potwierdzić mesjańską rangę Jezusa w oczach niedowiarków. Jedne są wymyślone, jak np. Betlejem, a inne interpretowane w mesjański sposób, np. Jezus mógł rzeczywiście wjechać na osiołku, bo tak się wtedy czasem jeździło, ale interpretacja, że to chodzi o Mesjasza mogła przyjść do głowy uczniom później. Np. argumentowali: „Patrzcie, wjechał na osiołku, a co mówi Księga Zachariasza? Że król wjeżdża na osiołku! Mamy argument!”
Ewangelia mówi: „A gdy Jezus znalazł osiołka dosiadł go, jak jest napisane: „Nie bój się Córo Syjońska! Oto Król twój przychodzi, siedząc na oślęciu”.
Z początku Jego uczniowie tego nie zrozumieli. Ale gdy został uwielbiony, wówczas przypomnieli sobie, że to o Nim było napisane i że tak Mu uczynili”.
Czyli z początku wcale nie rozumieli, że ten osiołek miał jakieś znaczenie mesjańskie. Dopiero potem.
Jest to długi temat i nie ma tu miejsca żeby w komentarzach się nim całościowo zająć. Mogę tylko generalnie jeszcze dodać, że argumenty z Pism są według mnie wtórne, bo główną rzeczą, która przekonywała uczniów, że Jezus jest Mesjaszem było Jego życie (doświadczenie życia w obecności Jezusa) i zmartwychwstanie. Z pewnością Jezus nie był Mesjaszem, jakiego oczekiwali Żydzi, był innym Mesjaszem. Żydzi nie oczekiwali z pewnością, że Mesjasz umrze i zmartwychwstanie. Przepraszam, że tylko tyle, ale musimy poczekać na okazję na bardziej szczegółowe dyskusje.
Dziękuję za odpowiedź. Dla mnie rzecz nie odbiega zasadniczo od głównego tematu, bo dotyczy wiarygodności Ewangelii, a gdy ta jest postrzegana jako wątpliwa albo wręcz na pewno błędna, nietrudno o utratę wiary.
Jeśli będzie Pani publikować artykuł o Mesjaszu, proszę dla mnie uwzględnić DOWODY na to, że Jezus nie urodził się w Betlejem i Ewangelie głoszą fałszywą treść. Pisze Pani, że „Jezus mógł rzeczywiście wjechać na osiołku, bo tak się wtedy czasem jeździło”, a czy nie mógł rzeczywiście urodzić się w Betlejem, czy ludzie się tam nie rodzili? Nie będę się teraz o tym rozpisywać, ale jak dotąd nie spotkałam argumentu, który by mnie przekonał, że Jezus nie urodził się w Betlejem.
Dla mnie temat wiarygodności treści Ewangelii ma znaczenie podstawowe, reszta jest tego pochodną. Jak mówić o grzechu takim czy innym, gdy treść samej wiary jest wątpliwa?
Skoro profesor teologii moralnej na portalu katolickim twierdzi, że za podpisanie ustawy o in vitro grozi ekskomunika jako „orzeczenie bytowe”, wykluczające człowieka z Kościoła Katolickiego – to czy i kto popełnia jaki grzech? Czego – jakiej wiary i jakiej moralności naucza nasz Kościół?
Odnoszę wrażenie, że katolicka teologia moralna odnotowuje tylko grzechy ciężkie, śmiertelne, którymi człowiek jest opleciony jak siecią, z której nie można się wyplątać.
Fałszywie brzmią słowa pieśni wielkanocnej „Zwycięzca śmierci, piekła i szatana…”.
Fałszywie brzmią słowa kolędy „Dzisiaj w Betlejem wesoła nowina…”.
Polecam się pamięci odnośnie artykułu o Mesjaszu i Pozdrawiam Panią!
CZY GRZECH ROZWIJA CZŁOWIEKA DUCHOWO?
Ks. Prof. Hryniewicz napisał w powyższym artykule:
„Świat statyczny byłby światem BEZ ROZWOJU, bez poszukiwania prawdy, bez grzechu, błędu i zmagań o dobro i piękno, bez interwencji Boga w wyzwolenie ludzi od grzechu i winy.”
Pani Anna Connolly w artykule „Kilka refleksji o grzechu pierworodnym” z dnia 2 stycznia 2013r. zawarła taką myśl:
„Człowiek zapewne musiał przejść jakąś drogę od początkowej rajskiej kondycji, poprzez wygnanie z raju, życie w świecie skażonym przez zło, aby wreszcie osiągnąć wyzwolenie z niewoli grzechu. Poprzez przejście tej ciężkiej drogi człowiek ulega transformacji, DOJRZEWANIU DUCHOWEMU.”
Znajomy członek wspólnoty mormońskiej powiedział mi, że grzech jest potrzebny do zbawienia, bo bez grzechu nie można przyjąć chrztu, gdyż chrzest jest na odpuszczenie grzechów, a bez chrztu nie można być zbawionym. Więc bez grzechu nie można być zbawionym.
Mnie bardzo niepokoją takie poglądy. Kto się ma rozwijać duchowo przez grzech: przestępca czy jego ofiara?
Czy człowiek, który rezygnuje z grzechu, skazuje się na regres duchowy i nie zasługuje na miłosierdzie, bo ono jest dla grzeszników przewidziane?
Czy Jezus przyjmując krzyż w posłuszeństwie woli Ojca postąpił wbrew rozwojowi duchowemu, a ten przypadł w udziale jego katom? Czy grzech się człowiekowi opłaca?
No niestety wychodzą w teologii czasem takie paradoksy. To wynika po prostu z doświadczenia, że jest zło na świecie i należy to jakoś pogodzić z istnieniem dobrego Boga. Dlatego dochodzimy do wniosku, że to zło, ten grzech musiały być do czegoś potrzebne. Tak, zdaję sobie sprawę z paradoksalności takich twierdzeń, ale co mogę poradzić? Ateiści twierdzą, że właśnie nie mogą uwierzyć w Boga z powodu zła na świecie. A my wierzymy POMIMO zła , ale mamy za to paradoksy. Taki nieszczęsny wybór.
GRZECH I PEDAGOGIA ODRODZENIA
Skoro P. Anna Kapa przywołała moje słowa ze wstępnego artykułu, spróbuję odpowiedzieć na jej duchowe niepokoje i wątpliwości. Może w jakiejś przynajmniej mierze okażą się pomocne.
Według mojego wyczucia, zbyt drastycznie i chyba nietrafnie zostały sformułowane pewne pytania w kategoriach OPŁACALNOŚCI grzechu: „Czy grzech się opłaca?”, „Kto się ma rozwijać duchowo przez grzech: przestępca czy jego ofiara?”, „Czy człowiek, który rezygnuje z grzechu, skazuje się na regres duchowy i nie zasługuje na miłosierdzie, bo ono jest dla grzeszników przewidziane?”
Zuchwałością i wyrachowaniem byłoby świadomie szukać duchowego postępu na drodze występku i nieprawości. Czy rzeczywiście tak myślimy popełniając grzech(y)? Czy Jezus szukał duchowego rozwoju wydając się w ręce grzesznych ludzi? Niedorzeczność! On szukał naszego dobra i ocalenia. Poddał się woli Ojca po to, by nas wyzwalać od grzechu. Dlatego Jan Chrzciciel powiedział o Jezusie: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29). Prawdziwa miłość „nie szuka swego” (1 Kor 13,5) – jakże mądry to głos Apostoła Narodów.
Mówiąc o grzechu nie należy zapominać o LUDZKIEJ WOLNOŚCI, która łatwo przeradza się w swawolę. Grzesząc niszczymy nie tylko siebie, ale zazwyczaj również innych. SAM W SOBIE GRZECH JEST DESTRUKCYJNY. Nie wolno go świadomie i zuchwale wybierać jako środka do duchowej promocji, gdyż można się srodze zawieść, zniszczyć w sobie to, co najlepsze, a przy tym poranić innych lub ich życie zamienić w gehennę. Jakże trudno jest potem wyzwolić się z takiego stanu destrukcji człowieczeństwa!
Pedagogia odrodzenia i wzrostu może pojawić się dopiero wskutek właściwego przeżycia swojego upadku w pokorze, skrusze i żalu. Nawet wielcy święci przechodzili w swoim życiu okresy zniewolenia przez grzech (przykładem choćby św. Augustyn z Hippony).
Radzę przeczytać uważnie to, co pisali mistycy, Juliana z Norwich i Thomas Merton, o których mowa w moim wpisie wstępnym. Myślę, że pomogą Pani w zrozumieniu. My też nie tragizujmy ponad miarę. Przedziwne, że Kościół odważa się śpiewać w noc Paschy hymn EXULTET i sławić „szczęśliwą winę” Adama.
Nie znaczy to bynajmniej, że trzeba szukać grzechu po to, aby doświadczyć miłosierdzia ze strony Boga. Nie tędy droga! Takie myślenie jest zuchwalstwem. Bóg ma miłosierdzie dla wszystkich ludzi. Święci także wyznają, że są grzesznymi ludźmi. Papież Franciszek niestrudzenie powtarza od dwóch lat, że także jest i czuje się grzesznym człowiekiem. To wyraz wielkiej mądrości, pokory, skromności i realizmu.
Grzech nie jest największym nieszczęściem dla człowieka. Jest nim świadome i uparte trwanie w stanie grzechu, bez chęci wyzwolenia się od złych życiowych wyborów. Niech nikt nie funduje sobie grzechu po to, by rozwijać się duchowo, bo może to być straszliwa przepaść i zaprzepaszczenie daru życia.
Grzech wydarza się nam ludziom ze słabości, pożądania, złości, egoizmu, złych skłonności, osobistych ambicji, chorobliwej rywalizacji, żądzy sławy, fałszywych i złudnych nadziei… Można by szukać wiele innych motywów. Wtedy występujemy na „drogę śmierci”, a nie życia (zob. „Didache/Nauka Dwunastu Apostołów” 1,1–6,3: Dwie drogi). Radzę przeczytać również punkt pt. „Rola niewiedzy i brak autorefleksji w popełnianiu grzechów” w moim artykule wstępnym.
Chociaż Kain, zabójca swego brata, został „przeklęty” przez Boga (Rdz 4,11) i skazany na tułaczkę, otrzymał zapewnienie: „’Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotnej pomsty doświadczy!’ Dał też Pan ZNAMIĘ Kainowi, aby go nie zabił nikt, kto go spotka” (4,15).
