Zbawienie całego stworzenia to dla mnie wręcz dogmat.
Acz całego jak całego: przy lepszym losie martwej natury nie będę się przecież upierał. Nie wiemy w ogóle, jaka właściwie będzie ta nowa ziemia, na którą mamy chrześcijańską nadzieję: czy będą tam lądy, morza i różne inne postacie ziemi starej. W tym kosmologiczno-eschatologicznym znaku zapytania nie mieści się jednak, na mój moralny gust, świat natury żywej. On musi być zbawiony. Nie tylko zresztą zwierzęta: jakoś przecież cierpią także rośliny.
Mój biologiczno-eschatologiczny dogmat jest bowiem dokładnie taki, jak i u świętego Pawła w podstawowym dla tego problemu passusie Listu do Rzymian (8, 18-22): kto cierpi, ten czeka na koniec boleści. Nadzieja umiera ostatnia, a nadzieja uczniów Chrystusa jest jeszcze bardziej żywotna, bo Abrahamowa, wbrew wszelkiej nadziei. Nawet gdy ta „naturalna” skona, żyje tamta, która jest nieśmiertelna, bo pochodzi od Pana życia i śmierci. Jeśli gatunek „homo sapiens” ufa Bogu, to powinien ufać również, że nasi „bracia mniejsi” doczekają się lepszego losu.
Z kapitalnych myśli wielkiego pisarza Karola Ludwika Konińskiego zapamiętałem określenie lepu jako „Oświęcimia much”. To nasze, ludzkie dzieło jest niewątpliwie bezlitosne. Ile też różnych cierpień zadawanych sobie nawzajem przez zwierzęta i rośliny. Ileż jednak różnych tsunami, którym nie winien nawet diabeł. Jeśli Bóg stworzył świat tak totalnie makabryczny, przewidział też na pewno jakiś koniec męki kosmicznej: totalny a niewyobrażalnie szczęśliwy.