Znamię ochronne dla mordercy! Oto wizja Boga, nad którą warto chyba często się zamyśleć, zapisana językiem dramatycznej opowieści. Wizja Boga, który przeciwstawia się złu, ale sam chroni winowajcę… I co? Będziemy Go oskarżać, że jest niesprawiedliwy? Po co to miłosierdzie? Odpowiedź znajdziemy u proroka: „Ja nie pragnę śmierci występnego, ale jedynie tego, aby występny zawrócił ze swej drogi i żył” (Ez 33,11) – tak mówi Pan.
Głęboko przeżyte poczucie własnej winy może wewnętrznie odrodzić człowieka, stać się dobroczynnym (!) bodźcem do nowego życia i wyzwolić nowe energie do czynienia dobrze. Szaweł z Tarsu też przeżył swoje odrodzenie w spotkaniu z Chrystusem na drodze do Damaszku, gdy zionął nienawiścią do „zwolenników tej Drogi” (Dz 9,2). Ilu świętych przeszło przez wstrząsową terapię po okresie upadku i błądzenia!
W sumie, nie należy wyciągać wniosków w stylu owego mormona, o którym wspomina Pani Anna.
Do Pani Anny Kapy!
Zabieram głos jednorazowo, ponieważ chce odpowiedzieć na Pani pytanie: skoro wg Pana „Jezus Niebiański-Mesjasz” MUSI wypełnić proroctwo Apokalipsy 1, 7, to czy Jezus historyczny-Mesjasz MUSIAŁ czy NIE MUSIAŁ wypełnić proroctwo Micheasza 5, 1?
Należy sobie uzmysłowić, że Biblia Hebrajska nie zawiera idei Mesjasza, który miałby umrzeć i zmartwychwstać, by potem powtórnie powrócić. Takiego czegoś tam po prostu nie ma. Jest to szczególna interpretacja Pisma Świętego, typowo dopasowana pod życie Jezusa z Nazaretu, ale nie mająca nic wspólnego z pierwotnym zamysłem autorów i redaktorów. Wie to każdy starotestamentalista, i nie ma tu znaczenia konfesyjność.
Rdzeniem wspólnym tych oczekiwań (ale nie u wszystkich proroków, bo np. nie u Deutero-Izajasza, dla którego Pomazańcem jest Cyrus [zob. Iz45, 1]), wyprowadzonym z hebrajskiego pojęcia mašiah, jest pochodzenie z rodu Dawida; ale badacze biblii Hebrajskiej nie odczytują tych zapowiedzi jako donoszących się do „przyszłego” Mesjasza. Obecnie uważa się, że zapowiedzi te są „eschatologiczne” dopiero w interpretacji, która pojawiła się w II wieku przed Chrystusem. Dla kerygmatu Pierwszego Testamentu idea mašiah nie jest ideą centralną.
Mesjasz miał być rzeczywistym, z krwi i kości, władcą, którego głównym zadaniem miało być zaprowadzenie pokoju; przekucie mieczy na rolnicze narzędzia. Tego również dotyczy przepowiednia proroka Micheasza, na która się Pani powołuje: Wtedy będą mieszkać w spokoju, gdyż jego moc będzie sięgać aż po krańce ziemi. On będzie pokojem (Mi 5, 3b-4a).
Prof. Gerhard von Rad w Teologii Starego Testamentu (przeł. Bogusław Widła, Warszawa 1986, s. 493) odsłania nam prawdziwe tło wypowiedzi Micheasza z piątego rozdziału jego Pisma: „Przepowiednie Micheasza należy interpretować w podobnym sensie (do Izajasza – przyp. AJN); kiedy bowiem prorok ten zwraca się do Efratytów z Betlejem, do pokolenia, z którego wywodził się Dawid, i kiedy przepowiada, że z tego pokolenia wyjdzie «Ten, który będzie władał w Izraelu» (môšel, Mi 5, 1), to wypowiedź taka może oznaczać jedynie, że Jahwe rozpocznie swe mesjańskie dzieło ponownie, umieszczając je jeszcze raz dokładnie tam, skąd zgodnie z Jego wolą wzięło niegdyś swój początek, a mianowicie w Betlejem. […] Nie należy jednak sądzić, iż prorocy oczekiwali przyjścia pomazańca w dalekiej, nieokreślonej przyszłości”.
Proroctwo to nie dotyczy Jezusa z Nazaretu w swojej podstawie, a jedynie w interpretacji niektórych środowisk żydowskich z pierwszego wieku odnoszono ją do Mesjasza. Chcąc skłonić je do uznania w Nazarejczyku Pomazańca, przypisano Mu narodziny w Betlejem oraz rozbito Jego misję na dwie części: pierwsza nie realizuje założeń wtórnej interpretacji Tanach, lecz druga, tj. paruzja. Dopiero w drugim epizodzie Jezus ma zaprowadzić ład i harmonię.
Nie wiadomo też z całkowitą pewnością czy Micheasz przywołując Betlejem nie chciał sięgną dalej, do korzenia Jessego (por. Iz 10, 33). Być może chodziło mu jedynie o miejscowość Betlejem (Mi 5, 1) „i o judejskie pochodzenie przyszłego zbawcy” (zob. Josef Schreiner, Teologia Starego Testamentu, przeł. ks. Bogdan Wiktor Matysiak, Warszawa 1999, s. 397).
Ważne jest nie to jednak, co głosili prorocy, ale jaki był ich późniejszy odbiór, i jak on mógł się zmieniać pod wpływem niespodziewanych okoliczności.
1) Przykład Bar Kochby
Jednym z pretendentów na Chrystusa był Szymon bar Kosiba, szerzej znany jako bar Kochba (Syn Gwiazdy). Tym razem musimy przenieść akcję w czasy odległe o 100 lat po śmierci Jezusa. Wtedy wkroczył on na scenę, jako przywódca drugiego powstania Żydów przeciwko Rzymowi. Rabbi Akiba ogłosił, iż bar Kochba jest Królem – Chrystusem i wypełnia biblijne proroctwo mówiące o wschodzącej Gwieździe z Jakuba (Lb 24, 17). Niewątpliwie był on bohaterem walczącym o wolność swojego narodu, niestety nie udało mu się spełnić pokładanych w nim nadziei i nie stał on się Chrystusem, ale jego śmierć stała się jedną z inspiracji do koncepcji zabitego Mesjasza.
Rabini posługując się proroctwem Zachariasza : Będą patrzeć na tego, którego przebili (…) I płakać będzie cały kraj – spekulowali, że Chrystus polegnie w trakcie eschatologicznej bitwy. Chrystus ten miał być synem Józefa i w początkach wojny przeciwko Gogowi miał zostać zabity.
Konieczność historyczna skłoniła rabinów do stworzenia koncepcji zabitego Mesjasza, który miał poprzedzić Mesjasza Efraima:
„Stwórco wszechświata, któż to jest, w którego władzę mamy popaść? Jakie jest jego imię? Jakim stworzeniem jest? Jedyny Święty odpowie: Jego imię to Ephraim, mój prawdziwy Mesjasz,który wzniesie swój autorytet i autorytet jego pokolenia, i który będzie światłem dla oczu Izraela i wybawi jego lud; i żaden naród albo język nie będzie w stanie stawić mu czoła. (…) Mędrcy powiedzieli: Podczas siedmioletniego okresu poprzedzającego przyjście [Mesjasza] syna Dawida, belki żelazne będą przyniesione i załadowane na kark Mesjasza [syna Józefa], aż jego ciało się ugnie nisko. Wtedy on będzie płakał i szlochał, jego głos podniesie się aż do nieba i powie do Boga: Stwórco wszechświata, jak dużo moja siła może wytrzymać? Jak wiele mój duch może wycierpieć? Jak dużo mój oddech zanim ustanie? Jak dużo moje kończyny mogą wycierpieć? Czyż nie jestem ciałem i krwią?
W tym czasie Jedyny i Święty powie do niego: Efraimie, Mój prawdziwy Mesjaszu” (haggada zamieszczona w zbiorze The Book of Legends. Sefer ha – Aggadah. Legends from Talmud and Midrash, edited by H. N. Bialik & Y. H. Ravnitzky, New York 1992 w tłumaczeniu: ks. T. Jelonek).
W II w. po Chr. krystalizuje się koncepcja dwóch Mesjaszy: Mesjasz, syn Józefa jako poprzednik Mesjasza, syna Dawida. Pierwszy z nich ma przywrócić kult świątynny i na powrót zgromadzić rozproszonego Izraela, a następnie polec w eschatologicznej bitwie z siłami Goga i Magoga. Dopiero wtedy ma nadejść prawdziwy Mesjasz, syn Dawida, który spełni proroctwo o gwieździe z Jakuba [nazywano go mesjańskim tytułem „syna Dawida”] (Taanit 68 d). Po swej bohaterskiej śmierci Bar Kochba stał się ideologicznym fundamentem nowej doktryny mesjańskiej, która dostosowała się do zmienionych okoliczności. Wszystko to ugruntowano twórczą egzegezą następujących fragmentów Pism Hebrajskich:
A dom Jakuba stanie się ogniem,
dom Józefa płomieniem,
dom zaś Ezawa słomą;
podpalą go i strawią;
i z domu Ezawa nikt nie ocaleje –
bo tak rzekł Pan
(Ab 18)
Wtedy spojrzą na mnie, na tego, którego przebodli, i będą go opłakiwać, jak opłakuje się jedynaka, i będą gorzko biadać nad nim, jak gorzko biadają nad pierworodnym (Za 12, 10).
2) Przykład Świadków Jehowy
Charles Taze Russell (1852-1916) amerykański kaznodzieja i reformator religijny ogłosił na łamach „The Bible Examiner”, że Czasy Pogan zakończą się w 1914 roku i nastanie królestwo Boże. Wyżej wymieniona przepowiednia się nie sprawdziła, ale w 1914 roku wybuchła I wojna światowa. Jego następcy postanowili zachować datę 1914 roku ogłaszając, zdumionemu chrześcijańskiemu światu, że Jezus przyszedł w tym roku, ale… niewidzialnie.
Według tej teorii Jezus najpierw przyszedł widzialnie i zginął na Krzyżu (później Palu), następnie przyszedł „niewidzialnie” w 1914 roku. Świadkowie Jehowy wierzą, że zobaczą go dopiero za trzecim razem w królestwie Bożym.
Sekciarska interpretacja uchwyciła się nowotestamentalnego słowa παρουσία, które można przetłumaczyć też przez obecność. Dzięki temu niespełniona przepowiednia jest spełniona i zawarta w Nowym Testamencie.
Tych przykładów na sekciarskie interpretacje Pism Świętych można dostarczyć znacznie więcej. Następuje one w chwili kiedy marzenia stykają się z brutalną rzeczywistością, którą należy wytłumaczyć. Przed takim faktem stanęła grupa uczniów Jezusa po nieudanym apokaliptyczno-mesjańskim puczu na Górze Oliwnej. Był entuzjazm (osiołek, oczyszczenie Świątyni, antycypacja uczty mesjańskiej itd.) skończyło się jak zawsze, przynajmniej dla obserwatorów z zewnątrz, ponieważ uczniowie dostrzegli że Jezus żyje.
Czy zatem można przeciwstawiać żydowską i chrześcijańską wizję Mesjasza? Tzn. mam tu na myśli jego niby większą ekspresywną duchowość w chrześcijaństwie (spirytualizację koncepcji Pomazańca) z żydowska ideą aktualizowaną w konkretnej sytuacji politycznej. Nie, ponieważ do takiej samej spirytualizacji doszło w mesjanistyczno-apokaliptycznym sabbatianizmie. Gdy uchwytne cele umykają – wtedy dopiero następuje ucieczka w duchowość. Jest ona wypadkową klęski i ma ona zaleczyć jej rany oraz dać podstawę do dalszej egzystencji i oczekiwania. Jacob Taubes, żydowski filozof i socjolog religii, w artykule pt. Der Messianismus und sein Preis (Vom Kult zur Kultur, München 1996, s. 43-49) odsłania kulisy tych transformacji: „Uwewnętrznienie nie stanowi więc linii podziału między judaizmem a chrześcijaństwem, lecz świadczy o kryzysie w samej eschatologii żydowskiej – zarówno w chrześcijaństwie paulińskim, jak i w ruchu sabbatiańskim w XVII wieku. Jak można inaczej zdefiniować zbawienie, jeżeli Mesjasz nie zbawił zewnętrznego świata, jeśli nie poprzez przeniesienie go w świat duchowości? […] Przenosząc doświadczenia mesjańskie do wewnątrz, Paweł stwarza możliwość powstania w tradycji Zachodu sumienia skierowanego do wewnątrz. […] Trwałe okazały się jedynie te ruchy, w których interpretuje się życie Mesjasza, gdzie na użytek gminy wierzących dokonuje się interpretacji, dlaczego odchodzi się od normalnego mesjańskiego oczekiwania śmierci lub apostazji. Mesjasz jest jedynie tematem «symfonii» skomponowanej przez odważne umysły, takie jak Paweł z Tarsu czy Natan z Gazy. […] Każda próba realizacji zbawienia w historii bez transformacji idei mesjańskiej prowadzi bezpośrednio do zguby„.
—————-
Pani Anno, nie chciałbym dalej kontynuować tego tematu pod wpisem dotyczącym „grzechu”. Wydaje mi się, że wyjaśniłem dostatecznie moje stanowisko (chyba że nie). Natomiast gdy na „Kleofasie” rozpocznie się dyskusja o „Mesjaszu”, to myślę, że wtedy będzie można omówić to mocno kontrowersyjne zagadnienie bardziej szczegółowo.
Dziękuję Panu za odpowiedź. Myślę, że dyskusja o Mesjaszu, jego koncepcjach i zwłaszcza w odniesieniu do Jezusa z Nazaretu jest bardzo potrzebna.
Ja wiele razy sięgałam do proroctwa Micheasza i stale mam kolejne wątpliwości. W tle jest ogólny temat chrześcijańskich odwołań do proroctw ST.
I jeszcze temat bardzo mnie interesujący: historyczność zdarzeń i prawidłowość ich opisu w NT. Dotyczy to m.in. narodzenia Jezusa z Nazaretu w Betlejem Judzkim jako członka rodu Dawida, ale przecież nie tylko.
Nie piszę więcej i czekam na dyskusję o Mesjaszu.
Dziękuję i pozdrawiam!
TRWA DRAMAT POSŁANNICTWA JEZUSA W DZIEJACH ŚWIATA
Nie chcę oddalać się od głównego tematu dyskusji tego miesiąca. Problem dramatu dziejów rozpatrywany z chrześcijańskiego punktu widzenia jest trwającym nadal dramatem Jezusa Chrystusa w toczących się dalej doczesnych dziejach ludzkości. W moim przekonaniu można i trzeba odróżniać żydowską, rabiniczną wizję Mesjasza od koncepcji chrześcijańskiej. Trudność polega właśnie na rozbieżności tych dwóch wizji – rozbieżności przyczyniającej się do tego, że dramat dziejów trwa nadal, a porozumienie wydaje się wręcz niemożliwe.
Wspomniałem już wcześniej, że dramat ten może trwać do końca ludzkich dziejów. W czasie ofiarowania Jezusa w świątyni jerozolimskiej, starzec Symeon przepowiedział „z natchnienia Ducha”: „Oto Ten dla wielu w Izraelu jest przeznaczony na upadek i na powstanie, i na znak, któremu będą się sprzeciwiać” (Łk 2,34).
HISTORYCZNY DRAMAT IDEI MESJAŃSKIEJ
Ortodoksyjni Żydzi zarzucają chrześcijaństwu ucieczkę w sferę interioryzacji i uduchowienia wizji Mesjasza/Namaszczonego/Pomazańca Bożego oraz powierzonej mu przez Boga zbawczej misji. Przyczynę takiej spirytualizacji posłannictwa i oddziaływania Mesjasza na ludzkie dzieje upatrują w ruchu mesjanistyczno-apokaliptycznym, zwanym sabbatianizmem.
Odwołajmy się zatem do tez Gerszoma Szolema na temat mesjanizmu i ruchu sabbatiańskiego. W 1959 roku wygłosił on referat pt. „Toward an Understanding of Messianic Idea in Judaism” (uwzlędnić należy również jego książkę “The Messianic Ideas in Judaism”, New York 1971). W swoich analizach zastosował on kryterium interioryzacji – UWEWNĘTRZNIENIA DOŚWIADCZENIA MESJAŃSKIEGO.
Jacob Taubes, żydowski filozof i socjolog religii, profesor Wolnego Uniwersytetu w Berlinie, w następujący sposób streszcza pogląd Szolema:
„Szolem twierdzi, że judaizm we wszystkich swoich formach i przejawach opiera się na pojęciu objawienia, które dokonuje się w sferze publicznej. Tymczasem CHRZEŚCIJAŃSTWO UJMUJE ZBAWIENIE JAKO WYDARZENIE W DUCHOWEJ, NIEWIDZIALNEJ PRZESTRZENI. Żydowskie zbawienie, jak twierdzi, dzieje się na scenie historii i wewnątrz gminy, natomiast zbawienie chrześcijańskie odbywa się w prywatnym świecie jednostki. ODCISKA SWÓJ ŚLAD NA DUSZY CZŁOWIEKA, POWODUJĄC JEJ WEWNĘTRZNĄ PRZEMIANĘ, KTÓRA NIE MUSI MIEĆ ODPOWIEDNIKA W ZEWNĘTRZNYM ŚWIECIE. (…) Mesjański zwrot ku duchowości Szolem uważa za ucieczkę, za próbę uniknięcia zweryfikowania mesjańskich dążeń na scenie historii” (tu i poniżej wyróżnienie moje, W.H).
(Jacob Taubes, Mesjanizm i jego cena – Teologia Polityczna
http://www.teologiapolityczna.pl/assets/numery_tp/tp4/taubes_mesjanizm_i_jego_cena.pdf
Ze swej strony Taubes uważa, że kryterium interioryzacji „nie daje (…) wglądu w wewnętrzny rozwój idei mesjańskiej, aktualizowanej w konkretnej sytuacji historycznej, ale odwołuje się raczej do średniowiecznych tradycyjnych sporów między judaizmem a chrześcijaństwem. Co więcej: tego rodzaju statyczne przeciwstawienie żydowskich i chrześcijańskich idei zbawczych przesłania wewnętrzną dynamikę idei mesjańskiej. Wyobraźmy sobie dialektykę doświadczenia mesjańskiego jakiejś grupy w momencie, w którym PROROCTWO O ZBLIŻAJĄCYM SIĘ ZBAWIENIU NIE SPEŁNIA SIĘ. To nie świat ginie, ale NIKNIE NADZIEJA NA ZBAWIENIE. Jeśli więc wspólnota mesjańska ma nie zachwiać się, DOŚWIADCZENIE MESJAŃSKIE MUSI ZOSTAĆ SKIEROWANE DO WEWNĄTRZ, zaś ZBAWIENIE musi być rozumiane jako wydarzenie, do którego dochodzi W SFERZE DUCHOWEJ, która odciska swoje piętno na duszy ludzkiej”.
Taubes stwierdza dalej:
„UWEWNĘTRZNIENIE NIE STANOWI WIĘC LINII PODZIAŁU MIĘDZY JUDAIZMEM A CHRZEŚCIJAŃSTWEM, lecz świadczy o kryzysie w samej eschatologii żydowskiej – zarówno w chrześcijaństwie paulińskim, jak i w ruchu sabbatiańskim w XVII wieku. Jak można inaczej zdefiniować zbawienie, jeżeli Mesjasz nie zbawił zewnętrznego świata, jeśli nie poprzez przeniesienie go do świata duchowości? Z żydowskiego punktu widzenia nie sposób przekonać się o realności świata zewnętrznego na podstawie praw natury (halichot olam), lecz na podstawie Tory, a więc prawa boskiego (halacha)”.
Tak dochodzimy do tezy o modyfikacji myślenia o mesjanizmie, wprowadzonego przez apostoła Pawła. W przeciwieństwie do Szolema, profesor z Berlina utrzymuje, że przekonanie Pawła o zniesienia Prawa wynikało bezpośrednio z jego „immanentnej logiki”, zaakceptował on bowiem, że Mesjasz został ukrzyżowany w wyniku konsekwentnej realizacji Prawa. Dlatego rozwinął swoją teologię mesjańską w sposób radykalnie antynomiczny twierdząc, że ukrzyżowany Mesjasz jest kresem Prawa: „końcem Prawa jest Chrystus, dla usprawiedliwienia każdego, kto wierzy” (Rz 10, 4).
Paweł rozróżnia w konsekwencji między „zewnętrznym” i „wewnętrznym” Żydem (domyślne: chrześcijaninem, choć apostoł nie posługiwał się jeszcze tym terminem): „Nie ten bowiem jest Żydem, który jest nim zewnętrznie i nie ten jest obrzezany, kto ma znak na ciele, ale Żydem jest ten, który jest nim wewnętrznie, a prawdziwym obrzezaniem jest obrzezanie serca przez Ducha, a nie przez literę” (Rz 2, 28).
Taubes komentuje:
„Kryzys ten jest wydarzeniem wewnątrzżydowskim, natomiast kryzys eschatologii staje się dla Pawła KRYZYSEM SUMIENIA. PRZENOSZĄC DOŚWIADCZENIE MESJAŃSKIE DO WEWNĄTRZ, PAWEŁ STWARZA MOŻLIWOŚĆ POWSTANIA W TRADYCJI ZACHODU SUMIENIA SKIEROWANEGO KU WNĘTRZU”.
W tym ujęciu, sumienie jest zatem „wynalazkiem” Pawła, którego dokonał w czasie kryzysu mesjańskiej idei zbawienia. Do kryzysu tego doszło, zdaniem Taubesa, nie na płaszczyźnie historii, lecz w duchowej sferze wspólnoty wierzących. Berliński profesor zdecydowanie przeciwstawia się przekonaniu, że sumienie jest jedynie sferą „czystej duchowości”. Wprawdzie jest ono częścią duchowości, ale pozostaje zawsze nierozerwalnie złączone ze światem zewnętrznym.
Tak oto, wskutek logiki Pawłowej, pojawiły się symbole zupełnie obce tradycji klasycznego judaizmu, takie jak inkarnacja/wcielenie czy ubóstwienie Mesjasza. W rezultacie zmieniła się wewnętrzna logika mesjańskiego doświadczenia.
Dlatego też Taubes proponuje usunąć zaproponowaną przez Szolema barierę uwewnętrznienia po to, by zachować istotną różnicę między judaizmem a chrześcijaństwem. Wówczas otrzymamy, jego zdaniem, bardziej spójną interpretacja rozwoju idei mesjańskiej. Uwewnętrznienie, czyli otwarcie na świat wewnętrzny, w istotny sposób wpłynęło na „karierę” (!) tej idei W ŚWIECIE, KTÓRY NIE ZOSTAŁ ZBAWIONY. To motyw (dodaję od siebie) dobrze znany z długich i niechwalebnych dziejów relacji żydowsko-chrześcijańskich.
Stajemy zatem wobec dylematu: albo mesjanizm jest niebezpieczną pomyłką, albo ma sens, o ile odzwierciedla ważny aspekt ludzkiego doświadczenia. Zdaniem Taubesa, pełny rozwój idei mesjańskiej w dziejach judaizmu nastąpił w DWÓCH RUCHACH MESJAŃSKICH:
1) w pierwszym z nich, gdy TRADYCJA RABINICZNA zaczęła kształtować świadomość Żydów przed zburzeniem Drugiej Świątyni, tj. przed stworzeniem głównych szkół myśli żydowskiej, a więc w okresie wczesnego chrześcijaństwa;
2) w RUCHU SABBATIAŃSKIM w XVII wieku (nazwa wywodzi się od pochodzącego ze Smyrny, dziś Izmiru, Sabbataja Cwi, 1626-1676), czyli w czasie, kiedy klasyczny judaizm rabiniczny zaczął chylić się ku upadkowi.
Według Szolema, ten typ mesjanizmu sabbatiańskiego miał związek z rodzącym się oświeceniem w historii żydowskiej. Natomiast Taubes uważa, iż ta teza jest pozbawiona podstaw historycznych, gdyż mesjanizm sabbatiański był przede wszystkim skutkiem mistycyzmu kabały Izaaka Lurii Aszkenazego (1534–1572). Mesjanizm sabbatiański nie przyśpieszył oświecenia, które w historii żydowskiej nastąpiło znacznie później, m.in. także pod wpływem filozofii Barucha Spinozy.
To właśnie judaizm rabiniczny odrzucał w ciągu szesnastu wieków ruchy mesjańskie. Rodziły się one na krótko i znikały wraz z kolejnymi mesjaszami, poddając mesjańskie tendencje empirycznej weryfikacji. Rabiniczna tradycja żydowska z reguły sprzeciwiała się mesjańskiemu ruchowi świeckich, a każdy jego przejaw uznawała za pseudomesjanizm. Tylko ci, którzy zwrócili się ku mesjanizmowi, całkowicie poświęcali się sprawie i umierali za nią, podejmując wielkie ryzyko związane z mesjanizmem.
Szolem zwracał uwagę, że CHASYDYZM przyniósł wprawdzie intensywność i intymność życia religijnego, ponieważ akcentował sferę wewnętrzną, ale musiał wycofać się z mesjanizmu. Każdy człowiek jest wtedy zbawcą swojego osobistego świata, a mesjanizm staje się zbędny. Zdaniem Szolema, duchowość nie może dlatego stanowić prawomocnej konsekwencji w rozwoju idei mesjańskiej. Mesjańska nadzieja nie jest po prostu w stanie urzeczywistnić się w duchowości człowieka.
Jacob Taubes kończy swój esej stwierdzeniem, że dążenia mesjańskie pojawiły się ponownie jako reakcja na okrucieństwo wobec Żydow i ich zagładę (shoah). I ostrzega: „Jeżeli idea mesjańska w żydowskiej tradycji nie zostanie uwewnętrzniona, może zamienić ‘krainę zbawienia’ w płonącą apokalipsę. (…) Bowiem każda próba realizacji zbawienia w historii bez transformacji idei mesjańskiej prowadzi bezpośrednio do zguby”.
Trzeba zatem strzec się iluzji, jakoby zbawienie (nawet tylko jego zaczątki!) dokonywało się na scenie historii.
***
Oto w zarysie poglądy Gerszoma Szolema i Jacoba Taubesa o historycznym dramacie idei mesjańskiej.
***
Sądzę, że wypadałoby dzisiaj odnieść się również do fenomenu „ŻYDÓW MESJAŃSKICH” (Mesjanistycznych), MESSIANIC JEWS. Judaizm mesjanistyczny nawiązuje do starożytnego judeochrześcijaństwa. Jego wyznawcy nie uważają się za odłam judaizmu rabinicznego, lecz za jedno ze stronnictw dawnego judaizmu świątynnego, obok faryzeuszy (twórców judaizmu rabinicznego), saduceuszy i esseńczyków.
Wiadomo jednak, że ortodoksyjni wyznawcy judaizmu nie uznają Żydów mesjanistycznych za żydów, lecz po prostu za sektę chrześcijańską, sprzeczną z judaizmem. Prawo cywilne państwa Izrael nie uznaje ich również za Żydów. Wszystkie ugrupowania żydowskie, zarówno religijne jak i narodowe, uznają ich jedynie za chrześcijan. W ich oczach Żydzi mesjańscy są zakamuflowanym ruchem misyjnym w celu nawracania Żydów na chrześcijaństwo.
Nie rozwijam tego tematu, gdyż wystarczy sięgnąć do wyszukiwarki i wpisać hasło: Messianic Jews/Żydzi mesjańscy, a informacji znaleźć można mnóstwo bez wysiłku.
Chcę jedynie zwrócić uwagę na książkę ks. Petera Hockena pt. „Przecieranie nowych dróg. Dokąd Duch Święty prowadzi Kościół?” (Wydawnictwo EMMANUEL, Katowice 2009). Pisze on:
,,Wierzę, że pojawienie się Żydów mesjanistycznych jest dziełem Ducha Świętego przede wszystkim dlatego, że takie zjawisko nigdy nie miałoby miejsca jedynie za sprawą ludzkich inicjatyw. (…) Powstanie tych mesjanistycznych zgromadzeń lub synagog prowadzi w rzeczywistości do jednego z największych wyzwań, jakie stoi przed Kościołem. Stawia nas ono wobec pytania: co stało się z Kościołem żydowskim, który powstał na początku ?”
***
Jaka jest moja osobista odpowiedź, jako chrześcijanina i teologa, na historyczny dramat idei mesjańskiej? Przedstawiam poniżej swoje refleksje na ten temat. Najpierw pytanie:
KIM JEST JEZUS DLA ŻYDÓW?
W dialogu chrześcijan z Żydami wciąż powraca myśl, że nic się w świecie nie zmieniło, że Jezus z Nazaretu zawiódł i nie może być uznany za Mesjasza. Dla jasności i głębszego zrozumienia przytaczam kilka obszerniejszych wypowiedzi na ten temat współczesnego teologa żydowskiego, rabina Byrona L. Sherwina. Ukazują one samo sedno rozbieżności w rozumieniu roli Mesjasza i mesjańskiego dzieła odkupienia świata. Oto one:
„Chociaż Jezus jest osobą najbardziej czczoną w chrześcijaństwie, judaizm nie może uznać go za większego niż na przykład Mojżesz albo prorocy Izraela. (…) Żydzi nie mogą również uznać Jezusa za ostatecznego Mesjasza, Mesjasza syna Dawida. Wedle Żydów ostateczny Mesjasz dopiero ma przyjść. Dla judaizmu ani Jezus, ani nikt inny nie jest dotychczas oczekiwanym, ostatecznym Mesjaszem” (B. L. Sherwin, „Duchowe dziedzictwo Żydów polskich”, przełożył ks. W. Chrostowski, Warszawa 1995, s. 296).
„Chociaż klasyczne źródła żydowskie uważają Jezusa za fałszywego Mesjasza, sądzę, że JEZUS NIE BYŁ FAŁSZYWYM MESJASZEM, LECZ MESJASZEM, KTÓRY NIE DOPEŁNIŁ SWEJ MISJI (a failed messiah). (…) Jezusowi nie powiodło się jako ostatniemu i ostatecznemu Mesjaszowi, gdyż nie dokonał ostatecznego i zupełnego odkupienia świata. Gdyby mu się całkiem powiodło, to paruzja – powtórne przyjście – nie byłaby konieczna” (Tamże, s. 296-29,298).
„Dla chrześcijan Jezus był Mesjaszem, któremu się powiodło, ponieważ przyniósł całkowite odkupienie. Żydzi nie zgadzają się z tym. (…) Według żydowskiej teologii, odkupienie mesjańskie nie ogranicza się do dziedziny duchowej. (…) Dla judaizmu odkupienie mesjańskie, aby było pełne, musi się dokonać tak w dziedzinie materialnej, jak i duchowej. Dla judaizmu sfera duchowa i materialna są spokrewnione, związane z sobą. Żydzi nie mogą zaakceptować Jezusa jako żydowskiego Mesjasza, nie przyniósł on bowiem takiego odkupienia, jakie zapowiadało żydowskie nauczanie o erze mesjańskiej. Na przykład, żydowski mesjanizm oczekiwał na erę mesjańską, która by spełniła prorocze marzenie o świecie bez wojny, w którym ‘naród przeciw narodowi nie podniesie miecza, nie będą się więcej zaprawiać do wojny’ (Iz 2,4), o świecie bez uprzedzeń i ucisku. Martin Buber napisał wkrótce po Holocauście: ‘My, [Żydzi] wykazaliśmy zakrwawionym ciałem naszego ludu, że świat nie jest odkupiony’. Dopóki pokój, sprawiedliwość i współczucie nie będą rządzić światem, dopóty Żydzi będą podtrzymywać pogląd, że królestwo Boże dopiero ma przyjść, wciąż będą uważać nasz świat za przedmesjański, za nie odkupiony” (s. 299-300).
Kim jest więc ostatecznie Jezus z Nazaretu w rozumieniu Żydów i jaka jest Jego rola w dziejach ludzkości? Rabin Sherwin odpowiada wysuwając swój osobisty, śmiały pogląd o Mesjaszu, synu Józefa (Efraima), jako jednym z Mesjaszy żydowskich. Uważa, iż IDEA CIERPIĄCEGO MESJASZA JEST OBECNA TAKŻE W ŻYDOWSKIM MESJANIZMIE. Jakie więc miejsce przysługuje Jezusowi w ramach wiary i teologii żydowskiej? Za kogo Żydzi mogą uważać Jezusa? Odpowiedź może być dla wielu zaskakująca.
„Jest on wstępnym Mesjaszem, który przychodzi uprzedzając ostatecznego Mesjasza, Mesjasza syna Dawida, i torując mu drogę. Jest on Mesjaszem, który umiera, aby przygotować drogę, aby umożliwić zaistnienie ostatecznego odkupienia. (…) Według jednej z tradycji, Mesjasz syn Józefa przychodzi w każdym pokoleniu, aby przygotować drogę do ostatecznego odkupienia. Jeśli pokolenie nie jest tego godne, Mesjasz syn Dawida nie przychodzi po nim. (…) Według żydowskiej tradycji, Mesjasz syn Dawida jeszcze nie nadszedł” (s. 300,302).
„Gdy Kościół uważał dawny judaizm za ‘praeparatio evangelica’, czołowe średniowieczne autorytety żydowskie, na przykład Juda Halewi i Mojżesz Majmonides, uważały chrześcijaństwo za ‘praeparatio messianica’. Chociaż doktryna chrześcijańska często traktowała judaizm jako religię zdezaktualizowaną, to żydowskie stanowisko uznaje istnienie Bożego planu co do roli chrześcijaństwa w historii odkupienia ludzkości” (s. 302-303).
I jeszcze jeden znamienny fragment tekstu tego samego autora, w którym myśl żydowska wybiega w przyszłość:
„Martin Buber, pierwszy myśliciel żydowski, który określił Jezusa jako brata, przewidział czas, w którym „odradzająca się żydowska społeczność rozpozna Jezusa, nie tylko jako wielką postać w swej historii religijnej, ale także w kontekście rozwoju mesjanizmu, ciągnącym się przez tysiąclecia, którego ostatecznym celem jest odkupienie Izraela i świata. Jednakże równie mocno wierzę, że MY NIGDY NIE UZNAMY JEZUSA ZA MESJASZA, KTÓRY PRZYSZEDŁ, BO TO SPRZECIWIAŁOBY SIĘ NAJGŁĘBSZEMU ZNACZENIU NASZEJ MESJAŃSKIEJ PASJI” (s. 306-307).
Wsłuchajmy się jednak w spokojny, pojednawczy i mądry ton sędziwego rabina Mordechaja Pirona (ur. 1921) z Jerozolimy: „Chrześcijanie mówią: On, Jezus, przyjdzie ponownie. Żydzi mówią: On przyjdzie. Różnica wcale nie jest wielka. Kto przyjdzie? Poczekajmy, aż przyjdzie, a wtedy zobaczymy. Nie ma pośpiechu” (J. Zang, „Um den Frieden müssen beide Parteien weinen”. Rabbi Mordechai Piron aus Jerusalem engagiert sich im interreligiösen Gespräch, “Katholische Nachrichten Agentur – Ökumenische Information“ (KNA-ÖKI) Nr 33-34, 24 August 2010, s. 17-18, cyt. 17).
***
PASCHA CHRYSTUSA ODSŁANIA PRAWDĘ O NAS SAMYCH I NAS OSĄDZA
Ktoś zapytał mnie niedawno temu, co Pascha Chrystusa, Jego śmierć i zmartwychwstanie, a także Zesłanie Ducha Świętego, zmieniły w sytuacji grzesznych ludzi w tym i przyszłym świecie. Czy dramat Paschy przemienił ludzkie serca? Czy świat stał się lepszy? Czy obraz Boży w człowieku stał się jaśniejszy?
Cóż mogę powiedzieć? Nie zauważamy na ogół dokonanej zmiany na samej powierzchni wielu przerażających wydarzeń dokonujących się w świecie, gdzie nadal panuje grzech, przemoc, agresja, nienawiść, niesprawiedliwość, cierpienie niewinnych i krzyk rozpaczy. PRZEMIANA ZOSTAŁA JEDNAK ZAOFEROWANA W SAMEJ GŁĘBI JESTESTWA CZŁOWIEKA – NASZEJ LUDZKIEJ WOLNOŚCI, NASZEMU UMYSŁOWI I SERCU. Bóg tej przemiany nie wymusza. Ustawicznie do niej zachęca, przynagla i pociąga.
Przemianę widać wszędzie tam, gdzie historię tworzy ludzka dobroć, szlachetność, bezinteresowność, ofiarność, zmaganie o sprawiedliwość i pokój. Taka przemiana promieniuje i kształtuje nowe relacje międzyludzkie. Nie pozostaje bynajmniej jedynie w samym wnętrzu człowieka, w jego sercu i sumieniu, które nie jest żadnym „wynalazkiem” apostoła Pawła, jak sądzi Jacob Taubes. Owszem, Paweł przeniósł żydowską nadzieję mesjańską na grunt Dobrej Nowiny chrześcijańskiej. Jako Żyd nosił tę mesjańską nadzieję w swoim sercu. Spotkanie z Chrystusem przeobraziło jego myślenie i rozumienie świata. Jeszcze bardziej umocniło i uwewnętrzniło jego nadzieję, ale w taki sposób, aby zmieniała oblicze świata i nie pozostała jedynie wewnętrznym światłem sumienia. Nic dziwnego, że wskutek dokonanej w nim przemiany Apostoł zaznawał na sobie samym wiele wrogości środowisk żydowskich. To on rzeczywiście dokonał interioryzacji idei mesjańskiej, ale takiej, która nie zadowala się jedynie indywidualnym światem wewnętrznym człowieka.
To nie jest tak, jak w chasydyzmie, że „każdy człowiek jest wtedy zbawcą swojego osobistego świata, a mesjanizm staje się zbędny”.
W tekście wstępnym porównałem Jezusa do Wielkiego Magnesu, który przyciąga i przemienia serca siłą Ewangelii. Zachowując solidarne zespolenie z grzesznymi ludźmi oddziałuje na nas przeobrażającą energią swojej niezwykłej przyczynowości osobowej. Obok klasycznych rodzajów przyczynowości, zwłaszcza takich jak sprawcza, celowa i wzorcza, trzeba także uwzględniać PRZYCZYNOWOŚĆ OSOBOWĄ, promieniowanie osobowości człowieka na inne osoby. Aby przemiana ogarniała życie ludzi oraz ich wzajemne relacje, ludzka wolność musi otworzyć się na zbawcze oddziaływanie zmartwychwstałego Pana, na Jego osobowe „przyciąganie”: „A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, pociągnę wszystkich do siebie” (J 12,32).
Jakże znamienne są w tym względzie słowa Jezusa: „JEŚLI CHCESZ wejść do życia, przestrzegaj przykazań” (Mt 19,17). „JEŚLI CHCESZ być doskonały [czyli spełniony zgodnie ze swym powołaniem, W.H.], idź, sprzedaj swój dobytek i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną” (Mt 19,21). Właśnie owo „JEŚLI CHCESZ” JEST WYRAZEM RESPEKTU BOGA DLA DARU WOLNOŚCI. Nasza ludzka wola ma swój udział w kształtowaniu oblicza świata. To ona jest główną przyczyną dramatu jego dziejów, ludzkiego grzechu, ludzkiej odmowy i winy.
Jezus przeszedł przez mękę i krzyż po to, aby stać się największym ostrzeżeniem przed zadawaniem cierpienia innym – NAJWIĘKSZYM APELEM NA CAŁE DZIEJE LUDZKOŚCI O NIE KRZYŻOWANIE CZŁOWIEKA. Tajemnica Krzyża Syna Człowieczego, Syna Bożego, to PEŁEN MIŁOSIERDZIA SĄD NAD ŚWIATEM, który zabija Niewinnego. To NAJDOTKLIWSZA DIAGNOZA SYTUACJI ŚWIATA ZNACZONEGO PIĘTNEM GRZECHU I CIERPIENIA. To bynajmniej nie zachęta do cierpiętnictwa. Wręcz przeciwnie – nieustanne wołanie o przezwyciężanie cierpienia. To nie przypadek, że pierwsze wczesnochrześcijańskie wyobrażenia Chrystusa ukazują Go nie jako ukrzyżowanego, ale jako Dobrego Pasterza, który szuka zagubionych i niesie na swoich ramionach.
W dramacie samouniżenia Chrystusa jaśnieje ODBLASK BOSKIEGO PIĘKNA, któremu obce jest wszelkie narcystyczne zapatrzenie w samo siebie. Prawdziwe piękno jest nieodłączne od autentycznej miłości i siły oddania. Tożsamość Chrystusa, wynikająca z Jego bycia na równi z Bogiem, była czymś przeciwnym do zachłannego posiadania własnej chwały i godności (zob. Flp 2,6-8). Zachował On iście Boską zdolność do samoograniczenia swojej mocy i wielkości, a wszystko to dla dobra i zbawienia ludzi.
ODWAGA BOGA ZDUMIEWA! W tajemnicy samo-umniejszenia i uniżenia Chrystusa jaśnieje boskie piękno utożsamiające się z miłością i największą bezinteresownością. Na swojej historycznej drodze piękno to przeszło przez dramat samouniżenia, umniejszenia, milczenia, bezsilności i upokorzenia. Jest to jednak piękno, które odniesie swój ostateczny triumf.
Myśl o takim Bogu ma nieprzemijające znaczenie dla całej egzystencji chrześcijańskiej. Dramat samouniżenia Chrystusa i oddania siebie bez reszty pozostaną do końca dziejów ludzkich IMPERATYWEM DLA KOŚCIOŁA, każdego wierzącego i dla samego dzieła pojednania. KÉNOSIS rozumiana jako bezinteresowność, samoograniczenie i zaufanie OSĄDZA nasze Kościoły, wszelkie przejawy kościelnego egoizmu, nasze podziały, nasze samozadowolenie i samolubną koncentrację na sobie. Kto egoistycznie i zachłannie miłuje swoje życie, traci je (por. J 12,25).
Ostrzeżenia berlińskiego profesora, żydowskiego filozofa, Jacoba Taubesa warte są głębokiego namysłu: „Uwewnętrznienie nie stanowi więc linii podziału między judaizmem a chrześcijaństwem, lecz świadczy o kryzysie w samej eschatologii żydowskiej (…). Jeżeli idea mesjańska w żydowskiej tradycji nie zostanie uwewnętrzniona, może zamienić ‘krainę zbawienia’ w płonącą apokalipsę”.
To ważne ostrzeżenie: trzeba zatem strzec się iluzji, jakoby zbawienie (nawet tylko jego zaczątki!) dokonywało się na scenie historii. Każda próba realizacji zbawienia w historii bez transformacji idei mesjańskiej prowadzi do zguby.
Pascha Chrystusa naprawdę odsłania także prawdę o nas samych i o naszym ludzkim świecie. Ona wprowadziła największą przemianę w ludzkich dziejach. Nie ogranicza się jedynie do małego wnętrza każdego człowieka. Wbrew pozorom, wbrew istnieniu zła i cierpienia, ona świat zmienia. Ale ona też nas ustawicznie osądza – po Bożemu, życzliwie, miłosiernie, ocalając nas grzesznych ludzi – ale NAPRAWDĘ OSĄDZA. „TERAZ odbywa się SĄD nad tym światem” (J 12,31).
Dramat polega na tym, że jest to paradoksalne „teraz”, „już”, a zarazem nadal „jeszcze nie”.
***
PS.
Zamieszczam te refleksje już teraz, w ramach obecnej dyskusji miesiąca , nie odbiegając od głównego tematu, gdyż OD KWIETNIA NIE BĘDĘ MÓGŁ, PRZEZ BYĆ MOŻE DŁUŻSZY OKRES CZASU, BRAĆ UDZIAŁU W KLEOFASOWYCH DEBATACH.
Ostatnio nasza dyskusja zeszła na trochę inne tematy niż grzech, ale chciałbym w pewnym stopniu wrócić do głównego wątku, tym bardziej że pojawiają się wydarzenia czy wręcz pewne szersze zjawiska wiążące się z grzechem, które warte są, przynajmniej moim zdaniem, refleksji.
1. Od jakiegoś czasu trwa kampania billboardowa z hasłem „Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż!”. Jak można się spodziewać, wywołuje ona różne reakcje, ale nawet w niektórych środowiskach kościelnych wywołuje sprzeciw. Pomijam argumenty, że straszy, że i tak będzie nieskuteczna, że to źle wydane pieniądze… W kontekście naszej dyskusji ważniejsze wydają mi się argumenty, że taka kampania to nie ewangelizacja i nie głoszenie Dobrej Nowiny. Zatem zdaniem krytyków pierwszorzędnym zadaniem chrześcijan jest podzielenie się z człowiekiem „fundamentalną prawdą, która mówi, że Bóg go kocha za darmo, że wszystko jest mu dane z łaski, na nic nie musi sobie zasłużyć. Dopiero kiedy to do niego dotrze, pojawia się jakaś sensowna perspektywa zrozumienia, czym jest grzech” (P. Żyłka, Konkubinatowy strzał w stopę. Bo jak mówi S. Hołownia, Jezus „swoją łaskę rozdaje na prawo i na lewo nawet największym grzesznikom, a karci jedynie tych, którzy owych grzeszników potępiają”. Takiemu ujmowaniu sprawy sprzeciwia się ks. W. Węgrzyniak: „Nie możemy zawężać Ewangelii do spotkania Jezusa z Samarytanką, kobietą przyłapaną na cudzołóstwie czy Zacheuszem celnikiem. Ewangelią czyli dobrą nowiną są też słowa Jezusa: „Faryzeuszu ślepy!” (Mt 23,26), „Podobni jesteście do grobów pobielanych” (Mt 23,27), „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy!” (Mt 23,29). Jest podział w Ewangelii na tych grzeszników, którzy są otwarci na Jezusa i na tych, którzy Jezusa chcą zniszczyć”. Jak to zatem jest? Czy rzeczywiście mamy zapomnieć o tych wskazanych przez W. Węgrzyniaka słowach Jezusa i mówić o Bogu, który kocha nas za darmo? Przyznam, że trochę naiwne wydaje mi się wyśpiewywanie ciągle „Bóg kocha mnie / Takiego, jakim jestem / Raduje się, każdym moim gestem / Alleluja – Boża radość mnie rozpiera”. Czy w gruncie rzeczy nie jest to wypieranie świadomości grzechu, o czym mówił L. Kołakowski we fragmencie „Jezusa ośmieszonego”, który już przytaczałem? Co o tym sądzicie, Drodzy Dyskutanci?
2. Czy trochę nie w tym samym duchu co przytoczone wyżej wypowiedzi na temat kampanii bilboardowej utrzymane są słowa M. Wałejko „Drodzy Księża! Proszę, byście mówili nam o Jezusie, który nas do końca umiłował. Który wszystko nam przebaczył, cierpiąc krzyż. Nie wbijajcie nas tym w poczucie winy, bo Jezus właśnie to poczucie winy chce z nas zdjąć. Przebacza i zwraca nam godność, zakłada nam najlepszy płaszcz i pierścień. Nie oskarżajcie nas, że nie jesteśmy dość dobrzy, bo dla Boga jesteśmy w sam raz. On – jak w miłości małżonków, przyjaciół – widzi nas samych, a nie osądza nasze powodzenia i niepowodzenia. Obiecuje jedynie: przyjdź do mnie, utrudzony, obciążony (czym, jeśli nie najbardziej własnym grzechem?), a ja cię pokrzepię! Przyjdź, gdy grzeszysz, a nie: trzymaj się z dala” (warto przeczytać cały tekst, dostępny w internecie)?
To takie moje pytania.
Ks. prof. Wacław Hryniewicz potrafił w zadziwiający sposób wyciągnąć ważne myśli zarówno od Jacoba Taubesa, jak i Gerszoma Szolema. Komentarz – wyważony i dynamiczny – nie powinien przejść niezauważony. Zapewne zbliżająca się dyskusja o „Mesjaszu” pozwoli tym, którzy przygotowują do niego wpisy, rozważyć propozycje tych myślicieli, filozofów i egzegetów. Właściwie trudno sobie wyobrazić, aby ktoś, kto chce zgłębiać mesjanizm – w kontekście żydowskim i chrześcijańskim – pominął Taubesa i Szolema.
Szolem wyodrębnił trzy nurty, które różnicują mesjanizm; są to nurty: konserwatywne, restauratywne i utopijne. Według Szolema – jak stwierdza Michał Galas – utopijno-katastroficzny mesjanizm jest mesjanizmem apokaliptycznym. Mesjanizm w tym znaczeniu jest fenomenem, w którym objawia się coś, czego jeszcze nie było. Przewiduje on zaistnienie całkiem nowego świata. Według tej apokaliptycznej wizji historii, nowy wiek powinien być poprzedzony zupełnym zerwaniem historycznej ciągłości, ma się on charakteryzować nowym radykalnym prawem. Apokaliptyczny mesjanizm był więc skłonny do heretyckiego antynomizmu. Zdaniem Scholema, historię mesjanizmu żydowskiego powinno się rozumieć jako dialektykę między biegunem apokaliptycznym a restauratywnym (Michał Galas, Hetrodoksyjny mesjanizm w mistyce żydowskiej, ZNAK, 432, 5, 1991, s. 17).
Jacob Taubes napisał bardzo ciekawą, wnikliwą książkę o świętym Pawle (Teologia polityczna świętego Pawła); niezwykle – biorąc pod uwagę żydowskie pochodzenie autora – życzliwą dla Apostoła Narodów. Paweł jest dla wielu Żydów, zwłaszcza specjalistów żydowskich od chrześcijaństwa, wielkim odstępcą, który naruszył żydowski komunikat Jezusa i rozpoczął Jego transformację w Boga dla pogan (zob. z kolei przypadek delikatnego i bardzo wnikliwego żydowskiego odczytu Jana: Adele Reinhartz, Befriending the Beloved Disciple, Continuum, 2001). Niewielu Żydów potrafi się do niego odnieść obiektywnie (nie mówiąc już o dostrzeżeniu jego zalet!).
Jacob Taubes broni poglądu, z którym – w jakiś sposób – ks. prof. Wacław Hryniewicz się nie zgadza, ponieważ, według Taubesa, „chrześcijańskie dzieje, roszczenie Jezusa do bycia Mesjaszem i Pawłowa teologia Chrystusa jako końca Prawa nie są WYDARZENIAMI WYJĄTKOWYMI dla judaizmu, lecz czymś, co się ciągle zdarzało w żydowskim wzorze religijnej egzystencji. Chrześcijaństwo reprezentuje kryzys, który w żydowskiej historii jest «typowy». Wyrażą się w nim typowa żydowska herezja: antynomiczny mesjanizm – przekonanie, że wraz z przyjściem Mesjasza to nie stosowanie się do Prawa, lecz wiara w Mesjasza przynosi zbawienie” (Jacob Taubes, Teologia polityczna świętego Pawła, Warszawa, 2010, s. 17).
Antynomizm, który u świętego Pawła wydawał się zaburzać żydowski cykl dziejów, okazuje się być typowy dla judaistycznych konwentyklów. Można to zresztą uzasadnić znacznie szerszym tłem, albowiem powtarzalność tego zjawiska jest zdumiewająca, a pomysłowość w ucieczce w spirytualizację materialnych dążeń, które poniosły na pewnym etapie klęskę, wydaje się nie mieć końca, ani też swoich granic. I chociaż każde takie zdarzenie ma pewne cechy unikalności (np. Jezus jako Izaak złożony w ofierze za grzechy, śmierć Bar Kochby jako Cierpiącego Mesjasza torującego drogę Mesjaszowi Dawidowemu), to jednak maja one wiele cech wspólnych. Wątek ten należy jednak pozostawić na moment, gdy na „Kleofasie”, pojawi się temat „Mesjasza”. Warto jednak nadmienić, że nie można ograniczać tematyki związanej z tym zagadnieniem, jedynie do proroctw i, możliwej lub nie, świadomości mesjańskiej „Jezusa historycznego”; gdyż wtedy nie dojdziemy nigdy do meritum i najważniejszego pytania: Co koncepcja – która była na marginesie Biblii Hebrajskiej i która nie fascynowała przecież wszystkich Żydów – zmieniła w postrzeganiu religii, świata i etyki? Kim był „Chrystus” (jako koncepcja) dla świętego Pawła?
Warto zwrócić też uwagę, że święty Paweł nie był apostołem powołanym przez historycznego Jezusa; on był kimś więcej: on był Apostołem Wskrzeszonego Jezusa – innego nie znał i innego nie chciał znać. Święty Paweł był prorokiem Pomazańca z Niebios, który powołał go pod Damaszkiem, by zmienił świat. Tak się też w pewnym sensie stało. Mesjasz zatem jest ideą, która potrafi działać i zmieniać jednostki, grupy i narody (?), ale czy jest w stanie zmienić świat? Jeśli nie – to nie jest Mesjaszem.
Myślę, że w naszej obecnej rzeczywistości bardzo zmieniło się funkcjonowanie autorytetów. Autorytetem często nie jest już np. lekarz, urzędnik, nauczyciel – traktujemy ich bardziej jak dostawcę pewnych usług (czasem podobnie księdza). Zastanawiamy się też czy zbytnia wiara w autorytety nie doprowadziła do tragedii XX w.? Zastanawiamy się nad wychowaniem (lub złym wychowaniem), traumami z dzieciństwa, które być może ograniczają wolność i wobec których nie można już mówić o wolnym wyborze zła i grzechu. Mam wrażenie, że jednak dalej ludzie potrzebują, szukają jakiegoś autorytetu, przewodnika w świecie. Wiele np. szuka kierownika duchowego. Samo głoszenie Dobrej Nowiny lub samo mówienie o grzechu w formie, z którą często się spotykamy (katecheza w szkole, kazania w czasie mszy, rekolekcje przed świętami, bilboardy, internet, książki) uważam za raczej mało skuteczne. Wydaje mi się, że aby przyjąć jakieś treści -czy to Ewangelie o miłości Boga, czy to napomnienie o grzechu powinny zaistnieć warunki zaufania, przyjaźni. Od anonimowych osób przyjmujemy tylko poglądy, z którymi sami się zgadzamy. Od osoby życzliwej, o której myślimy, że działa dla naszego dobra jesteśmy bardziej skłonni przyjąć upomnienie o grzechu. Myślę, że zdecydowana większość osób informowana o tym , że żyją w grzechu konkubinatu przyjęła następujący tok myślenia: „katolicy, księża są zindoktrynowani przez grupę starszych panów (biskupi, Watykan), którzy chcą rządzić ludźmi, napomnienie jest zupełnie fałszywe, ponieważ pewnie większość księży sama chciałaby żyć w takim konkubinacie lub nawet w nim żyje.”
Wydaje mi się, że sposób wyprowadzania argumentów z krytyki Heroda lub faryzeuszy jest zupełnie nietrafiony. Jan Chrzciciel i Jezus ryzykowali życie! krytykując władze i starszych i w końcu je stracili. Tu może pokazuje się ich gorliwość prorocka, która bierze całkowitą odpowiedzialność za swoje słowa. To nie to samo co wywieszenie bilboardu lub wygłoszenie kazania o grzechu!
Myślę, że potrzebujemy autorytetów, które przypominają o grzechu, jednak powinno to się odbywać w warunkach przyjaźni, zrozumienia. Na pewno mamy za mało księży, duchownych aby temu podołać. Aby kogoś znać trzeba z nim czasem zjeść obiad, iść na spacer, usiąść przy ognisku. Może dlatego ważne jest aby Kościół o wiele mocniej zaufał świeckim, którzy w bardziej dojrzałym wieku, o których wiadomo , że są wypróbowanymi chrześcijanami oraz koniecznie siostrom zakonnym. Takie osoby mogą być kierownikami duchowymi z jakimś oficjalnym błogosławieństwem, misją Kościoła.
KONKUBINAT I CUDZOŁÓSTWO
Akcja plakatowa „Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż!” zwróciła moją uwagę na zastosowane terminy „konkubinat” i „cudzołóstwo”. Bo żeby nastąpiło cudzołóstwo, trzeba przynajmniej jednej osoby będącej w małżeństwie. Tymczasem konkubinat zachodzi z definicji prawa między osobami stanu wolnego.
Zabrałam więc głos na forum jednego z dzienników katolickich twierdząc, że plakat kojarząc konkubinat z cudzołóstwem wprowadza w błąd, to zachodzi grzech nierządu, a nie cudzołóstwa. Nie byłam pierwsza, inni dyskutanci rozpatrywali już odniesienia prawne konkubinatu, małżeństwa cywilnego i małżeństwa sakramentalnego. Zabierali głos konkubenci, „cywilni” i „kościelni”; szczególnie domagano się rozróżnienia między konkubinatem a związkiem cywilnym, bo „kościelni” lekceważąco uznawali małżeństwo cywilne za konkubinat.
Trzeba było sięgnąć do Katechizmu Kościoła Katolickiego oraz Kodeksu Prawa Kanonicznego. Mało było uwagi poświęconej zasadom głoszonym w Kościele, dużo rozpatrywaniu motywów, jakimi ludzie się kierują. Wydaje się, że katolicy decydują się na konkubinat z obawy przed niepowodzeniem małżeństwa w perspektywie braku rozwodu. Istnieje też duży zamęt pojęciowy co do zakresu przykazania „Nie cudzołóż!” , które w KKK zyskało status normy wobec wszelkich zachowań seksualnych człowieka.
Katolicka etyka seksualna, jak pisze o. Jacek Salij, „stawia cele, do których dusza człowiecza dosłownie się wyrywa. Cóż piękniejszego niż być w pełni panem samego siebie, popędy uczynić doskonale posłusznymi sługami miłości i uszanować w pełni ich fundamentalną celowość?” (Poszukiwania w wierze. Poznań 1991. str. 155)
Rzecz w tym, że ten ideał sprowadza się w duszpasterstwie do zakazu aktywności seksualnej innej niż stosunek małżeński, a i ten tylko z uwzględnieniem „prymatu cnoty”, jak pisali papieże Paweł VI i Jan Paweł II. Ten prymat cnoty oznacza zwykle trzymanie się kościelnych zasad niestosowania antykoncepcji oraz bezwzględnej wstrzemięźliwości w okresie płodnym, by nie doszło do zabronionego orgazmu (czytałam szczegółowe instrukcje o tym na innym portalu katolickim). Autentyczne problemy ludzkie w związku z pożyciem małżeńskim nie interesują Kościoła.
Wydaje się więc, że jest prosta droga uchylenia się od tych „ciężarów nie do udźwignięcia” – konkubinat. Nie ma małżeństwa, nie ma grzechu cudzołóstwa i po kłopocie: można współżyć kiedy się chce i jak się chce, przed nikim się nie tłumaczyć i rozejść się w razie niepowodzenia związku. Kościół jest postrzegany jako instytucja, która się wtrąca do intymności człowieka, ogranicza jego wolność i narzuca swoje rozwiązania. Dlatego te rozwiązania są odrzucane.
Mam kilka takich przypadków w rodzinie. Wszystkie łączy odrzucenie zasady, że Kościół ma prawo określać ludziom, jak mają żyć. O ideałach ewangelicznych, że mąż ma kochać żonę tak jak Chrystus, co życie dał za swój Kościół, nie słychać – myślę, że chrześcijański ideał życia małżeńskiego jest wiernym przeważnie nieznany i nie są świadomi, jaki radzić sobie w życiu z jego stosowaniem. Sama doświadczyłam takich sytuacji i wiem, że tylko zdeterminowana wiara pozwala wytrwać.
O BOGU I NASZYCH O NIM WYOBRAŻENIACH
Zamyśliłem się nad ostatnimi komentarzami, dotykającymi realnych spraw naszej obecnej codzienności. Zagadnienie dramatu dziejów świata mieści w sobie wiele wątków. Oczywiście, że niektóre poruszane przez Dyskutantów mogły wcześniej odchylać się od zasadniczego pionu, ale to wydaje się nieuchronne. Jeśli kogoś bardzo interesuje pewien problem, stara się jak najszybciej uzyskać wyjaśnienie i odpowiedź w dyskusji.
Pytania postawione w komentarzu P. Roberta są bardzo ważne. Z samych tekstów i wypowiedzi wymienionych w nim osób oraz z jego własnej refleksji widać, jak trudno jest ZACHOWAĆ RÓWNOWAGĘ między wizją dobrego, miłosiernego i miłującego Boga, a naszą ludzką odpowiedzialnością za to, co czynimy w swoim życiu, odpowiedzialnością za popełnione zło. Można mówić o ludzkim grzechu tak, że faktycznie zaciera się powaga diagnozy obecnego czasu, wystawiona przed laty przez wybitnego filozofa Leszka Kołakowskiego.
Nie podzielam poglądów, które czynią z miłującego Boga dobrotliwego „Tatusia”, którego iście boskim zawodem jest tylko ustawiczne przebaczanie, a my dla Niego ciągle „jesteśmy w sam raz”. W rzeczywistości NIE ZAWSZE jesteśmy „w sam raz”. On jest Bogiem, który przebacza, ale wzywa do nawrócenia i apeluje: „życie swoje zmień”! (zob. J 8,11).
Chociaż sam od lat zmagam się z pedagogią straszenia ludzi penitencjarną eschatologią, nie uważam, że możemy jedynie beztrosko wyśpiewywać: „Bóg kocha mnie / Takiego, jakim jestem / Raduje się, każdym moim gestem / Alleluja – Boża radość mnie rozpiera”. Dobrze jest czasami usłyszeć takie słowa, nie przeczę, zwłaszcza w chwilach zagubienia, zniechęcenia lub beznadziejności, ale to nie jest jedyna mądrość, jakiej nam w życiu potrzeba.
Nasze pieśni grzeszą nieraz wielką naiwnością, a czasem ocierają się nawet o bluźnierstwo (znanym przykładem „Serdeczna Matko” wraz ze słowami: „Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”). Teraz, w okresie Wielkiego Postu często słyszę pieśń „W krzyżu cierpienie, w Krzyżu zbawienie” . I te słowa: „Kto Ciebie, Boże, raz pojąć może, ten nic nie pragnie ni szuka”. Ile prawdy jest w tym jednym krótkim zdaniu? Kto z nas Boga „raz pojąć może”? Kto? Kto w rzeczywistości tak „raz pojąwszy”, już „nic nie pragnie ni szuka”? Wiele słów, zgrabnych rymów, a prawdy o poznawaniu Boga i ludzkim życiu – nie widać. Jeśli pojąłeś – to nie jest Bóg: „Si comprehendisti, non est deus!” (Augustyn z Hippony). Jeśli bodaj odrobinę z Boga pojmujemy – dzięki objawieniu, a zwłaszcza Ewangelii –jest to zachętą, by szukać dalej, wytrwale i z ufnością w sensowność tego wysiłku.
W związku z bilbordami na temat konkubinatu P. Anna Kapa słusznie zwróciła uwagę na terminologiczną nieścisłość takich pojęć jak „cudzołóstwo” i „nierząd”. Pewne sprawy w Kościele rzeczywiście domagają się lepszego naświetlenia i bardziej przyjaznej ludziom pedagogii, inspirowanej większym zrozumieniem i duchem miłosierdzia.
PAPIEŻ FRANCISZEK nieustannie przypomina, że w atmosferze rygoryzmu nie da się oddychać, a tam, gdzie nie ma miłosierdzia, nie ma również sprawiedliwości. Wtedy lud Boży cierpi z powodu niemiłosiernych sądów i decyzji (homilia z 23 marca br.). Miłosierdzie jest boskim lekarstwem na ludzkie choroby ducha. „Nie istnieje grzech, który nie może być wybaczony. Tylko to, czego nie powierzymy Bożemu miłosierdziu nie może być odpuszczone” (homilia z 12 marca br.). To tylko niektóre z papieskich myśli, wypowiedzianych w ostatnich tygodniach.
Czy nie jest to właściwy sposób „przypominania o grzechu (…) w warunkach przyjaźni i zrozumienia”, o czym pisała w swoim komentarzu P. Marta Siewierska? Nie należy patrzeć na życie ludzi z ukrytą złością i potępieniem, wszędzie widzieć jedynie grzech i zło. Nie wolno wytykać ludziom bez przerwy, że są źli i grzeszni. Tak gasi się światło i moc Ducha, wbrew zaleceniu apostoła: „Ducha nie gaście!” (1 Tes 5,19). Jest w nas grzesznych także wiele dobra i trudu, aby godnie przeżyć swoje życie. Trzeba to dobro uszanować, pochwalić, uczcić, zachęcać do niego, gdyż ono raduje samego Boga. Naprawdę! A wśród nas ludzi, każde uczynione dobro odmienia oblicze świata, rodzi radość i pomnaża nadzieję na lepsze jutro.
Całkowicie zgadzam się z z bogactwem teologicznej myśli księdza profesora Wacława Hryniewicza obecnej w marcowej dyskusji i zawartej w artykule miesiąca na Kleofasie. Chciałbym od siebie dodać, że znakomicie koresponduje z zapowiedzią ogłoszenia w dniu 12 kwietnia 2015 roku przez Papieża Franciszka Roku Świętego Miłosierdzia, a także z ostatnią książką kardynała W. Kaspera. Już w rozważaniu przed modlitwą Anioł Pański 17 marca 2013 roku Papież powiedział: „Ta książka zrobiła na mnie duże wrażenie, bardzo duże… Kardynał Kasper uważa, że miłosierdzie zmienia wszystko… ono zmienia świat. Odrobina miłosierdzia czyni świat mniej zimnym i bardziej sprawiedliwym”.
W książce Miłosierdzie. Klucz do chrześcijańskiego życia (Poznań 2014) z zagadnienia współczucia (compassion) Walter Kasper czyni fundamentalny temat teologii pastoralnej XXI wieku. Miłosierdzie jest według niego zasadniczym przymiotem Boga i odzwierciedleniem Trójcy Świętej. Bez tego fundamentu nie sposób zrozumieć chrześcijaństwa.
Bóg w swoim miłosierdziu pragnie zbawienia wszystkich ludzi. Jednak co ta uniwersalna wola Boga oznacza dla każdego człowieka? Czy rzeczywiście wszyscy będą zbawieni? Bóg, sam w swej istocie będąc absolutną wolnością, szanuje wolność człowieka. Wzajemna relacja tych dwóch wolności jest niezgłębioną tajemnicą. I choć Bóg zapewnia możliwość zbawienia każdemu, to jednak poważnie traktuje ludzką wolność.
W teologiczno-duszpasterskiej myśli Waltera Kaspera dochodzi do głosu wyraźnie wierność tradycji i konieczność jej nowej interpretacji w dialogu ze współczesnym światem. Nie wypowiada się on wyraźnie w kwestii rzeczy ostatecznych, jak na przykład wprost na temat istnienia piekła. Czy go jednak nie zakłada? Dla niego nauka o czyśćcu jest znakiem nieskończonego miłosierdzia wobec tych, którzy n i e opowiedzieli się w sposób zasadniczy i ostateczny p r z e c i w Bogu.
„Czyściec nie jest miejscem, a już na pewno nie jest czymś w rodzaju obozu koncentracyjnego w zaświatach, gdzie człowiek pokutuje za swoje winy; czyściec jest stanem spotkania ze świętym Bogiem oraz z ogniem Jego oczyszczającej miłości, którą możemy odczuwać jedynie pasywnie i poprzez którą zostajemy całkowicie przygotowani na pełną wspólnotę z Bogiem „(tamże, s. 125).
Wydaje się, że Kasper nawiązuje tu do myśli Orygenesa.
Ale także nawiązuje do Johanna Baptisty Metza, który przestrzegał przed postrzeganiem apokatastazy jako pewnego rodzaju założenia. Jeśli dokładnie się przyjrzeć jego argumentacji [Metza], teoria ta czyni chrześcijaństwo nie życzliwym względem ludzi, lecz zbędnym (tamże, s. 121).
Kasper akcentuje jednak, że Kościół musi mieć serce dla wszystkich; zauważa, że Kościół wprawdzie mówi o miłosierdziu, ale przez wielu ludzi jest spostrzegany jako rygorystyczny i srogi. Szczególnie chodzi mu o to, jak Kościół traktuje ludzi, którzy doznali życiowej porażki lub niepowodzenia. Skoro Jezus obcował z ludźmi z marginesu społecznego, to również jego Kościół nie może unikać tych, których ani wówczas, ani dziś nie nazwalibyśmy pobożnymi.
„Musi on… mieć serce dla maluczkich, ubogich, chorych, upośledzonych, bezdomnych, emigrantów, dla ludzi spychanych na margines, również dla uzależnionych od alkoholu i narkotyków, chorych na AIDS, przestępców i prostytutek… Skoro jest naśladowcą Jezusa, nie może zważać wyłącznie na bogatych…. obowiązuje go – wprawdzie nie wyłączna, ale z pewnością priorytetowa – opcja na rzecz ubogich w szerokim tego słowa znaczeniu” (tamże, s. 186). Kardynał zwraca uwagę, że szacunek Kościoła należy się także tym, którzy krytykują Kościół, a nawet go odrzucają.
Ostatnia książka Waltera Kaspera zawiera nutkę pesymizmu i kończy się wołaniem do Ducha o Boże miłosierdzie. Na naszym świecie istnieje bowiem nie tylko bezlitosna sprawiedliwość, ale i bezlitosna doczesność. Przejawia się ona w ufności pokładanej jedynie w szczęściu czysto doczesnym. Polega na pragnieniu doskonałego szczęścia już tu i teraz we wszystkim. W pogoni za pełnią życia gnamy coraz szybciej, zapracowując się na śmierć, by zabawić się na śmierć.
„W obliczu grożącego nam zwątpienia lub konsumpcyjnego zidiocienia jedynym, co nam pozostaje to postrzegać świat i życie w blasku nadziei na doskonałą sprawiedliwość i na ostateczne pojednanie; i na tę nadzieje się zdawać” (W. Kasper, Miłosierdzie…, dz. cyt., s. 224).
Dlatego wołanie do Ducha Świętego, nasze Kyrie elejson nie ucichnie i będzie trwać aż do końca. Powinno być ono publicznie zauważalne, bo stanowi składnik kultury sprawiedliwości i miłosierdzia. Jest ono także wyrazem życzliwości wolnych ludzi względem ludzi.
PRZECIWKO NIEBEZPIECZEŃSTWU DEMONIZACJI ŚWIATA
Dziękuję wszystkim uczestnikom lutowo-marcowej debaty na temat „DRAMATU DZIEJÓW ŚWIATA”. Była ona czymś więcej niż tylko zadumą nad ludzkim grzechem i odpowiedzialnością za popełniane zło. Ukazała również MOC I PIĘKNO DOBRA. Przypomniała zdumiewające oblicze Boga miłującego i miłosiernego, większego niż wszystkie dramaty świata: „Oszczędzasz wszystko, bo to wszystko Twoje, Władco, miłujący życie!” (Mdr 11,26).
Nie wolno ulegać niebezpieczeństwu demonizacji świata, które obecnie, w świadomości wielu wierzących, wydaje się bardzo realne z powodu sprowadzania niemal wszystkich negatywnych stron życia do działania Szatana, złego ducha królestwa ciemności.
Pascha Chrystusa przywraca proporcje w naszym widzeniu świata. Zmartwychwstały Pan ludzkich dziejów jest tym „silniejszym Mocarzem” (zob. Mk 3,27; Łk 11,21-22), który ma władzę nad wszelkimi złymi potęgami. To On jest „Panem ku czci Boga Ojca” – KYRIOS EIS DÓXAN THEOŨ PATRÓS (Flp 2,11).
Życzę serdecznego przeżywania Wielkiego Tygodnia oraz radosnej, Dobrej Paschy, KALÓ PASCHA!
Przepraszam, że trochę nie w temacie, ale bardzo mi zależy na możliwości skontaktowania się z ojcem Hryniewiczem, a nigdzie nie mogę znaleźć kontaktu mailowego, a chciałem zasięgnąć duchowej porady odnośnie ew. konwersji do prawosławia.
Jeżeli ksiądz przeczyta jeszcze ten wpis to bardzo bym prosił o podanie kontaktu mailowego tutaj lub na mojego maila: [email protected]
Pozdrawiam
Dawid